3

Wyspa Sweetwater,

sierpień 1997


Casey rozejrzała się ostatni raz po pokoju, który był jej domem przez ostatnie dziesięć lat. Smutny uśmiech zagościł w kącikach ust, gdy patrzyła na szare ściany, takie same jak w całym budynku, nieco ożywione przez taniutkie litografie, które zawiesiła niedługo po przybyciu w rzadkiej chwili jasności umysłu. Obrazki wyglądały smętnie – samotne na tle pustej płaszczyzny. Ona też była osamotniona i zmarniała. Cień dawnej Casey.

Światło słoneczne sączyło się do środka przez małe okno na pierwszym piętrze, którego grubą szybę przesłaniała, jak Casey żartobliwie mówiła, nie druciana siatka przeciw owadom, tylko żelazna. Surowe w swej nagości okno było pozbawione ozdób. Nie próbowała zmienić jego ascetycznego wyglądu. Było to zabronione. Niezmienny widok. Pręty, które trzymały ją w niewoli, czekały na następną ofiarę.

Usłyszała szczęk klucza i wiedziała, że już czas. Jeszcze raz obrzuciła pokój spojrzeniem. Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak to będzie, gdy wyjdzie ze szpitala psychiatrycznego. Jej serce nagle zabiło mocniej, gdy Sandra, pielęgniarka, położyła rękę na jej ramieniu. Marzenie Casey zaraz miało się spełnić.

– Już czas, kochana. Chodź. Przygotowałaś swoje rzeczy?

– Tak. Jestem gotowa. – Wydawało jej się, że zawsze była.

Sandra otworzyła drzwi i poprowadziła ją korytarzem. Łuszcząca się szara farba pokrywała ściany. W niektórych miejscach było nawet widać, gdzie dziury zalepiono gipsem. Casey mocno zabiło serce, gdy zrobiła ostatni krok na korytarzu.

Ogarnął ją strach, dusił niczym plastikowa folia. Zaczerpnęła głęboko powietrza w nadziei, że opanuje ten nagły atak lęku. Jak to będzie? Czy potrafi funkcjonować poza szpitalem? Czy świat ją zaakceptuje? Wiedząc, co czeka ją na drodze do wolności, przystanęła. Nieprzygotowana na gwałtowny przypływ uczuć, które ją ogarnęły, zwlekała przez chwilę, zanim zrobiła ten ostatni krok w sali samotnego szaleństwa. Wiedziała, jak tam jest. Była tam.

Pamiętała, że została ukłuta igłą. Głosy, niektóre przytłumione, niektóre boleśnie donośne, pytały, czy pamięta. Miała uczucie, że jej usta są wypełnione watą. Była zamroczona i zdawało się jej, że ma na oczach gorące cegły. Nogi były ciężkie, niemrawe, kiedy próbowała nimi poruszać. Poobcierane. Była cała obolała. I pusta. Potem nastała nicość, długie godziny, kiedy próbowała się skupić, ale jej umysł był jak wyjałowiony.

Po tygodniach, a może miesiącach, tego nie zapamiętała, doktor Macklin zostawił ją w spokoju na jakiś czas. Ale to było, zanim zaczęły się lekarstwa. I koszmary. Żyła tak długo w zamroczeniu, że te ostatnie tygodnie wydawały się nierzeczywiste. Żadnych lekarstw. Naprawdę mogła myśleć. I zaczynała sobie przypominać. Powoli wracała ze swojej podróży do czarnej piekielnej otchłani.

Nadal rozlegały się krzyki zagubionych na pustych korytarzach. Casey była świadoma ich rozpaczy. Smutku. To był jej dom, jego mieszkańcy stali się jej rodziną. Musiała odejść. Nie mogła wrócić.

Sandra łagodnie popchnęła ją do przodu, przywracając ją do rzeczywistości.

– No dalej, wyjdziesz stąd raz-dwa – szepnęła pielęgniarka. W matowych zielonych oczach Casey zalśniły łzy.

– Wiem. Po prostu smutno mi, że odchodzę.

Piszczały kółka wózków, na których rozwożono obiad, a brzęk metalowych pokrywek odbijał się od ścian długiego korytarza. Pani Mullens, nazywana przez niektórych panią M., wybrała ten moment, żeby wkroczyć na korytarz.

– Musisz wyjść, Casey – powiedziała Sandra. – Spotkamy się w głównym holu za dziesięć minut. Samochód, który cię zabierze, powinien do tego czasu podjechać. Twoje ubrania, nie zapomnij ich – przypomniała pielęgniarka, spoglądając na zegarek. Przeprosiła i zajęła się starszą kobietą.

– Ależ, pani Mullens, co pani z tym robi? – Chrapliwy głos pielęgniarki było słychać z drugiego końca korytarza, gdy zabierała basen drobnej kobiecie.

– Chcę dać Casey prezent. Jest moją córeczką, wiesz o tym, prawda? Ona o tym wie. Wszyscy o tym wiedzą. Prawda? Wiesz o tym? – mówiła płaczliwym głosem pani M.

Casey patrzyła, jak Sandra zabiera panią M. do świetlicy i prowadzi ją w stronę zniszczonej zielonej kanapy przy drzwiach.

– Tak, pani Mullens, wiem. Proszę tu posiedzieć, zaraz wrócę. – Przytłumione kroki Sandry było słychać na przeciwległym końcu korytarza.

Gdy trzy tygodnie temu pani M. znalazła się w szpitalu, wyznaczyła sobie rolę matki Casey, ponieważ najwyraźniej nie miała własnej rodziny. A jeśli nawet ją miała, to nikt jej nie odwiedził w tym krótkim czasie, kiedy myślała wystarczająco spójnie, żeby to zauważyć. Casey uznała, że będzie jej brakować starszej pani i niezwykłych podarunków, jakimi ją obsypywała w ostatnich tygodniach. Weszła do świetlicy i usiadła koło tej biedaczki. Uścisnęła ją po raz ostatni i odwróciła głowę, żeby staruszka nie zobaczyła łez.

– Do widzenia, pani M. Napiszę do pani. – Zastanawiała się, czy komuś będzie się chciało odczytać jej te listy. Sandra była jedyną przyzwoitą pielęgniarką w całym szpitalu. I tak ledwie starczało jej czasu dla wszystkich pacjentów. Nagle Casey ogarnęły wątpliwości, czy powinna odejść. Co się stanie z panią M?

Gardłowy głos starszej kobiety gwałtownie przywrócił ją do rzeczywistości.

– Tak? Chcę tych wiśni w czekoladzie, takich z białym w środku. – Zatrzymała spojrzenie matowych szarych oczu na Casey, oczekując obietnicy.

– Kupię dla pani najbardziej wypełnione kremem wiśnie, jakie znajdę. – Casey zamrugała powiekami, żeby powstrzymać łzy. Przyrzekła sobie, że nie zapomni o tej kobiecie, która traktowała ją jak córkę. Była wyjątkowo blisko z panią M., odkąd doktorzy przestali przepisywać jej lekarstwa. Nic przypominała sobie, żeby wcześniej do kogoś się zbliżyła. Nigdy. Spróbuje ją odwiedzić. Sandra powiedziała jej, że szpital krzywo patrzy na wizyty dawnych pacjentów, ale też nigdy nie widziała, by coś takiego się zdarzyło. Może Sandra by jej pomogła. Pani M. na powrót pogrążyła się w niepamięci, a Casey podeszła do otwartych drzwi i wyjrzała na korytarz.

Dostrzegła, że Sandra rozmawia z Jimmym Johnem Johnsonem, który lubił, gdy mówiono na niego Trzy Jot. Postarała się, żeby pielęgniarka ją zauważyła, i popatrzyła na nią błagalnie: pośpiesz się.

Nadal było słychać szczęk obiadowych tac, zagłuszający ciche jęki i zawodzenia pacjentów. Patrzyła, jak Sandra mocuje płócienną serwetkę wokół indyczej szyi Trzech Jot. Niedawne doświadczenia podpowiadały jej, że może to zająć całe godziny.

Wyjęła kartkę z kieszeni na piersi i przeczytała po raz tysięczny adres swojej matki. Łabędzi Dom. Jakie było to miejsce? Czy będzie w stanie tam żyć? Co będą o niej myśleć? Wetknęła kartkę z powrotem do kieszeni.

Wiedziała od Sandry, że do miasteczka idzie się krótko, bo wyspa miała tylko kilka kilometrów długości. Znajdzie drogę. Sama. Casey spojrzała na swoją ponurą długą koszulę. No cóż, musi jej to wystarczyć.

Pragnąc jak najszybciej wyjść, uścisnęła panią M. po raz ostatni i podążyła spiesznie korytarzem, nie czekając na zmianę ubrania, którą obiecała Sandra. Minęła po drodze kilkoro ze swoich przyjaciół. Niektórzy machali do niej, inni pomrukiwali i grozili. Rozum innych był w takim stanie, że nie mogli myśleć i nie pojmowali otoczenia.

Wyczuwała ich pustkę, osamotnienie, strach. Gdy skręcała za ostatni załom, zatrzymała się i rozejrzała. Niebieskoszare ściany stały jak pokonani żołnierze po ostatniej potyczce z rycerstwem. Echo powtarzało zawodzenia rannych, trwała walka o przetrwanie. Ona już nie będzie musiała jej toczyć. Dla niej walka się skończyła. Wracała do domu, do własnego życia. Zabrali jej dziesięć lat. Tych straconych lat nigdy nie odzyska.

Gdy stanęła na schodach podniszczonego budynku, rzuciła ostatnie spojrzenie na pierwsze piętro i wypatrzyła okno swojego dotychczasowego pokoju. Żelazna siatka uwięzi kogoś innego. Ona odsiedziała swoje. Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, a żołądek zacisnął się w oczekiwaniu na to, co się zdarzy. Po raz pierwszy w dorosłym życiu była wolna.


* * *

Adres na skrawku papieru nic jej nie mówił. Nie pamiętała, żeby kiedyś tam mieszkała. Nie miała żadnych skojarzeń.

Jej umysł przypominał startą do czysta tablicę.

Znajdowała się na skraju wyspy Sweetwater, zgodnie z tym, co głosił wyblakły napis na tablicy przybitej do zbutwiałego kołka. Do centrum miasta było jeszcze półtora kilometra. Najwyraźniej na tym krańcu wyspy nie było utwardzonych dróg. Czerwona glina pozostawiała warstewkę kurzu na szpitalnych tenisówkach. Sierpniowe słońce paliło jej bladą skórę, przypominając, gdzie spędziła ostatnie dziesięć lat. Wychodzenie na dwór nie było zakazane w szpitalu, a jednak Casey nie pamiętała, by spędziła więcej niż godzinę dziennie na zaniedbanych trawnikach szpitala.

Szpital znajdujący się na południowym krańcu wyspy pozostawał odosobniony, podobnie jak jego mieszkańcy. Ceglane mury nie pozwalały wyjrzeć poza jego teren. Casey nigdy nie odważyła się wyjść za mury. Teraz, idąc pokrytą kurzem drogą, oglądała wyspę. Szukała czegoś znajomego, co przywołałoby przeszłość i zmieszało ją z przyszłością.

Jej życie w szpitalu było nudne, jeśli wyłączyć potyczki z lekarzami i walkę z igłami, które posyłały ją do krainy marzeń. Stale zamroczona, często odnosiła wrażenie, że coś sobie przypomniała. Czasami krótkie, przelotne myśli przebiegały przez jej głowę, ale przerywało je ostre ukłucie igły.

Nie miała żadnego dowodu. Niczego. Tylko szare rozmazane obrazy, które wyłaniały się z podświadomości.

Teraz było inaczej. Każdy krok w kurzu wiódł ją ku wolności. Miała późno zacząć, ale zacząć od nowa. Była wolna. Mogła być kimkolwiek.

Ponieważ śpieszyła się do wolności, nie przeszkadzał jej sierpniowy upal ani to, że zaschło jej w gardle. Jednak nie odmówiłaby, gdyby ktoś poczęstował ją zimną coca-colą.

Sandra opowiedziała jej pokrótce historię wyspy, mówiąc, że jej mieszkańcy tworzą zamkniętą grupę i że wielu wywodzi się od Thomasa Carnegiego, który w końcu osiemnastego wieku kupił Sweetwater, która w czasach świetności znana była jako jedna ze Złotych Wysp. Carnegie zbudował wiele rezydencji i chociaż w latach dziewięćdziesiątych nie było to już idealne miejsce na towarzyskie spotkania, niektóre tradycje pozostawały bardzo żywe. Casey ciekawiło, jakie to były tradycje. Południową Georgię nadal charakteryzowała ignorancja, o której lepiej było zapomnieć. Przynajmniej Casey tak uważała. Chociaż przebywała w zamknięciu, w chwilach jasności umysłu czytała gazety i wiedziała, że rasizm i nienawiść nadal kryją się pod powierzchnią mętnych wód południowej subtelności. Zastanawiała się, jak ludzie ze Sweetwater ją przyjmą.

Dostrzegła dwóch chłopców, którzy jechali w jej stronę na rowerach. Narażając ich i siebie na skutki kolizji, stanęła na ich drodze. Zatrzymali się i patrzyli na nią wyczekująco.

Wyższy z nich, który wyglądał na mniej więcej dwanaście lat, chichocząc, spojrzał przez ramię na swoją mniejszą wersję. Bracia, pomyślała. Obszerne podkoszulki z wizerunkami gwiazd rocka zwisały do ich podrapanych kolan, a kilka srebrnych kółek zdobiło uszy.

– Cześć, hm… przepraszam, chłopcy, czy znacie ten adres? – Casey przebiegł lekki dreszcz, a jej ręka drżała, gdy podawała kartkę starszemu z chłopców. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek znalazła się w pobliżu dzieci.

Chłopiec wziął kartkę.

– Taaa, wiem, gdzie to jest. Przejdź trzy kwartały, potem skręć w lewo. To jakieś półtora kilometra, potem znów w lewo. Kiedy już będziesz przy bramie, po prostu powiedz im, kim jesteś, i cię wpuszczą.

– Powiem komu? – zapytała.

– Ochroniarzowi, wariatko. Mieszkasz tam? – zapytał starszy z chłopców, a potem popatrzył na brata, wywracając oczami.

– Uhm, tak. Dzięki. – Skręciła w kierunku wskazanym przez chłopca. Nazwał ją wariatką. Czy to było aż tak widoczne? Popatrzyła na długą, ponurą brązową koszulę, którą miała na sobie, na białe płócienne tenisówki. Ubierała się w ten sposób od tak dawna, że nigdy się nad tym nie zastanawiała. Do teraz.

Na kieszeni koszuli wyblakłymi czarnymi literami było napisane: „Zakład dla Umysłowo Chorych w Sweetwater”.

Nic dziwnego, że chłopcy patrzyli na nią z uśmieszkiem. Dobroczyńcy szpitala nie byli zbyt szczodrzy i wszyscy, którzy mieli nieszczęście miotać się za jego murami, dostawali takie same ubrania, co miało uświadomić pacjentom, że gdy powstają różnice, rodzą się kłopoty.

Casey nigdy nie mogła pojąć logiki takiego stwierdzenia, ale nie dbała o to. Po prostu istniała. Jej życie było środkiem prowadzącym do celu. A jednak nie umiała odkryć, jaki dokładnie był ten cel, dopóki dwa miesiące temu nie powiedziano jej, że wkrótce wyjdzie ze szpitala.

Doszła do końca ulicy i skręciła w lewo. Miała nadzieję, że chłopiec podał jej właściwe wskazówki. Zatrzymała się. Dostrzegła swoje odbicie w oknie samochodu i wpatrzyła się w ten rozmazany obraz. Czarne włosy, kiedyś długie i lśniące, sterczały na wszystkie strony. Twarz wydawała się zmęczona i jakby zapadła się do środka. W ciągu ostatnich dziesięciu lat jej głównym problemem nie było bynajmniej to, jak wygląda.

Skrzypiąca zardzewiała tablica informowała, że na wyspie Sweetwater mieszka dwa tysiące ludzi. Casey musiała przygotować się na spotkanie, którego zaczęła się obawiać. Miała nadzieję, że ta wizyta rzuci światło na jej przeszłość, której nie potrafiła wskrzesić. Jeśli przeszłość była zapowiedzią przyszłości, Casey nie wiedziała, w jaki sposób wydobędzie odpowiedzi od unikającej ich udzielania kobiety. Pomyślała, że nawet gdyby znalazła sposób, by od matki uzyskać wyjaśnienia, to na pewno nie byłyby obszerne, bo matka nigdy nie chciała rozmawiać o przeszłości. Casey była zbyt szalona, żeby się tym przejmować. Ale to było wtedy.

Szła powoli ulicą w słonecznym skwarze. Wyglądało na to, że sklepy tego dnia już zamknięto. Chodniki były puste. Dzieci najwyraźniej siedziały w domu, a wszyscy ci, którzy mogliby się zmierzyć z sierpniowym upałem, uznali go za zbyt męczący, albo też, myślała, w miasteczku tej wielkości ludzie śledzili otoczenie ukryci za koronkowymi firankami. Od czasu do czasu zerkali przez te odziedziczone po przodkach przezroczyste zasłony i miało im to wkrótce dostarczyć widoku, którego się spodziewali. Casey skarciła się w myślach. Ludzie na nią nie czekali. Byli prawdopodobnie w domach i zajmowali się swoimi rodzinami. Czego się spodziewała? Sensacji? Zwolnienie najsłynniejszej pacjentki zakładu w Sweetwater. Szalonej dziewczyny.

Po obu stronach wąskiej ulicy rozlokowały się sklepy. Niektóre znajdowały się w starszych domach, inne wyglądały nowocześnie, ale duże okna i przeszklone drzwi nie pasowały do staroświeckiej zabudowy miasteczka. Gliniane donice z geranium zagradzały dostęp do szklanych drzwi Agencji Nieruchomości Bentleya, jednak takie zabezpieczenie byłoby śmieszne dla ewentualnego intruza.

Zapachy płynące z jednego z kominów sprawiły, że ślinka pociekła jej do ust. Skuszona, poszła szybko chodnikiem, kierując się wonią barbecue. Przecięła skrzyżowanie Main Street i Sweet Way, a potem podążyła za tym zapachem do Big Al’s. Wielki napis głosił: „Najlepsze BBQ na Południu. Wejdź do środka, naciesz podniebienie”.

Casey powiedziała sobie, że jeśli zapach jest jakąś wskazówką, to czeka ją uczta życia.

Spojrzała na koszulę i uznała, że musi się przebrać, zanim wejdzie do restauracji. Rozejrzała się po ulicy, poszukując sklepu z ubraniami, i dostrzegła szyld z napisem „Sklep Odzieżowy Haygooda”. Powinna była poczekać, aż Sandra przyniesie jej coś do ubrania. Wtedy interesowało ją tylko to, żeby jak najszybciej wyjść ze szpitala, teraz jednak potrzebowała prostej sukienki. Głód nadal jej doskwierał.

Zawróciła w stronę Main Street i skierowała się do sklepu Haygooda. Zatrzymała się przed wystawą. Manekin, do złudzenia przypominający zgrabną kobietę ze sterczącymi piersiami, był ubrany w jaskrawą sukienkę w kwiaty. Casey wątpiła, czy wypełniłaby ten strój sobą tak wyzywająco jak manekin, którego sutki wydawały się nienormalnie wielkie. Obejrzała sukienkę po raz ostatni przed wstąpieniem do sklepu. Była ciekawa, czy kiedykolwiek włożyła wyzywającą sukienkę dla mężczyzny, a raczej dla chłopca, zważywszy na to, że miała osiemnaście lat, kiedy została zamknięta w szpitalu.

Zamierzała już odejść od wystawy, ale się wstrzymała. Kiedy spoglądała w osłoniętą markizą szybę, zauważyła dwie kobiety, które stanęły za nią, stykając się głowami i szepcząc.

Jedna z nich, wysoka i chuda, wskazała ją szponiastym palcem. Casey stała nieruchomo, mając nadzieję, że odejdą. Nadal wpatrywała się w wystawę, aż oczy zaczęły jej łzawić. Natężała słuch, żeby zrozumieć, co mówią przyciszonymi głosami.

– Wiem, że to ona, Coro. Słyszałam, jak Eve o tym mówiła. Jako matka nie wydawała się za bardzo ucieszona powrotem długo nieobecnej córki. Powiedziała, że potrzebuje więcej czasu, by się przygotować. Jasne, miała tylko dziesięć lat!

Casey czuła, jak spojrzenie chudej kobiety wypala jej dziurę w plecach.

– Cóż, jak to się mówi: kto raz zwariował, zawsze będzie wariatem. Wiedziałam, że ta rodzina źle skończy. A popatrz na Eve, jaka z niej teraz wielka pani, kiedy złapała na męża biednego Johna. Czas pokaże, że mam rację, tylko poczekaj.

Druga kobieta, zaokrąglona od zbytniego upodobania do lodów, wywierciła jeszcze głębszą dziurę w plecach Casey.

Casey odwróciła się, żeby popatrzeć na dwie plotkarki. Chuda kobieta uniosła spiczasty podbródek odrobinę wyżej i chwyciła towarzyszkę za ramię.

– Chodź, Córo. Nie mam czasu na rozmowy ze śmieciami.

– Ale, Vero, przecież powiedziałaś, że masz zamiar…

Tęższa kobieta nie zdołała dokończyć zdania. Tyka odciągnęła ją od szyby i poszła prędko ulicą, potem przystanęła raz jeszcze, żeby się pogapić i wskazać palcem Casey.

Co takiego zrobiła? Nigdy nie widziała tych kobiet, a jednak one przyglądały się jej otwarcie, rozmawiając o niej tak, jakby była wybrykiem natury w jakimś wesołym miasteczku, nie przejmując się tym, że patrzyła na nie i słyszała, co mówiły.

Uznawszy, że najlepiej będzie zignorować plotkarki, weszła do sklepu. Chłodne powietrze w środku było ożywcze. Liczne stojaki pełne ubrań przyciągnęły jej wzrok. Po dziesięciu latach w szpitalnych koszulach był to przyjemny widok.

Kolory srebrny i zloty dominowały w wystroju. Ciężkie srebrzyste kotary oddzielały przymierzalnie. Krzesła w stylu królowej Anny obite złotym materiałem czekały na dżentelmenów, młodych i starych, którzy zaszczycą ich szykowne poduszki tyłkami okrytymi wyrobami firmy Fruit-of-the-Looms lub modnymi bawełnianymi bokserkami. Lustra w złocistych ramach ozdabiały całą tylną ścianę sklepu, zapraszając wszystkich, którzy mieli czas, żeby przyszli i obejrzeli tę masę elegancko zaprezentowanych ubrań.

Casey rozejrzała się po sklepie. Jej uwagę przykuły sukienki w drukowane wzory. Na niektórych były słoneczniki, na innych malutkie purpurowe irysy. Podziwiała żywe kolory, swobodną elegancję prostych deseni. Przez chwilę zastanawiała się, czy mogłaby wypełnić przód stanika sukienki tak dobrze jak manekin. Jedno spojrzenie przekonało ją, że odpowiedź brzmi „nie”.

Zdjęła z wieszaka sukienkę z nadrukowanymi irysami i podeszła do pełnowymiarowego lustra. Gdy trzymała ją przed sobą, zachwycając się malutkimi purpurowymi kwiatami, nie wiadomo skąd pojawiła się ekspedientka i wyrwała jej sukienkę.

– Odwieś ją!

Zdumiona niegrzecznym zachowaniem sprzedawczyni, odwróciła się w jej stronę.

– Miałam zamiar… – urwała przestraszona. Czy ta kobieta traktowała tak wszystkich klientów? Sięgnęła po sukienkę, mając nadzieję, że sprzedawczyni wypuści ją z rąk.

Zrobiła tak rzeczywiście, ale gniewne prychnięcie wydobyło się z jej jaskrawo pomalowanych ust.

– To naprawdę ty! – Stawiając drobne kroczki, kobieta cofnęła się w kąt. Dłonią o niezadbanych, ale pomalowanych na czerwono paznokciach zakryła uszminkowane wargi.

Nie chcąc wywoływać awantury, Casey wzięła sukienkę od kobiety i położyła ją na ladzie.

– Chcę kupić tę sukienkę. Czy przyjmie pani moje pieniądze? – Ręce jej drżały, gdy sięgała po złożone banknoty.

Kobieta wpatrywała się w nią nienawistnie jeszcze przez chwilę, potem z wahaniem podeszła do kasy.

– Chyba będę musiała, jeśli nie chcę zgłosić tego szeryfowi Parkerowi – odparła szorstko, nie kryjąc wrogości.

Czując, że to jedyne wyjście, Casey zapytała przyciszonym głosem:

– Czy pani mnie zna? Czy coś pani zrobiłam w przeszłości? – Poznała po rumieńcu, który zabarwił policzki kobiety, że zaskoczyły ją te pytania.

Sprzedawczyni odchrząknęła.

– Nie waż się odgrywać przede mną niewiniątka. Znam ciebie i znałam Ronniego. A może o nim też zapomniałaś, bo tak ci było wygodnie? – Palce z poszczerbionymi czerwonymi paznokciami bawiły się tanim łańcuszkiem otaczającym podwójny podbródek.

Ronnie. Puls Casey przyśpieszył gwałtownie. Drżącymi dłońmi położyła pieniądze na ladzie i czekała, aż sprzedawczyni je weźmie.

– Co jest nie tak, Casey? Masz jednak sumienie? Biedny Ronnie. Niech spoczywa w spokoju. Pewnie robi teraz fikołki w grobie.

Casey zgarnęła plik banknotów i pobiegła do drzwi, zapominając o sukience. Musiała uciec. Tętno biło jej mocno, czuła się tak, jakby klatka piersiowa miała eksplodować. Kiedy znalazła się na zewnątrz, zachłannie odetchnęła świeżym powietrzem, a bicie jej serca wróciło do normalnego rytmu, gdy w duchu nakazała sobie spokój po tym ataku paniki.

Odetchnęła głęboko, a potem ruszyła w kierunku podanym jej przez chłopców. Zapomniała o sukience i o głodzie i nagle zapragnęła znowu znaleźć się w szpitalu. Chcąc jak najszybciej go opuścić, nie zastanowiła się nad tym, czemu będzie musiała stawić czoło samodzielnie, bez pomocy Sandry. Żałowała, że nie poczekała na samochód.

Podążyła na południe. Kątem oka zauważyła lśniący czarny pojazd sunący po opustoszałej ulicy. Przypuszczała, że to kolejni gapie wychodzą ze swoich kryjówek, żeby obejrzeć dziwoląga. Przyśpieszyła kroku, ale po chwili zwolniła, błyszczące auto jechało wolno, blisko krawężnika. Wahając się, czy powinna opuścić miasteczko, zatrzymała się.

Gwałtowna fala zawrotów głowy sprawiła, że się potknęła. Bojąc się, że zemdleje, przytrzymała się parkometru, by utrzymać równowagę. Miała wrażenie, jakby jej kości wybrały ten moment, żeby się rozpuścić. Jaskrawy błysk czerwieni zamigotał przed oczami, potem nie było już niczego. Nagła ociężałość sprawiła, że trudno jej było oddychać.

– Nie! Powiedziałam nie! Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!

Potarła oczy, jakby tym gestem mogła usunąć przykrą wizję. Co się ze mną dzieje?

– Czy potrzebuje pani pomocy? – usłyszała.

Z pewnością doświadczała następstw ataku paniki.

– Czy pani mnie słyszy? Cholera, niechże pani coś powie. – W wymawianych przeciągle chrypliwych słowach brzmiała niecierpliwość.

Casey zwilżyła usta i odchrząknęła.

Co dziwne, czuła złość, że zupełnie obcy człowiek mówi do niej w taki sposób. Bez zastanowienia zaczęła na niego krzyczeć:

– Czego pan chce?! Ludzie, czy nie możecie po prostu zostawić mnie w spokoju?!

Nieznajomy wysiadł z samochodu i podszedł do niej z pytającym spojrzeniem.

– Proszę posłuchać, czy mieszka pani gdzieś tutaj? Wygląda pani okropnie. Wszystko w porządku? Może jest pani chora?

Casey cofnęła się, ogarnięta paniką. Odwróciła się i wymamrotała:

– Wszystko dobrze. Myślę, że słońce tak na mnie podziałało.

Czy czekała ją kolejna porcja zniewag? Czy znała tego mężczyznę? Uporczywie się w nią wpatrywał. Przebiegł ją dreszcz. Nagle rozpaczliwie zapragnęła sobie przypomnieć, kto to jest.

– Nazywam się Blake Hunter. Jestem lekarzem w Sweetwater. – Głos, który wydawał się szorstki zaledwie parę sekund wcześniej, teraz złagodniał i był pełen troski.

Lekarz? Nie wyglądał jak lekarz. Przynajmniej nie jak ci, z którymi stykała się w szpitalu. Pewna, że mężczyzna kłamie, zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Nie ma mowy. Nie mógł być lekarzem. Wiedziała, jak oni się prezentują. Nie pasował do tego wizerunku.

W napięciu przyglądała się stojącemu przed nią mężczyźnie. Zrozumiała, że uwolni się od tego kłopotliwego nieznajomego tylko wtedy, gdy odpowie na jego pytania. Jeśli wszystkie męskie okazy w Sweetwater były tak wielkie, powinni wysyłać to, czym ich karmiono, do szpitala, ponieważ tam przedstawiciele męskiego gatunku w większości byli chudzi i zabiedzeni. Ramiona nieznajomego, szerokie jak konary dębu, wypełniały znoszoną dżinsową koszulę, a spodnie khaki opinały nogi podobne do pniaków. Casey poczuła ucisk w żołądku, gdy zatrzymała wzrok na brązowym skórzanym pasie, który obejmował wąską talię mężczyzny.

– Czy spotkaliśmy się już kiedyś? – Wygładziła nieistniejące fałdy swojego stroju, gdy czekała na jego odpowiedź.

– Myślę, że nie miałem przyjemności. Czy mogę pani zaproponować podwiezienie? – Podszedł do przednich drzwi po stronie pasażera i otworzył je, wskazując zapraszającym gestem.

Nie wiedząc, co robić, zdała się na intuicję. „Nie wsiadaj do samochodu z nieznajomymi”. Ktoś musiał jej to kiedyś powiedzieć.

– Dziękuję, ale pójdę do domu pieszo. Miał mnie ktoś podwieźć, tylko że… – urwała. Nie rozmawiała z mężczyzną od dawna, a może nigdy tego nie robiła, więc nie wiedziała, jak się go pozbyć.

– W tym upale, chyba pani żartuje! Wilgotność jest zbyt wysoka, żeby chodzić po ulicach. Innymi słowy, nie jest to wspaniały dzień na spacer w południowym stylu. Chciałbym, żeby pani zgodziła się na podwiezienie. – Popatrzył na nią i uśmiechnął się szeroko, ukazując równe białe zęby. Uśmiech sięgnął jego ciemnobrązowych oczu.

Czy powinnam ulec namowom? – zadała sobie pytanie. Wydawał się niegroźny. Musieliby przejechać niewielką odległość. Po nienawistnym przyjęciu, jakie spotkało ją w sklepie odzieżowym, jego życzliwość była mile widziana. Zakładając kosmyki włosów za uszy, podeszła do samochodu.

– Dobra decyzja. – Pochylił się, żeby zmieścić swoją wielką postać we wnętrzu samochodu. Zapalił silnik i włączył bieg, zostawiając za sobą smugę pyłu.

Nie mogła uwierzyć, że to robi! Ledwie od godziny była poza szpitalem, a już postępowała w zwariowany sposób. Może była wariatką…

– Gdzie pani mieszka? Spędziłem większą część życia tutaj, w Sweetwater. Bez trudu zawiozę panią do domu – rzekł wesoło.

Casey z ciekawością odwróciła się w stronę mężczyzny i podała mu skrawek papieru z adresem.

– Długo się tam jedzie? – Patrzyła, jak jej dobroczyńca przygląda się adresowi.

Jego regularna twarz odzwierciedlała całą gamę uczuć. Poruszenie. Zaskoczenie, potem osłupienie. Czy go znała? Czy byli jakoś powiązani? Casey wpatrywała się w nieznajomego z uwagą.

– Mój Boże! Powinienem był się domyślić! Pani ubranie. – Spojrzał na jej długą koszulę.

Casey popatrzyła na niego tak, jakby postradał zmysły. Może jednak nie powinna zgodzić się na podwiezienie. Sandra mówiła jej, że zboczeńców trudno rozpoznać.

Odwrócił się na moment w jej stronę, patrząc na nią pytająco oczami, które barwą przypominały drewno klonowe. Jego usta, z górną wargą równie pełną jak dolna, poruszyły się, a jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Milcząc, jechał opustoszałymi drogami Sweetwater.

Co teraz? Nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie w stanie znieść ciekawość mieszkańców miasteczka. Miała ochotę zadać mu kilka pytań, ale coś ją powstrzymało.

Odwróciła się do okna i próbowała podziwiać krajobraz. W szpitalu stale patrzyła na to samo, teraz owładnęło nią pragnienie odkrywania wszystkiego, co było dla niej nowe. Gdy zdała sobie sprawę, że nic nie ogranicza jej wolności, odwróciła się w stronę Blake’a. Ponieważ chciała jak najszybciej dotrzeć do domu, znów zapytała:

– Czy to daleko?

Najwyraźniej jej nie usłyszał. Rozdrażnienie zmieniło się w przestrach, kiedy zobaczyła, że nieznajomy skręca. Wzdłuż całej drogi gęsto rosły dęby, zapewniając ewentualnemu gwałcicielowi zasłonę przed ludzkimi spojrzeniami. Casey skuliła się, gdy wyobraziła sobie taki rozwój sytuacji. Odsunęła to przerażające podejrzenie. Wetknęła drżące ręce do kieszeni.

– Nie mogę w to uwierzyć! Powiedziała pani, że jak się pani nazywa? – Szeroko otworzył oczy.

– Nie powiedziałam. – Czy rzeczywiście miało to znaczenie? Gdy Blake obrzucił ją badawczym spojrzeniem, wyczuła, że naprawdę jest ciekawy. Jego przystojna twarz odzwierciedlała zbyt autentyczne zdumienie, by mógł być gwałcicielem czy seryjnym mordercą. W szpitalu Sandra z zapałem edukowała swoich podopiecznych, opowiadając im o tym, co dzieje się w świecie zewnętrznym.

– Casey. Edwards.

Błyskawicznym ruchem nadgarstka przekręcił kluczyk i uciszył silnik. W samochodzie zapadła cisza.

– Nic dziwnego! Miałem dużo pracy w gabinecie i nie zdawałem sobie sprawy z upływu czasu. Czuję się jak idiota. – Opierając łokieć o kierownicę, położył dłoń na czole i pokręcił głową. Jego opadające swobodnie czarne kręcone włosy opierały się o kołnierzyk koszuli. Casey czuła, że ten nieznajomy mężczyzna ją urzekł. Pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie urzekł jej żaden nieznajomy mężczyzna czy też jakikolwiek inny.

– Dlaczego? – Nie mogła rozgryźć swego rozmówcy. Nie była pewna, czy chce to zrobić.

– Naprawdę pani nie wie?

– O czym miałabym wiedzieć? – Czy mam na czole numer telefonu, pod którym można kupić środki przeczyszczające, i nie zdaję sobie z tego sprawy? Nie sądzę.

– Powinienem był pani powiedzieć. To niegrzeczne, że tego nie zrobiłem. – Popatrzył na nią, nadal wyraźnie poruszony.

– A więc proszę to zrobić teraz! Proszę, wszystko to… – Wyrzuciła przed siebie ręce zirytowana. Jaką grę on prowadzi? – Co dokładnie pan o mnie wie?

– Jest pani zagadką zarówno dla środowiska lekarskiego, jak i lokalnej społeczności. – Wciąż nie odrywał od niej spojrzenia.

– Skąd pan o tym wie?

Zawahał się, zanim odpowiedział.

– Przeczytałem kilka artykułów na temat pani przypadku w medycznym czasopiśmie. Amnezja tak daleko posunięta jak u pani prawie się nie zdarza.

– Kim pan właściwie jest? – Może źle zrozumiała ukryte znaczenie jego ostatnich słów? Czy naprawdę jest lekarzem? A jeśli to było zaplanowane?

– Powiedziałem pani, jak się nazywam. I nie twierdzę niczego poza tym, o czym całe środowisko lekarskie mówi od lat. Pani przypadek jest wyjątkowy.

– Proszę mnie zabrać do domu. – Nie chciała usłyszeć niczego więcej. Przez lata była poddawana wszelkim rodzajom hipnozy, transów; robili wszystko, co umieli, aż w końcu nie chciała już służyć lekarzom za królika doświadczalnego. Minęły miesiące, odkąd po raz ostatni podjęto próbę spenetrowania zakamarków pustej bazy danych jej pamięci. Tylko z lekarstwami było inaczej; dostawała je do niedawna.

– Tam właśnie jedziemy. Jeszcze kilka minut. – Blake skierował samochód z powrotem na drogę, nie patrząc, czy nadjeżdżają jakieś samochody. Ale żadnych nie było. Mieszkańcy Sweetwater pozostawali ukryci za koronkowymi firankami i zamkniętymi na klucz drzwiami. Casey zauważyła starszą parę na popołudniowej przechadzce, która najwyraźniej nie zważała na duchotę i upał. Bez wątpienia chcieli zobaczyć najnowsze widowisko z potworkiem w roli głównej.

Co on miał na myśli?

– My? – zapytała.

– Chyba naprawdę pani nie wie. – W jego głosie słychać było odrobinę podniecenia.

– Proszę mnie oświecić – odparła z sarkazmem, który ją samą zaskoczył.

– Proszę posłuchać, przykro mi. Eve powinna była pani powiedzieć. Wróci do miasta jutro. – Blake nacisnął pedał gazu i samochód rozkołysał się, nabierając prędkości.

– Proszę się zatrzymać! – Zła na siebie, chciała przede wszystkim, żeby Blake jej odpowiedział. Teraz. Tymczasem wydawało się, że potrafi bardzo zręcznie się od tego wykręcać.

– Casey… – urwał i patrzył na nią przez chwilę, zanim znów skierował spojrzenie na drogę. – Naprawdę nie pamiętasz, zgadza się?

Загрузка...