Lorraine, pomyślał Rocky. I zapadł w ciemność.
Grace zbudziła się, słysząc własny krzyk. Gwałtownie usiadła na łóżku. Na korytarzu wciąż paliło się światło. W drzwiach zobaczyła czyjąś sylwetkę. To nie był Jack.
Obudziła się, nadal ciężko dysząc. Sen. No tak, wiedziała. W jakiś nieokreślony sposób wiedziała to przez cały czas. Miewała już ten sen wiele razy, chociaż nie ostatnio. Pewnie z powodu nadchodzącej rocznicy, pomyślała.
Próbowała się uspokoić. Nie udało jej się. Ten sen zawsze zaczynał się i kończył tak samo. Zmieniał się tylko przebieg wydarzeń.
W tym śnie Grace znów była w Boston Garden. Scena znajdowała się wprost przed nią. Za stalowym płotem, niskim, sięgającym najwyżej do pasa, podobnym do stojaka na rowery. Opierała się o ten płotek.
Z głośnika płynął Wyblakły atrament, chociaż było to niemożliwe, ponieważ koncert jeszcze się nie zaczął. Wyblakły atrament był wielkim przebojem Jimmy X Band, najlepiej sprzedającym się singlem roku. Nadal często puszczają go w radiu. Tam miał być grany na żywo, nie z playbacku. Jeśli traktować ten sen jako coś w rodzaju filmu, to można powiedzieć, że Wyblakły atrament był jego ścieżką dźwiękową.
Czy Todd Woodcroft, ówczesny chłopak Grace, stał obok niej? Czasem wydawało jej się, że trzymała go za rękę (chociaż nigdy nie byli parą trzymającą się za ręce), a potem, kiedy zrobiło się niedobrze, ze ściśniętym sercem czuła, jak jej dłoń wysuwa się z jego dłoni. W rzeczywistości Todd zapewne stał obok niej. W tym śnie tylko czasami. Tym razem nie było go tam. Tamtej nocy Toddowi nic się nie stało. Nigdy nie winiła go za to, co jej się przydarzyło. Nic nie mógł zrobić. Nie odwiedził jej w szpitalu. Tego również nie miała mu za złe. Ich studencki romans już się kończył, nie byli bratnimi duszami. Komu potrzebne burzliwe sceny rozstania? Kto chciałby zrywać z dziewczyną w szpitalu? Uznała, że takie zakończenie było lepsze dla nich obojga.
We śnie Grace przeczuwa zbliżającą się tragedię, ale nic nie robi. Grace ze snu nie ostrzega innych i nie próbuje dotrzeć do wyjścia. Często zastanawiała się dlaczego, ale czyż nie tak właśnie jest w snach? Chociaż świadomy grożącego nieszczęścia, człowiek jest bezradny, zniewolony przez jakiś skomplikowany mechanizm rządzący podświadomością. A może odpowiedź jest prostsza? Nie było czasu. W tym śnie tragedia nastąpiła po kilku sekundach. W rzeczywistości, według relacji świadków, Grace i inni stali przed sceną przez ponad cztery godziny.
Nastrój tłumu przeszedł od podniecenia przez wzburzenie po wściekłość. Jimmy X, naprawdę James Xavier Farmingion, wspaniały piosenkarz o bujnej czuprynie, miał pojawić się na scenie o ósmej trzydzieści, chociaż nikt tak naprawdę nie oczekiwał go przed dziewiątą. Dochodziła już północ. Z początku tłum wykrzykiwał jego imię. Teraz dał się słyszeć chór gniewnych pohukiwań. Szesna cię tysięcy ludzi, włącznie z tymi, którzy tak jak Grace mieli szczęście i zdobyli stojące miejsca w niszy dla orkiestry, jak jeden mąż wstało, domagając się występu. Minęło dziesięć minut, zanim z głośników popłynęły jakieś dźwięki. Tłum, który na chwilę powrócił do pierwotnego stanu nerwowego podniecenia, oszalał.
Jednak płynący z głośników głos nie zapowiedział zespołu. Beznamiętnie oznajmił, że występ został przesunięty o kolejną godzinę. Bez żadnych wyjaśnień. Tłum zamarł. Zapadła głęboka cisza.
W tym momencie zaczynał się sen, tuż przed zamieszaniem.
Grace znowu tam była. Ile miała lat? Dwadzieścia jeden, ale w tym śnie wydawała się starsza. Była inną Grace, żyjącą w świecie równoległym, żoną Jacka oraz matką Emmy i Maxa, a jednocześnie widzem na koncercie, który odbył się, kiedy była na ostatnim roku college'u. To też jest typowe dla snów, takie pomieszanie wspomnień, nakładanie się na siebie dawnego i obecnego ja.
Czy to wszystko, cały ten sen, wypływał z jej podświadomości, czy też z tego, co później czytała o tych tragicznych wydarzeniach? Grace nie wiedziała. Już dawno doszła do wniosku, że zapewne z jednego i drugiego. Sny pomagają pamięci, prawda? Na jawie wcale nie pamiętała tamtej nocy.
A skoro o tym mowa, również kilku poprzedzających ją dni. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała było to, że uczyła się do egzaminu z nauk politycznych, który miała pięć dni wcześniej.
Lekarze zapewniali, że to normalne w przypadku takich urazów głowy. Jednak podświadomość to przedziwna rzecz. Może te sny były wspomnieniami? Może figlami wyobraźni? Najprawdopodobniej, jak większość snów, jednym i drugim.
Tak czy inaczej, w jej wspomnieniach, czy w artykułach prasowych, właśnie w tym momencie padł strzał. Potem następny. I jeszcze jeden.
Było to w czasach, kiedy wchodzących na stadion nie sprawdzano wykrywaczami metalu. Każdy mógł wnieść broń.
Przez pewien czas z ożywieniem dyskutowano nad tym, kto strzelał. Zwolennicy teorii spiskowej wciąż się o to spierali, jakby za ostatnimi rzędami siedzeń rozpościerał się mglisty parnas władzy. Tak czy inaczej tłum i tak już rozgorączkowanej młodzieży zupełnie oszalał. Wybuchła panika. Dzikie wrzaski.
Wszyscy rzucili się do ucieczki.
Ludzka fala runęła w kierunku sceny.
Grace stała w złym miejscu. Znajdująca się na wysokości pasa metalowa barierka wbiła jej się w brzuch. Grace nie mogła się uwolnić. Tłum natarł z wrzaskiem. Stojący obok niej chłopiec – później dowiedziała się, że miał dziewiętnaście lat i nazywał się Ryan Yespa – nie zdążył złapać rękami barierki. Uderzył o nią bokiem. Grace widziała – czy tylko we śnie, czy też i w rzeczywistości? – krew płynącą z jego ust. W końcu barierka puściła. Przechyliła się i wywróciła. Grace usiłowała ustać, utrzymać się na nogach, ale rzeka wrzeszczących ludzi przewróciła ją na deski.
Wiedziała, że ta część snu była rzeczywistością, l właśnie to, ten moment gdy leżała przygnieciona przez tłum, było bardziej przerażające od snów.
Ludzie uciekali w panice, wpadali na nią. Deptali po jej rękach i nogach. Potykali się i padali, przygniatając ją niczym kamienne płyty. Coraz cięższe. Miażdżące. Przygniatały ją dziesiątki przerażonych, szamoczących się ciał.
Powietrze rozdzierały przeraźliwe wrzaski. Grace zapadała w mrok. Pogrzebana żywcem. Niczego nie widziała. Przygniatało ją zbyt wiele ciał. Nie mogła się ruszyć. Nie mogła oddychać. Dusiła się. Jakby ktoś pogrzebał ją w szybko zastygającym cemencie. Jakby coś wciągało ją pod wodę.
Ciężar leżących na niej ciał był zbyt wielki. Miała wrażenie, że jakaś gigantyczna dłoń uciska jej czaszkę, rozgniatając ją niczym styropianowy kubek.
Nie mogła uciec.
I wtedy, na szczęście, sen się kończył. Grace budziła się, spazmatycznie łapiąc powietrze.
W rzeczywistości ocknęła się cztery dni później i prawie niczego nie pamiętała. Z początku myślała, że zaraz powinna pójść na egzamin z nauk politycznych. Lekarze powoli wyjaśnili jej sytuację. Odniosła poważne obrażenia. Między innymi doznała pęknięcia czaszki. Lekarze zakładali, że to ono spowodowało bóle głowy i utratę pamięci. Nie był to jakiś szczególny rodzaj amnezji, tłumionych wspomnień, czy też inny przypadek z dziedziny psychologii. Po prostu uszkodzenie kory mózgowej, często spotykane przy tak poważnych obrażeniach głowy. Utrata kilku godzin, a nawet dni, nie była niczym niezwykłym. Grace miała także złamane udo, goleń i trzy żebra. Pękniętą na pół prawą rzepkę. Główkę kości udowej wyrwaną ze stawu biodrowego.
Oszołomiona środkami przeciwbólowymi, w końcu dowiedziała się, że miała szczęście. Osiemnaście osób w wieku od czternastu do dwudziestu sześciu lat zginęło w tym zamieszaniu, które środki przekazu nazwały bostońską masakrą.
Sylwetka w drzwiach powiedziała:
– Mamusiu? Emma.
– Cześć, kochanie.
– Krzyczałaś.
– Nic mi nie jest. Nawet mamusie miewają czasem złe sny. Emma wciąż stała w drzwiach.
– Gdzie tatuś?
Grace spojrzała na stojący na nocnej szafce budzik. Była prawie czwarta czterdzieści pięć rano. Jak długo spała? Nie dłużej niż dziesięć, piętnaście minut.
– Niedługo wróci.
Emma nie ruszyła się z miejsca.
– Dobrze się czujesz? – spytała Grace.
– Mogę spać z tobą?
Wszyscy mamy tej nocy złe sny, pomyślała Grace. Odchyliła kołdrę.
– Pewnie, złotko.
Emma wgramoliła się na tę stronę łóżka, po której zwykle spał Jack. Grace nakryła ją kołdrą i przytuliła. Nie odrywała oczu od budzika. Dokładnie o siódmej rano – patrzyła, jak na wyświetlaczu cyfrowego zegara szósta pięćdziesiąt dziewięć zmienia się na siódmą zero zero – wpadła w panikę.
Jack jeszcze nigdy nie zrobił czegoś takiego. Gdyby to był zwykły wieczór, gdyby Jack wszedł na górę i powiedział, że jedzie na zakupy, gdyby przed wyjściem rzucił jakiś głupi żart o melonach lub bananach, już dawno zadzwoniłaby na policję.
Jednak miniony wieczór nie był zwyczajny. Była ta fotografia. I jego reakcja. I nie pocałował jej na pożegnanie.
Leżąca obok Emma poruszyła się. Max przyszedł kilka minut Później, przecierając oczy. Zwykle to Jack robił śniadanie. Wstawał bardzo wcześnie. Grace zdołała przygotować coś do zjedzenia – płatki z mlekiem, do których wkroiła banana zbywając pytania dzieci o nieobecnego ojca. Kiedy, krzywiąc! się, jadły śniadanie, wymknęła się do gabinetu Jacka i zadzwoniła do jego pracy, ale nikt nie odebrał. Było jeszcze za| wcześnie.
Dorzuciła im na deser słodycze Jack's Adidas i odprowadziła na przystanek autobusowy. Kiedyś Emma ściskała ją na pożegnanie, ale teraz była już na to za duża. Wsiadła do autobusu,! zanim Grace zdołała wymamrotać jakąś głupią, typowo matczyną uwagę o tym, że Emma jest za duża na czułe pożegnanie, ale nie za duża na to, żeby przychodzić do mamy w nocy,| kiedy się boi. Max uścisnął ją, ale pospiesznie i bez entuzjazmu.! Oboje znaleźli się w środku i drzwi autobusu zamknęły się| z cichym świstem, jakby połykając ich żywcem.
Grace osłoniła dłonią oczy i jak zawsze obserwowała autobus, dopóki nie skręcił w Bryden Road. Nawet teraz, po tylu latach, wciąż miała ochotę wskoczyć do samochodu i pojechać! za nimi, żeby się upewnić, że ta krucha puszka z żółtej blachy dowiozła je całe i zdrowe do szkoły.
Co się stało z Jackiem?
Ruszyła w kierunku domu, ale zaraz rozmyśliła się, pobiegła! do samochodu, dogoniła autobus na Heights Road i pojechała! za nim aż do Willard School. Zajechała na parking i patrzyła! na wysiadające dzieci. Kiedy Emma i Max pojawili siej w drzwiach, niosąc ciężkie plecaki, poczuła znajome trzepotanie w piersi. Siedziała i czekała, aż oboje przeszli chodnikiem, wspięli się na schody i znikli w drzwiach szkoły.
Potem, po raz pierwszy od wielu lat, rozpłakała się.
Grace oczekiwała policjantów w cywilnych ubraniach. I spodziewała się, że będzie ich dwóch. Tak zawsze było w telewizji. Jeden powinien być szorstkim weteranem. Drugi młody i przystojny. Telewizja kłamie. Z posterunku przysłali funkcjonariusza w przepisowym mundurze policjanta z drogówki i w zwyczajnym radiowozie.
Przedstawił się jako funkcjonariusz Daley. Rzeczywiście był młody, bardzo młody, ze śladami trądziku na gładkiej jak u niemowlaka twarzy. Był umięśniony jak kulturysta. Krótkie rękawy koszuli niczym opaski uciskowe opinały potężne bicepsy. Funkcjonariusz Daley mówił irytująco cierpliwym, monotonnym głosem podmiejskiego gliniarza, jakby wykładał pierwszoklasistom przepisy ruchu drogowego obowiązujące rowerzystów.
Przybył dziesięć minut po jej telefonie na niealarmowy numer posterunku policji. Normalnie, powiedziała Grace dyspozytorka, poproszono by ją, żeby przyszła i wypełniła formularz zgłoszenia. Jednak tak się złożyło, że funkcjonariusz Daley był w pobliżu, więc mógł do niej wpaść. Miała szczęście.
Daley wyjął kartkę formatu A4 i umieścił ją na stoliku. Pstryknął długopisem i zaczął zadawać pytania.
– Jak nazywa się zaginiona osoba?
– John Lawson. Ale wszyscy mówią na niego Jack. Przeszedł do następnego punktu.
– Adres i numer telefonu? Podała mu.
– Miejsce urodzenia?
– Los Angeles, Kalifornia.
Zapytał o wzrost, wagę, kolor oczu i włosów, płeć (tak, naprawdę o to spytał). Pytał, czy Jack miał jakieś blizny, znamiona lub tatuaże. Dokąd mógł się udać.
– Nie wiem – powiedziała Grace. – Dlatego do was dzwoniłam. Funkcjonariusz Daley skinął głową.
– Zakładam, że pani małżonek jest dojrzałym mężczyzną.
– Słucham?
– Skończył osiemnaście lat.
– Tak.
– To utrudnia sprawę. – Dlaczego?
– Mamy nowe przepisy odnośnie wypełniania kwestionariuszy o zaginięciu. Zostały wprowadzone kilka tygodni temu.
– Nie wiem, czy rozumiem. Westchnął teatralnie.
– Widzi pani, żeby wprowadzić kogoś do komputerowego banku danych, zaginiony musi spełniać pewne kryteria. – Daley wyjął następną kartkę papieru. – Czy pani mąż jest niepełnosprawny?
– Nie.
– Zagrożony?
– Co ma pan na myśli? Daley przeczytał z kartki:
– Dorosła zaginiona osoba przebywająca w towarzystwie innej osoby w okolicznościach wskazujących na to, że grozi je niebezpieczeństwo.
– Nie wiem. Już mówiłam. Wyszedł wczoraj wieczorem…
– Zatem nie – powiedział Daley. Przesunął wzrokiem po kartce. – Numer trzy. Wbrew woli. Porwany lub uprowadzony.
– Nie wiem.
– Dobrze. Czwarty punkt. Ofiara katastrofy. Na przykład pożaru lub awarii samolotu.
– Nie.
– I ostatni punkt. Czy jest młodociany? No, to już wyjaśniliśmy. – Odłożył kwestionariusz. – No tak. Nie można wprowadzić osoby do bazy, jeśli nie spełnia żadnej z tych kategorii.
– A więc jeśli ktoś po prostu znika, nic nie robicie?
– Tak bym tego nie ujął, proszę pani.
– A jak?
– Nie mamy żadnych dowodów na to, że popełniono przestępstwo. Jeśli jakieś uzyskamy, natychmiast podejmiemy odpowiednie działania.
– Zatem teraz nic nie zrobicie?
Daley odłożył długopis. Pochylił się, opierając przedramiona na udach. Ciężko sapał.
– Mogę być szczery, pani Lawson?
– Proszę.
– W większości takich spraw, nie, co ja mówię, w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, małżonek po prostu odszedł. Z powodu kłopotów małżeńskich. Albo kochanki. I nie chce, żeby ktoś go znalazł.
– Nie w tym przypadku. Pokiwał głową.
– I w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto właśnie to słyszymy od żony.
Jego protekcjonalny ton zaczynał ją wkurzać. Czuła się nieswojo, powierzając swój problem temu młodzikowi. Nie powiedziała mu wszystkiego, jakby w obawie, że wyznając całą prawdę, popełniłaby zdradę. A ponadto, kiedy dobrze się nad tym zastanowić, jak by to zabrzmiało?
„No cóż, widzi pan, odebrałam z Photomatu zdjęcia zrobione w sadzie w Chester i znalazłam między nimi tę dziwną fotografię, a mój mąż powiedział, że to nie on i właściwie trudno powiedzieć, ponieważ zdjęcie jest stare, a potem Jack wyszedł z domu…”.
– Pani Lawson?
– Tak?
– Rozumie pani, co mówię?
– Tak sądzę. Uważa mnie pan za histeryczkę. Mąż ode mnie uciekł, a ja próbuję napuścić na niego policję, żeby sprowadziła go z powrotem. Zgadza się?
Zachował niezmącony spokój.
– Musi pani zrozumieć. Nie możemy rozpocząć dochodzenia, dopóki nie uzyskamy dowodów, że popełniono przestępstwo. Takie są przepisy NCIC. – Ponownie wskazał formularz i dodał poważnym tonem: – Czyli National Crime Information Center *.
Miała ochotę przewrócić oczami.
– Nawet gdybyśmy znaleźli pani męża, nie moglibyśmy Pani powiedzieć, gdzie przebywa. To wolny kraj. On jest dorosły. Nie możemy go zmusić do powrotu.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Moglibyśmy wykonać kilka telefonów, może trochę dyskretnie popytać.
– Wspaniale.
– Będzie mi potrzebna marka i numer rejestracyjny pojazdu.
– To ford windstar.
– Kolor?
– Ciemnoniebieski.
– Rocznik? Nie pamiętała.
– Numer rejestracyjny?
– Zaczyna się na M. Funkcjonariusz Daley popatrzył na nią. Grace poczuła się: jak idiotka.
– Na górze mam kopię dowodu rejestracyjnego – powiedziała. – Mogę sprawdzić.
– Czy korzystacie z karty EZ, przejeżdżając przez płatne odcinki drogi?
– Tak.
Funkcjonariusz Daley kiwnął głową i zapisał to sobie. Grace poszła na górę i znalazła zapasowy dowód rejestracyjny. Za pomocą skanera zrobiła kopię i oddała ją funkcjonariuszowi Daleyowi. Znów coś zapisał. Zadał kilka pytań. Grace trzymała się faktów: Jack wrócił z pracy do domu, pomógł jej położyć dzieci spać, zapewne pojechał na zakupy… i to wszystko.
Po mniej więcej pięciu minutach Daley wyglądał na usatysfakcjonowanego. Uśmiechnął się i powiedział, żeby się nie martwiła. Popatrzyła na niego.
– Odezwiemy się za kilka godzin. Jeśli do tego czasu nic: się nie wyjaśni, jeszcze porozmawiamy.
Wyszedł. Grace ponownie spróbowała zadzwonić do biura l Jacka. Wciąż nikt nie odpowiadał. Spojrzała na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Zaraz otworzą Photomat. Dobrze.
Chciała zadać kilka pytań Joshowi Koziej Bródce.