ROZDZIAŁ VI

Cecylia siedziała oniemiała w swojej sypialni, we Frederiksborg, jednym z licznych królewskich zamków w Danii, i wpatrywała się przed siebie. W ręce trzymała list od matki.

Babcia i dziadek umarli?

A jej przy nich nie było!

Kochana babcia Charlotta, zawsze taka ruchliwa i serdeczna. Jak to możliwe, że nie żyje?

Cecylia miała wrażenie, że nie zniesie tej myśli. Ale to, niestety, prawda, nie sen. Musi się jakoś z tym pogodzić.

I dziadek Jacob! Wiedziała oczywiście, że nie był jej prawdziwym dziadkiem, ale dla wnuków nie miało to żadnego znaczenia. Nigdy nie znały innego dziadka, a on zawsze był z nimi, odkąd pamiętały. Cecylia często biegała do niego po pomoc w tym lub owym, bo wszystko potrafił. Był duży, przyjazny i dawał poczucie bezpieczeństwa. Na ogół ludzie nie specjalnie się z nim liczyli, zawsze pozostawał w cieniu swojej energicznej małżonki, lecz dla rodziny był jak opoka i jeśli chodzi o Grastensholm, to wiedział wszystko.

Za jego czasów majątek był naprawdę w znakomitym stanie. Dziadek wciąż coś naprawiał albo ulepszał i zawsze wszystko mu się udawało.

A teraz także i jego zabrakło.

Ojciec też chorował podczas zarazy, i Irja. Ale oni wyzdrowieli.

„Miałaś szczęście, że wyjechałaś – pisała matka. – Choć tobie by chyba i tak nie groziło niebezpieczeństwo, bo my z Ludzi Lodu zawsze dajemy sobie radę”.

Cecylia poczuła nagle dojmującą tęsknotę za domem. I to nie po raz pierwszy!

Jej duńska wyprawa nie okazała się dokładnie tym, o czym marzyła. Siedziała teraz oto w wiejskim zamku i patrzyła jak zimowy mrok spływa powoli na mokrą, przejmująco zimną Zelandię. Przeniknął ją dreszcz i skuliła się jeszcze bardziej w fotelu przed kominkiem.

W tej części zamku była sama. Tylko dwie małe królewskie córeczki spały w pokoju obok. Służba mieszkała w innym skrzydle, a pani Kirsten ze swoim dworem pojechała na bal do sąsiedniego majątku. Króla Christiana w ogóle we Frederiksborg nie było.

Pokój wypełniały ciężkie meble w wytwornym, renesansowym stylu. Wszędzie ciemne, połyskliwe drewno. Służba szeptała o duchach, które straszą w tym skrzydle zamku. Podniecające, pomyślała Cecylia ponuro. Złościło ją, że musiała się do tego przyznać, ale naprawdę trochę się bała.

A teraz ta straszna wiadomość o śmierci dziadków. Wszelka radość życia i odwaga opuściły ją nagle.

Zresztą i praca, którą wykonywała, też nie dawała szczególnego zadowolenia. Prawie każdego dnia dochodziło do spięć z ochmistrzynią dworu. Z panią Kirsten sprawy wcale nie układały się lepiej. Była tylko trzy lata starsza od Cecylii, ale jej pycha była zabójcza. Najgorsze jednak, że stosowała niezwykle surowe zasady wychowawcze wobec małej Anny Catheriny. Ileż to razy Cecylia musiała potajemnie pocieszać dziecko! Sophie Elisabeth była jeszcze za mała na bicie, ale dostanie za swoje w odpowiednim czasie, i o tym Cecylia myślała z lękiem. Ona sama, w rodzinnym domu, nigdy nie była tak surowo karana. I to za byle co! Nawet za rzeczy i zachowania dla trzyletniego dziecka zupełnie naturalne. Cecylię głęboko poruszała sytuacja dziecka, lecz jej skargi nie odnosiły skutku. Wręcz przeciwnie!

Powozy wjechały na dziedziniec i hałaśliwa, rozbawiona gromada ludzi wlała się do zamku. Najwyraźniej przyjęcie dobiegło końca, wyglądało jednak na to, że dwór ma ochotę nadal balować w dużej sali zamkowej, o ile mogła wyciągać wnioski z tego, co słyszała.

Cecylia wciąż siedziała bez ruchu w swoim fotelu. Wiadomość o śmierci dziadków całkowicie odebrała jej chęć snu.

A więc Tarald i Sunniva wzięli ślub!

Ta myśl ją niepokoiła, nie sprawiała jej prawdziwej radości. Czy oni wiedzieli, co robią, czy też to takie młodzieńcze szaleństwo? Żadne z nich przecież nie spotkało jeszcze zbyt wielu rówieśników.

Cecylia nie wiedziała nic o dziecku, którego oczekiwała Sunniva. Liv nie zdobyła się, by jej o tym napisać. Jeszcze nie teraz.

W korytarzu rozległy się szybkie kroki i nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wszedł młody mężczyzna.

Początkowo nie zauważył Cecylii. Rzucił swój płaszcz na komodę i pogwizdując podszedł do kominka. Dopiero wtedy ją spostrzegł.

– O, przepraszam! – powiedział zmieszany. – Nie wiedziałem, że ktoś tutaj jest.

Cecylia pospiesznie podciągnęła nogi i ukryła pod spódnicą bose stopy. Zbyt była zaskoczona, by cokolwiek odpowiedzieć.

Mężczyzna wziął swój, dopiero co odrzucony płaszcz i zamierzał wyjść.

– Proszę mi wybaczyć, to zwykle był mój pokój… Ale pani nie sprawia wrażenia szczególnie zadowolonej. Czy wydarzyło się coś smutnego?

W jego głosie brzmiało tyle życzliwości, że Cecylia zdobyła się na uśmiech.

– Wszystko jest smutne! – odparła cicho. – Akurat teraz nie widzę żadnych jasnych stron życia.

Nieznajomy znowu podszedł bliżej.

– Aż tak źle? – zapytał. – Czy mógłbym coś dla pani zrobić.

Cecylia zawsze była otwarta i ufna.

– O tak, wielkie dzięki, gdyby pan mógł tylko usiąść tu przy mnie na krótką chwilę i spróbować przekonać mnie, że istnieje mnóstwo rzeczy, z których można się w życiu cieszyć! Och, proszę mi wybaczyć, to niestosowna prośba.

– Nie, nie – zaprotestował szczerze i zapytał czy może usiąść w drugim fotelu. – Wie pani, ja sam też często potrzebuję kogoś, kto by mi opowiadał o wszystkim, co na świecie wartościowe.

– Pan? – zapytała zdumiona. – Ależ pan wygląda tak… Pan wygląda jak ktoś, kto ma wszystko!

Był to bardzo przystojny mężczyzna, zdaniem Cecylii zbliżał się do trzydziestki. Ciemnobrązowe włosy, przystrzyżone równo nad czołem, z tyłu opadały na ramiona. Było coś dostojnego i czystego w jego męskiej twarzy, ale z brązowych oczu wyzierał smutek, a gdy przyjrzała mu się bliżej, dostrzegła jakby zmarszczkę goryczy wokół zaciśniętych cierpko ust. Ubranie nosił wspaniałe, ale był na balu, więc włożył pewnie co miał najlepszego.

– Wszystko? – roześmiał się krótko, choć nie zabrzmiało to zbyt radośnie. – Owszem, ale bywa tak, że można mieć wszystko, a tak naprawdę nie mieć nic. Och, proszę mi wybaczyć! Nazywam się Alexander Paladin, należę do ludzi króla, jestem kapitanem jego gwardii przybocznej. Moim dziadkiem ze strony matki był książę Schwartzburga, ja sam jednak jestem tylko margrabią. Pusty tytuł, bez znaczenia.

– Paladin… czy nie znaczy to tyle, co rycerz?

Twarz przybysza rozjaśnił na chwilę uśmiech.

– Owszem. Ja się też zresztą czuję jak rycerz. Niestety, jestem ostatnim z rodu, więc nazwisko pewnie zaginie.

Chyba niekoniecznie tak musi być, pomyślała Cecylia, ale nie odważyła się wypowiedzieć tak poufałej uwagi.

– A ja mam na imię Cecylia i jestem córką barona Daga Christiana Meidena – przedstawiła się.

– Jest pani Norweżką?

– Tak. Pracuję tutaj jako opiekunka królewskich dzieci.

– Acha! – rzekł wolno i znowu usiadł wygodniej w fotelu. – To pani jest tą osobą, która ma odwagę przeciwstawiać się ochmistrzyni! Jest pani naprawdę dzielna! Zarówno ona, jak Kirsten szukają sposobu, żeby zrobić z pani siekane kotlety.

– Po prostu nie lubię, kiedy bije się małe dzieci.

– Tak – rzekł w zamyśleniu. – Ma pani rację. Takie traktowanie może spowodować nieodwracalne zmiany psychiczne.

Cecylia spojrzała na niego pytająco, lecz on już zmienił temat.

– Jak widzę, uważa pani, że życie jest ciężkie. I ten list w pani ręce. Czy to on ma taki ponury wpływ na pani nastrój?

– Niestety, tak. Moi dziadkowie zmarli w wyniku epidemii. Być może komuś postronnemu nie wydaje się to takie straszne, ale oni znaczyli dla mnie bardzo wiele. Mimo wieku byli tacy cudownie młodzieńczy, pełni życia.

– Rozumiem panią. Tacy ludzie zawsze pozostawiają po sobie pustkę.

– Tak, właśnie. Mam wielu krewnych o takim usposobieniu. Dziadkowie ze strony matki są zupełnie fantastyczni! Powinien by pan ich spotkać. Jestem pewna, że pan by ich rozumiał. I rodziców także mam wspaniałych.

– Dlaczego więc jest pani taka przygnębiona? – zapytał rozbawiony jej szczerym ożywieniem.

Cecylia machnęła ręką.

– Po prostu dlatego, że tak się wszystko zbiegło. Wiadomość o śmierci dziadków, te niełatwe stosunki tutaj, gdzie pracuję, czuję się niechciana przez wszystkich, z wyjątkiem dzieci… A jeszcze pogoda… Proszę spojrzeć na to szare, rozmokłe paskudztwo na zewnętrz! I te ponure pokoje. Przede wszystkim jednak dokucza mi samotność. Tak daleko od pogodnej atmosfery naszego domu, której chyba nie doceniałam, mieszkając tam…

– Kiedy jest się w pani wieku, tęsknota jest czymś naturalnym.

– Chyba tak. Wprawdzie, w każdej chwili mogłabym pojechać do domu, ale to by było jak przyznanie się do porażki. Poza tym myślę, że jestem potrzebna tym małym.

– W najwyższej mierze – potwierdził gość. – Niech pani trwa przy swoim, a ja będę panią wspierał. Nie mam wprawdzie wpływu na panią Kirsten ani na to drugie babsko, mam za to wpływ na króla. A to ma swoją wagę.

Nie zwrócił uwagi na to, że pośrednio wyraził się o pani Kirsten babsko. To chyba nie bardzo świadczy o uszanowaniu dla małżonki Jego Wysokości.

– Dziękuję – odparła Cecylia, przyglądając mu się badawczo. – Ale i pan nie wygląda radośnie. Czy jest coś, w czym ja mogłabym pomóc panu?

Wyprostował się i westchnął.

– Jest pani spostrzegawcza. Ale pomóc mi…? Nie, tego pani nie może. Muszę jednak wyznać, że właśnie cała moja egzystencja zawisła na włosku, miła panno Cecylio.

Cecylia pomyślała, że margrabia jest zapewne poważnie chory, jego wygląd mógłby na to wskazywać. Szkoda takiego przystojnego mężczyzny, westchnęła.

– Nie jestem chyba najlepszym towarzyszem dla pani – uśmiechnął się z poczuciem winy. – Obarczam panią swoimi zmartwieniami.

– Po pierwsze nie powiedział pan jeszcze ani słowa o swoich zmartwieniach, a po drugie przy panu zapomniałam o moich – zaprotestowała Cecylia. – Czy mogę zaproponować panu kieliszek wina?

– Nie, dziękuję. Już i tak wypiłem za dużo dzisiejszego wieczora. To dla mnie niebezpieczne.

– Chciałabym zapytać, proszę mi wybaczyć, ale czy pan jest chory, margrabio Paladin?

Margrabia przygryzł wargi. Po chwili wstał, pogładził ją delikatnie po policzku. Wzrok miał łagodny i smutny.

– Dobranoc, norweska panienko! I dzięki za tę chwilę!

Cecylia zerwała się na równe nogi.

– Chyba pana nie uraziłam?

– Nie, oczywiście, że nie – zapewnił, przyglądając się z uśmiechem jej bosym stopom. – Tylko chodzi o to, że akurat teraz odczułem głęboką potrzebę zwierzenia się pani. A tego nie powinienem robić. Niech się więc pani opiekuje dziećmi króla. I proszę pamiętać, że pomogę pani w razie jakichś kłopotów!

Po tych słowach wyszedł. Słyszała jego oddalające się w korytarzu kroki.

Cecylia kładła się do łóżka zamyślona. Jej własne zmartwienia wydawały się teraz bardziej odległe, w ich miejsce pojawił się smutek.

Mimo wszystko minęło sporo czasu, nim zasnęła.


* * *

Are chodził po posiadłości należącej do Lipowej Alei i spoglądał w niebo. Gorące, czerwcowe słońce stało nad polami. Była niedziela i zbierało się na burzę, na prawdziwą burzę z piorunami.

Wszystkie pola pokrywało niezbyt jeszcze wyrośnięte zboże. Ulewa nie powinna wyrządzić takich szkód jak wtedy, gdy zboża są już dojrzałe, ale i tak miał nadzieję, że ulewy nie będzie. Nadmiar wody nie jest korzystny.

– Chmurzy się. Musimy wracać do domu – oznajmił dwóm swoim młodszym synom, którzy deptali mu po piętach. Brand, najmłodszy, słuchał z powagą mądrych słów ojca na temat uprawy roli, Trond zaś, średni, skakał przez rów, w tę i w tamtą stronę, całkiem pochłonięty zabawą.

Tarjei został w domu. Na ogół trzymał się z dala od gospodarstwa, jego myśli zajęte były zupełnie innymi sprawami. Od jesieni miał zacząć w Oslo naukę w szkole dla księży, bo innej nie było, a zresztą powołanie kapłańskie uważano w parafii za coś najpiękniejszego. Tarjei jednak nie zamierzał zostać księdzem. Traktował tę szkołę jako pomost do uniwersytetu w Tybindze, gdzie naprawdę mógł się czegoś nauczyć. Tam studiował jego mistrz, którego chciał naśladować, Johann Kepler, i może, marzył Tarjei, będzie mógł kiedyś spotkać tego wielkiego matematyka i astronoma!

Ludzie z Lipowej Alei byli zawsze cierniem w oku starego pastora, tego który zmarł, gdy w okolicy szalała zaraza. Nie był nawet taki okropnie stary, tylko poglądy miał ciasne, skostniałe. Zżymał się na myśl o tym, iż w parafii jeszcze jacyś inni ludzie, oprócz niego, mogliby czytać i pisać. To by go w pewnym sensie pomniejszało w oczach parafian. Że asesor, baron Dag Meiden, posiadał te umiejętności, to rzecz naturalna i należało ją uznać. Ale żeby kobiety…? Matka asesora, baronowa Charlotta, uczyła ich wszystkich od wczesnego dzieciństwa. Okropieństwo! Pastor, gdyby mógł, spaliłby ją na stosie jako czarownicę. Na przeszkodzie stał jednak pan Tengel. Wysoko postawieni panowie w Akershus nie pozwalali zaczepiać Tengela ani nikogo z jego rodziny.

Tak więc wszystkie dzieci i wnuki, które uczyła, posiadły część tych umiejętności, które w żadnym razie nie powinny być dostępne zwyczajnym ludziom. Jacyś smarkacze, którzy – to musiał przyznać – wiedzieli więcej niż on sam.

Pastor oburzał się tak bardzo, że o mało nie dostał z tego powodu wrzodu żołądka.

Natomiast do młodego pastora, tego, który w okresie choroby starego proboszcza był diakonem, wszyscy odnosili się z wielką życzliwością. Miał na imię Martin, więc gdy został pastorem, nazywano go panem Martiniusem. Kształcił się w Trondheim, przy katedrze Nidaros. Praca w kościele w Grastensholm była częścią przygotowania się do służby parafialnej i nikt bardziej niż on sam nie był zdumiony tym, jak szybko został pastorem. Zaraza jednak poczyniła ogromne spustoszenia szczególnie wśród duchowieństwa, większość pastorów bowiem – w przeciwieństwie do jego przełożonego, proboszcza z Grastensholm – z całym samozaparciem i poświęceniem odwiedzała chorych.

Młody pastor świetnie wiedział, że to pan Tengel i jego wnuk Tarjei uratowali mu życie. I mimo że Tengel nigdy nie pokazywał się w kościele ani też nie przejawiał żadnego zainteresowania wiarą, nawiązał się między nimi stosunek głębokiego zrozumienia.

Gdy Are i chłopcy wrócili do Lipowej Alei, zastali dom wyludniony.

Are poszedł na górę, do Silje, która teraz już prawie nie wstawała z łóżka.

– Gdzie są wszyscy?

– Jeśli mówiąc „wszyscy” masz na myśli swojego ojca, to pobiegł do Grastensholm – odparła Silje wesoło. – Gdyby malec się pospieszył, to mógłby się urodzić jako niedzielne dziecko.

– A, czyli czas nadszedł – mruknął Are, zdjęty niepokojem, który odczuwają wszyscy, gdy ma się narodzić nowe dziecko. – Tarjei był dzisiaj w domu. Gdzie on się podziewa?

– A jak myślisz? Przecież nie odstępuje dziadka ani na krok, a już zwłaszcza jeżeli chodzi o takie interesujące wizyty u chorych.

– Wygląda na to, że mama jest zadowolona.

– Owszem. Sunniva była przez cały czas taka zdrowa. A kiedy sobie przypomnę jak okropnie ja się czułam, kiedy rodziłam Liv, to wierzę, że wszystko pójdzie dobrze, Are. Pomyśl, mój pierwszy prawnuk!

– Oczywiście, że wszystko pójdzie dobrze!

– Ja wiem, że tak będzie – potwierdziła Silje spokojnie. – Bo Hanna przepowiedziała mi, że czeka mnie w życiu jeden wielki smutek. A ból, jaki odczuwałam po śmierci Sol był tak wielki, że nie może być nic gorszego. Więc jeśli chodzi o Sunnivę, to na pewno wszystko dobrze się skończy.

– Na pewno. Tylko czy Tarjei powinien być przy porodzie, matko? Mimo wszystko on ma dopiero czternaście lat. Czy nie posuwamy się za daleko?

– Tarjei nie jest zwyczajnym chłopcem, jak wiesz. On na wszystko patrzy z naukowego punktu widzenia. To będzie dla niego nowe doświadczenie.

Are wyglądał przez okno.

– Jeden ma siedemdziesiąt trzy lata, a drugi czternaście… Można być pewnym, że Sunniva otrzyma odpowiednią pomoc!

– Lepiej nikt by jej nie pomógł. A zresztą jest tam przecież Liv i Irja, i Tengel posłał po położną. Sunniva jest w najlepszych rękach.

– Czy wezwaliście pastora?

Uśmiech na wargach Silje zgasł.

– Dlaczego mielibyśmy to robić?

– Żeby pobłogosławił dziecko, to miałem na myśli – odparł Are pospiesznie.

– No, to chyba nie będzie takie pilne. Pastora wzywa się tylko, kiedy trzeba dziecko jak najszybciej ochrzcić. Uff, powietrze jest dzisiaj takie ciężkie, nie ma czym oddychać.

– O, tak, naprawdę nie ma czym. Będzie okropna burza.

– Nie, tylko nie to! Bardzo nie lubię burzy! Nie ma się gdzie przed nią schować. Piorun wszędzie człowieka znajdzie.

– Czy już kiedyś matkę znalazł? – uśmiechnął się Are.

– Nie, ale nigdy nie wiadomo.

– Lipowa Aleja jest dosyć bezpieczna. Grastensholm leży wyżej.

– Jeśli chciałeś mnie uspokoić, to ci się nie udało, niestety.

– Tak, rzeczywiście chciałem – przyznał Are, podśmiewając się po kryjomu z niepokoju matki.

Taka była wzruszająca w tym swoim naiwnym lęku wobec sił natury. Mimo całego doświadczenia, jakie w życiu zgromadziła i wbrew wszelkiej wiedzy, zachowała jakąś prymitywną prostotę; było w tym wiele uroku.

Niezwykła wydawała mu się myśl, że jego rodzona siostra zostanie teraz babką. Lata minęły prawie niedostrzegalnie!

Sam Are bardzo się zmienił. Był spokojny, opanowany, zrównoważony i przywiązany do ziemi, miał teraz trzydzieści pięć lat. Kochał swoich chłopców i Metę, chociaż irytował się czasem, gdy w trudnych sytuacjach działała po prostu niemądrze. Albo gdy, jako gospodyni, nie zawsze ze wszystkim nadążała. Ale można było na niej polegać w każdej sytuacji i powrót do niej, do domu, po ciężkim dniu pracy był ukojeniem.

Na swego najstarszego syna, Tarjeia, zawsze patrzył ze zdumieniem. Nie mógł pojąć skąd jemu wzięło się takie inteligentne dziecko. Tarjei bardziej był wnukiem Tengela niż jego i Mety synem.

– Czy mógłbyś przynieść mi szal, Are? – poprosiła Silje. – Tak mnie dzisiaj bolą plecy. To chyba ta burza.

– Tak, reumatyzm jest przykry – powiedział Are, będący jednym z niewielu, którzy podejrzewali, że choroba matki to coś znacznie poważniejszego niż reumatyzm.

Tengel nie zdobył się na obcięcie jej nogi. Taka interwencja kończyła się przeważnie śmiercią. Bezsilny patrzył, jak choroba się rozprzestrzenia i wciąż nierozumnie marzył o cudzie.

Silje starannie owinęła się szalem. Była przejęta i podniecona tym, co miało się wydarzyć w Grastensholm.

Poprzedniego dnia ona i Irja odbyły krótką rozmowę.

– Słyszę, że Liv i Sunniva prosiły cię, żebyś była przy porodzie? – zapytała Silje. – Będziesz w stanie?

Irja wahała się przez chwilę, zanim odpowiedziała,

– Czy mogę powiedzieć coś w sekrecie, pani Silje? Wczoraj spotkałam jednego chłopca z majątku Helle. I on… zapytał czy może przychodzić do mnie w konkury. Pani wie pewnie, że to bardzo przyzwoita propozycja.

– Oczywiście – uśmiechnęła się Silje. – Ja także miałam konkurentów kiedyś, we wczesnej młodości. No i co odpowiedziałaś?

– No… to było takie nieoczekiwane. Powiedziałam, że muszę się zastanowić. On jest bardzo miły.

Wszystko to razem było kłamstwem, wymyślonym naprędce przez Irję. Wiedziała bowiem, że pani Silje martwi się z jej powodu. A pani Silje nie powinna mieć zmartwień, taka jest teraz słaba.

– Czyli otrząsnęłaś się z tego? – zawołała Silje ożywiona.

– Z tego z Taraldem? Tak, Bogu dzięki. I powiedziałam Sunnivie, że bardzo chętnie przyjdę.

– Och, jak to dobrze! Sunniva tak strasznie potrzebuje twojej pomocy, naprawdę.

Tak, Irja wiedziała o tym. Czasami podejrzewała wprawdzie, że Sunniva wie o jej słabości do Taralda i świadomie ją dręczy, demonstrując w jej obecności jak bardzo są oboje szczęśliwi i upokarzając ją poprzez krytyczne uwagi w obecności Taralda. Choć z drugiej strony trudno uwierzyć, że Sunniva mogłaby być taka wyrachowana. Ona jest po prostu bezmyślna.

A miłość Irji do Taralda? Och, to chyba nieśmiertelne uczucie. Nienawidziła tej miłości, ale nie potrafiła się od niej uwolnić.

Mrok opadał powoli na Grastensholm, bardziej ponury niż zwykle, z powodu granatowoczarnych chmur.

I w końcu burza się rozpętała.

Liv, czuwająca w pokoju, gdzie leżała Sunniva, popatrzyła spłoszona przez okno i pomyślała o wysokiej zamkowej wieży, która wprost przyciągała do siebie pioruny. Dag i Tarald w pokoju myśleli to samo.

Wszyscy gonili resztkami sił po całym dniu czuwania w strasznym napięciu przy łóżku Sunnivy. Najbardziej zmęczona była naturalnie ona sama. Powieki jej zapuchły od powtarzających się silnych skurczów, a łzy płynęły nieprzerwanie. Dag i Tarald zostali teraz odesłani do sąsiedniego pokoju, bo rozwiązanie mogło nastąpić w każdej chwili. Bóle trwały już od dawna, choć jak dotychczas bez żadnych widocznych rezultatów.

Sunniva desperacko ściskała rękę Liv, a Irja ścierała jej pot z czoła. Byłoby przesadą twierdzić, że Sunniva jest dzielna i wytrzymała, ale też nie można oczekiwać wielkiej wytrzymałości po całym dniu takich męczarni.

Tengel był zgnębiony, a wzrok położnej wyrażał całkowitą dezorientację. Nie rozumiała co się dzieje. Dziecko powinno się już było urodzić…

Tylko Tarjei patrzył na wszystko trzeźwo i z zainteresowaniem. Bywał ze swoim ojcem w oborze i odbierał już różne małe zwierzęta, lecz dziś po raz pierwszy oglądał narodziny człowieka.

Na zewnętrz grzmoty stawały się coraz groźniejsze, burza jakby podpełzła bliżej. Powietrze w pokoju stawało się boleśnie ciężkie.

– Czy to się nigdy nie skończy? – jęczała Sunniva zirytowana. – Pojęcia nie macie, jak ja cierpię!

Oni zaś nie byli w stanie jej odpowiadać. Powtarzała to samo od wielu godzin. Nagle wstrzymała oddech i krzyknęła, jakby ją przebijano nożem. Tengel, stojący najbliżej, syknął przerażony:

– Wyjdź, Tarjei! Wyjdź natychmiast!

– Ale ja miałem przecież…

– Wyjdź!

Urażony, niczego nie rozumiejąc, wyszedł Tarjei do czekających obok dwóch mężczyzn. W drzwiach obejrzał się jeszcze i zobaczył, że wszyscy rzucili się do Sunnivy, która krzyczała nieprzerwanie, jakby postradała zmysły.

Krzyk Irji i Liv był jeszcze głośniejszy.

Dag, Tarald i Tarjei słuchali, oniemiali ze zgrozy.

Zza drzwi dobiegały oszalałe wrzaski Sunnivy, głośne polecenia Tengela i tupot szybkich kroków. Paniczne krzyki mieszały się, wszystko łączyło się w jeden chaos.

Irja wysunęła głowę przez drzwi. Twarz miała kredowobiałą, jakby lada chwila miała zemdleć, ubranie zalane krwią.

– Sprowadźcie pastora! Szybko!

– Zaraz jadę! – krzyknął Dag i poczuł, że ból przenika go jak ostrze noża.

– O, mój Boże – jęknął Tarald półgłosem. – Muszę tam wejść!

Tarjei zastąpił mu drogę.

– Nie, nie rób tego! Dziadek odesłał mnie nie bez powodu.

Twarz Taralda była zmieniona ze strachu.

– Sunniva – szeptał.

Przerażeni stwierdzili nagle, że wśród głosów dobiegających z tamtego pokoju brak jednego: jej rozdzierającego serce krzyku.

I nagle umilkło wszystko. Za drzwiami zaległa śmiertelna cisza.

Tengel poczuł, że wzrok mu mętnieje i widzi niewyraźnie. Głęboko wciągał powietrze, by powstrzymać łzy i przecierał oczy.

Odczuwał wokół siebie tylko przerażenie. Liv drżała na całym ciele, a twarz jej poszarzała. Irja przykucnęła pod ścianą i płakała gorzko. Położna opadła na krzesło, bezradna, wstrząśnięta, niezdolna do najmniejszego ruchu!

W łóżku leżała Sunniva, rozszarpana, martwa.

A w pięknej kołysce przygotowanej zawczasu…

Nie zauważyli, że drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł z wahaniem przerażony Tarald.

– Czy już po wszystkim? – zapytał i nieporadnie próbował uśmiechnąć się z nadzieją.

Liv pospiesznie rozpostarła prześcieradło na ciele Sunnivy.

Ale nie mogła przecież zasłonić wszystkich upiornie czerwonych plam w pokoju.

– Czy ona śpi? – spytał znowu Tarald niepewnie.

Pytanie było zupełnie bezsensowne, wszyscy widzieli wyraźnie, jak desperacko młody człowiek stara się utrzymać choćby cień dawnej radości. Któż by bowiem spał z wyrazem takiego bólu i lęku na twarzy?

Nikt nie zdobył się na to, by mu odpowiedzieć.

Nikt też nie był w stanie go zatrzymać, gdy ruszył w stronę kołyski.

Tengela zdjął strach, gdy zobaczył, że wnuk znieruchomiał niczym słup soli. Jakby został sparaliżowany i nie miał sił podźwignąć się z tego pochylenia nad kołyską. I jakby mu wzrok skamieniał.

Nikt nie zauważył, że do pokoju wślizgnął się Tarjei.

Tarald ocknął się w końcu i powoli wracał do życia. Błądził otępiałym wzrokiem po pokoju, a gdy spojrzał na Sunnivę, zrozumiał wreszcie, w jak głębokim pogrążona jest śnie.

Wydał z siebie jakby jęk albo na pół zdławiony krzyk zgrozy i wybiegł z pokoju, a potem z zamku, w ulewę, która się teraz rozpętała na dobre, i długo, bardzo długo pędził przez las, aż w końcu przystanął, kompletnie rozbity i załamany.

Oczy Tengela wyrażały już tylko smutek i żal. Jego dłoń zamknęła się na ręce Tarjeia. Chłopiec stał i wpatrywał się w kołyskę. To, co tam widział, nawet jego trzeźwy, realistyczny umysł napawało zgrozą.

– Nieszczęsne dziecko – powiedział w końcu i to wyzwoliło u zebranych nieco cieplejsze uczucia niż tylko wstręt do nowonarodzonego.

– Tak – potwierdził Tengel cicho. – Masz rację.

Dziecko leżało z przymkniętymi oczyma. Nie krzyczało, poruszało tylko od czasu do czasu rączkami i nóżkami jakby w skurczach. Barki miało nieproporcjonalnie szerokie, z wystającymi kośćmi, które mogły rzeczywiście z czasem przypominać barki Tengela. Głowa dziecka wyrastała jakby wprost z beczkowatego ciała, a ręce były długie jak u małpy. Smoliście czarne włosy porastały większą część ciała. Twarz natomiast…

Tarjei i wszyscy pozostali, którzy nigdy nie widzieli Grimara, nie wierzyli własnym oczom. Nie przypuszczali nawet, że mogło istnieć coś równie odpychającego.

Liv przypominała sobie tamtych dwoje starych z lodowej doliny jak przez mgłę, uważała jednak, że to monstrum tutaj, w kołysce, jest dziesięć razy okropniejsze.

Mimo to jednak przenikała ją jakaś bolesna czułość dla tego nieszczęsnego maleństwa.

Przybył pastor w towarzystwie Daga. Tengel wyszedł im naprzeciw i wyjaśnił, co się stało.

Twarz Daga zrobiła się szara.

– Panie Martiniusie, trzeba go chyba jak najszybciej ochrzcić, prawda? I czy zechce się pastor pomodlić za jego biedną matkę?

– Naturalnie.

Weszli do pokoju zmarłej. Potrzebowali czasu, by otrząsnąć się z szoku, jakiego doznali na widok chłopca, choć byli przygotowani na to, co zobaczą. Oprócz Tengela Dag był tutaj jedynym, który pamiętał Hannę i Grimara. Przyszłość jawiła mu się teraz niby ciemny tunel. Jego własna przyszłość, przede wszystkim jednak przyszłość tego malca w kołysce.

– Jakie imię dziecko otrzyma? – zapytał pastor, a w jego młodych, życzliwych oczach tliło się głębokie współczucie dla dotkniętej tragedią rodziny.

– Nie ma tu jego ojca – odparł Dag, głośno przełykając ślinę. – Gdybym jednak mógł coś powiedzieć, to proponowałbym Kolgrim. A Tarald może mu później nadać jeszcze drugie imię.

Pastor skinął głową.

Wszyscy uważali, że Kolgrim to odpowiednie imię. Słowo grim znaczy straszny, okropny; kol to węgiel, a przecież chłopiec był czarny jak węgiel.

– A czy ja także mogłabym mu nadać drugie imię? – zapytała Liv.

– Jakie?

– Upragniony.

Irja znowu wybuchnęła płaczem. Liv naprawdę rozumiała bardzo wiele.

– Niech się tak stanie – zgodził się pan Martinius.

Tak więc owo straszne małe monstrum zostało ochrzczone jako Kolgrim Upragniony.

Podczas ceremonii chrztu stało się coś wstrząsającego.

Matką chrzestną chłopca miała być Liv. Potrzebowała jednak całej siły woli, żeby wziąć go na ręce. Z czasem będzie lepiej, pocieszała się w duchu. Gdy przywykniemy do niego.

Wtedy nieoczekiwanie dziecko otworzyło oczy. Wszyscy jęknęli mimo woli. Dziecko nie wydało z siebie najmniejszego nawet dźwięku, tylko jego przymrużone, kocio-zielone oczy wpatrywały się w Liv. Myśl, która w tym momencie przyszła jej do głowy była tak okropna, że Liv nigdy potem nie odważyła się wypowiedzieć jej głośno, wobec nikogo.

Pomyślała mianowicie: jakim sposobem takie maleńkie, nowonarodzone dziecko może wyglądać na istotę tak złą? To przecież niemożliwe!

Tengel także dostrzegł wyraz oczu małego. Przeraził się śmiertelnie i poczuł, że ogarnia go straszliwe zmęczenie. Pamiętał własne dzieciństwo. Czy to dziecko miało również doświadczyć tego wszystkiego, co stało się jego udziałem?

Gdy już zajęto się udręczonym, martwym ciałem Sunnivy i gdy wszystko, co należało zrobić, zostało zrobione, Tengel poprosił, by Tarjei poszedł z nim do innego pokoju.

– Wiesz już, że to ty masz przejąć wszelkie środki lecznicze, cały zapas, jaki należy do Ludzi Lodu, prawda? Rozmawiałem już o tym z Liv, Dagiem i twoim ojcem.

Chłopiec potwierdził skinieniem głowy.

– Tarjei, posłuchaj mnie teraz, to sprawa niezwykle ważna: nigdy, ale to nigdy nie pozwól, by cokolwiek z tego zbioru znalazło się kiedykolwiek w rękach tego nowonarodzonego chłopca! On nie może dostać nawet najmniejszego źdźbła ziela, nic. I nigdy mu nie przekazuj tego, co umiesz! Rozumiesz mnie?

– Tak, dziadku. Ja też widziałem jego wzrok. To mogłoby być nawet interesujące, gdyby nie było takie tragiczne.

– Tarjei, mój przyjacielu – rzekł Tengel kładąc ciężko dłonie na ramionach chłopca. – Nie zapominaj nigdy, że przede wszystkim jesteś człowiekiem! Dopiero potem możesz być uczonym.

– Będę o tym pamiętał, dziadku.

Tengel wrócił do Liv i Daga.

– Powiedzcie mi… Czy chcielibyście, żebym ja… żebym dał coś dziecku? Zanim wszyscy się dowiedzą, że ono żyje?

– Nie, ojcze, proszę – jęknął Dag. – Rozumiem, co ojciec ma na myśli, ale to jest mój wnuk i chociaż przeraził nas jego widok i boimy się o jego przyszłość, to… No, to dziwne, oczywiście, ale ja czuję jakieś przywiązanie do tego biednego robaczka.

– Ja także – poparła męża Liv. – Właśnie o tym rozmawialiśmy. Chcemy spróbować mu pomóc, dać mu oparcie w życiu. Ojciec opowiadał nam o swoim trudnym dzieciństwie. Obiecujemy, że on nie będzie musiał niczego podobnego przeżywać.

Tengel skinął głową na znak, że przyjmuje tę obietnicę.

– Z czasem chłopiec się zmieni. Włosy na jego ciele znikną wkrótce, a rysy znacznie złagodnieją. Wiecie przecież, że żadne nowonarodzone dziecko nie jest urodziwe.

– To prawda – rzekła Liv.

Tengel jakby się wahał przez chwilę.

– Pozwólcie mi jednak, bym zdał się w tym na was i wam wszystko przekazał. Nie jestem już w stanie temu podołać.

– Oczywiście! Dzięki za dotychczasową pomoc, ojcze!

Myśleli, że chodzi mu o wszystkie straszne przeżycia i lęki związane z porodem.

Pragnął ich oboje uściskać, ale to by ich pewnie zastanowiło.

– I ja wam dziękuję, moje dzieci! Przekażcie Taraldowi moje najlepsze pozdrowienia i powiedzcie mu, by nie zapomniał, że to dziecko jest małą żywą istotą, która go potrzebuje.

– Powinienem chyba pójść i odszukać go – zastanawiał się Dag.

– Nie. On sam wróci. Kiedy ten dławiący, ostry ból z powodu śmierci Sunnivy trochę przycichnie.

– Zajmiemy się chłopcem, ojcze – zapewniła Liv. Wyglądała na bardzo zmęczoną i przybitą.

– Irja obiecała, że mi pomoże. Jeśli tylko mama będzie mogła się bez niej obejść.

Tengel odwrócił się do Irji i pogłaskał ją po policzku. Nie zauważyła przedtem, że ten silny mężczyzna tak się zestarzał!

– Teraz jesteś tutaj bardziej potrzebna. Błogosławione dziecko!

Po chwili Tengel opuścił Grastensholm.

Deszcz przestał padać, ale burza wciąż swoim zwyczajem krążyła nad okolicą i teraz poczęła się znowu przybliżać.

Tengel szedł wolno ścieżką w stronę domu. Był taki zmęczony, taki śmiertelnie zmęczony! Nie mógł nawet wyprostować swoich potężnych barków.

Ze względu na Silje starał się wyglądać młodo i krzepko. Teraz jednak czuł, że naprawdę ma siedemdziesiąt trzy lata. To podeszły wiek. Niewielu ludzi dożywa późniejszego.

Przystanął i popatrzył w ołowiane, nocne niebo. W domu leżała Silje i, pełna nadziei, oczekiwała wiadomości o swoim pierwszym prawnuku. Taka była dzielna, że prawie nigdy nie skarżyła się na bóle, a zresztą wierzyła, że dokucza jej tylko reumatyzm.

Teraz on miał jej rzucić w twarz wiadomość o strasznej tragedii. O śmierci Sunnivy. I o tym monstrum w kołysce.

To by ją załamało! Zniszczyłoby całą jej odwagę, radość życia. Bo nikt tak się nie troszczył o osieroconą Sunnivę, jak właśnie ona.

Nie mógł dłużej powstrzymać rozpaczliwego szlochu, który wyrwał się z jego piersi. Wyszeptał ku ciemnym burzowym chmurom:

– No, jesteś teraz zadowolony z tego, co zrobiłeś przeklęty, zły Tengelu? Tam w górze pewnie ciebie nie ma, ale burzowa chmura może wysłuchać przekleństwa w twoim imieniu. Wiesz, jak zatrułeś życie moje i mojej ukochanej żony? Oczywiście, na pewno wiesz, jesteś teraz szczęśliwy i triumfujący. Wygrałeś, jeszcze raz wygrałeś!

Droga do domu zabrała Tengelowi dużo czasu. Wiedział dobrze, co się stało. Wiedział, że dzisiejszej nocy przyszło na świat zło. Zdarzało się, że wśród potomstwa Ludzi Lodu rodziły się potwory będące wcieleniem zła. To dziecko jest jednym z nich. Przypuszczalnie nie pozostaje bez znaczenia fakt, że jego dziadkiem jest Heming Zabójca Wójta. W tym człowieku bowiem dobra było niewiele.

Tengel chciał spać. Nie czuł się na siłach od nowa przejść przez to wszystko. Towarzyszyć temu chłopcu i raz jeszcze przeżywać swoje przejmujące dzieciństwo. Nie czuł się na siłach raz jeszcze stanąć do walki z ludzką głupotą.

W końcu burza zagnała go do domu. Nie od razu jednak udał się do siebie. Najpierw wszedł do nowej, pięknej części, którą wybudował Are. Wiedział, że drzwi zostawiono otwarte na wypadek, gdyby Tarjei wrócił, ale chłopiec wolał przenocować w Grastensholm. Tengel wślizgnął się bezszelestnie do pokoju chłopców.

Po chwili obudził się Trond.

– Dziadek?

Tengel usiadł na krawędzi łóżka, zaraz obudził się także Brand.

– Chciałem tylko na was popatrzeć – szepnął Tengel. – I powiedzieć, że bardzo was kocham.

Te słowa uszczęśliwiły chłopców.

– My też dziadka kochamy – zapewniali, obejmując ramionami jego szyję.

Długo tak siedzieli, ale chłopcy nie zauważyli, że dziadek płacze. W końcu uwolnił się z ich uścisków i życzył dobrej nocy.

– Powiedzcie ojcu i mamie – szepnął – że ich także bardzo kocham.

Gdy wszedł do mieszkania, Silje siedziała w łóżku.

– No? No i jak poszło?

Mówiła wysokim, niecierpliwym głosem.

Tengel pochylił się, by podnieść szal, który upadł na podłogę. Jego głos był wyraźnie zdławiony i musiał to jakoś ukryć.

– O dobrze, wszystko świetnie!

– Tak? Ale powiedz nareszcie! Jesteśmy pradziadkami?

Tengel wyprostował się i powiedział z ożywieniem:

– Oczywiście, że jesteśmy! Duży, wspaniały chłopak!

– Naprawdę? – zawołała radośnie. – Nic mu nie jest?

– Nic w ogóle. Żadnych wad!

– A Sunniva?

– Sunniva czuje się dobrze. Wszyscy są tacy szczęśliwi.

– Och Tengelu, Tengelu! A myśmy tak się martwili, całkiem bez powodu. Wiedziałam, że wszystko się dobrze skończy. Słuchaj, czy ja bym mogła tam jutro pojechać? Mogę jechać do Grastensholm, odwiedzić ich? Zobaczyć nowego potomka?

Tengel musiał wciągnąć głęboko powietrze, nim zdołał odpowiedzieć.

– Oczywiście! Wszystko urządzimy. Możemy wziąć powóz i pojechać okrężną drogą.

– Och, jak się cieszę, ale czy ty nie jesteś przeziębiony? Masz chrypę!

– Chyba tak, zaraz sobie coś przygotuję, Silje – mówił dalej. – Musimy uczcić narodziny prawnuka! Przyniosę butelkę wina. To już ostatnia i na dodatek na wpół opróżniona, ale wystarczy dla nas dwojga. A poza tym potrzebuję czegoś na przeziębienie.

– Teraz? Mamy pić w środku nocy? – śmiała się ożywiona. – Świetnie, niech będzie!

Tengel przystanął na chwilę.

– I wiesz…! Zapomniałem ci powiedzieć, że Tarjei i ja… udało nam się zrobić mieszankę ziół i mamy nadzieję, że powinna pomóc na twój reumatyzm. Nie tylko na bóle, ale i na sam reumatyzm.

– Nie, naprawdę? To by było wspaniałe, bo jeśli mam być szczera, to bóle stają się niekiedy trudne do zniesienia. I taka się zrobiłam chuda. Jakby mi ten reumatyzm całkiem odbierał apetyt.

Pogłaskał ją pospiesznie.

– Zaraz wypróbujemy tę mieszankę! Razem z winem, bo zioła są gorzkie. Tylko nie uśnij, dopóki wszystkiego nie przygotuję. Silje znowu się roześmiała, a Tengel szybko zszedł na dół, do pokoju, którego Tarjei i on używali jako pracowni. Nie znalazł niestety żadnego nowego lekarstwa, choć Bóg jeden tylko wie, jak bardzo się starał.

Zamiast cudownej mieszanki wyjął dwie swoje najbardziej niebezpieczne trucizny. Jedna to silny narkotyk, wywołujący dobry nastrój, a potem piękne sny. Nalał jej sobie do małej szklanki i pospiesznie wypił, potem wlał taką samą porcję dla Silje.

Następnie sięgnął po drugi środek. Ręka mu drgnęła i zawahał się na moment. Opanował się jednak, chwycił woreczek, wsypał sporą dawkę jego zawartości do butelki z winem i potrząsnął, żeby wszystko się wymieszało. Wytarł nos i oczy, po czym wrócił do żony.

– Proszę. Najpierw ta mała szklaneczka. To jest lekarstwo. Smakuje dość obrzydliwie, więc musisz to zaraz spłukać winem.

– Jak każesz – roześmiała się i zmarszczyła nos, gdy poczuła zapach lekarstwa.

– Silje, ty jesteś przecież prawie naga! – upomniał ją surowo. I to z twoim reumatyzmem!

Wyszukał najładniejszą nocną koszulę żony i pomógł jej przy wkładaniu. Sam także przebrał się w nocną bieliznę, której używał na ogół rzadko.

– Nie powinienem marznąć – wyjaśnił.

Silje przytuliła się do niego.

– Wiesz, tak się bałam, kiedy leżałam tutaj sama, podczas burzy. Ale wiedziałam przecież, że oni, tam, potrzebowali ciebie bardziej niż ja. Nie muszę ci jednak mówić, jak się ucieszyłam, kiedy usłyszałam, że otwierasz drzwi.

Tym razem udało mu się uśmiechnąć naprawdę. Środek oszałamiający zaczynał działać.

– Za naszego wnuka, Silje! Wypijmy!

– Wypijmy, Tengelu! O, jak mi teraz dobrze!

Wypili wino, a potem leżeli spokojnie obok siebie, wsłuchując się w burzę, która znowu zdawała się oddalać.

– Czuję się tak wspaniale – szepnęła Silje zdumiona. – Czy to możliwe, że już działa lekarstwo na reumatyzm?

– Niewykluczone.

Tengel także czuł, że ogarnia go euforia, owo uniesienie, będące następstwem zażycia środka oszałamiającego.

– Tengelu, czy tęskniłeś kiedykolwiek do lodowej doliny?

– Nie. To chyba dziwne, ale nigdy. – A ty?

– Nie, żyło nam się przecież tak fantastycznie tu, w Lipowej Alei. A pamiętasz, Tengelu, jak kiedyś w dolinie kochaliśmy się na dworze, za domem?

Uśmiechnął się. Świadomość okrutnej prawdy gdzieś się ulotniła, przeniósł się znowu w lata młodości i wierzył, że to młoda Silje spoczywa na jego ramieniu. Przeżywał znowu pełnię szczęścia.

Silje przysunęła się jeszcze bliżej, westchnęła zadowolona i zasnęła. Wkrótce potem zasnął także on.

Na zewnątrz burza odeszła gdzieś nad horyzont. Przedtem jednak, w jej gwałtownym porywie padła najbardziej uszkodzona lipa w alei. Została wyrwana z ziemi wraz z korzeniami, a waląc się pociągnęła za sobą drzewo rosnące po przeciwnej stronie drogi.

Загрузка...