Dwudziesty czwarty grudnia.
Już nie śpi. Prawdę mówiąc, w ogóle nie spal. Radio jest włączone. Ram Power: Jedno przeżywasz i jedno pamiętasz. Co tu jest do pamiętania? Boli go głowa i pieką oczy. Przewraca się na łóżku.
Z kuchni dobiegają hałasy. Jego brat je śniadanie. Patrzy na zegarek. Dziewiąta. Ciekawe, dokąd Paolo wybiera się o tej porze, w Wigilię Bożego Narodzenia. Są ludzie, którzy zawsze mają jakieś zajęcia, myśli, nawet w dni świąteczne. Słyszy odgłos zamykanych drzwi. Wyszedł. Uczucie ulgi. Potrzebuje chwili samotności. A jednak coś go gnębi. Nie, nie chce być sam, ale jest sam. Ta myśl jeszcze pogarsza jego stan. Nie jest głodny, nie jest senny, nic nie czuje. Leży jakiś czas na brzuchu. Jaki czas, nie ma pojęcia. Stopniowo powracają z zamglenia obrazy tego pokoju z dni szczęśliwszych. Ileż to razy, budząc się rano, znajdował na nocnej szafce kolczyki Babi albo jej zegarek, ileż to razy przebywali razem w tym łóżku, objęci, zakochani, spragnieni siebie. Uśmiecha się. Przypomina sobie jej zimne nogi, te małe, zlodowaciałe palce, które ona, śmiejąc się, ogrzewała na jego, cieplejszych jednak, nogach. Albo jak potem, gdy już pokochali się, zostawali tu, gawędząc, patrząc na księżyc za oknem, na gwiazdy lub na chmury i deszcz, szczęśliwi niezależnie od pogody. Pieszcząc jej włosy, choć tam za oknem były wojny, problemy świata, nowe drogi i ludzie. Przypomina sobie, jak ona idzie do łazienki, jak podziwia, znowu zakochany, jaśniejsze ślady na jej skórze, miejsca po zdjętej właśnie bieliźnie, po staniczku. Słyszy, jak śmieje się za tamtymi drzwiami, widzi, jak idzie zabawnie, po swojemu, z rozpuszczonymi włosami, jak biegnie wstydliwie do łóżka i rzuca się na niego świeża po kąpieli, po tych bojaźliwych zabiegach, ale pachnąca jeszcze miłością i pożądaniem. Step znowu przewraca się w łóżku, patrzy w sufit. Ileż to razy, gdy przychodziła pora rozstania, z żalem odprowadzał ją do domu. A przedtem ubierali się powoli, w milczeniu, wymieniając się pomylonymi rzeczami, ale i uśmiechami, pocałunkami. Czasem, rozmawiając niewygodnie, wciągając coś na siebie, pochylali się przy zakładaniu butów, słuchając jeszcze radia, które pozostawiał włączone aż do powrotu. Gdzież ona jest w tej chwili. I dlaczego. Czuje ucisk w sercu.
W świątecznych dniach robi się porządek w pokoju i trzeba być weselszym albo smutniejszym. Nie wiadomo, dokąd upchnąć pewne myśli.
– Dani, chcesz to? Bo wyrzucę. – Daniela spogląda na siostrę. Babi stoi w drzwiach swojego pokoju z granatowym żakietem w ręku.
– Zostaw, ja to włożę.
– Pruje się już…
– Da się naprawić.
– Jak chcesz. – Babi rzuca żakiet na łóżko. Daniela odprowadza ją wzrokiem, gdy wychodzi. Ileż to razy kłóciły się o ten żakiet. Nigdy by nie przypuszczała, że zechce go kiedyś wyrzucić. Jej siostra bardzo się zmieniła. Zostawia tę myśl i zabiera się do pakowania prezentów.
Babi kończy uwalniać szafę, kiedy wchodzi matka.
– Świetnie, pozbyłaś się mnóstwa rzeczy.
– Tak, masz, to wszystko trzeba wyrzucić. Tego nie chce nawet Dani.
Raffaella bierze niektóre rzeczy rozłożone na stole.
– Zrobię z tego paczkę dla biednych. Mają dziś przyjść i odebrać. Wyjdziemy później razem?
– Nie wiem, mamo. – Babi trochę się rumieni.
– Jak chcesz, nie przejmuj się tym.
Raffaella uśmiecha się i wychodzi z pokoju. Babi otwiera niektóre szuflady. Jest szczęśliwa. To czas, kiedy łączą ją dobre stosunki z matką. Dziwne. Ledwie sześć miesięcy temu kłóciły się o wszystko. Przypomina sobie koniec tego procesu sądowego, kiedy wyszła z sądu, a matka pobiegła za nią.
– Czyś ty zwariowała, dlaczego nie powiedziałaś, co się tak naprawdę stało? Dlaczego nie powiedziałaś, że ten łobuz uderzył pana Accado bez powodu?
– Dla mnie wszystko wyglądało tak, jak opowiedziałam. Step jest niewinny. Nie miał z tym nic wspólnego. Co wy możecie wiedzieć, o czym on myślał? Co odczuwał w tamtej chwili? Nie potraficie niczego usprawiedliwić, niczego przebaczyć. Jedyna rzecz, jaką jesteście w stanie przeprowadzić, to osądzić. Decydujecie o życiu waszych dzieci wedle swoich życzeń i wyobrażeń. Nie mając zielonego pojęcia, co my o tym myślimy. Dla was życie jest jak gra w karty, to, czego nie wiecie, jest niewygodną kartą, której trzeba się pozbyć; parzy was, przeszkadza. Ale nie zastanowicie się, dlaczego ktoś wyznaje tylko prawo pięści, a inny narkotyzuje się, co to was obchodzi, jeśli to nie wasze dziecko. Teraz cię to obeszło, mamo, bo twoja córka związała się z kimś, kto ma problemy, kto nie myśli tylko o tym, żeby mieć gti 16 z elektrycznym zapłonem, daytonę albo by pojechać na Sardynię. Jest chuliganem, to prawda, ale może dlatego, że nikt mu nie wyjaśnił pewnych spraw i dlatego wokół tyle kłamstwa, bo to jedyny sposób, żeby się nie poddać.
– Ależ co ty mówisz? To są czyste idiotyzmy… A pomyśl o sobie, co ty z siebie robisz. Jesteś obłudnicą, publicznie kłamiesz!
– Nic mnie nie obchodzą twoi przyjaciele, nie obchodzi mnie również, co o mnie myślą, jak mnie oceniają. Zawsze mówicie, że są to ludzie, którzy dorobili się sami. Czego się dorobili? Tylko pieniędzy. Nie rozmawiają ze swoimi dziećmi. Nic tak naprawdę nie obchodzi ich, co one robią, co je boli. Gówno was to wszystko obchodzi!
Raffaella wymierzyła jej wtedy mocny policzek. Babi podniosła rękę do twarzy i uśmiechnęła się.
– Powiedziałam tak specjalnie, niech ci się nie wydaje… Teraz, kiedy mnie ukarałaś, twoje sumienie jest w porządku. Możesz wrócić do swoich przyjaciółek, możesz pograć sobie w karty. Twoja córka jest trzymana krótko. Wie, co jest słuszne, a co nie. Rozumie, że nie należy używać brzydkich słów i że trzeba zachowywać się grzecznie. Ale czy ty nie widzisz, że jesteś śmieszna, że to jest śmiechu warte? Wysyłasz mnie w niedzielę do kościoła, ale kiedy nazbyt uważnie słucham Ewangelii, to nie, to już niedobrze. Jeśli zbyt kocham moich bliźnich, jeśli przyprowadzam do domu kogoś, kto nie podnosi się, kiedy wchodzisz, i nie umie zachować się przy stole, kręcisz nosem. Powinniście mieć własne kościoły, swoją własną ewangelię, wedle której nie wszyscy muszą zmartwychwstać, a tylko ci, którzy nie zasiadają do stołu w podkoszulkach, nie podpisują się, stawiając nazwisko przed imieniem, dzięki czemu zawsze wiesz, czyimi są dziećmi, i którzy są opaleni i piękni oraz ubierają się wedle waszej mody. Jesteście błaznami.
I Babi poszła dalej, a Raffaella odprowadzała ją wzrokiem, dopóki nie wdrapała się na siodełko za Stepem i nie odjechali razem.
Ileż to czasu minęło. Jak wiele się zmieniło. Z westchnieniem otwiera drugą szufladę.
Biedna mama, jakżeż wiele sprawiała jej kłopotów. W gruncie rzeczy, to ona miała rację. Lepiej rozumie to teraz. Ale są w życiu sprawy ważniejsze. Układa jak trzeba swoje rzeczy. Jednak te ważniejsze sprawy jakoś nie przychodzą jej teraz do głowy, ani jedna, może dlatego, że wygodniej jest o nich nie myśleć. A może ich nie ma naprawdę tak wiele? To wyrzut sumienia czy ten staniczek, z którego Step sobie pokpiwał?
„Jaka jesteś dzisiaj seksowna". Jedno po drugim, nieubłaganie, napływają z daleka melancholijne i smutne wspomnienia. Jej osiemnaste urodziny w Ansedonii. O dziesiątej wieczorem, nieoczekiwanie, warkot motoru. Wszyscy zaproszeni wychylają się z tarasu. Nareszcie coś, o czym się będzie mówiło. Przyjechali Step, Pollo i ich przyjaciele. Zsiadają z motorów i wchodzą do świątecznego domu wesoło, pewnie, zuchwale, rozglądając się wokół, przyjaciele w poszukiwaniu jakiejś ładnej dupki, on jej.
Babi biegnie mu naprzeciw, gubiąc się w jego ramionach, słysząc „najlepsze życzenia, skarbie" i czując jego władczy pocałunek.
– Uważaj, są rodzice…
– Wiem, dlatego właśnie to robię! Chodź, uciekaj stąd ze mną…
Po torcie ze świeczkami i po wręczeniu jej przez rodziców roleksa znikają. Daje się porwać przez jego radosne oczy, przez jego zabawne pomysły, przez silny i szybki motor. Jazda w dół ku nocnemu morzu, ku zapachom żarnowca jak najdalej od niepotrzebnych gości, od wzgardliwych oczu Raffaelli, od zasmuconych Claudia, który chciał zatańczyć walca ze swoją córką, jak w takich okolicznościach czynią zwykle ojcowie.
Ale jej nie ma, ona jest daleko. Mała dorosła zatraca się w swoim tańcu miłosnym wśród pocałunków, łagodnych motywów słonych fal i romantycznego księżyca.
– Masz, to dla ciebie. – Na jej szyi połyskuje złoty naszyjnik, wysadzany turkusami płonącymi niebieskimi ognikami, jak jej szczęśliwe oczy. Babi uśmiecha się do niego, a jemu, wśród pocałunków, udaje się ją przekonać, że go nie ukradł.
– Przysięgam.
I ta noc przed maturą. Ileż jest śmiechu w domu przy powtarzaniu, przy zgadywaniu tematów. Rozmaite przypuszczenia, jakieś nielegalne przecieki. Każdy wie lepiej, jaki to będzie temat. Ciągle ktoś telefonuje, że zdobył ten prawdziwy.
– To będzie pięćdziesięciolecie telewizji, odkrycie nowego dzieła Manzoniego, rewolucja francuska, na pewno.
Niektórzy utrzymują, że dowiedzieli się z Australii, gdzie wszystko odbywa się dzień wcześniej, inni, że od zaprzyjaźnionego profesora, od kogoś z komisji, a jeszcze inni, że dowiedzieli się dzięki medium. Kiedy następnego dnia przyszłość staje się teraźniejszością, odkrywa się, że ten profesor nie jest znowu takim przyjacielem, a medium to zwyczajny oszust; o Australii lepiej nie mówić, bo za daleko. Jednak kiedy pojawiły się wyniki, była wielka niespodzianka.
Babi dostała sto. Popędziła do Stepa szczęśliwa, pełna entuzjazmu. On się roześmiał i żartował z niej.
– Jesteś dojrzała… Jesteś jak dojrzała ryba…
Rozebrał ją, śmiejąc się, pokpiwając, wydawało się, że wiedział, że oczekiwał takiego stopnia. Kochali się. A potem w rewanżu ona go żartobliwie wyśmiała.
– Mógłbyś to sobie wyobrazić? Ty, zwyczajne siedemdziesiąt, masz zaszczyt całować zasłużone sto… Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ci się powiodło?
On uśmiechnął się do niej.
– Owszem, zdaję sobie sprawę. – I objął ją w milczeniu. Jakiś czas później Babi poszła z wizytą do pani Giacci.
W końcu, po tych wszystkich nieporozumieniach, nauczycielka jakby nabrała do niej sympatii. Traktowała ją teraz lepiej, może aż z pewnym respektem. Dopiero wtedy, gdy odwiedziła ją w domu, dowiedziała się dlaczego.
Ten pozorny respekt to był po prostu strach. Pani Giacci bała się, że zostanie zupełnie sama, że zostanie bez swego jedynego przyjaciela i towarzysza. Że nie zobaczy już swego psa. Bała się osamotnienia. Babi nie mogła wydobyć z siebie głosu, gdy słuchała wyrzutów nauczycielki, jej gniewu, jej złych słów. Gdy patrzyła na tę kobietę przed sobą, trzymającą Pepita w ramionach. Na tę starą kobietę, jeszcze bardziej zmęczoną, zgorzkniałą, rozczarowaną światem, młodzieżą. Babi uciekła stamtąd, przepraszając, nie wiedząc, co powiedzieć, nie wiedząc już, kim jest, kto jest jej przyjacielem, jaką w końcu powinna mieć ocenę, tę prawdziwą, na jaką zasłużyła.
Babi podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Na niektórych tarasach świąteczne choinki to zapalają się, to gasną. Także w eleganckich salonach domu naprzeciwko. To Boże Narodzenie. Trzeba być dobrym. Może powinnam zadzwonić do niego. Ale ileż to już razy byłam dobra. Ileż razy mu wybaczałam. Panią Giacci także. Przypomniała sobie całe mnóstwo rozmów, jakie ze sobą przeprowadzili, te różne punkty widzenia, kłótnie, serdeczne powroty do zgody z nadzieją, że teraz wszystko pójdzie ku lepszemu. Lecz na nic się to zdało. Dyskusje nieustanne, każdego dnia, z rodzicami w stanie wojny, skrywane rozmowy telefoniczne, nocne dzwonienie. Matka, która podnosi słuchawkę. Step, który ją odkłada. Jego komórka, która w jego domu nie odbiera… A ona karana, coraz częściej. I tamten raz, kiedy Raffaella zorganizowała kolację we własnym domu, zmuszając ją do pozostania. Zaprosiła ludzi znaczących, wśród nich syna ich bogatego przyjaciela. Świetna partia, powiedziano jej. A potem pojawił się Step. Daniela mu otworzyła, nie zastanawiając się, nie pytając, kto tam. Oberwała za te drzwi po głowie, gdy Step wparował z rozmachem.
– Przepraszam, Dani, nie z tobą mam na pieńku, wiesz to!
Wziął Babi pod ramię i zabrał ją z domu mimo pełnych protestu krzyków Raffaelli i próby zatrzymania go ze strony domniemanej świetnej partii. Powalił go jednym ciosem, rozbijając mu wargę. Usnęła potem w jego ramionach, popłakując.
– Jakie to wszystko zrobiło się trudne. Chciałabym z tobą być gdzieś daleko od tych problemów, od moich rodziców, od tych awantur, w jakimś spokojnym miejscu poza czasem.
On uśmiechnął się do niej.
– Nie martw się. Ja wiem, dokąd pójdziemy, nikt tam nie będzie przeszkadzał.
Babi patrzy na niego oczami pełnymi nadziei. Dokąd?
– Tam, gdzie będziemy trzy metry ponad niebem, gdzie mieszkają zakochani.
Ale następnego dnia powróciła do domu i od tej chwili zaczęło się albo skończyło wszystko.
Babi zapisała się na uniwersytet, zaczęła chodzić na wykłady z ekonomii i handlu, popołudnia spędzając na nauce. Widują się więc rzadziej. Pewnego popołudnia, kiedy była z nim, wybrali się do Giovannicgo na jakieś witaminy w płynie. I gdy tam sobie spokojnie gawędzili przy stoliku na zewnątrz, pojawiły się jakieś dwa podejrzane typy. Nim Step zorientował się, że coś się szykuje, już siedzieli na nim. Trzymając się razem, atakowali go głowami na przemian, rozkrwawiając mu natychmiast twarz. Babi zaczęła krzyczeć. Stepowi udało się wreszcie uwolnić, ale oni natychmiast uciekli podrasowaną vespą, znikając w gęstwinie ulicznego ruchu. Step pozostał na ziemi trochę ogłuszony i krwawiący. Babi pomogła mu wstać i papierowymi serwetkami zatrzymać krew, która obficie płynęła mu z nosa, plamiąc jej koszulkę Fruit. Potem on w milczeniu odwiózł ją do domu, nic bardzo wiedząc, o czym mówić. Przypomniał sobie jakąś awanturę jeszcze sprzed ich znajomości, w co ona uwierzyła albo tylko udała, że wierzy. Kiedy matka zobaczyła ją w domu w bluzce umazanej krwią, omal nie zemdlała.
– Co zrobiłaś sobie, Babi, jesteś ranna? Co ci się stało? To ten łajdak tak cię urządził? Mówiłam ci, że źle skończysz!
Poszła do swojego pokoju i przebrała się jak w transie. Położyła się na łóżku i próbowała zrozumieć, co tu jest nie w porządku. Coś powinno się zmienić. Tylko że to bardzo trudne. Nie jak bluzka, którą można ściągnąć z siebie i wrzucić między rzeczy do prania. Kilka dni później widziała się ze Stepem znowu. Miał kolejną bliznę na twarzy. Założyli mu klamry na brew.
– Coś ty sobie zrobił?
– Wiesz, żeby nic budzić Paola, wchodząc do domu, nie zapaliłem światła. Kropnąłem się w kant z rozmachem. Boli jak cholera.
Cierpiał i zadawał cierpienie. Prawdy dowiedziała się od Palliny. przypadkowo, podczas rozmowy przez telefon. Pojechali do Talenti, do Wuja z Ameryki, uzbrojeni w pałki i łańcuchy. Pod wodzą Stepa. Rozróba na dwanaście fajerek, istna wendeta. Było o tym nawet w gazecie. Babi odłożyła słuchawkę. Zatem zupełnie nie miały sensu te dyskusje z nim, i tak zawsze zrobi, co chce, po swojemu. Ma twardy łeb. Tyle razy tłumaczyła mu, że ona nie znosi przemocy, bójek, bandziorów.
Doprowadza do porządku szafy. Na podłodze zostają jakieś stare zeszyty bez wartości. Zeszyty z lat przeszłych, zapiski licealne, stare książki.
– Co robimy wieczorem? Pojedziemy na wyścigi? Jedź, jadą wszyscy.
– Raczysz sobie żartować. Żadne takie. Nigdy już moja noga tam nie postanie. Niech jeszcze spotkam tamtą wściekłą babę, a mordobicie gotowe. Mamy u nas wieczór po kolacji, jeśli ci odpowiada, przyjdź.
Step włożył granatową marynarkę. Cały wieczór przesiedział na kanapie, rozglądając się wokół, szukając czegoś interesującego w tym, co słyszał, nie znajdował jednak. On tych ludzi nigdy nie cierpiał. Kiedy trafiał na takie towarzyskie spotkania, myszkował po całym domu, podkradał z koleżkami różne rzeczy w sypialniach, inne wyrzucając pod łóżka. Gdzie oni są, ci koleżkowie? Teraz właśnie ścigają się na motorach z przyjaciółmi, rwąc na jednym kole sto czterdzieści na godzinę, kibicują ze starym Sigą, co zbiera zakłady, pędzą wciąż przed siebie z „rumiankami", z Ciccim i wszystkimi innymi. Co za jaja takie przyjęcie! Spotyka się wzrokiem z Babi. Uśmiecha się do niej. Jest jej przykro, bo wie dobrze, co on myśli.
Babi udaje się dostać do książki leżącej wyżej niż inne. I przypomina sobie wszystko, jakby to było w tej chwili.
Domofon dzwoni jak szalony. Pani domu przebiega pospiesznie przez salon, drzwi się otwierają i wpada Pallina, blada, wzburzona, wybuchając płaczem.
To była straszna noc. Nie może myśleć. Zbiera książki rozrzucone po podłodze. Odkłada też inne na stół, a kiedy się pochyla raz jeszcze, zauważa go. Jest tam, jasny i suchy, żółty, wypłowiały jak czas, który przeszedł. Na ciemnej wykładzinie złamany, pozbawiony już życia. Ten mały kłos, który włożyła do dzienniczka po pierwszych wagarach ze Stepem. Tamtego ranka, na wietrze zapowiadającym lato, pocałunki smakujące zapachem skóry na słońcu. Jej pierwsza miłość. Pamięta, jak bardzo była przekonana, że nie będzie już nigdy innej. Podnosi go. Kłos sypie się w jej palcach, jak stare myśli, proste marzenia, przedwczesne obietnice.
Step czuwa nad maszynką do kawy stojącą na kuchence. Kawa jeszcze nie wycieka. Odrobinę zwiększa płomień. Obok jest jeszcze trochę popiołu i strzęp pożółkłej kartki. Jego ulubione rysunki, kartony Andrei Pazienzy. Oryginały. Ukradł je w redakcji tego nowego czasopisma „Zut", kiedy Andrea jeszcze żył i współpracował z nimi. Którejś nocy wybił łokciem szybę w oknie i wszedł od góry. To było łatwe, zabrał tylko kartony mitycznego Paza, po czym szybko wymknąwszy się już przez drzwi, zniknął w mrokach nocy, ściskając pod pachą, szczęśliwy, rysunki swojego idola. Wkrótce potem Andrea umarł.
Jest czerwiec. Jego zdjęcie w gazecie. Wokół Andrei cala redakcja. To zdjęcie zrobiono chyba kilka dni po kradzieży. Step zbiera wśród kratek kuchenki niedopalony kawałek. Co to było? To pewnie ten karton z twarzą Zanardiego. Teraz już nieważne. Spalił je wszystkie tamtego wieczoru po telefonie. Stał tu, przyglądając się, jak znikają kolory i twarze jego bohaterów, skręcając się w objęciach płomienia, jak spopielają się, dymiąc, mityczne myśli nieznanych poetów. Potem przyszedł jego brat.
– Co ty wyprawiasz? Czyś ty zwariował? Przecież spalisz nam okap nad kuchnią!
Chciał zgasić nazbyt wysoki płomień, ale on go zatrzymał.
– Step, czy ty nie możesz ruszyć mózgiem? A potem ja będę za to płacić, nie? Za te gówniarstwa powinienem cię wyrzucić z domu!
Step nie wytrzymał. Cisnął nim o ścianę tuż koło okna. Schwycił go za gardło, prawie dusząc. Paolo zgubił okulary. Poleciały daleko, a spadając na ziemię, potłukły się. Wówczas Step ochłonął. Zostawił go w spokoju. Paolo podniósł swoje rozbite okulary i wyszedł bez słowa. Step poczuł się jeszcze gorzej. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wpatrując się w swoje kartony, które płonąc wysokim ogniem, niszczyły okap, został na swoim miejscu, cierpiąc, jak nigdy nic cierpiał. Osamotniony, jak nigdy dotąd. Przychodzi mu na myśl Battisti. „Pobić kogoś tylko dlatego, że nie okazał dość szacunku, wiedząc, że na to, co cię boli, nie ma ratunku". To prawda, ma rację. Ale teraz to boli jeszcze mocniej. Ten ktoś to jego brat. Kawa wycieka gwałtownie, pomrukując niecierpliwie, jakby i ona chciała coś jeszcze powiedzieć. Step przelewa ją do filiżanki, potem chyłkiem szybko wypija. W ustach pozostaje jej gorzki smak, podobnie jak ten, który jest pamięcią jego serca.
Wrzesień. Rodzice Babi kupili jej bilet na samolot do Londynu. Porozumieli się w tej sprawie z matką Palliny. Niech dziewczyny oderwą się od swoich złych przyjaźni.
Załatwiły to szybko. Plan był dobrze pomyślany. Krótka wizyta u znajomego w odpowiednim urzędzie. Nowe paszporty. Na czarter do Anglii wsiadają dwie osoby, ale bilety, zamienione kilka dni wcześniej, opiewają na inne imiona. Pollo i Pallina.
Piętnaście dni niezapomnianych dla wszystkich. Dla rodziców Babi, zadowolonych w złudzeniu: nareszcie spokojni. Dla Polla i Palliny wędrówki po Londynie, po pubach i dyskotekach, z wysyłaniem do wszystkich zakupionych w Rzymie angielskich pocztówek z Lyon Book, podpisanych wcześniej przez Babi. A Step i ona właśnie, daleko od wszystkich, na greckiej wyspie Astipaleia. Podróż wprost epicka. Motorem do Brindisi, potem prom, noc pod gwiazdami, na pokładzie, razem na kolorowych śpiworach, śpiewając z różnymi nacjami angielskie piosenki, poprawiając wymowę, choć pewnie nie tak, jak chcieliby rodzice. Potem białe młyny, kozy, skały, mały domek nad morzem. Łowienie ryb o świcie, popołudniowe spanie, nocne eskapady, spacery po plaży. Gospodarze miejsca i czasu, sami, nie licząc gwiazd, zapominający o dniach, wykonujący pełne kłamstw telefony.
Step popija kawę. Wydaje mu się jeszcze bardziej gorzka. Zaczyna się śmiać. Z tamtej próby, kiedy Babi zaprosiła wszystkich jego przyjaciół na kolację. Próby resocjalizacji. Usiedli przy stole i zachowywali się raczej poprawnie, właśnie tak jak Step nakazał. Potem nie wytrzymali. Jeden po drugim zaczęli wstawać, sami nabierać na talerze, zapijając piwem, zaglądając do salonu. Nigdy nie należy zapraszać gości w środę. Nigdy, kiedy są piłkarskie puchary. Oczywiście, wszystko skończyło się tragicznie. Roma przegrała, któryś z kibiców Lazio zaczął z tego pokpiwać, a to wystarczyło do awantury. Step musiał ich wszystkich wyrzucić. Różnice, rozbieżności, trudności. Próbował wyjść jej naprzeciw. Bal maskowy. Przebrali się za Toma i Jerry'ego, ale właśnie tam zawędrowali Pollo i kompani. Zwyczajny przypadek czy szydercze przeznaczenie? Albo jeszcze prościej, to Pallina puściła farbę. Wszyscy udawali, że go nie poznają. Wszyscy witali Babi, tego małego Jerry'ego o niebieskich oczach, a ignorowali Toma, śmiejąc się, ilekroć zbliżało się do nich to kocisko o wzdętych muskułach.
Następnego dnia na placu Pollo, Schello, Hook i jeszcze któryś podeszli do niego z posępnymi minami.
– Step, musimy ci o czymś powiedzieć. Wiesz, wczoraj byliśmy na pewnej zabawie, na której była Babi.
Step spojrzał na nich, jak gdyby nigdy nic.
– I co z tego?
– Była przebrana za mysz, ale obok kręcił się jakiś kot, który dowalał się do niej, rozumiesz. Zachowywał się jak świnia. Wydawało się, że to ktoś ważny, od nawalanki. Jeśli uważasz, że trzeba go załatwić, powiedz nam. Bo to jest problem, wiesz. Są koty, które mają pewne… – Pollo nie kończy, gdyż Step już siedzi na nim. Zręcznym chwytem zakłada mu nelsona i jeździ mu po głowie kostkami zaciśniętej pięści. A wszystko to na wesoło, wśród śmiechów przyjaciół i jego samego. Och, przyjaciele! Nagle ogarnia go smutek. Tamtego wieczoru… Dlaczego poszedł wtedy do Gervasich, dlaczego poszedł tam, a nie na wyścigi? Babi bardzo nalegała. Ileż to rzeczy zrobił dla niej. Może by się to nie wydarzyło. Może.
Domofon dzwoni jak szalony. Pani domu przebiega pospiesznie przez salon, drzwi się otwierają i staje w nich Pallina. Ma bladą twarz i jest cała rozdygotana. Oczy ma pełne bólu i mokre od łez. Step szybko do niej podchodzi. Ona patrzy na niego, z trudem powstrzymując szloch.
– Pollo nie żyje. – Pada mu w ramiona, szukając czegoś, czego nie znajdzie nigdzie. Jego przyjaciel, jej chłopiec, ten śmiech głośny i otwarty. Natychmiast popędzili z Babi jej grekiem 10, otrzymanym niedawno w prezencie od rodziców. We troje w tym samochodzie, wszyscy pod ciśnieniem czegoś nowego, co w ciszy łączy cierpienie. Potem zobaczył go. Błyskające światła wokół jednego punktu. Motoru jego przyjaciela. Znienawidzone mundury i samochody policji wokół Polla, leżącego na ziemi bez siły, by się śmiać, żartować, kpić i mówić głupoty. Ktoś wymierza coś z metrem w ręku. Ktoś inny przygląda się. Ale nikt nie może wiedzieć ani zmierzyć tego, co odeszło. Step pochyla się nad nim w milczeniu, głaszcze twarz przyjaciela. Tym gestem miłości, którego nie zaznał przez lata przyjaźni, do której nie był dopuszczony. I szepce, płacząc:
– Będzie mi ciebie brakowało.
I Bóg tylko wie, jak był szczery.
Kawa dopita. Raptem czuje potrzebę wysłuchania wiadomości z „Corridę delio Sport", przeczytanych głosem tego obijającego się tu faceta, który terroryzuje mu gosposię, który wchodzi rano do jego domu, budząc go, który przechodzi przez jego życie z hałasem i śmiechem. Zastanawia się, od kiedy już nie jada kanapek z łososiem. Od dawna, od wtedy. Ale teraz dziwnie nie ma na nie ochoty. Może dlatego, że gdyby chciał, mógłby je mieć.
Babi przygląda się prezentowi, który kupiła dla Palliny. Jest przed nią, na stole, owinięty w czerwony papier i złotą tasiemkę. Wybrała go starannie, powinien podobać się Pallinie, zapłaciła niemało. Ale jest jeszcze przed nią, tu. Nie dzwoniła do niej, nie rozmawiały ze sobą. Ileż to zmieniło się w stosunkach z Palliną. Już nie jest ta sama, źle im się rozmawia. Może dlatego, że po maturze wybrały różne drogi. Ona zapisała się na wydział ekonomii i handlu, Pallina do Instytutu Grafiki. Zawsze lubiła rysować. Przypomina sobie te wszystkie liściki, jakie jej przysyłała podczas lekcji. Karykatury, jakieś dowcipy słowne, komentarze, twarze koleżanek. Zgadnij, kto to? Była tak świetna, że Babi bez trudu odgadywała. Patrzyła na rysunek, podnosiła głowę i jest. To ta z brodą wysuniętą, z uszami nieco odstającymi i przesadnym uśmiechem. I śmiały się do siebie na odległość, zwyczajne koleżanki, wielkie przyjaciółki. Każdy pretekst był dobry, żeby uwspólnić sprawę, niemal dumne ze swej żywiołowości, nie ukrywające swoich uśmiechów.
A potem tamten wieczór i dni następne, i cały miesiąc. Długie milczenia, płacze. Polla nie ma już, a ona nie może się z tym pogodzić. Aż któregoś dnia została wezwana przez matkę Palliny. Poleciała tam natychmiast. Zastała ją w domu, na łóżku, rzygającą. Wydudliła pół butelki whisky, zagryzając garścią validolu. Samobójstwo ubogich, oceniła Babi, kiedy Pallina doszła nieco do siebie. Pallina najpierw się roześmiała, a potem rozpłakała w jej ramionach. Matka pozostawiła je same, nie bardzo wiedząc, co robić. Babi głaszcze Pallinę po głowie.
– Daj spokój, Pallina, nie rób tego więcej. Wszyscy przechodzimy momenty krytyczne, wszystkim co najmniej raz przychodzi do głowy, żeby ze sobą skończyć, bo nie warto już żyć. Ale czy nie pamiętasz, jak smakują rogaliki u Mondiego, pizza u Baffetta, lody u Giovanniego? – Pallina uśmiecha się, wyciera łzy nadgarstkiem i pociąga nosem.
– Ja też, dość dawno temu, kiedy zdradził mnie ten gówniarz Marco, chciałam umrzeć, nie mogłam tego wytrzymać, nie widziałam sensu życia. Ale potem wyszłam z tego, ty mi pomogłaś, zabierałaś mnie ze sobą, poznałam Stepa. Pewnie, teraz chciałabym zabić jego wraz z jego sposobem życia, ale to lepsze, nie?
Wybuchają śmiechem. Pallina jeszcze pochlipując, Babi, podając jej papierowe chusteczki. Ale od tego dnia coś zaczęło się zmieniać między nimi, coś się zacięło. Dzwoniły do siebie coraz rzadziej, a i tak nie miały sobie wiele do powiedzenia.
Może dlatego, że okazawszy przyjacielowi swoją słabość, człowiek już nie jest wobec niego tak swobodny. Może dlatego też, iż sądzimy zawsze, że nasze cierpienie jest jedyne, nieporównywalne, jak wszystko to, co nas dotyczy.
Nikt nie kocha tak, jak my kochamy, nikt nie cierpi tak, jak my cierpimy. Brzuch przecież boli mnie, nie ciebie. Może Pallina nigdy jej nie wybaczyła, że tego wieczoru bawiła się ze Stepem, a Step, gdyby był tam wtedy, nie pozwoliłby, aby Pollo wystartował; uratowałby go, nie pozwoliłby mu umrzeć; Step był jego aniołem stróżem. Babi patrzy na prezent. Może są jeszcze inne powody, głębiej ukryte, trudniejsze do zrozumienia. Powinna zadzwonić do niej. W Boże Narodzenie wszyscy są dobrzy.
– Babi! – To głos matki. Zadzwoni do Palliny później.
– Tak, mamo.
– Możesz przyjść na chwilę?… Zobacz, kto tu jest. To Alfredo, stoi przy drzwiach.
– Cześć.
Babi trochę się rumieni. W tym się nie zmieniła. Kiedy podchodzi, żeby się przywitać, sama to zauważa. Może w tym nie zmieni się nigdy. Alfredo stara się wyprowadzić ją z zakłopotania.
– Gorąco u was.
– Tak – odpowiada Babi z uśmiechem. Matka zostawia ich samych.
– Nie miałabyś ochoty obejrzeć wystawy szopek na placu del Popolo?
– Owszem, narzucę coś na siebie. Tu jest dość ciepło, ale na dworze musi być zimno…
Uśmiechają się do siebie. On ściska jej rękę. Patrzy na niego życzliwie. A nawet z ciekawością. Dziwne, mieszkają tyle lat w jednym domu, a nigdy się nie poznali przedtem, zauważa.
– Wiesz, uczyłem się dużo w ostatnich latach, przygotowuję pracę dyplomową i musiałem się rozstać z moją dziewczyną.
– Ja też.
– Przygotowujesz się do dyplomu? – Uśmiechnął się.
– Nie, ale rozstałam się z moim chłopcem.
W rzeczywistości Step jeszcze o tym nie wiedział, ale ona już postanowiła. To była trudna decyzja, dojrzewająca wśród kłótni, sporów, problemów z rodzicami, a może też, czemu nie, teraz z Alfredem. Babi wkłada płaszcz. Przechodzi korytarzem. Dzwoni telefon. Babi przez chwilę zatrzymuje się przed aparatem. Jeden dzwonek, drugi. Odbiera pani Raffaella.
– Tak?
Babi stoi obok, patrzy na nią pytającym wzrokiem, jakby niespokojna, że może być do niej. Matka łagodnie kręci głową, zasłania mikrofon ręką.
– To do mnie… Idź już, idź…
Babi żegna ją uspokojona, słowo ciepłe, jak pocałunek.
– Wrócę później.
Raffaella odprowadza ją wzrokiem, krótkim uśmiechem odpowiada na grzeczne „do widzenia" Alfreda. Drzwi się zamykają.
– Halo, słucham? Nie, przykro mi. Babi nie ma w domu. Nie, nie wiem, kiedy wróci.
Step odkłada słuchawkę. Zastanawia się, czy rzeczywiście nie ma jej w domu. Czy by jej powiedziała o tym telefonie. Sam na tej kanapie przy milczącym aparacie, bez nadziei. Przepłynęły szczęśliwe dni, dni uśmiechów, miłości, słońca. Zaczyna ją sobie wyobrażać obok siebie, w jego ramionach, na tej właśnie kanapie, tak, jak było.
Momenty złudzenia, gwałtowne chwile namiętności, godziny samotności. Jeszcze bardziej czuje się osamotniony, pozbawiony nawet dumy. Później, kręcąc się wśród ludzi, widzi szczęśliwe pary w samochodach, w świątecznym ruchu, z prezentami. Uśmiecha się. Trudno się prowadzi, kiedy ona przygarnia się do ciebie, kiedy chce na siłę zmienić bieg i nie potrafi, kiedy chcesz, z jedną ręką na kierownicy, prowadzić i równocześnie kochać się.
Wędruje wśród fałszywych Świętych Mikołajów, zapachu pieczonych kasztanów, gwiżdżących policjantów, ludzi z paczkami, wypatrując jej włosów, węsząc za jej zapachem, myląc się i doganiając obce kobiety, by potem uspokajać tłukące się serce.
Ulica Vigna Stelluti pewnego dnia pełna wesołości. Step nosi ją w ramionach jak dziecko, całując na oczach wszystkich, zachwyconych takim pomysłem. Potem wchodzi do Euclide, sadza ją grzecznie na ladzie, a ludzie wokół słyszą, jak zamawia:
– Jedno piwko i jeden krem dla mojej malutkiej.
Potem znowu na ulicy, ona jak dziecko na jego ręku, a ludzie wokół normalni, inni. Jakaś para im się przygląda. Dziewczyna uśmiecha się do siebie, marząc o takim jak on, szalonym z miłości. Potem myśli o swoim kruchym chłopcu, o swojej tuszy i diecie, jaka ją czeka od poniedziałku.
Rodzice Babi, widząc ją w ramionach Stepa, wybiegają naprzeciw zaniepokojeni.
– Co ci się stało? Spadłaś z motoru? Coś sobie zrobiłaś?
– Nie, mamo, czuję się bardzo dobrze. – A widząc, jak on odchodzi z dziewczyną w ramionach, dopytują się siebie, dlaczego zatem? Ludzie szukający zawsze jakichś racji tego dnia wracają do domu z pustymi rękoma.
Ktoś go potrąca, nie widzi nawet, że to ładna dziewczyna. Gdziekolwiek spojrzy, przybiegają wspomnienia. Kupili tu sobie takie same bluzki, on extra large, ona mniejszą, medium.
Lato. Konkurs piękności na Argentario. Babi wzięła w tym udział dla żartu, on nazbyt serio potraktował czyjś, zresztą szczery, zachwyt:
– Popatrz tylko, dupa jak z bajki! – No i oczywiście awantura.
Uśmiecha się. Został wyrzucony z dyskoteki i nie zobaczył, jak zwycięża. Ileż to razy kochał się z Miss Argentario. Nocami w parku Villa Glori, pod krzyżem poświęconym poległym, na tamtej ławce ukrytej wśród krzaków nad miastem. Ich westchnieniom patronował księżyc. W samochodzie, kiedy to policja przerwała im kradzione pocałunki, a speszona Babi okazała swoje dokumenty. Potem, jak policjanci się oddalili. Step pożegnał ich po swojemu:
– Zazdrośnikom wała!
A ta dziurawa siatka? Pomagał jej przedostać się na drugą stronę, a potem obejmował ją koło klatek, a potem kochał niespokojnie na ławce przy akompaniamencie porykiwań drapieżników i krzyków niewidocznych ptaków. Oni, całkowicie wolni, w niewolniczym zoo.
Mówi się, że kiedy umierasz, w jednej chwili widzisz najważniejsze momenty swojego życia. Więc Step usiłuje teraz pozbyć się tych wszystkich wspomnień, myśli, łagodnych cierpień. Aż nagle dociera do niego. To wszystko na nic. To już koniec.
Trochę się jeszcze wałęsa. Niemal mimo woli trafia na swój motor. Postanawia pojechać do domu Schella. Tam się spotykają dziś wszyscy jego przyjaciele.
Jego przyjaciele. Kiedy drzwi się otwierają, przeżywa dziwne uczucie.
– Ciao, Step. Kurwa, od lat cię nie widzę. Wesołych świąt! Bawimy się w koniki. Dołączysz?
– Wolę popatrzeć. Jest piwo? Siciliano podaje mu już otwarte.
Uśmiechają się do siebie. Tamto to przeszłość. Pociąga trochę piwa. Przysiada na jakimś stopniu. Telewizor jest włączony. Na świątecznym tle konkurenci oznakowani kolorowymi kokardkami grają w jakąś głupią grę. Jeszcze głupszy prowadzący nazbyt długo wyjaśnia zasady następnej. Nie wciąga go to. Z jakiegoś stereo ukrytego gdzieś w kącie dobiega go muzyka. Piwo jest chłodne, ale szybko się ogrzewa. Wszyscy jego przyjaciele są porządnie ubrani lub tak sądzą. Granatowe marynarki, trochę zbyt szerokie do dżinsowych spodni.
To jest cała ich elegancja. Ktoś ma na sobie pełny garnitur, ktoś inny nazbyt ciasne welwetowe spodnie. Nieoczekiwanie przypomina mu się pogrzeb Polla. Byli oni wszyscy i jeszcze inni. Lepiej ubrani i poważni. Teraz się śmieją, żartują, rzucają w siebie kolorowymi żetonami i kartami, czekając i pożerając duże kawałki panettone. Na pogrzebie mieli wszyscy łzy w oczach. Żegnali prawdziwego przyjaciela i było to pożegnanie szczere, wzruszające, z głębi serca. Potem zobaczył ich znowu w kościele, w niewygodnych, ciasnych koszulach, słuchających kazania, w milczeniu wychodzących za trumną. W głębi płaczące dziewczyny, które uciekły ze szkoły. Przyjaciółki Palliny, towarzyszki wieczornych i nocnych wypraw na piwo przy barze. Tamten dzień wszyscy przeżywali poważnie. Każda łza była szczera. Ich oczy, ukryte za ray-banami, webami, szkłami lustrzanymi albo persolami, wilgotniały, patrząc na to „Cześć, Pollo", ułożone z różowych chryzantem, a podpisane „Przyjaciele". Chryste, jak mi go brakuje. I jego oczy na chwilę pokrywają się lśnieniem. Spotyka czyjś uśmiech. To Madda. Stoi w kącie w ramionach jakiegoś faceta, którego Step widywał często na siłowni. Odpowiada uśmiechem, potem patrzy gdzie indziej.
Step znowu wypija trochę piwa. Cholernie mu brakuje Polla. A wtedy przed Gildą, udając parkingowych, podpieprzyli to ferrari z niesłychaną telefonizacją w środku. Jeździli nim przez całą noc, dzwoniąc do wszystkich, do przyjaciół w Ameryce, do jakichś świeżo poznanych pań, obrzucając mięsem rozespanych rodziców. Albo wtedy, gdy pojechali do tej Giacci, żeby zwrócić jej psa. A Pollo bardzo nie chciał go oddać.
– Kurwa, jakżem się przywiązał do tego Arnolda. Wspaniały pies. Dlaczego miałbym go zwracać tej starej wiedźmie? Jestem pewny, że gdyby Arnold mógł wybierać, pozostałby przy mnie. Kurde, nigdy nie nazabawiał się tyle w życiu swoim, pozwalam mu ruchać suczki każdego dnia, śpi ze mną, jada bajkowo, czego miałby chcieć więcej?
– Owszem, ale aportować go jednak nie nauczyłeś…
– Jeszcze jeden tydzień, a będzie prymusem, zapewniam cię.
Step śmieje się. Dzwonią z domofonu do pani Giacci. Przywiązują psa na sznurku do bramki. Kryją się za jakimś wozem parkującym w pobliżu. Widzą, jak nauczycielka spiesznie wychodzi z domu, uwalnia psa i ściska go w ramionach. Płacze.
– Niech skisnę, gorzej niż Merola – komentuje Pollo z daleka. I wtedy staje się cud.
Pani Giacci uwalnia psa ze swego rodzaju smyczy, jaką mu założyli, i odrzuca ją daleko. Arnold na to skacze na ziemię i pędzi za smyczą, szczekając wniebogłosy. A potem wraca do swojej pani, przynosząc jej w zębach odrzucony sznurek, merdając ogonem, wielce dumny z tego aportu doskonałego. Pollo nie wytrzymuje. Wyskakuje zza samochodu, wyjąc triumfalnie:
– Wiedziałem! Kurwa, wiedziałem! Zrobił to! Zrobił!
Pollo zamierza odebrać Arnolda. Pani Giacci krzyczy jak wariatka, biegnąc ze złością w ich stronę, a pies przygląda się tym swoim dziwnym panom z o wiele mniejszymi wątpliwościami niż Buck. Step za ramię wciąga Polla na motor. Ruszają zrywem i uciekają stamtąd szybko, wrzeszcząc jak zwykle. W dzień czy nocą bez świateł, wydzierając się na cały głos, lecą tak zuchwale, władcy wszystkiego, władcy życia… I ta wizja jeszcze bardziej pogarsza mu samopoczucie. Uważali się za nieśmiertelnych, a nie są.
– Jak się masz?
Step odwraca się. To Madda. Swój uśmiech skrywa w musującym kieliszku, oczy połyskują, podobnie jak włosy.
– Chcesz? – Step podnosi ku niej swoje piwo.
– Ach. – Madda jest zapewne nieco rozczarowana, ale to skrywa. – Co robisz wieczorem? Gdzie zjesz kolację? – Podchodzi bliżej.
– Jeszcze nie wiem. Nie zdecydowałem.
– Dlaczego nie zostaniesz tu? Będziemy wszyscy razem. Jak dawniej. Co?
Step przygląda się jej przez chwilę. Ileż nocy, ileż namiętnych przeżyć. Wyścigi z nią za plecami, jej ogród, okno, gorące ciało, prężne, prowokujące, piosenki Erosa. To wszystko w jej oczach, przypomnienie i zapowiedź. Jeszcze przez chwilę patrzy na nią. Ale widzi też tego chłopca w głębi, który wpatruje się w niego z narastającym niepokojem, zastanawiając się, czy nie pora aby na interwencję. Widzi pewną dziewczynę gdzieś jeszcze dalej, gdzieś w mieście, w samochodzie albo na zabawie z kimś innym. Myśli, jak to jest możliwe. Przecież cała jest w moim sercu. Step przesuwa ręką po włosach Maddy. Uśmiecha się do niej i kręci przecząco głową. Ona wzrusza ramionami.
– Szkoda.
Madda odchodzi do chłopca o twardym spojrzeniu. Kiedy się odwraca, Stepa już nie ma. Na stopniu została tylko puszka po piwie. Głośne stereo tłumi odgłos zamykających się drzwi. Na dworze jest zimno. Step zapina szczelnie swoją skórzaną kurtkę. Nastawia kołnierz, osłaniając szyję. Niemal bezwiednie uruchamia motor. Kiedy go wyłącza, jest już pod domem Babi. Utyka tam na swojej hondzie, przyglądając się przechodzącym ludziom, spieszącym się, obciążonym paczkami. Chłopiec i dziewczyna, trzymając się za ręce, udają, że wypatrują czegoś na wystawie. Ich prezenty na pewno są już w domu, pięknie opakowane. Śmieją się spokojni, że wybrali dobrze, i odchodzą, zostawiając miejsce zapewne matce i córce, parze o podobnych nosach, ale w różnym wieku. Pan Fiore wychodzi z dyżurki, robi kilka kroków przez furtką i wita Stepa ruchem ręki. Nic nie powiedziawszy, wraca do ciepłego wnętrza. Step zastanawia się, czy on wie. Głupiec. Portierzy zawsze wiedzą wszystko. Na pewno go widział. Pewnie zna osobiście tego, o którym Step dowiedział się tylko przez telefon.
– Słucham?
– Ciao.
Tkwi przez chwilę w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, pozwalając swojemu sercu walić bez umiaru. Już od dwóch miesięcy tak nie waliło. Potem najbanalniejsze pytanie:
– Jak się miewasz?
Potem tysiące innych, pełnych uniesienia. Powoli jednak, stopniowo wygasa ono w słowach pustych, zbędnych, pełnych ogólnych, miejskich nowości przebrzmiałych przynajmniej dla niego. Dlaczego zadzwonił? Słucha jej beznamiętnych relacji, wciąż pytając siebie o to samo. Po co on dzwoni? Potem nagle już wie;
– Step… Związałam się z innym.
Zamiera w milczeniu uderzony, jak nigdy dotąd w swoim życiu, mocniej niż tysiącem pięści, czując to boleśniej niż wszystkie rany, wszystkie upadki, ciosy bykiem w twarz, wszystkie ukąszenia i wyrywane włosy. Z najwyższym wysiłkiem wydobywa z siebie głos, głos z głębi serca, lecz opanowany.
– Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa.
A potem już tylko cisza. Głuchy telefon. To niemożliwe. To jakaś zmora. Gdy się cofa w czasie, to przedtem, nim się dowiedział, staje na rozdrożu, bo wie, że tak nie może żyć, ale nie wie, jak ruszyć do przodu. Zaczarowany krąg strasznej równowagi. Zostaje uwięziony w swoim umyśle wśród hipotez tylko, wśród mglistych myśli bez wyrazu. Sam wobec przedsennego wiru twarzy gdzieś zauważonych, hipotetycznych kochanków, w zamieszaniu oczu, nosów, ust, ciał nawet. Wyobraża ją sobie i kogoś innego, jej twarz koło twarzy tamtego, wyobrażonego tylko, ale przecież istniejącego. Widzi ją, jak się uśmiecha. W pierwszym uścisku, przy pierwszym pocałunku? Widzi ją w jej domu, jak nerwowo przygotowuje się do wyjścia, przymierzając części garderoby, kolory, kosmetyczne cuda, pełna podniecenia, w poczuciu nowości. Czuje, jak jej serce bije mocniej na dzwonek domofonu. Widzi, jak wychodzi z domu piękna, jak była tyle razy dla niego, piękniejsza, ponieważ już nie dla niego. Widzi, jak wsiada do wozu niewątpliwie wytwornego i wesoło wita się z kimś pocałunkiem w policzek i odjeżdża z nim, od razu o czymś gawędząc. Swobodni, tryskający dobrym humorem, pełni spraw łatwych do powiedzenia, sprawdzając na sobie zapachy dobrych perfum i wspólne o nich wyobrażenia. A potem kolacja wśród czujnych spojrzeń i uwag, wśród śmiechów i grzeczności. Słowem całe przedstawienie, kolacyjna inscenizacja. Potem widzi ją spacerującą po jakimś mieście, dalekim od niego, od ich przeżyć, od tysiąca wspomnień. Widzi, jak przesuwa włosy z twarzy, jak zawsze to robiła, ale teraz dla kogoś innego, widzi, jak ona się uśmiecha i powoli ich usta zbliżają się do siebie. Wtedy cierpi okropnie. Więc pyta. Jeżeli jest jakiś Bóg, dlaczego na to pozwala? Dlaczego jej nie powstrzymał? Dlaczego w tej chwili nie pokazał czegoś ze mnie, czegoś wspaniałego, jakiegoś pięknego wspomnienia, promienia naszej miłości? Cokolwiek mogłoby przeszkodzić w tamtej obcej przyszłości, jest już spóźnione wobec tego nowego pocałunku.
Step czuje, jak gorący dreszcz przebiega mu przez ciało, zaczyna dygotać z zimna. Zsiada z motoru i zaczyna spacerować. Coś w jednym ze sklepów mu się podoba. Wchodzi, by to kupić. Kiedy wychodzi, czuje, że za chwilę umrze. Jakaś Lancia Thema przepływa szybko przed nim. Nie tak szybko jednak, by ich spojrzenia się nie spotkały. W tym momencie wyrażają wszystko, cierpią gorzko, znowu razem. Babi jest tam, za tą elektrycznie przesuwaną szybą. Jakiś czas nie odrywają się od siebie, wywołując w sobie dawne wspomnienia, ale i nowy smutek. Potem ona znika w osiedlu. Dlaczego? Gdzie się podziały te wszystkie popołudnia, te noce tajemne, kiedy jej rodzice byli poza domem? A teraz przy niej jest tamten. Co to za kutas? Co ma wspólnego z jej życiem? Z naszym życiem? Wsiada na swój motor. Mógłby czekać na nią. A potem przypomina sobie to, co zawsze powtarzała Babi.
„Nienawidzę przemocy, jeśli będziesz postępował nadal tak, jak dotąd, nie zostaniemy razem, przysięgam".
„Dobra, zmienię się", obiecywał bez przekonania.
A teraz? Teraz okoliczności się zmieniły. Nie są już razem. Nie muszą się już ukrywać. Nie musi już być inny. Może pozostać sobą, kiedy i ile chce. Jest wolny. Wyznaję przemoc i jestem sam. Znowu. Thema zatrzymuje się przed szlabanem. Czeka, aż się podniesie, potem powoli wyjeżdża. Step włącza motor i wrzuca pierwszy bieg. Zjeżdża szybko z chodnika i ściga samochód. Facet jest teraz sam i jedzie szybko. Step dodaje gazu. Przy świetle będzie musiał się zatrzymać. Pod via Jacini jest spory ruch, samochody muszą czekać. Jak zawsze. Thema zatrzymuje się. Step uśmiecha się, podjeżdża do wozu. Zamierza zejść z motoru, ale wtedy coś sobie uświadamia. Co to da, że skopie go i zniszczy mu samochód? Czy odzyska w ten sposób swoje szczęśliwe dni z Babi, jej zakochane oczy, jej uczucie? Pewnie by tylko dziś w nocy zasnął z satysfakcją. A może i to nie… Prawie usłyszał jej słowa: „Widziałeś? Nie pomyliłam się co do ciebie, jesteś zwyczajny bandzior i nigdy się nie zmienisz!".
Więc bez oglądania się na samochód dodaje gazu. Wyprzedza themę spokojny już, wolny, zwinny na tym swoim motorze w przedświątecznym ruchu. Sam, bez podglądania, bez złości.
Przyspiesza coraz bardziej, czując zimne powietrze na twarzy i nocny wiatr wciskający się pod kurtkę.
Widzisz, Babi, nie miałaś racji. Zmieniłem się. A poza tym, wiadomo, na Boże Narodzenie wszyscy są dla siebie dobrzy.