Roland Parker miał właśnie wyjść po pracy z biura, kiedy zatelefonował Adam Worthington. Nie potrafił sobie wyobrazić, czego ten psychiatra chce od niego o tak późnej porze, ale wyglądało na to, do diabła, że nie miał niczego lepszego do roboty.
Dwudziesta druga trzydzieści. Powinien być w domu z żoną i może dwójką dzieciaków. O dwudziestej drugiej trzydzieści mogłoby mu być bardzo wygodnie, gdyby leżał w miękkiej pościeli obok ciepłego żoninego ciała. Ale, przypomniał sobie, dziesięć lat temu, kiedy posłuchał tego sukinsyna, pozbawił się prawa do małżeństwa. Kto by chciał mieszkać z nim po tym, co zrobił? Nie miał odwagi, mocnego charakteru, jaj, czy jak by to jeszcze nazwać. Nie będzie prosił nikogo, żeby dzielił z nim życie. A gdyby nawet to zrobił, kto chciałby mieszkać z sukinsynem bez twarzy? Nienawidził samego siebie.
Roland usłyszał głosy za drzwiami w chwili, gdy wstawał zza biurka. Blake i Adam nie marnowali czasu. To musiało znaczyć, że sprawa jest poważna.
Wetknął pomiętą brązową koszulę do spodni i poprawił pas, zanim wszedł do recepcji.
– Dobry wieczór – powiedział, wyciągając rękę do nich obu.
Adam odezwał się pierwszy.
– Przepraszam za tę późną porę, ale nie sądzę, by to mogło czekać.
– Najwyraźniej. A więc co mogę dla was zrobić? – Parker zajął fotel i wskazał dwa krzesła po drugiej stronie biurka. Adam i Blake usiedli, z ponurymi minami.
– Muszę mieć pana słowo, że to nigdy nie wyjdzie poza biuro, zanim powiem to, co zamierzam.
– Oczywiście, Adamie, bez względu na to, co powiesz. – To musiało być cholernie ważne, skoro obaj lekarze wyszli z domu w taki paskudny wieczór. Deszcz znowu się nasilił. Porywisty wiatr, forpoczta huraganu George, dosięgał ich szybciej, niż przewidywali synoptycy.
– Na pewno wie pan, że tata jest w szpitalu; miał udar mózgu kilka dni temu.
– Tak, słyszałem. Bardzo mi przykro. Przekaż mu ode mnie najlepsze życzenia, kiedy go odwiedzisz.
– Przekażę. Właściwie częściowo z jego powodu tu przyszliśmy. – Adam skinął głową w stronę Blake’a.
Ciekawość Parkera sięgnęła zenitu. Czekał, aż któryś z lekarzy go oświeci.
– Myślę, że jego życie może być zagrożone – powiedział Adam.
Roland poczuł, że krew gwałtownie napływa mu do głowy. Poczuł ucisk między uszami. Pewny, że się przesłyszał, poprosił Adama, żeby to powtórzył.
– Obawiam się, że ktoś może chcieć jego śmierci i nie zechce czekać na matkę naturę.
– Tak, tak. W porządku. – Musiał pomyśleć. To mogła być jego jedyna szansa na ocalenie dobrego imienia, uleczenie zranionej dumy. Nie chciał tego spieprzyć.
– Powiedzcie mi – popatrzył im obu prosto w oczy – czy domyślacie się, kto może chcieć jego śmierci?
Adam i Blake odezwali się niemal jednocześnie.
– …Bentley – powiedział Adam.
– …Robert Bentley – potwierdził Blake.
Parker miał wrażenie, jakby olbrzymia ręka chwyciła go za szyję. Poczuł, że trudno mu oddychać. Rozluźnił pas, potem odpiął trzy guziki u koszuli. Do cholery z dobrym wychowaniem! Drżąc, zaczerpnął powietrza. A więc miał rację. Ta szansa musiała się pojawić. Drzwi do przeszłości otworzyły się i chociaż tego nie planował, na pewno, do diabła, nie miał zamiaru zatrzasnąć im ich przed nosem.
– To ciekawe, że podaliście jego nazwisko. Jest coś, o czym powinienem był powiedzieć wam już dawno temu. – Parker usiadł wygodnie. To mogło potrwać do późna w nocy.
Casey próbowała zagłębić się w przeżycia osiemnastowiecznej bohaterki, ale nic z tego nie wychodziło, więc odłożyła książkę w miękkiej oprawie na nocny stolik i wyłączyła światło.
Czekała do północy na telefon od Blake’a. Kiedy nie zadzwonił, pomyślała, że coś zatrzymało go w szpitalu. Prawdopodobnie uznał, że ona już śpi, i nie chciał jej budzić.
Poprawiła poduszki i przewróciła się na bok.
Spałam zawsze po lewej stronie.
Zapaliła światło i usiadła sztywno na łóżku. Po południu próbowała sobie uprzytomnić, jak spała jako młoda dziewczyna, ale bez rezultatu. A teraz, chociaż w ogóle o tym nie myślała, przypomniała sobie. Przewidywania doktora Macklina znów się sprawdziły.
Dlaczego Parker chciał to wiedzieć? W tej samej chwili przypomniała jej się torba na książki, którą szeryf dał jej tuż przed ich wspólnym wyjściem z domu przy Back Bay. Odgarnęła kołdrę i popędziła do garderoby.
Wcześniej, kiedy przyjechała z Blakiem na obiad, przyszła na górę, żeby się przebrać, i położyła torbę w głębi garderoby, po czym zupełnie o niej zapomniała.
Znalazła torbę i wyciągnęła ją z kąta.
Cisnęła ją na nocny stolik. Coś było w środku.
Ręka jej drżała, gdy tam sięgnęła. Siedząc na środku łóżka, wysypała zawartość z zamkniętymi oczami i modliła się, żeby nie znalazła następnego jego zdjęcia. Otworzyła najpierw jedno oko, a potem drugie i poczuła, że bicie jej serca powraca do normalnego rytmu, kiedy nie zobaczyła niczego oprócz… odzieży?
Casey z wahaniem dotknęła ubrań, spleśniałych tak, że stały się nierozpoznawalne. Podniosła coś, co mogło być kiedyś podkoszulkiem, potrzymała to przed sobą i kichnęła od drobin kurzu, które zatańczyły w bladym świetle. Nie chcąc brudzić pościeli, chwyciła stertę zniszczonych ubrań i położyła ją na podłodze koło łóżka.
Obejrzała po kolei każdą sztukę. Kiedy rozwinęła wypłowiałe lewisy, poczuła, że w oczach ma łzy.
To są moje ubrania! Nosiłam je jako młoda dziewczyna.
Casey rozpostarła dżinsy i wygładziła brudny materiał. Nagle, jakby od tego zależało jej przetrwanie, wsunęła palce do przedniej prawej kieszeni i wyjęła kartonik z wyblakłym napisem.
Zaintrygowana, z kartonikiem w dłoni przechyliła się w stronę lampy, żeby lepiej widzieć.
Wydrukowane grubą czcionką litery zbladły z biegiem lat, ale słowa na kartoniku były nadal czytelne.
Wspomnienie, które się pojawiło, było tak żywe, jakby dotyczyło wczorajszego dnia.
Zrobi to, bez względu na to, co kto o tym myślał. Bóg jej przebaczy. Flora zawsze mówiła, że Bóg przebaczy każdy grzech, jeśli pozwoli się Chrystusowi wejść do swojego serca i poprosi go, żeby był osobistym Zbawicielem. Był jedynym Zbawicielem, jakiego miała przez ostatnie dziewięć lat, pomyślała, gdy pośpiesznie wpychała ubrania do swojej torby na książki.
Tego popołudnia szła do domu z gabinetu doktora Huntera, kiedy znalazła ten kartonik na chodniku tuż przed Haygoodem. To musiał być znak od Boga, pomyślała, czytając napis.
Klinika Kobieca Okręgu Fulton.
Jeden telefon i wszystko miała zaplanowane.
Casey wsunęła kartonik do swojej torebki. Jutro pokaże go Blake’owi i może matce.
Dotknęła trzech szwów na skroni i zastanawiała się, czy powinna podzielić się z Blakiem swoimi podejrzeniami. Szeryf Parker powiedział wprawdzie, że uderzyło ją oderwane skrzydło okiennicy, ale ona w to nie wierzyła.
Na chwilę przed uderzeniem wyczuła czyjąś obecność. Gdy miała się odwrócić, otrzymała cios.
Wtedy zapadła ciemność. Wiedziała, że ktoś chce zrobić jej krzywdę. Może próbowano ją odstraszyć. Albo, pomyślała i dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, ktoś chce jej śmierci. Było jasne, że ten ktoś na pewno nie chce, żeby weszła do tamtego domu. Czy bał się tego, co znalazła w torbie na książki? Szeryf nie zainteresował się jej zawartością, a jeśli jednak się zainteresował, to nic, co znalazł, nie wydało mu się ważne.
Dlaczego szeryf Parker pojawił się nie wiadomo skąd? Okazał jej troskę, ale czyjego troska była szczera? I dlaczego zapytał ją, czy pamięta, po której stronie spała? Czy ją sprawdzał? Ale o co mu chodziło?
W ciągu kilku krótkich dni jej życie zmieniło się w ciąg zagadek. Casey wiedziała, że matka mogłaby odpowiedzieć na wiele z jej pytań, ale do powrotu Johna ze szpitala nie zamierzała prosić jej o rozmowę.
Zgasiła po raz drugi lampę i wsunęła się pod przykrycie. Przez cały wieczór starała się nie wracać do tego, co wyjawiła Florze, ale teraz, w nocnych ciemnościach, sama ze swoimi myślami, nie potrafiła ich powstrzymać. W jednej chwili wierzyła, że jest morderczynią, a w drugiej uważała się za ofiarę, małą dziewczynkę z płaczem domagającą się miłości. Dlaczego? – zastanawiała się, gdy naciągała kołdrę.
Pamiętała tamten dzień sprzed dziesięciu lat wyraźnie, a jednak wszystko, co zdarzyło się wcześniej, pozostawało tajemnicą.
Kartonik. Początkowo postanowiła nie zastanawiać się nad tym, co mógł oznaczać, ale teraz nie umiała się powstrzymać. Pamiętała, że zadzwoniła, a potem… jak zwykle natrafiła w głowie na pustkę.
Pamiętała też, że była przestraszona. I że koniecznie musiała się śpieszyć. Ale dlaczego? Czy jej życie było zagrożone?
Czy może jej lęk był przejawem nadopiekuńczości wobec jej nienarodzonego dziecka?
Zobaczył, że światło na górze zgasło po raz drugi. Pewnie męczyły ją koszmary. Ta myśl sprawiła mu przyjemność. Miał nadzieję, że cierpi przez niego, jeśli nie fizycznie, to przynajmniej psychicznie. Kiedy zobaczył, jak biegnie w deszczu, podążył za nią.
Pewien, że cios pozbawi ją przytomności na jakiś czas, był zaskoczony, kiedy usłyszał jej ciche jęki. Nie odważył się na kolejną próbę, przynajmniej nie od razu. Inna okazja pojawi się wkrótce, a on poczeka do tego czasu.
Poczeka na rozkazy.
Eve zostawiła swoje bmw na szpitalnym parkingu i gdy szła do głównego wejścia, przeklęła huraganowe podmuchy wiatru, które zmierzwiły jej doskonałą blond fryzurę. Ósma rano, a już wyglądała nieporządnie. Nie byłoby dobrze, gdyby John zobaczył ją w takim stanie. Postanowiła zignorować zakaz odwiedzin wydany jej przez doktora Foo.
Wstąpiła do damskiej toalety, gdzie przeczesała włosy grzebieniem i na nowo nałożyła różową szminkę. Spojrzała w lustro i przekonała się, że wygląda świetnie, jak zawsze.
Gubiła się w tym labiryncie korytarzy. Przystanęła, aby się upewnić, że skręciła we właściwą stronę. W lewo, potem do trzecich drzwi. Pokój Johna.
Zanim otworzyła drzwi, zaczerpnęła głęboko powietrza i ułożyła usta w uśmiech. John lubił, gdy była zadowolona. Będzie chciał wiedzieć, jak sobie radzi, stojąc u steru Worthington Enterprises. Zwolniła Morta i nie mogła się doczekać, kiedy powie Johnowi, kogo zatrudniła na jego miejsce.
Pchnęła ciężkie drzwi i weszła.
Niebieskie story były podniesione, co pozwalało posępnemu szaremu porankowi wnikać do środka. Świetlówka na suficie za łóżkiem Johna nie mogła rozproszyć ponurej atmosfery. Czuła zapach lizołu i moczu i zastanawiała się, jak też John to wytrzymuje.
Usiadła na obitym dermą krześle obok łóżka i czekała.
Widocznie jest w łazience, pomyślała, bo łóżko było puste. Właściwie to wyglądało tak, jakby nikt w nim nie spał. Białe prześcieradła były gładkie, a podłożone pod materac rogi tworzyły ostre kanty świadczące o niedawnym prasowaniu.
Podeszła do łazienki i zapukała. Nic.
Zajrzała do środka i spojrzała w jedną stronę, a potem w drugą.
Pusto.
Następna myśl sprawiła, że serce załomotało jej z podniecenia.
Wyszła pośpiesznie z pokoju i ruszyła energicznym krokiem w stronę stanowiska pielęgniarek. Pochyliła się nad kontuarem i popatrzyła w dół na chudą siostrę, która kilka dni wcześniej wyprowadziła ją z pokoju Johna.
– Tak? – Kobieta podniosła głowę, nie kryjąc irytacji z powodu tego, że ktoś jej przeszkadza. Przykro mi, pomyślała Eve.
– Chciałabym się dowiedzieć, gdzie jest mój mąż. Nie ma go w jego pokoju.
– Nie wie pani? – zapytała pielęgniarka.
Dobry Boże! Serce podeszło jej do gardła i przez chwilę myślała, że zemdleje.
Czy ktoś ze szpitala próbował się do niej dodzwonić? W końcu była jego żoną. W niedalekiej przyszłości tej rozpadającej się namiastce szpitala groził proces sądowy.
– Nikt nie zechciał do mnie zatelefonować. I może pani być pewna, że dyrektor tej… tej kliniki dostanie wiadomość od mojego prawnika, zanim słońce zajdzie. – Eve zmusiła oczy do łzawienia i wzięła chusteczkę higieniczną z paczki leżącej na ladzie obok wazonu ze zwiędłymi chryzantemami.
– Proszę pani, przykro mi, że jest pani taka zdenerwowana. Myślałam, że pani wie.
– Czy pani nie byłaby zdenerwowana, gdyby pani mąż umarł? – zapytała Eve. Zaczęła płakać i zorientowała się, że wpatruje się w nią kilka pielęgniarek i kilku lekarzy. Osuszyła oczy i wytarła nos w chusteczkę.
– Och, nie, pani Worthington! Pani mąż nie umarł. – Kobieta wstała i podeszła do niej, okrążając ladę.
Poprowadziła ją w kierunku okropnych zielonych krzeseł z plastiku.
– Proszę usiąść.
Eve musiała być oszołomiona, bo dopiero po paru minutach słowa pielęgniarki dotarły do jej świadomości.
– Pani mąż nie umarł.
Nagle Eve wstała, odrzuciwszy od siebie wszelkie myśli o płaczu.
– Co pani właśnie powiedziała?
– Pan Worthington czuje się świetnie. Właściwie to doktor Foo miał już wypisać go ze szpitala, ale pan Worthington poprosił, aby go przeniesiono.
– Przeniesiono? O czym pani mówi?
– Prosił, aby miejsca nie ujawniano. Nikomu. – Pielęgniarka uśmiechnęła się sztucznie.
– Co to ma znaczyć, na miłość boską?! Jestem jego żoną! – Eve krzyczała, nie przejmując się tymi, którzy akurat byli w pobliżu.
– Może zapyta go pani sama. Właśnie idzie. – Pielęgniarka spojrzała w głąb korytarza na zbliżającą się wysoką postać Adama Worthingtona.
Eve pośpieszyła na jego spotkanie.
– Ty draniu, co ty wyprawiasz?
– Uspokój się, Eve. Chodźmy gdzieś, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać. – Zwyczajny u Adama pojednawczy ton rozwścieczył Eve. Nie pozwoli, aby traktowanie jej w ten sposób uszło mu płazem. Powie Johnowi, jak tylko się dowie, gdzie go zabrano.
Adam wciągnął ją do dawnego pokoju Johna i pokazał jej gestem, żeby usiadła. Zrobiła to. Choć raz chciała usłyszeć, co ten jej nienawistny pasierb ma do powiedzenia.
– Lepiej, żebyś potrafił mi to wyjaśnić, Adamie. Nigdy w życiu nie byłam taka przerażona. Ta okropna pielęgniarka powiedziała mi, że John umarł. Zadzwonię do mojego prawnika, jak tylko stąd wyjdę. Jeszcze nigdy nie czułam takiego bicia serca. Wiesz, że nie jestem już taka młoda, Adamie. – Z torebki wyjęła chusteczkę z monogramem i otarła nią nos.
– Przestań. Poczekaj z tym przedstawieniem na nową publiczność. – Adam siadł na łóżku ojca i wpatrywał się w macochę.
Eve miała wielką ochotę go uderzyć.
– O czym mówisz? W jednej chwili myślę, że twój ojciec, mój mąż, na litość boską, nie żyje, a w następnej ty na mnie napadasz. Nie będę tego dłużej znosić, Adamie. Mam tego dość.
– Wiesz, o czym mówię, Eve. Nie mam zamiaru tego tolerować. Mój ojciec jest bardzo chory, tym się martwię.
– Pielęgniarka powiedziała, że doktor Foo zamierzał go wypisać. Nie może być zbyt chory, jeśli miał być zwolniony.
– Cóż, przykro mi, że rozwieję twoje złudzenia, ale ta pielęgniarka nie ma pojęcia o tym, o czym mówiła.
– Przypuszczam, że w przeciwieństwie do ciebie? – burknęła Eve. Zawsze był taki przemądrzały.
– Tak. Ciśnienie taty nadal podnosi się do potencjalnie niebezpiecznego poziomu. Nie można pozwolić na to, żeby go denerwowano. Wiedząc, że niektórzy ludzie czasami potrafią go rozdrażnić, poprosił, aby go przeniesiono do innego szpitala, gdzie chce zostać, dopóki nie uda się ustabilizować jego stanu.
– Spodziewasz się, że w to uwierzę? John nigdy nie zrobiłby niczego takiego, nie powiedziawszy mi o tym wcześniej. Za dobrze go znam.
Adam najwyraźniej próbował wyprowadzić ją z równowagi. Nie będzie grała w jego grę.
– Może nie znasz go tak dobrze, jak myślisz. Może pomyliłaś go z kimś, kogo, hm, znasz trochę lepiej.
– Co to znaczy?
– Domyśl się. Proponuję ci umowę, Eve. Zgodzisz się albo nie. Dopóki stan taty się nie poprawi, i to znacząco, tylko ja będę wiedzieć, gdzie on jest. Będę cię na bieżąco informował o jego zdrowiu, przekazywał mu wszelkie wiadomości od ciebie, ale to wszystko. Zresztą nie sądzę, żeby to było dla ciebie istotne. Masz swoje wycieczki do Atlanty i wielkie przedsiębiorstwo, w którym wszyscy muszą spełniać każdy twój rozkaz, więc przypuszczam, że o moim ojcu będziesz myśleć coraz rzadziej.
– Boże, Adamie, naprawdę jesteś małym rozpieszczonym sukinsynem. Jak możesz mówić takie podle rzeczy? A przecież zawsze… miałam dla ciebie tyle zrozumienia. Tolerowałam twoje niegrzeczne zachowanie. Przed laty, kiedy nie chciało ci się przyjechać do domu w odwiedziny, pocieszałam twojego ojca, Adamie. To przede mną wypłakiwał się w nocy.
Adam podniósł się z łóżka i poszedł w stronę drzwi.
– Jak powiedziałem, poczekaj z tym na nową publiczność.
Zamknął za sobą drzwi i Eve żałowała, że go nie uderzyła.
Nie pozwoli, by kierował jej życiem. Myślał, że ma nad nią przewagę, ale ona wiedziała, jak jest naprawdę.
Miała już pasierba na długo zanim pojawił się Adam. I wiedziała, jak sobie z nimi radzić.
Przez cały poprzedni wieczór Jason Dewitt korzystał z luksusów zapewnianych przez Ritz-Carlton w Buckhead. Pośród osiemnastowicznych antyków czuł się jak w domu, Carlton znany był z atmosfery spokojnej elegancji.
Wypił butelkę wina w saloniku przy holu i kiedy został wezwany na obiad do słynnej jadalni hotelu, prawie zataczał się, podchodząc do swojego stolika.
Rankiem wino, które tak łatwo mu się piło poprzedniego wieczoru, ruszyło w górę, zmieszane z kawałkami tego, co zjadł na obiad.
Wymiotował długo, aż miał wrażenie, że wypłyną mu wnętrzności. Może to było zatrucie pokarmowe.
W wielkiej łazience napełnił wannę z białego marmuru gorącą wodą. Dzięki uprzejmości Ritza umył się morską gąbką, a potem zanurzył się pod powierzchnię wody i kiedy po wynurzeniu oparł się o chłodne kafelki, poczuł się prawie jak człowiek. Zdecydowanie potworny kac.
Ucieczka z Savannah leżała w jego interesie. Po gruntownym namyśle uznał, że bezpośrednie spotkanie z Bentleyem nie byłoby wskazane. Potrzebował więcej czasu na przemyślenie wszystkiego i zaplanowanie. Nie zaszkodziło mu to, że wiedział, z kim się zmierzy. Kiedy wczoraj zobaczył Bentleya, który wychodził z Peachtree Center, nie mógł uwierzyć, że los tak mu sprzyja.
Zapytał o wolne biuro w tym wieżowcu i zarządca budynku dał mu wizytówkę Bentleya, mówiąc, że to jest człowiek, który może mu wynająć potrzebną powierzchnię.
Dzisiaj wszystkie myśli o wynajęciu biura były już zapomniane. Jego plany się skonkretyzowały. Domowy personel będzie wiedział, że nie należy mu zadawać żadnych pytań; sędzia ich dobrze wyszkolił. Skontaktuje się z Jo Ellą, wyjaśni jej, że wyjeżdża na nieokreślony czas. Jego pacjenci mogli z łatwością znaleźć innych lekarzy, którzy wysłuchają ich żałosnych skarg.
Poleci do Brunswicku i jeśli szczęście go nie opuści, położy kres zagrożeniu ze strony Bentleya.
Sytuacja niewątpliwie się poprawiała. Kolejny raz pomyślał o obietnicy danej sędziemu.
Bentley przypomniał sobie czasy, kiedy sama myśl o spędzeniu nocy samotnie w wilgotnym mroku, który obecnie go otaczał, kazałaby mu w pośpiechu szukać lepszego noclegu.
Kiedy przed laty natknął się na to pomieszczenie, nie myślał o jego możliwej przydatności. Teraz cieszył się, że je znalazł. Pod piwnicą szpitala znajdowały się dziesiątki tuneli wijących się we wszystkich kierunkach. Ponieważ znał historię szpitala, wiedział, że te ciemne korytarze powstały przed setkami lat, kiedy uciekali tędy niewolnicy. Uśmiechnął się na myśl o tym. Jakie podniecenie musieli czuć, wiedząc, że od wolności dzielą ich tylko te ziemne ściany, które go otaczały.
Wycieczka do piwnicy nie była czymś niezwykłym dla Roberta. Personel szpitala składował tu zepsuty sprzęt, pudła ze starymi teczkami i prawie wszystko, czego nie ośmielano się wyrzucić.
Pewnego razu, badając piwnicę, odkrył drzwi prowadzące głębiej, w wilgotną ziemię. Zszedł po grubo ciosanych drewnianych schodach prosto w ciemność. Przyświecając sobie zapalniczką, spenetrował te ukryte tunele. Zaczął się bać, że się zgubi, i ruszył szybkim krokiem z powrotem w kierunku schodów.
Wtedy znalazł to pomieszczenie.
Niczego by nie zauważył, gdyby kawałek łańcucha nie wystawał ze ściany. Zatrzymał się i pociągnął. Fragment ściany się przesunął. Nacisnął mocniej. Drzwi.
Pomieszczenie było tak obszerne jak cała piwnica. Zapach wilgoci przenikał tę wielką wnękę, w powietrzu unosiła się też woń pozostawiona przez zwierzęta, które rozłożyły się tu w ciągu wszystkich tych lat. Zakrył usta rękawem koszuli i obejrzał przestrzeń okiem znawcy. Pomyślał, że pewnego dnia może mu się przydać taki pokój.
Ten pewien dzień nadszedł… dawno temu.
Norma nie miała szans go tam znaleźć, personel najwyraźniej nie miał pojęcia, co odkrył pod piwnicą, a ludzie ze Sweetwater, jeśli nawet wiedzieli, że pod szpitalem znajdują się tunele, którymi, być może, uciekli ich przodkowie, też o nich nie mówili. Uśmiechnął się, kiedy pomyślał o wszystkich tych wariatach ulokowanych dwa piętra nad nim. Niezmiernie by im się podobało tu na dole.
Z biegiem czasu urządził ten pokój dzięki piwnicznemu składowi zbędnych mebli. Chociaż sprzęty były prymitywne, czasami niekompletne – na przykład komoda bez jednej czy dwóch szuflad – do jego celów wystarczały. Znalazł nawet małe polowe łóżko i ustawił je na lewo od drzwi. Ziemne ściany, które zapewniały ochronę przed schwytaniem tym, którzy tu kiedyś mieszkali, nadal miały magiczną moc.
Jemu zapewniły to, czego potrzebował najbardziej.
Kryjówkę.
Kiedy wyjechał wczoraj z Atlanty, nie zamierzał spędzić nocy w tym pomieszczeniu. Wszedł na swoją świętą ziemię niepostrzeżenie. Kiedy zatelefonowano do niego na komórkę, uznał, że może najlepiej będzie zostać tutaj na noc.
Dewitta nigdzie nie można było znaleźć. Zadzwonił znów do jego sekretarki, ale nadal nie miała pojęcia, dokąd pojechał – powiedziała tylko, że zatelefonował i poinformował ją, że wyjeżdża z miasta na nieokreślony czas.
A ona była zajęta gdzie indziej. Prawdopodobnie przeprowadzała ostatnią część ich planów. Robert miał nadzieję, że tego nie spieprzy, co, niestety, nader często zdarzało jej się w przeszłości.
Wczoraj o planach nie rozmawiali. Wyjaśnił jej, że ktoś może ich usłyszeć i że ostrożność nie zawadzi. Będą na ten temat mówić tylko po każdorazowym uprzednim uzgodnieniu godziny. Na razie wytrzymywała.
Pomijając Dewitta, sprawy zaczynały się układać. Ale, pomyślał Robert, może on jednak nie jest zagrożeniem. Drogi doktor stwierdził, że ta panna Edwards coś mu powiedziała. A może blefował? Na tym etapie gry Robert nie mógł jednak ryzykować. Przypomniał sobie o paczuszce, którą dyskretnie umieścił pod przednim siedzeniem wypożyczonego mercedesa.
Było tego więcej tam, skąd ją dostarczono.