ROZDZIAŁ XIV

Irja długo nie spała, leżąc, z ramieniem podłożonym pod kark Taralda i jego głową na swojej piersi. Obejmowali się oboje czule, pragnąc okazać sobie najwięcej zaufania. Nikt, ani anioł, ani żadna fałszywa parafialna święta nie może ich rozdzielić.

Teraz on spał głęboko. Ostrożnie uwolniła zdrętwiałe ramię i delikatnie pieściła jego ciemne loki.

Kocham cię, myślała spokojnie. Kocham cię za tę słabość, która kiedyś była twoją cechą i za tę siłę, którą masz teraz. Ty i ja… Długa była nasza droga do siebie nawzajem. Musieliśmy pokonać tyle przeszkód. Ale dziś po raz pierwszy czuję się przy tobie naprawdę bezpieczna. Dotychczas mój brak urody, moja niezdarność sprawiały, że bałam się uwierzyć w twoją miłość. Teraz mogę być jej pewna. Ty mnie potrzebujesz. Pragniesz mnie kochać. Pozwoliła myślom płynąć swobodnie i wkrótce zaczęła się zastanawiać nad tym drugim zmartwieniem Taralda, jak zdołają spłacić jego karciany dług, żeby nie martwić rodziców? Ona sama, jak mogła mu pomóc? Eikeby także było ubogie we wszystko, z wyjątkiem ludzi potrzebujących pieniędzy.

Gdyby tak jeszcze żył pan Tengel! To była jej stała żałosna śpiewka, powtarzana zawsze, kiedy miała jakieś zmartwienie. On był czarodziejem, który znajdował radę na wszystko.

I nieoczekiwanie znalazła rozwiązanie. Przyszło jej do głowy jakby poprzez wspomnienie pana Tengela.

Po chwili, uspokojona zasnęła

Następnego dnia powierzyła małego synka opiece teściowej, a sama wybrała się z Kolgrimem do Lipowej Alei. Wiedziała, że Are nie pojechał tego dnia do lasu, bo zajmował się chorą krową.

Zostawiła Kolgrima z Trondem i Brandem. Ci dwaj umieli zaspokajać jego potrzebę szalonych zabaw, w każdym razie Trond. Brand zaś był na tyle silny, by go powstrzymać, gdyby chłopiec posunął się za daleko.

Rzeczywiście, znalazła Arego w przesyconej zapachem nawozu, ciepłej oborze. Pomieszczenie było niskie i mroczne, ale i tak znacznie bardziej przestronne niż zwyczajne obory w okolicy.

– Witaj, Irjo – rzekł Are z przyjaznym uśmiechem. – Jak miło cię widzieć!

– Dziękuję – odparła skrępowana. – Jak tam krowa?

– Lepiej. Wyliże się.

– O, to dobrze. Panie Are, przychodzę z wielką prośbą.

– Mów, o co chodzi?

Irja zagryzła dolną wargę. Jakoś nie mogła patrzeć na Taraldowego wuja, nie spuszczała więc oczu z krowy, która leżała spokojnie i przeżuwała.

– Mój Tarald popadł w kłopoty. A ja tak rozpaczliwie tęsknię do pana Tengela, żebym mogła zwrócić się do niego a pomoc. Pomyślałam sobie, że przecież to wy, wuju, zajmujecie się teraz, jak kiedyś on, rodzinnymi sprawami i dlatego przyszłam do was.

Are czekał. Duży, budzący poczucie bezpieczeństwa, z pierwszymi śladami siwizny we włosach.

– Nie mogłam pójść do jego rodziców, bo Tarald nie chce, żeby o tym wiedzieli. Wy jesteście teraz głową rodu, w każdym razie rodu Ludzi Lodu. I myślałam, że mi przynajmniej poradzicie co robić…

Are wciąż czekał, a Irja poczuła się już znacznie pewniej w jego obecności, nie podejrzewając nawet, jak Are ceni sobie to, że nazwała go głową rodu. Bez wahania opowiedziała mu bardzo szybko o karcianym długu Taralda i wysiłkach, jakie czynił, już po ślubie z nią, żeby go spłacić.

– Co ja mam zrobić, wuju Are? Tak bym mu chciała pomóc. Jeśli jest jakieś wyjście, to proszę mi je wskazać!

Are położył jej na ramieniu swoją ciężką dłoń.

– To szalona głowa – burczał życzliwie. – Ale to było za czasów Sunnivy i od tamtej pory Tarald bardzo wydoroślał. Rozumiem, że nie chce z tym iść do Liv i Daga, chociaż oni by mu na pewno pomogli. Dag mógłby też przy okazji poskromić tego krwiopijcę Ole Olesena, słyszałem o nim to i owo. Ale to dobrze świadczy o Taraldzie, że nie chce obciążać swoich rodziców. 500 talarów, powiadasz? No, nie jest to mało, zwłaszcza kiedy trzeba je jakoś zdobyć.

– No właśnie, ale jak? Ja mam tylko osiemnaście talarów, zaoszczędzonych w ciągu wielu lat. Lecz to na niewiele się zda.

– Nie, tych pieniędzy nie ruszaj. Wiesz, moi rodzice, Tengel i Silje, byli bardzo bogaci. Mamy pieniądze, które po nich odziedziczyliśmy, i Liv, i ja.

Głos Irji drżał, spoglądała na niego błagalnie:

– Czy mogłabym pożyczyć? Oddam wszystko, nawet gdyby to miała trwać sto lat!

Are uśmiechnął się.

– Ty wcale nie musisz niczego pożyczać. To sprawa Taralda. Ale domyślam się, że przyszłaś do mnie w tajemnicy przed nim.

– Tak. On mnie nie poprosi o pomoc, chce sam płacić za swoje grzechy.

– No, a jak zamierza to zrobić? Lepiej się pospieszmy, zanim nie popełni jakiegoś głupstwa. Irjo, ja wiem, że mama Silje ceniła cię niezwykle wysoko. Często mawiała, że ciebie nie można przecenić. Weź te pieniądze jako dar od niej i od Tengela! Są twoje. I przeznacz je na tego szaławiłę, który jest twoim mężem. W przeciwnym razie nigdy nie będziesz w pełni szczęśliwa. Poza tym trzeba ratować Grastensholm!

– Ale to wasz spadek!

– Ech, mam dość i dla moich dzieci, i dla przyszłych wnuków. Zresztą Tarald także jest wnukiem Tengela i Silje.

A w ogóle to mogę je sobie później, przy jakiejś okazji, odebrać od Liv i Daga. Przede wszystkim musimy zatkać gębę temu tam Olesenowi. Chcesz, żebym poszedł do karczmy i zapłacił mu, co trzeba?

Zawahała się.

– Czy nie byłoby lepiej, gdyby Tarald sam to załatwił?

– Masz rację, chyba tak. A jak mu zamierzasz wytłumaczyć, skąd wzięłaś pieniądze?

– No tak, to istotne pytanie. Nie myślałam o tym.

Are uśmiechnął się spokojnie.

– Pozwól, że jednak ja się tym zajmę! Przyjdę do was dziś wieczorem z pieniędzmi i powiem, że przypadkiem dowiedziałem się o długu od kogoś postronnego. Powtórzę też dokładnie to, co powiedziałem ci przed chwilą, że mama Silje była do ciebie taka przywiązana, kochała cię i miała nadzieję, że Tarald ożeni się z tobą, a nie z Sunnivą. Tak, bo ona tego naprawdę pragnęła.

Irja skinęła głową. Wiedziała o tym.

– Więc to jest dar od Silje dla ciebie, Irjo. Żeby Tarald nie odmówił przyjęcia tych pieniędzy, przyniosę 600 talarów. Będziesz mogła zachować przynajmniej sto, a ja poczuję się trochę pewniej. Potem, jakby chciał, może ci spłacić te 500 talarów.

– Niech Bóg broni!

– Nie powinnaś odmawiać. Nie masz obowiązku ponosić ofiary z powodu jego grzechów z czasów Sunnivy.

Are miał niewątpliwie rację. Irja przyznała to skinieniem głowy.

– Wuju Are – rzekła serdecznie, z roześmianymi oczyma. – Dzięki. Tysiąc razy dzięki.

– Wystarczy pięćset razy – zawołał ze śmiechem…

1625…

Przełomowy rok dla Ludzi Lodu.

Gdy Cecylia opuszczała Norwegię, na początku roku 1625, nie wiedziała, że wigilia, którą dopiero co obchodzili, była ostatnią, jaką rodziny z Grastensholm i Lipowej Alei spędziły razem. Miały się rozproszyć, dobrowolnie lub wbrew własnej woli, i tylko kilkoro ich członków pozostało na miejscu.

Nie wiedziała też, że zabiera ze sobą do Danii zarodek nowego życia, przekazany jej przez młodego, nieszczęśliwego pastora z parafii Grastensholm.

Przy jej pozycji na dworze oznaczało to katastrofę.

Z niepokojem oczekiwała spotkania z Alexandrem Paladinem. Odnosiła wrażenie, że przybyło jej wiele lat od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni. Cecylia nie miała pojęcia, jak powinna się wobec niego zachować. Jeżeli w ogóle odważy się go zobaczyć. Żaden inny mężczyzna nie znaczył dla niej tak wiele, jak ten wysoki, z pozoru silny i pewny siebie margrabia. Ta prawda stawała się dla niej coraz bardziej oczywista.

W roku 1625 miało się okazać, który z wnuków Tengela odziedziczył po przodkach żółty błysk zła w oczach.

Przede wszystkim jednak był to rok rozpadu.

Tarjei opuścił już rodzinę. Został beznadziejnie wplątany w toczącą się w Niemczech wojnę, która wybuchła w dalekich Czechach jeszcze w roku 1618, a potem rozprzestrzeniała się na wszystkie strony z powodu nieczystych interesów małych i większych książąt. Wojna miała szaleć w Europie przez trzydzieści lat, a dotychczas minęło ich dopiero siedem.

Król Christian IV od dawna miał ochotę włączyć się do walki. Było raczej wątpliwe, czy powodują nim motywy czysto religijne. Równie mocno pociągały go podboje i możliwość zyskania osobistego prestiżu. Duńska Rada Państwowa była jednak skąpa, hamowała zapędy króla, nie godziła się dać ani pieniędzy, ani wojska.

Niebezpieczna stawała się konkurencja Gustawa II Adolfa ze Szwecji, wojownika dużej klasy, władcy głęboko religijnego. Gdyby Christian się nie pospieszył, Gustaw Adolf mógł zostać wodzem protestantów w wyprawie przeciwko postępującym naprzód katolikom w Niemczech. Przywództwo zaproponowano obu królom, lecz władca szwedzki spełniał więcej warunków.

Christian podjął więc działania na własną rękę, bez przyzwolenia Rady Państwowej. Obiecał protestanckim sojusznikom, że wystawi armię złożoną z wielu tysięcy piechoty i dragonów. Z entuzjazmem zaczął zbierać wojsko. Przeważnie europejskich żołnierzy zaciężnych, obok, rzecz jasna, duńskich poborowych. Próbował też wcielać do wojska norweskich chłopów, choć akurat w tym względzie Dania miała niedobre doświadczenia. W chłopach norweskich nie było w ogóle ducha walki!

To zresztą ocena dość niesprawiedliwa. Bo niby dlaczego duńscy królowie mieliby oczekiwać waleczności od Norwegów? Ci mogli się bić za Norwegię, duńskie kłopoty ich nie obchodziły.

Christian IV bardzo szybko przestał więc werbować Norwegów na tę wojnę. Nim jednak powziął taką decyzję, zdążono załadować cały statek chłopskimi synami, siłą wcielonymi do wojska, wyrwanymi z rodzinnych zagród w okolicach Oslo i Akershus.

Pewnego pięknego dnia, wczesną wiosną, duńscy werbownicy dotarli da parafii Grastensholm. Przerażone rodziny musiały patrzeć jak ich młodzi, silni synowie są, mimo rozpaczliwego oporu, uprowadzani z domów.

Wiadomości o wydarzeniach rozchodziły się błyskawicznie, młodzi ludzie uciekali więc i ukrywali się. Liv wysłała Irję do lasu, by odszukała Taralda i poleciła mu zostać w leśnym szałasie, dopóki Duńczycy nie opuszczą parafii. Młoda kobieta pobiegła natychmiast, z sercem tłukącym się ze strachu, że mogłaby stracić męża w jakiejś bezsensownej wojnie. Szukała w panice, by go odnaleźć, nim będzie za późno.

Klaus i Rosa o niczym jednak nie słyszeli. Werbownicy zaskoczyli ich, gdy przyszli zabrać ich młodego syna, Jespera.

Klaus, teraz pięćdziesięcioletni, patrzył na nich z rozpaczą.

– Na wojnę? Bić się? Z kim?

– Z katolikami, rzecz jasna, w Niemczech.

– A co ta za stworzenia? Trolle jakieś, czy co?

– Czyś ty głupi, człowieku? Pojmujesz chyba, że musimy bronić naszej wiary przed papistami.

Klaus popatrzył na nich bezradnie. Określenie papiści nic mu nie mówiło. Rosa i młodsza córka płakały, a Jesper daremnie próbował się wyrywać.

– Gdzie są te Niemcy? – dopytywał się Klaus.

Werbownicy tracili cierpliwość.

– O, daleko, na południu.

– Na południe od Akershus?

– O Boże, na południe od Danii.

Klaus zawył.

– Nie dam mojego chłopaka, żeby się bił z kimś, o kim nic nie wiemy, w jakimś kraju, tak daleko stąd. Nie możecie go zabrać, ja muszę się rozmówić z panem baronem.

– To rozkaz króla i wszyscy muszą mu być posłuszni, baron także. Chodź, chłopcze.

– Ojcze! – krzyczał Jesper rozdzierająco, gdy wyciągnęli go z zagrody. Klaus biegł za nim, z twarzą zalaną łzami. Próbował wyszarpnąć syna, lecz żołnierze odepchnęli go kolbami karabinów tak, że upadł z trudem łapiąc powietrze.

W Lipowej Alei Are patrzył przerażony na werbowników.

– Obaj moi synowie? Ale ja już mam jednego daleko, w świecie, a tych dwu potrzebuję w gospodarstwie. Nie obejdziemy się bez nich!

– Jesteś jeszcze młody i energiczny, człowieku, sam dasz sobie radę z gospodarką. Jego Wysokość potrzebuje twoich synów. To wielki zaszczyt walczyć za ojczyznę.

– Za jaką ojczyznę! – parsknął Are ze złością.

– Za Danię, oczywiście, i za naszą wiarę.

– Gwiżdżę na jedno i na drugie! Nie poślę swoich synów na niepewny los w walce, która nas nie dotyczy.

Przerwał mu Trond.

– Pozwól mi pójść, ojcze! Zawsze marzyłem o tym, by być żołnierzem. Zostać oficerem i zdobyć sławę.

– Ależ Trond! My nie możemy cię utracić!

– Ja wrócę! – zapewnił syn. – Może nawet jako kapitan, ojcze.

– Jesteście przecież tacy młodzi. Brand ma dopiero szesnaście lat!

Duński werbownik odparł brutalnie:

– Armaty nigdy nie pytają o wiek mięsa. Twoi synowie są rośli i silni. Chodźcie chłopcy, przygotujcie się do drogi!

Meta zaczęła krzyczeć z rozpaczy.

– Stul pysk, babo! – wrzasnął żołnierz. – Już nie można wytrzymać tych babskich lamentów.

Możliwe, że król byłby zgorszony, gdyby wiedział jak sobie poczynają jego ludzie, by zdobyć dla niego wojowników. Aż takiego zdecydowania chyba od nich nie oczekiwano. W każdym razie, jak powiedziano, zaniechał przymuszania biednych Norwegów i tylko ta jedna grupa, załadowana na statek, została bez żadnej przyczyny rzucona na europejskie pola bitewne. Król wolał doświadczonych, zaciężnych żołnierzy, którzy całe swoje życie poświęcili zdobywaniu sławy i pozbawieniu życia jak najwięcej wrogów, wszystko jedno jakich.

Także w Grastensholm Dag stoczył swoją walkę z werbownikami. Irja zdążyła już wrócić z uspokajającymi wiadomościami. Tarald jest bezpieczny, a wraz z nim kilku parobków.

– Nie, nie możecie zabrać mego syna, on jest tutaj głównym zarządcą majątku – oświadczył Dag zdecydowanie. – A zresztą nie ma go w domu, wyjechał, żeby kupić dobre ziarno na wiosenne siewy.

– Gdzie jest teraz?

– Nie wiemy. Miał odwiedzić kilka miejsc w całym dystrykcie.

– A kiedy wróci?

– Wyjechał wczoraj i liczył, że podróż zajmie mu parę dni.

– Werbownicy rozglądali się. Właściciel majątku, asesor, baron Meiden był człowiekiem wpływowym. Lepiej zostawić go w spokoju. Pokiwali więc niechętnie głowami i poszli sobie.

W chwilę później Liv, stojąca z Kolgrimem przy oknie, zobaczyła furę z młodymi mężczyznami, zjeżdżającą drogą w dół, w stronę kościoła. Za wozem maszerowali królewscy werbownicy.

Serce jej się ściskało na ten widok. Rozpaczliwe krzyki pojmanych chłopców niosły się aż do Grastensholm.

– Nie chciała, by Irja to zobaczyła. Z pewnością było wśród nich wielu jej krewnych z Eikeby.

– Gdzie jest mama? – zapytała Kolgrima.

– Znowu poszła do tego małego głupka. Wciąż u niego siedzi.

– On musi często jeść. I moczy się, więc trzeba go przewijać, przecież wiesz. A poza tym Mattias wcale nie jest głupim dzieckiem, Kolgrimie. To twój młodszy braciszek i śmieje się zawsze tak radośnie do ciebie. On cię lubi, zauważyłeś to chyba? Uważa, że jesteś duży i silny.

Uff, nie, nie umiała jak Cecylia dobierać właściwych słów.

Kolgrim mruczał pod nosem.

– Chyba nie trzeba go zabijać. Nie trzeba być dla niego niedobrym, bo tego wielki czarownik nie lubi. Ale można się go pozbyć w inny sposób.

Liv poczuła lęk, jakby wielka, zimna ręka ścisnęła jej serce. Czy on ma na myśli magię? Czy w duszy tego chłopca czają się jakieś skryte umiejętności, które rozwija po to, by pozbyć się niechcianego przyrodniego brata? Czy też co innego chodzi mu po głowie?

O Boże, szepnęła sama do siebie. Dobry Boże, pomóż nam! Powstrzymaj mnie, bym go nie uderzyła, naucz mnie panować nad sobą, bo jeśli uderzę, to jego nienawiść do brata jeszcze wzrośnie. Daj mi łagodność, Panie! I dzięki ci, dobry Boże, że Tarald zostanie z nami, z Irją! Ciężar jest zbyt wielki, byśmy go mogli udźwignąć sami.

Otrząsnęła się ze złych myśli i znowu patrzyła na ten makabryczny spektakl, rozgrywający się w dole, na drodze.

To Meta! O Boże, to Meta, przestała już gonić wóz, upadła przy rowie i trwa tam skulona, pogrążona w ostatecznej rozpaczy. Któryś z chłopców z Lipowej Alei musiał się znajdować na wozie. A może obaj?

– Dag! – zawołała zdenerwowana, ale nie było go nigdzie w pobliżu.

Żołnierze odpierali ataki kobiet i starszych mężczyzn, biegnących za furą. Zobaczyła Klausa, jak biegnie ciężko, nie mogąc za nimi nadążyć. Zatem wzięli też pewnie Jespera!

Liv nie było dane nigdy zapomnieć tych strasznych krzyków i szamotania na drodze, widoku wiernego stajennego ani echa jego rozpaczliwego wołania, gdy parł przed siebie, choć nie miał nadziei, że zdoła ich powstrzymać, że przeszkodzi, nie dopuści, by jego jedyny syn padł gdzieś na nieznanym polu bezsensownej walki. Mocno przytuliła Kolgrima do siebie i pospiesznie wytarła łzy.

Spośród wnuków Silje i Tengela został teraz w domu tylko Tarald, i to wyłącznie dlatego, że Bogu dzięki ostrzeżono go w porę.

Sunniva umarła. Cecylia była w Kopenhadze, Tarjei w Tybindze, a teraz Trond i Brand poszli na niepewny los.

Serce Liv krwawiło z żalu.

A wciąż jeszcze nie wiedziała o tym, w jakiej rozpaczliwej sytuacji znalazł się Tarjei, bez jedzenia, bez żadnej pomocy znikąd, gdzieś w ogarniętym wojną kraju. Ani o wielkim dramacie, jaki przeżywała jej córka, Cecylia. Nie miała też pojęcia, że jeden z wnuków Tengela był „dotknięty”, choć ów straszny moment, gdy wszystko wyjdzie na jaw, zbliżał się coraz bardziej.

Skończyła się oto pewna epoka, szczęśliwa i na ogół spokojna. Nowa, nieznana, stukała do bram.

Загрузка...