32

Dziesięć minut później szofer Carla Vespy, ten okropny Cram, spotkał Grace dwie przecznice od szkoły.

Przybył pieszo. Grace nie wiedziała, jak się tu znalazł i gdzie zostawił samochód. Stała koło auta, spoglądając z daleka na szkołę, kiedy ktoś klepnął ją w ramię. Podskoczyła i serce podeszło jej do gardła. Kiedy odwr6ciła się i ujrzała jego twarz… No cóż, trudno powiedzieć, że był to krzepiący widok.

Cram uniósł brwi.

– Dzwoniła pani?

– Skąd pan się tu wziął?

Cram pokręcił głową. Teraz, kiedy mogła dobrze mu się przyjrzeć, wydawał się jeszcze bardziej odrażający niż poprzednio. Był dziobaty. Jego nos i usta wyglądały jak pysk jakiegoś zwierzęcia, z przyklejonym uśmiechem morskiego drapieżnika. Cram był starszy niż się zdawało, zapewne zbliżał się do sześćdziesiątki. Mimo to był żylasty i krzepki. Miał to ponure spojrzenie, które zawsze przypisywała psychopatom, ale w tym momencie dziwnie krzepiące. Oto facet, którego dobrze mieć obok siebie w okopie i nigdzie indziej.

– Chcę usłyszeć wszystko – powiedział.

Grace zaczęła od Scotta Duncana i doszła do zakupów w supermarkecie. Powiedziała mu, co powiedział nieogolony mężczyzna, zanim zniknął między półkami, a potem trzymał w ręku pudełko śniadaniowe z Batmanem. Cram żuł wykałaczkę. Miał smukłe palce. I za długie paznokcie.

– Jak wyglądał?

Opisała go najlepiej jak umiała. Kiedy skończyła, Cram wypluł wykałaczkę i pokręcił głowę.

– Naprawdę? – zapytał.

– Słucham?

– Kurtka Members Only? Który mamy rok, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty?

Grace się nie roześmiała.

– Teraz jest już pani bezpieczna – zapewnił. – Dzieci też.

Wierzyła mu.

– O której wychodzą ze szkoły?

– O trzeciej.

– Świetnie. – Zmrużył oczy, spoglądając na szkołę. Chryste, jak ja nienawidziłem tej budy.

– Chodził pan do niej?

Cram skinął głową.

– Ukończyłem Willard w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym.

Próbowała wyobrazić go sobie jako małego chłopca. Bez powodzenia. Zaczął się oddalać.

– Chwileczkę! – krzyknęła. – Co mam robić?

– Odebrać dzieci. Zawieźć je do domu.

– A gdzie pan będzie?

Cram uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– W pobliżu.

I odszedł.

Grace czekała przy ogrodzeniu. Matki zaczęły się schodzić, zbierać, gawędzić. Grace skrzyżowała ręce na piersi, starając się wysyłać sygnał „nie podchodzić”. Czasem brała udział w tych pogwarkach. Dziś nie miała na to ochoty.

Zadzwoniła jej komórka. Przyłożyła ją do ucha i powiedziała „halo”.

– Teraz zrozumiałaś?

Stłumiony męski głos. Grace poczuła, że włosy jeżą jej się na głowie.

– Przestań szukać, przestań zadawać pytania, przestań pokazywać to zdjęcie. Inaczej najpierw załatwimy Emmę.

Piśnięcie.

Grace nie krzyknęła. Nie będzie krzyczała. Schowała telefon.

Trzęsły jej się ręce. Popatrzyła na nie, jakby należały do kogoś innego. Nie mogła opanować tego drżenia. Dzieci zaraz wyjdą ze szkoły. Wepchnęła ręce do kieszeni i próbowała się uśmiechnąć. Nie zdołała. Przygryzła dolną wargę i powstrzymała płacz.

– Hej, co ci jest?

Słysząc kobiecy głos, Grace drgnęła. To była Cora.

– Co ty tu robisz? -=- zapytała Grace, o wiele za ostro.

– A jak myślisz? Odbieram Vickie.

– Myślałam, że jest z ojcem.

Cora miała zdziwioną minę.

– Tylko przez jedną noc. Dziś rano podrzucił ją do szkoły.

Jezu, co się, do licha, stało?

– Nie mogę o tym mówić.

Cora nie wiedziała, jak na to zareagować. Zadzwonił dzwonek. Obie się odwróciły. Grace była pewna, że Scott Duncan mylił się co do Cory – co więcej, teraz wiedziała już, że ją okłamał – a jednak raz zrodzone podejrzenia nie chciały jej opuścić. Nie mogła się ich pozbyć.

– Słuchaj, jestem po prostu przestraszona, rozumiesz?

Cora skinęła głową. Vickie wyszła jako jedna z pierwszych.

– Gdybyś mnie potrzebowała…

– Dziękuję.

Cora odeszła bez słowa. Grace czekała sama, szukając znajomych twarzy w wylewającej się przez drzwi rzece dzieci.

Emma wyszła na słońce i osłoniła dłonią oczy. Kiedy zauważyła matkę, jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu. Pomachała ręką.

Grace stłumiła westchnienie ulgi. Zacisnęła palce na siatce ogrodzenia, przytrzymując się go, żeby nie podbiec i porwać Emmy w ramiona.

Kiedy Grace, Emma i Max dotarli do domu, Cram już czekał na ganku.

Emma pytająco spojrzała na matkę, ale zanim Grace zdążyła zareagować, Max pobiegł podjazdem. Przystanął tuż przed Cramem i wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na uśmiech morskiego drapieżnika.

– Hej – powiedział do Crama.

– Hej.

– To pan prowadził ten wielki samochód, zgadza się?

– Zgadza.

– Fajnie jest? Jeździć takim wielkim wozem?

– Bardzo.

– Jestem Max.

– A ja Cram. – Fajne imię.

– Taak. Taak, fajne.

Max zacisnął piąstkę i podniósł rękę. Cram poszedł w jego ślady i stuknęli się knykciami w jakimś nowym rytuale przybijania piątki.

– Cram to przyjaciel rodziny – powiedziała Grace, gdy podeszły do nich z Emmą. – Trochę mi pomoże.

Nie spodobało się to Emmie…

– W czym pomoże? – Posłała Cramowi grymas oznaczający „też mi coś”, w tych okolicznościach zarówno najzupełniej zrozumiały, jak niegrzeczny, ale nie był to odpowiedni moment, żeby ją karcić. – Gdzie tatuś?

. – Wyjechał w interesach – powiedziała Grace.

Emma nie powiedziała ani słowa więcej. Weszła do domu i wbiegła na piętro. Max zmrużył oczy, patrząc na Crama.

– Mogę o coś zapytać?

– Jasne.

– Czy wszyscy przyjaciele nazywają pana Cram?

– Tak.

– Po prostu Cram?

– Krótkie imię. – Poruszył brwiami. – Jak Cher czy Fabio.

– Kto?

Cram zachichotał.

– Dlaczego tak pana nazywają? – dopytywał się Max.

– Czemu nazywają mnie Cram?

– Taak.

– Przez moje zęby. – Szeroko otworzył usta. Kiedy Grace zebrała się na odwagę i spojrzała, zobaczyła widok przywodzący na myśl szalony eksperyment niezrównoważonego psychicznie ortodonty. Wszystkie zęby były ciasno skupione, niemal w jedną kępę. Wydawało się, że jest ich za dużo.

Z prawej strony, w miejscu, gdzie powinny być zęby, znajdowały się tylko różowe dziąsła. – Cram. Widzisz?

– Ooo – mruknął Max. – Fajne.

– Chcecie wiedzieć, dlaczego zęby wyrosły mi w ten sposób?

Grace przejęła pałeczkę.

– Nie, dziękujemy.

Cram zerknął na nią.

– Dobra odpowiedź.

Cram. Ponownie zerknęła na zbyt małe zęby. Odpowiedniejszym przezwiskiem byłby Tic-tac.

– Max, masz coś zadane?

– Tak, mamo.

– No to zmykaj.

Max spojrzał na Crama.

– Spadam – oznajmił. – Pogadamy później.

Ponownie stuknęli się pięściami, po czym Max umknął z beztroską sześciolatka. Zadzwonił telefon. Grace sprawdziła numer. Scott Duncan. Postanowiła zostawić rozmowę automatycznej sekretarce. Teraz ważniejsza jest rozmowa z Cramem. Poszli do kuchni. Przy stole siedzieli dwaj mężczyźni. Grace stanęła jak wryta. Żaden z nich na nią nie spojrzał.

Szeptali do siebie. Grace już miała coś powiedzieć, ale Cram dał jej znak, żeby wyszła na zewnątrz.

– Kim oni są?

– Pracują dla mnie.

– Co robią?

– Niech się pani nimi nie przejmuje.

Przejmowała się, ale w tym momencie były ważniejsze sprawy.

– Miałam telefon od jakiegoś faceta – powiedziała. Dzwonił na moją komórkę.

Powiedziała mu, co usłyszała przez telefon. Cram wysłuchał tego, nie zmieniając wyrazu twarzy. Kiedy skończyła, wyjął papierosa.

– Ma pani coś przeciwko temu, że zapalę?

Powiedziała mu, że może palić.

– Nie będę palił w domu.

Grace się rozejrzała.

– Czy dlatego wyszliśmy na zewnątrz?

Cram nie odpowiedział. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem. Grace spojrzała na podwórko sąsiadów. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Gdzieś szczekał pies. Warkot kosiarki rozdzierał powietrze niczym dźwięk nadlatującego helikoptera.

Grace popatrzyła na Crama.

– Zdarzało się panu grozić ludziom, prawda?

– Uhm.

– Zatem jeśli zrobię, co mi kazał, jeżeli przestanę, sądzi pan, że zostawią nas w spokoju?

– Zapewne. – Cram zaciągnął się tak głęboko, że zapadły mu się policzki. – Jednak rzecz w tym, dlaczego chcą panią powstrzymać.

– Jak to?

– Tak to, że najwidoczniej jest pani blisko. Najwidoczniej na coś pani trafiła.

– Nie mam pojęcia na co.

– Dzwonił pan Vespa. Chce się spotkać dziś wieczorem.

– W jakiej sprawie?

Cram wzruszył ramionami. Znów odwróciła wzrok.

– Gotowa na następne złe wiadomości? – zapytał Cram.

Popatrzyła na niego.

– Pokój komputerowy. Ten na tyłach.

– Co z nim?

– Są w nim pluskwy. Jedno urządzenie podsłuchowe, jedna kamera.

– Kamera? – Nie wierzyła własnym uszom. – W moim domu?

– Taak. Ukryta kamera. Jest w książce stojącej na półce.

Dość łatwo ją znaleźć, jeśli się wie, czego szukać. Można taką kupić w każdym sklepie z elektronicznymi gadżetami. Na pewno widziała pani, jak reklamują je w sieci. Chowa się je w zegarach, wykrywaczach dymu i tym podobnych rzeczach.

Grace przetrawiała to, co usłyszała.

– Ktoś nas szpieguje?

– Uhm.

– Kto?

– Nie mam pojęcia. Nie sądzę, że to gliny. Zbytnia amatorszczyzna” jak na nich. Moi chłopcy z grubsza przeszukali resztę domu. Na razie nic więcej nie znaleźli.

– Jak długo… Jak długo ta kamera i… to urządzenie podsłuchowe, tak? Od jak dawna tutaj są?

– Nie wiadomo. Właśnie dlatego wyszliśmy na zewnątrz.

Żeby swobodnie porozmawiać. Wiem, że mnóstwo rzeczy zwaliło się pani na głowę, ale czy możemy omówić wszystko teraz?

Przytaknęła, chociaż nadal była oszołomiona.

– W porządku, po kolei. Ten sprzęt. Nie jest szczególnie wymyślny. Ma zasięg około trzydziestu metrów. Po włączeniu sygnał może być odbierany w jakiejś furgonetce lub podobnym pojeździe. Zauważyła pani jakieś furgonetki parkujące przez dłuższy czas przy tej ulicy?

– Nie.

– Tak myślałem. Sygnał pewnie idzie do magnetowidu.

– Zwykłego magnetowidu?

– Najzupełniej.

– Który musi znajdować się w promieniu trzydziestu metrów od domu?

– Uhm.

Rozejrzała się, jakby spodziewała się, że zobaczy coś takiego w ogrodzie.

– Jak często muszą zmieniać taśmę?

– Nie rzadziej niż co dwadzieścia cztery godziny.

– Domyślacie się, gdzie on jest?

– Jeszcze nie. Czasem taki magnetowid jest schowany w piwnicy lub w garażu. Zapewne mają dostęp do domu, dzięki czemu mogą zabierać nagrane taśmy i zakładać nowe.

– Chwileczkę. Jak to „mają dostęp do domu”?

W zruszył ramionami.

– Jakoś zainstalowali tu kamerę i mikrofon, prawda?

Znów poczuła wzbierającą wściekłość. Przed oczami zawirowały czerwone płatki. Popatrzyła na sąsiednie domy. Dostęp.

Kto miał dostęp do domu?, zadała sobie pytanie. I cichy głosik odpowiedział…

Cora.

Och nie, niemożliwe. Grace odepchnęła tę myśl.

– A więc musimy znaleźć ten magnetowid.

– Tak.

– A potem cierpliwie czekać – dokończyła. – Zobaczyć, kto przyjdzie po taśmę.

– To jedna z możliwości – zaznaczył Cram.

– Ma pan lepszy pomysł?

– Raczej nie.

– A potem co, będziemy śledzili faceta i zobaczymy, dokąd nas doprowadzi?

– Można tak to załatwić.

– Ale…?

– To ryzykowne. Moglibyśmy go zgubić.

– Co więc by pan zrobił?

– Gdyby to zależało ode mnie, zgarnąłbym gościa. I zadał mu kilka pytań.

– A jeśli odmówi odpowiedzi?

Cram nadal uśmiechał się uśmiechem morskiego drapieżnika.

Twarz tego człowieka zawsze wyglądała okropnie, ale Grace zaczynała się już do tego przyzwyczajać. Zrozumiała, że nie chciał jej przestraszyć. To coś, co zrobiono z jego twarzą, nadało jej na zawsze taki wyraz. I był to wyraz bardzo wymowny. Sprawił, że jej pytanie było czysto retoryczne.

Grace zamierzała zaprotestować, powiedzieć mu, że zamierza załatwić tę sprawę w cywilizowany sposób, zgodnie z prawem.

Zamiast tego powiedziała:

– Grozili mojej córce.

– Owszem.

Popatrzyła na niego.

– Nie mogę zrobić tego, czego żądają. Nawet gdybym chciała. Nie mogę po prostu zrezygnować i poddać się.

Milczał.

– Nie mam wyboru, prawda? Muszę z nimi walczyć.

– Nie widzę innego wyjścia.

– Wiedział pan to od początku.

Cram przechylił głowę.

– Pani też.

Zadzwoniła jego komórka. Cram otworzył ją, ale nie powiedział nic, nawet „halo”. Po kilku sekundach zamknął klapkę i oznajmił:

– Ktoś nadjeżdża.

Spojrzała na podjazd. Zatrzymał się na nim ford taurus.

Wysiadł z niego Scott Duncan i ruszył w kierunku domu.

– Zna go pani? – zapytał Cram.

– To – powiedziała – jest Scott Duncan.

– Facet, który skłamał, że jest z biura prokuratora?

Grace skinęła głową.

– Może – rzekł Cram – zostanę w pobliżu.


Zostali w ogrodzie. Scott Duncan stał obok Grace. Cram usunął się na bok. Duncan raz po raz zerkał w jego stronę.

– Kto to?

– Nie chcesz tego wiedzieć.

Spojrzała znacząco na Crama. Zrozumiał i wszedł do domu.

Grace i Scott Duncan zostali sami.

– Czego chcesz? – zapytała.

Duncan wyczuł jej nastawienie.

– Coś się stało, Grace?

– Po prostu dziwię się, że już skończyłeś pracę. Sądziłam, że prokuratura okręgowa ma więcej roboty.

Nie odpowiedział.

– Kot zeżarł ci język, panie Duncan?

– Dzwoniłaś do mojego biura.

Wskazującym palcem dotknęła czubka nosa na znak, że trafił w dziesiątkę. Po czym dorzuciła:

– Och, zaczekaj, drobna poprawka. Zadzwoniłam do biura prokuratora okręgowego. Najwidoczniej tam nie pracujesz.

– To nie jest tak, jak myślisz.

– Interesujące.

– Powinienem powiedzieć ci od razu.

– Niewątpliwie.

– Posłuchaj, wszystko, co powiedziałem, to prawda.

– Oprócz tego fragmentu, że pracujesz w biurze prokuratora okręgowego. Bo to nie było prawdą, no nie? A może pani Goldberg kłamie?

– Chcesz, żebym wyjaśnił czy nie?

W jego głosie zabrzmiała stalowa nutka. Grace skinieniem ręki dała mu znak, żeby mówił dalej.

– Powiedziałem ci prawdę. Pracowałem tam. Trzy miesiące temu ten płatny zabójca, MonteScanlon, zażądał widzenia, ze mną. Nikt nie mógł zrozumieć dlaczego. Byłem urzędnikiem niskiego szczebla, zajmującym się przypadkami korupcji politycznej. Dlaczego morderca do wynajęcia chciał rozmawiać tylko ze mną? Wtedy mi powiedział.

– Że zabił twoją siostrę.

– Tak.

Czekała. Weszli na ganek i usiedli na stojących tam fotelach. Cram stał w oknie i ich obserwował. Przeniósł wzrok na Scotta Duncana, przez kilka sekund mierzył go ciężkim spojrzeniem, potem rozejrzał się po ogrodzie i znów popatrzył na Duncana.

– Wygląda znajomo – rzekł Duncan, wskazując na Crama. – A może kojarzy mi się z piratami z Morza Karaibskiego w Disneylandzie? Czy nie powinien nosić opaski na oku?

Grace niecierpliwie wierciła się w fotelu.

– Zdaje się, że wyjaśniałeś, dlaczego mnie okłamałeś?

Duncan przesunął dłonią po blond czuprynie.

– Kiedy Scanlon powiedział, że ten pożar nie był przypadkowy… Nie masz pojęcia, co się ze mną działo. Chcę powiedzieć, że w tamtym momencie wszystko się zmieniło. W jednej chwili… – Ze zręcznością magika pstryknął palcami. – To nie tak, że dopiero od tej chwili wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Raczej zmienił się cały ten piętnastoletni okres od jej śmierci. Jakby ktoś cofnął się w czasie i zmienił jedno wydarzenie, w ten sposób wpływając na wszystkie inne. Już nie byłem tym samym człowiekiem. Nie byłem facetem, którego siostra zginęła w pożarze. Byłem gościem, którego siostra została zamordowana i nigdy nie pomszczona.

– Przecież już macie mordercę – przypomniała Grace. Przyznał się.

Duncan uśmiechnął się, ale bez cienia wesołości.

– Scanlon ujął to najlepiej. On był tylko bronią. Jak pistolet.

Chcę dopaść tego, kto pociągnął za spust To stało się moją obsesją. Próbowałem robić to po godzinach, no wiesz, pracować i jednocześnie szukać mordercy. Jednak zacząłem zaniedbywać inne sprawy. Dlatego moja szefowa zmusiła mnie, żebym złożył wymówienie.

Spojrzał na Grace.

– Dlaczego mi tego nie powiedziałeś?

– Nie sądziłem, żeby to był dobry początek, no wiesz, mówić ci, że zostałem zmuszony do rezygnacji. Nadal mam kontakty w biurze prokuratora i przyjaciół w organach ścigania.

Żeby jednak wszystko było jasne, zajmuję się tym całkowicie nieoficjalnie.

Popatrzyli sobie w oczy.

– W ciąż coś przede mną ukrywasz – powiedziała Grace.

Zawahał się.

– Co to takiego?

– Jedno musimy sobie wyjaśnić. – Duncan wstał, znowu przesunął dłonią po włosach i odwrócił głowę. – W tym momencie oboje usiłujemy znaleźć twojego męża. Zawarliśmy chwilowe przymierze. Jednak w rzeczywistości mamy różne cele.

Nie będę cię okłamywał. Co będzie, kiedy znajdziemy Jacka? No wiesz, czy nadal oboje będziemy chcieli poznać prawdę.

– Ja chcę tylko odzyskać męża.

Skinął głową.

– To miałem na myśli, mówiąc o różnych celach. I o naszym tymczasowym przymierzu. Ty chcesz odzyskać męża. Ja chcę dostać mordercę mojej siostry.

Dopiero teraz spojrzał jej w oczy. Zrozumiała.

– I co teraz? – zapytała.

Wyjął tajemniczą fotografię i pokazał ją Grace. Uśmiechnął się.

– No co?

– Znam nazwisko tej rudej na zdjęciu – powiedział Scott Duncan.

Czekała.

– Nazywa się Sheila Lambert. Studiowała na uniwersytecie Vermont w tym samym czasie co twój mąż… – Wskazał Jacka, a potem przesunął palec w prawo. – I Shane Alworth.

– Gdzie ona jest?

– W tym rzecz, Grace. Nikt nie wie.

Zamknęła oczy. Przeszedł ją dreszcz.

– Posłałem tę fotografię na uczelnię. Emerytowany dziekan ją rozpoznał. Rozpocząłem poszukiwania, ale nie znalazłem jej. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Sheila Lambert nie dała żadnego znaku życia, żadnych zeznań podatkowych, numeru ubezpieczenia, niczego.

– Tak samo jak Shane Alworth.

– Dokładnie tak jak Shane.

Grace spróbowała to poskładać.

– Pięć osób z tej fotografii. Jedna, twoja siostra, została zamordowana. Dwie inne, Shane Alworth i Sheila Lambert, od lat nie dały znaku życia. Czwarta, mój mąż, uciekł za morze, a teraz zaginął. A ostatnia, no cóż, wciąż nie wiemy, kto to jest.

Duncan skinął głową.

– I co nam to daje?

– Mówiłem ci, że rozmawiałem z matką Shane'a Alwortha.

– Z tą mającą kiepskie pojęcie o geografii?

– Kiedy odwiedziłem ją pierwszy raz, nic nie wiedziałem o tym zdjęciu, o twoim mężu i innych sprawach. Teraz zamierzam pokazać jej tę fotografię. Chcę zobaczyć, jak zareaguje.

I chcę, żebyś przy tym była.

– Dlaczego?

– Mam przeczucie, nic więcej. Evelyn Alworth jest starą kobietą. Jest pobudliwa i myślę, że przestraszona. Po raz pierwszy byłem tam jako śledczy. Może… sam nie wiem, ale może jeśli pojawisz się tam jako zatroskana matka, to zmieni jej nastawienie.

Grace zawahała się.

– Gdzie ona mieszka?

– Ma mieszkanie własnościowe w Bedminster. Powinniśmy tam dojechać w niecałe pół godziny.

Cram znów pojawił się w polu widzenia. Scott Duncan wskazał go ruchem głowy.

– A co z tym strasznym facetem? – zapytał.

– Teraz nie mogę z tobą jechać.

– Dlaczego?

– Mam dzieci. Nie mogę ich tak zostawić.

– Zabierz je ze sobą. Tam jest plac zabaw. Nie zabawimy długo.

Cram stanął w drzwiach. Skinął na Grace. Przeprosiła i podeszła do niego. Scott Duncan został na fotelu.

– O co chodzi? – zapytała Crama.

– Emma. Jest na górze i płacze.

Grace znalazła córkę w klasycznej pozie: na brzuchu, z głową nakrytą poduszką. Spod poduszki słychać było stłumione łkanie.

Emma już od dawna tak nie płakała. Grace usiadła na brzegu łóżka. Wiedziała, o co chodzi. W końcu Emma uspokoiła się na tyle, żeby zapytać, gdzie jest tatuś. Grace powiedziała jej, że wyjechał w interesach. Emma na to, że jej nie wierzy, że to kłamstwo, chce dowiedzieć się prawdy. Grace powtórzyła, że Jack wyjechał służbowo. Wszystko jest w porządku. Emma naciskała. Gdzie jest tatuś? Dlaczego nie dzwoni? Kiedy wróci do domu? Grace udzielała odpowiedzi, które wydawały jej się bardzo wiarygodne: jest bardzo zajęty, podróżuje po Europie, teraz jest w Londynie, nie wiadomo, jak długo tam zostanie, dzwonił, kiedy Emma spała, pamiętaj, że Londyn leży w innej strefie czasowej.

Czy Emma w to uwierzyła? Kto wie?

Specjaliści od wychowywania dzieci – ci występujący w kablowej telewizji wymuskani, gadający jak po lobotomii faceci z doktorskimi dyplomami – zapewne cmokaliby z ubolewaniem, ale Grace nie należała do tych rodziców, którzy mówią swoim dzieciom wszystko. Matka przede wszystkim powinna chronić swoje dzieci. Emma nie była jeszcze na tyle duża, żeby uporać się z prawdą. Krótko mówiąc, oszustwo jest niezbędnym elementem wychowania. Oczywiście Grace mogła się mylić i zdawała sobie z tego sprawę, ale w tym starym powiedzeniu jest wiele prawdy: do dzieci nie ma instrukcji. Wszyscy popełniamy błędy. Wychowywanie dzieci to czysta improwizacja.

Kilka minut później kazała Maxowi i Emmie szykować się do wyjścia. Pojadą na wycieczkę. Dzieci złapały GameBoye i rozsiadły się na tylnym siedzeniu auta. Scott Duncan zamierzał usiąść obok kierowcy. Cram zastąpił mu drogę.

– Jakiś problem? – zapytał Duncan.

– Zanim odjedziecie, chcę porozmawiać z panią Lawson.

Zostań pan tutaj.

Duncan zasalutował. Cram obrzucił go spojrzeniem, które mogłoby zamrozić wodę w rurach. Poszedł z Grace do pokoju na tyłach domu. Zamknął drzwi.

– Nie powinna pani z nim jechać.

– Być może. Jednak muszę.

Cram przygryzł dolną wargę. Nie podobało mu się to, ale rozumiał.

– Nosi pani torebkę?

– Tak.

– Chcę ją zobaczyć.

Pokazała mu ją. Cram wyjął zza pasa pistolet. Broń była mała jak zabawka.

– To glock model dwadzieścia sześć, kaliber dziewięć milimetrów.

Grace podniosła ręce.

– Nie chcę go.

– Niech pani trzyma go w torebce. Można go również nosić w kaburze na łydce, ale do długich spodni.

– Nigdy w życiu nie strzelałam.

– Rola doświadczenia jest mocno przeceniana. Trzeba wycelować w środek piersi i nacisnąć spust. To nie jest skomplikowane.

– Nie lubię broni.

Cram pokręcił głową.

– Co?

– Może się mylę, ale zdaje się, że ktoś dzisiaj groził pani córce?

To dało jej do myślenia. Cram włożył broń do torebki.

Grace nie protestowała.

– Jak długo was nie będzie? – zapytał Cram.

– Najwyżej parę godzin.

– Pan Vespa przyjedzie o siódmej. Mówił, że koniecznie musi z panią porozmawiać.

– Będę tu.

– Jest pani pewna, że temu Duncanowi można ufać?

– Nie jestem pewna. Jednak sądzę, że będę przy nim bezpieczna.

Cram skinął głową.

– Pozwoli pani, że się upewnię?

– Jak?

Cram nie odpowiedział. Odprowadził ją do samochodu. Scott Duncan rozmawiał przez telefon. Grace nie spodobał się wyraz jego twarzy. Na ich widok zakończył rozmowę.

– Co się stało?

Scott Duncan pokręcił głową.

– Możemy już jechać?

Cram podszedł do niego. Duncan nie cofnął się, ale wyraźnie drgnął. Cram zatrzymał się tuż przed nim, wyciągnął rękę i zachęcająco poruszył palcem.

– Chcę zobaczyć pański portfel.

– Słucham?

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto lubi powtarzać?

Scott Duncan zerknął na Grace. Kiwnęła głową. Cram wciąż poruszał palcem. Duncan dał mu portfel. Cram szybko przejrzał zawartość, robiąc notatki.

– Co pan robi? – zapytał Duncan.

– Kiedy odjedziecie, panie Duncan, zamierzam pana sprawdzić. – Podniósł głowę. – A gdyby pani Lawson stała się jakaś krzywda, moja reakcja byłaby… – Cram zamilkł na chwilę, zdając się szukać odpowiedniego słowa. – Nieproporcjonalna. Czy wyrażam się jasno?

Duncan spojrzał na Grace.

– Do diabła, kim jest ten facet?

Grace zaczęła wsiadać do samochodu.

– Nic nam się nie stanie, Cram.

Cram wzruszył ramionami i rzucił Duncanowi portfel.

– Przyjemnej podróży.

Przez pięć pierwszych minut nikt się nie odzywał. Max i Emma mieli na uszach słuchawki. Grace kupiła je niedawno, ponieważ od pisków, warkotów i wydawanych przez Luigiego okrzyków Mamma mia! bolała ją głowa. Scott Duncan siedział obok niej z rękami na kolanach.

– Kto dzwonił? – zapytała Grace.

– Koroner.

Grace czekała.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że kazałem ekshumować zwłoki mojej siostry?

– Tak.

– Policja nie widziała takiej potrzeby. Zbyt kosztowne.

Chyba to rozumiem. W każdym razie sam za to zapłaciłem. Znam kogoś, kto pracował jako federalny patolog okręgowy i wykonuje sekcje na zlecenie.

– I to on do ciebie dzwonił?

– Ściśle mówiąc, ona. Nazywa się Sally Li.

– I?

– I mówi, że musi się ze mną natychmiast zobaczyć. Duncan spojrzał na Grace. – Pracuje w Livingston. Możemy zajechać tam w drodze powrotnej. – Znów spojrzał przed siebie. – Chciałbym, żebyś pojechała tam ze mną, jeśli możesz.

– Do kostnicy?

– Nie, skądże. Sally przeprowadza autopsje w szpitalu Świętego Bamaby. W Livingston ma tylko biuro do papierkowej roboty. Jest tam poczekalnia, w której możemy zostawić dzieci.

Grace nic nie powiedziała.

Stwierdzenie, że własnościowe apartamenty w Bedminster niczym się od siebie nie różnią, w przypadku takich budynków wydaje się truizmem. Jasnobrązowy siding z prefabrykowanych aluminiowych płyt, trzy kondygnacje, podziemne garaże, każdy dom identyczny jak ten stojący po lewej i prawej, a także z przodu, jak i z tyłu. Ogromne osiedle było niczym ocean koloru khaki, rozpościerający się jak okiem sięgnąć.

Grace znała tę drogę. Jack jeździł tędy do pracy. Przez pewien, bardzo krótki czas, rozważali możliwość przeprowadzki do takiego mieszkania. Ani Jack, ani Grace nie byli majsterklepkami i nie lubili telewizyjnych programów z cyklu „sam wyremontuj swój stary dom”. Mieszkania w takich blokach miały swoje zalety: płacisz miesięczny czynsz i nie martwisz się o dach, elewację czy ogród. Są tam korty tenisowe, basen, a nawet plac zabaw dla dzieci. Jednak umiłowanie wygód też ma pewne granice. Przedmieścia i tak są ostoją monotonii. Dlaczego poddawać się jej tak całkowicie i mieszkać w domu niczym nie różniącym się od innych?

Max zauważył dobrze wyposażony i ładnie pomalowany plac zabaw, zanim samochód zdążył się zatrzymać. Już szykował się do biegu do huśtawki. Emma wyglądała na mniej zachwyconą tą perspektywą. Nadal bawiła się GameBoyem.

Innym razem Grace nie pozwoliłaby jej grać w samochodzie, zamiast korzystać ze świeżego powietrza, ale teraz nie było czasu na dyskusje.

Przystanęła i spojrzała na Maxa, osłaniając oczy dłonią.

– Nie mogę zostawić ich samych.

– Pani Alworth mieszka niedaleko – rzekł Duncan. Możemy stać w drzwiach i patrzeć na dzieci.

Podeszli do mieszkania na parterze. N a placu zabaw panowała cisza. Powietrze było nieruchome. Grace zrobiła głęboki wdech i poczuła zapach świeżo skoszonej trawy. Stali ramię w ramię, ona i Duncan. Nacisnął przycisk dzwonka. Grace czekała przed drzwiami, czując się jak świadek Jehowy.

Skrzeczący głos, kojarzący się z czarownicą ze starego filmu Disneya, zapytał:

– Kto tam?

– Pani Alworth?

– Kto tam? – ponownie zaskrzeczał głos.

– Pani Alworth, tu Scott Duncan.

– Kto?

– Scott Duncan. Rozmawialiśmy kilka tygodni temu. O pana synu.

– Proszę odejść. Nie mam panu nic do powiedzenia.

Grace zlokalizowała akcent. Okolice Bostonu.

– Bardzo potrzebujemy pani pomocy.

– Ja nic nie wiem. Proszę odejść.

– Proszę, pani Alworth. Muszę porozmawiać o pani synu.

– Już panu mówiłam. Shane mieszka w Meksyku. To dobry chłopiec. Pomaga biednym ludziom.

– Chcemy zapytać o kilku jego dawnych przyjaciół.

Scott Duncan spojrzał na Grace i skinął na nią, żeby coś powiedziała.

– Pani Alworth- zaczęła Grace.

Skrzeczący głos spytał czujnie:

– Kto tam?

– Nazywam się Grace Lawson. Myślę, że mój mąż znał pan syna.

Zapadła cisza. Grace odwróciła się plecami do drzwi i obserwowała dzieci. Max zjeżdżał na zjeżdżalni. Emma siedziała z podwiniętymi nogami i bawiła się GameBoyem.

Skrzeczący głos zapytał:

– Kim jest pani mąż?

– To Jack Lawson.

Nic.

– Pani Alworth?

– Nie znam go.

– Mamy zdjęcie – powiedział Scott Duncan. – Chcemy je pani pokazać.

Drzwi się otworzyły. Pani Alworth miała na sobie podomkę, która z pewnością pamiętała czasy Zatoki Świń. Kobieta po siedemdziesiątce, mocno zbudowana, w typie cioteczki, która uściśnie cię tak, że utoniesz w fałdach ciała. Jako dzieciak nienawidzisz tego. Jako dorosły tęsknisz za tym uściskiem. Siateczka widocznych naczyń krwionośnych przypominająca siatkę na kiełbasie. Umocowane na łańcuszku okulary do czytania, spoczywające na obfitej piersi. Słaby zapach papierosowego dymu.

– Nie mam zamiaru sterczeć tu cały dzień – rzuciła. Pokażcie mi to zdjęcie.

Scott Duncan podał jej fotografię.

Kobieta przez długą chwilę milczała.

– Pani Alworth?

– Dlaczego ktoś ją przekreślił? – zapytała.

– To była moja siostra – powiedział Duncan.

Zerknęła na niego.

– Wydawało mi się, że podał się pan za prokuratora.

– Jestem prokuratorem. Moja siostra została zamordowana.

Nazywała się Geri Duncan.

Pani Alworth zbladła. Jej usta zaczęły drżeć.

– Ona nie żyje?

– Została zamordowana. Piętnaście lat temu. Pamięta ją pani?

To wytrąciło ją z równowagi. Odwróciła się do Grace i warknęła:

– Na co pani tak patrzy?

– Na moje dzieci.

Wskazała na plac zabaw. Pani Alworth powiodła wzrokiem we wskazanym kierunku. Zesztywniała. Wyraźnie się zmieszała, zbita z tropu.

– Znała pani moją siostrę? – spytał Duncan.

– A co to ma ze mną wspólnego?

Duncan powtórzył pytanie:

– Znała pani moją siostrę? Tak czy nie?

– Nie pamiętam. To było dawno.

– Pani syn chodził z nią na randki.

– Chodził z wieloma dziewczynami. Shane był przystojnym chłopcem. Tak samo jak jego brat Paul. Jest psychologiem w Miami. Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju i nie porozmawiacie z nim?

– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – naciskał Scott. – Moja siostra została zamordowana. – Wskazał na zdjęcie. – To pani syn, prawda, pani Alworth?

Przez długą chwilę patrzyła na fotografię, zanim skinęła głową.

– Gdzie on jest?

– Już mówiłam. Shane mieszka w Meksyku. Pomaga biednym.

– Kiedy ostatni raz z nim pani rozmawiała?

– W zeszłym tygodniu.

– Dzwonił do pani?

– Tak.

– Gdzie?

– Jak to gdzie?

– Czy Shane dzwonił tutaj?

– Oczywiście. A gdzie miał dzwonić?


Scott Duncan zrobił krok w jej kierunku.

– Sprawdziłem rejestr pani rozmów, pani Alworth. W tym roku nie miała pani żadnej rozmowy międzynarodowej.

– Shane używa jednej z tych kart telefonicznych – powiedziała zbyt pospiesznie. – Może firmy telefoniczne nie rejestrują tych rozmów. Skąd mam wiedzieć?

Duncan podszedł jeszcze krok bliżej.

– Niech pani posłucha, pani Alworth, i to uważnie. Moja siostra nie żyje. Pani syn nie daje znaku życia. Ten mężczyzna… – Wskazał na zdjęciu Jacka. – To jest mąż tej pani, Jack Lawson. On też zniknął. A ta kobieta… – Wskazał rudowłosą kobietę o szeroko rozstawionych oczach. – Nazywa się Sheila Lambert. Od co najmniej dziesięciu lat nie dała znaku życia.

– Nie mam z tym nic wspólnego – upierała się pani Alworth.

– Na tej fotografii jest pięcioro ludzi. Zdołaliśmy zidentyfikować czworo z nich. Wszyscy zniknęli. Jedna z tych osób me żyje. Być może pozostałe też.

– Mówiłam panu, Shane jest…

– Pani kłamie, pani Alworth. Pani syn ukończył uniwersytet Vermont. Tak samo jak Jack Lawson i Sheila Lambert. Musieli się przyjaźnić. Oboje wiemy, że chodził z moją siostrą. Co się z nimi stało? Gdzie jest pani syn?

Grace położyła dłoń na ramieniu Scotta. Pani Alworth spoglądała teraz na plac zabaw, na dzieci. Drżały jej usta.

Twarz miała szarą jak popiół. Po policzkach płynęły łzy.

Wydawało się, że wpadła w trans. Grace spróbowała ją z niego wyrwać.

– Pani Alworth… – zaczęła łagodnie.

– Jestem starą kobietą.

Grace czekała.

– Nie mam wam nic do powiedzenia.

– Próbuję znaleźć mojego męża. – Pani Alworth wciąż spoglądała na plac zabaw. – Usiłuję odnaleźć ich ojca.

– Shane to dobry chłopak. Pomaga ludziom.

– Co się z nim stało? – spytała Grace.

– Zostawcie mnie w spokoju.

Grace próbowała spojrzeć jej w oczy. Były puste.

– Jego siostra – Grace wskazała na Duncana – mój mąż, pani syn. To, co się zdarzyło, dotknęło nas wszystkich. Chcemy tylko pomóc.

Jednak staruszka pokręciła głową i odwróciła się.

– Mój syn nie potrzebuje waszej pomocy. A teraz już idźcie. Proszę.

Weszła do domu i zamknęła drzwi.

Загрузка...