ROZDZIAŁ 3. Powitanie w parku-dżungli

Minęło południe, gdy ciężarówka pokonała ostatnią stromiznę wąskiej drogi. Faliste góry otaczały dolinę, położoną zaledwie o trzydzieści minut drogi od Rocky Beach. Wujek Tytus wysłał po coś Konrada do Chatwick i zgodził się, by po drodze podwiózł chłopców do parku-dżungli.

– Zwolnij, Konrad – odezwał się Jupe. – To tu.

– Okay, Jupe – potężny Bawarczyk zahamował gwałtownie i ciężarówka stanęła pod główną bramą. Nad nią widniał napis:


WITAJCIE W PARKU-DŻUNGLI

opłata:

dorośli 1 dolar

dzieci 50 centów


Gdy tylko chłopcy wysiedli, otoczyły ich odgłosy parku – pohukiwania, świergot i skrzeczenie. Z oddali dobiegło głośne trąbienie i rozniosło się echem wśród wzgórz. Jakby w odpowiedzi zagrzmiał głęboki ryk. Chłopcom przebiegł dreszcz po plecach.

– Tam idziecie, chłopaki? – Konrad wskazał bramę. – Lepiej uważajcie. Chyba słyszałem lwa.

– Nie ma się czego obawiać – powiedział Bob. – Pan Hitchcock nie poleciłby nam naprawdę niebezpiecznej pracy.

– Musimy tylko sprawdzić coś dla właściciela – dodał Jupe. – Tu przychodzą turyści. To atrakcyjne i bezpieczne miejsce.

Konrad wzruszył ramionami.

– Jak mówicie, że jest bezpiecznie, to okay. Ale na wszelki wypadek uważajcie. Przyjadę po was za jakiś czas.

Pomachał im na pożegnanie i wycofał ciężarówkę na główną drogę. Wkrótce znikł im z oczu.

– No dobra – powiedział Jupe – na co czekamy?

Pete wskazał małą wywieszkę na bramie:


DZIŚ ZAMKNIĘTE


Teraz rozumiem, dlaczego tak tu pusto. Właśnie się dziwiłem. To pewnie dlatego, że kręcą tu teraz film – stwierdził Jupe. Czy pan Hall nie powinien nas tu oczekiwać? – zapytał Bob, zaglądając przez bramę.

Jupe skinął głową.

– Spodziewałem się go, ale może mu coś wypadło.

– Na przykład problemy z nerwowym lwem – powiedział Pete. – Może ma trudności z wytłumaczeniem mu, że nie przyszliśmy tu jako jego obiad.

Jupe pchnął bramę. Ustąpiła od razu.

– Nie zamknięta – ucieszył się. – Pewnie ze względu na filmowców, żeby mogli swobodnie wchodzić i wychodzić. Albo dla nas. Chodźmy.

Brama zamknęła się za nimi z trzaskiem. Wśród drzew rozbrzmiewał donośny świergot, zmieszany z chrapliwym skrzeczeniem.

– Małpki i ptaki – stwierdził Jupe. – Nieszkodliwe stworzenia.

– To się okaże – powiedział cicho Bob.

Poszli wąską i krętą drogą, biegnącą wśród drzew i gęstych zarośli. Z drzew zwieszały się pokręcone grube pędy.

– Rzeczywiście wygląda jak dżungla – zauważył Pete.

Szli wolno, popatrując podejrzliwie na gęste zarośla. Może czai się tam jakieś zwierzę, gotowe do skoku? Dziwne odgłosy nie ustawały i znowu rozległ się głęboki, wibrujący ryk.

Doszli do rozwidlenia drogi i przystanęli pod drogowskazem.

– “Miasteczko z westernu” i “Wymarłe miasto” – przeczytał Bob na tabliczce wskazującej w lewo. – A dokąd prowadzi druga?

– Do zwierząt – odczytał Jupiter z kpiną w głosie.

Postanowili pójść w prawo. Uszli kilkaset metrów, gdy Pete dostrzegł w oddali zarysy jakiejś budowli.

Może to biuro pana Halla.

– Wygląda jak chałupa – powiedział Jupe, gdy podeszli bliżej. – Za nią widać chyba zagrodę.

W tym momencie dziwny, przenikliwy krzyk rozdarł powietrze. Chłopcy zamarli, a następnie, tknięci tą samą myślą, dali nura w krzaki.

Pete wychylił się zza grubego pnia palmy i wpatrzył się w chałupę na końcu drogi. Jupe i Bob patrzyli w tym samym kierunku zza krzaka, za którym się ukryli. Serca waliły im jak młotem. Czekali w napięciu, czy powtórzy się ów krzyk, ale wokół panowała cisza.

– Jupe – szepnął Pete – co to było?

– Nie bardzo wiem. Może gepard.

– Mogła być małpa – szepnął Bob.

Przycupnięci w zaroślach czekali nadal.

– Psiakość! – zaklął Pete ochryple. – Przyszliśmy tu wyjaśnić sprawę nerwowego lwa. Nikt nam nie mówił o nerwowej małpie czy o gepardzie.

– Można się było spodziewać, że zwierzęta będą wydawały jakieś odgłosy – powiedział Jupe. – To zupełnie naturalne. W każdym razie, cokolwiek krzyczało, zamilkło teraz. Chodźmy do tej chaty, może się czegoś dowiemy.

Wolno, ostrożnie powrócił na drogę. Pete i Bob waHall się chwilę dłużej, w końcu przyłączyli się do niego.

– W każdym razie to, co krzyczało, jest gdzieś przed nami – mruknął Pete.

– Dzikie zwierzęta są na pewno dobrze zamknięte – powiedział Bob. – Mam nadzieję.

– Chodźcie – ponaglał Jupe. – Jesteśmy prawie na miejscu.

Drewniany domek był stary i zaniedbany. Farba obłaziła z desek. Wokół leżały rozrzucone bezładnie cebry i koryta, a ziemia była głęboko poorana kołami licznych pojazdów. Płot zagrody pochylił się. Dom stał cichy, jakby ich oczekiwał.

– Co teraz? – zapytał Pete niemal szeptem.

Jupe, ze zdecydowaną miną, wszedł na niski, zbity z desek ganek.

– Zapukamy do drzwi i powiemy panu Hallowi, że jesteśmy. Zapukał ostro, ale nikt nie odpowiedział.

– Panie Hall! – zawołał.

Bob podrapał się w głowę.

– Chyba nie ma go w domu.

Pete podniósł rękę ostrzegawczym gestem.

– Czekajcie! Coś słyszę.

Teraz usłyszeli wszyscy. Zza domu dobiegł skrzekliwy dźwięk, wznosząc się i opadając. Zbliżał się do nich. Słyszeli już chrobot żwiru. Wycofali się przerażeni, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w narożnik domu.

Nagle ukazał się. Biegł po nierównej linii, rzucając wściekle głową. Żółte nogi wpierał zapamiętale w ziemię.

Trzej Detektywi wytrzeszczyli oczy.

Загрузка...