Przelatując nad górami, ponownie urządzili wyścig, ale tym razem Dirk poradził sobie lepiej, tracąc mniej dystansu niż poprzednio. Nie poprawiło to jednak jego humoru. Przez większą część męczącej podróży lecieli w milczeniu, daleko od siebie, Gwen wiele metrów przed nim. Byli zwróceni plecami do zniekształconego, płonącego stłumionym blaskiem Kręgu Ognia i Gwen wyglądała jak czarownica, malująca się na tle nieba, zawsze poza zasięgiem Dirka. Melancholijny nastrój umierających lasów Worlornu wniknął w jego kości i Dirk widział Gwen skażonymi przezeń oczyma. Była lalką w kombinezonie wyblakłym niby rozpacz, a jej czarne włosy miały w czerwonym świetle oleisty połysk. Gdy tak mknął, przeszywając powietrze, myśli kłębiły się w jego głowie barwnym chaosem. Najczęściej jednak myślał o tym, że ona nie jest jego Jenny. Że nigdy nią nie była.
Dwukrotnie podczas lotu Dirk dojrzał — a przynajmniej tak mu się zdawało — błysk nefrytu i srebra, który dręczył go tak samo, jak przedtem w lesie. W obu przypadkach zmusił się do odwrócenia wzroku i wpatrzył w czarne chmury, długie i cienkie, niesione wiatrem po pustym, jałowym niebie.
Gdy dotarli do Larteynu, na dachu nie było ani szarej manty, ani oliwkowego wojskowego wehikułu. Tylko żółta łza Ruarka stała na miejscu. Wylądowali obok niej. Dirk znowu potknął się jak łamaga, lecz tym razem nie wydało mu się to zabawne, a po prostu głupie. Zdjęli ślizgi oraz buty do lotu i zostawili je na dachu. W pobliżu kabin zamienili jeszcze kilka słów, lecz umknęły one z pamięci Dirka natychmiast po wydostaniu się z jego ust. Potem Gwen odeszła.
Arkin Ruark czekał cierpliwie w swych pokojach u podnóża wieży, pośród pastelowych ścian, rzeźb oraz doniczkowych roślin z Kimdissa. Dirk znalazł sobie szezlong i położył się na nim. Chciał tylko odpocząć i o niczym nie myśleć, ale Ruark dotrzymywał mu towarzystwa. Zachichotał i potrząsnął głową, aż jego białoblond włosy zatańczyły, a potem wcisnął mu w dłoń wysoką, zieloną szklankę. Dirk przyjął ją i usiadł. Była zrobiona z cienkiego kryształu, pozbawionego jakichkolwiek ozdób. Pokrywała ją szybko topniejąca warstewka szronu. Pociągnął łyk wina. Było bardzo zielone i zimne. Wypełniło mu gardło smakiem cynamonu i kadzidła.
— Na bardzo zmęczonego wyglądasz, Dirk — stwierdził Kimdissianin, gdy już znalazł dla siebie coś do picia i usiadł z głośnym plaśnięciem w siatkowym siedzisku, zawieszonym w cieniu czarnej rośliny o obwisłych gałęziach. Jej wrzecionowate liście rzucały pasiaste cienie na jego pucołowatą, uśmiechniętą twarz. Pijąc, siorbał głośno i — przez bardzo krótką chwilę — Dirk poczuł do niego pogardę.
— To był długi dzień — rzucił niezobowiązująco.
— Prawda — zgodził się Ruark. — Dzień pełen Kavalarów zawsze jest długi, he. Słodka Gwen, Jaantony i na koniec Garsey, to wystarczy, by każdy dzień ciągnął się bez końca. I co mi powiesz?
Dirk milczał.
— Ale teraz — ciągnął Ruark z uśmiechem — sam zobaczyłeś. Chciałem, żebyś zobaczył na własne oczy. Zanim ci opowiem. Ale przysiągłem, że ci opowiem, tak, przysiągłem samemu sobie. Gwen mi wszystko powiedziała. Rozmawiamy ze sobą, no wiesz, jak przyjaciele. Znałem ją jeszcze na Avalonie. I Jaana też. Ale tutaj zbliżyliśmy się do siebie. Trudno jest jej o tym mówić, zawsze, ale ze mną rozmawiała i mogę ci wszystko powtórzyć. To nie będzie nadużycie zaufania. Powinieneś się dowiedzieć, tak sądzę.
Wino zapuściło w jego pierś lodowate palce i Dirk poczuł, że zmęczenie ustępuje. Wydawało mu się, że zapadł w półsen, że Ruark mówi już od dłuższego czasu, a jemu umknęły wszystkie jego słowa.
— O co ci chodzi? — zapytał. — O czym powinienem się dowiedzieć?
— Dlaczego Gwen cię potrzebuje — wyjaśnił Ruark. — Dlaczego wysłała ci… ten przedmiot. Czerwoną łzę. Wiesz co. Ja też wiem. Powiedziała mi.
Dirk poderwał się gwałtownie, zainteresowany i zdziwiony.
— Powiedziała ci… — zaczął, lecz nagle przerwał. Gwen prosiła go, żeby zaczekał, i dawno temu złożył jej obietnicę, ale to pasowało. Być może powinien go wysłuchać. Być może po prostu trudno jej było powiedzieć mu to osobiście. Ruark z pewnością o wszystkim wiedział. Mówiła mu w lesie, że Kimdissianin jest jej przyjacielem, jedynym, jakiego ma. — Co ci powiedziała?
— Musisz jej pomóc, Dirku t’Larien. W jakiś sposób. Nie wiem jak.
— W czym mam jej pomóc?
— W odzyskaniu wolności. W ucieczce.
Dirk dopił wino i podrapał się po głowie.
— Przed kim?
— Przed nimi. Przed Kavalarami.
Dirk zmarszczył brwi.
— Mówisz o Jaanie? Spotkałem go dziś rano. Jego i Janacka. Ona kocha Jaana. Nie rozumiem.
Ruark parsknął śmiechem, pociągnął głośno kolejny łyk wina i znowu się roześmiał. Miał na sobie trzyczęściowy kombinezon w brązowo-zielone kwadraty przypominający strój trefnisia, a do tego wygadywał jakieś bzdury, Dirk zadał więc sobie pytanie, czy niski ekolog przypadkiem rzeczywiście nie jest błaznem.
— Kocha go, tak, słyszałeś to od niej? — zapytał Ruark. — Jesteś tego pewien, tak?
Dirk zawahał się, próbując sobie przypomnieć słowa, które od niej usłyszał nad spokojnym, zielonym jeziorem.
— Nie jestem — przyznał. — Ale powiedziała coś w tym sensie. Jest jego… jak to się nazywa?
— Betheyn? — zasugerował Kimdissianin.
Dirk kiwnął głową.
— Tak. Betheyn. Żoną.
Ruark zachichotał.
— Nie, czysta nieprawda. Słuchałem, jak mówiła o tym w autolocie. To nieprawda. No, nie do końca, ale odniosłeś błędne wrażenie. Betheyn to nie żona. Częściowa prawda to największe kłamstwo, pamiętasz? Jak ci się wydaje, co znaczy słowo teyn?
Zastanowił się. Teyn. Słyszał to słowo na Worlornie już ze sto razy.
— Przyjaciel? — spróbował zgadnąć.
— Betheyn bardziej jest żoną niż teyn przyjacielem — odparł Ruark. — Musisz lepiej poznać światy zewnętrzne, Dirk. Nie. Betheyn to starokavalarskie słowo używane w odniesieniu do kobiety, strzeżonej żony, połączonej z mężczyzną więzami nefrytu i srebra. Nie przeczę, że w nefrycie i srebrze może być wiele uczucia, wiele miłości, tak. Ale wiesz co, to słowo, słowo ze standardowego terrańskiego, nie ma odpowiednika po starokavalarsku. Ciekawe, hę? Czy mogą kochać, jeśli nie mają słowa na określenie miłości, mój przyjacielu t’Larien?
Dirk nie odpowiedział. Ruark wzruszył ramionami, pociągnął kolejny łyk i mówił dalej:
— No cóż, to nieważne, ale zastanów się nad tym. Mówiłem o nefrycie i srebrze i, tak, u Kavalarów tym więzom często towarzyszy miłość. Miłość betheyn do związanego dumą, a czasami również związanego dumą do betheyn. A jeśli nie miłość, to przynajmniej sympatia. Ale nie zawsze i niekoniecznie! Rozumiesz?
Dirk potrząsnął głową.
— Kavalarskie więzy opierają się na obyczaju i zobowiązaniach — ciągnął z ożywieniem Ruark, pochylając się do przodu. — A miłość jest mało istotnym elementem. To gwałtowny lud, mówiłem ci. Poczytaj historię, poczytaj legendy. No wiesz, Gwen spotkała Jaana na Avalonie i ich nie przeczytała. A przynajmniej za mało. Był Jaanem Vikarym z Dumnego Kavalaanu i cóż to takiego było, jakaś planeta? Nic na ten temat nie wiedziała. Prawda. Ich sympatia pogłębiała się, można ją nawet nazwać miłością, jeśli chcesz, a potem zdarzył się seks, Jaan ofiarował jej nefryt i srebro wykute w jego wzór i nagle stała się jego betheyn, nadal nie wiedząc, co to znaczy. Była w pułapce.
— W pułapce? Dlaczego?
— Poczytaj historię! Czasy przemocy na Dumnym Kavalaanie dawno już minęły, ale kultura się nie zmieniła. Gwen jest betheyn Jaana Vikary’ego, strzeżoną żoną, jego żoną, tak, jego kochanką, a także czymś więcej. Własnością i niewolnicą, tym również, a także darem. Jego darem dla Zgromadzenia Ironjade, za który kupił sobie dumne imiona, tak. Musi rodzić dzieci, jeśli jej rozkaże, czy tego chce, czy nie. Musi mieć Garse’a za kochanka, także czy tego chce, czy nie. Jeśli Jaan zginie w pojedynku z mężczyzną ze schronienia innego niż Ironjade, Braithem albo Redsteelem, ona przypadnie tamtemu mężczyźnie jako łup, własność, stanie się jego betheyn albo zwykłą eyn-kethi, jeśli zwycięzca nosi już nefryt i srebro. A jeżeli Jaan umrze śmiercią naturalną albo zginie w pojedynku z innym Ironjade’em, Gwen stanie się własnością Garse’a. Jej wola w tej sprawie nie ma żadnego znaczenia. Kogo obchodzi, że ona go nienawidzi? Nie Kavalarów. A kiedy Garse umrze, hę? No cóż, gdy nadejdzie ten czas, Gwen stanie się eyn-kethi, rozpłodową kobietą schronienia, na zawsze poniżoną, należącą do wszystkich kethi. Kethi to znaczy w przybliżeniu „bracia ze schronienia”, „mężczyźni z rodziny”. Zgromadzenie Ironjade jest bardzo dużą rodziną, liczy sobie wiele tysięcy mężczyzn i wszyscy oni będą mogli ją mieć. Jak to nazwała Jaana, swoim mężem? Nie, on jest jej dozorcą. On i Garse. Być może są kochającymi dozorcami, jeśli uważasz, że tacy jak oni potrafią kochać naprawdę, tak jak ty czy ja. Jaantony szanuje naszą Gwen i nic w tym dziwnego, bo jest teraz high-Ironjade’em, ona jest jego betheyn, jego darem, a gdyby umarła albo go opuściła, zostanie fre-Ironjade’em, wykpiwanym starcem o pustych ramionach, pozbawionym głosu w radzie. Ale nadal pozostaje jego niewolnicą, a on jej nie kocha. Od Avalonu minęło już wiele lat, jest teraz starsza i mądrzejsza, więc wszystko rozumie.
Te ostatnie słowa Ruark wygłosił jednym tchem, pełnym furii głosem. Wargi mu pobielały.
Dirk zawahał się.
— Mówisz, że on jej nie kocha?
— Związany dumą kocha swą betheyn tak, jak ty kochasz swoją własność. Nefryt i srebro to mocne więzy, nie można ich złamać, ale opierają się na posiadaniu i zobowiązaniach. Nie na miłości. Tę lokuje się gdzie indziej. Jeśli Kavalarzy w ogóle znają takie uczucie, to jest ono skierowane do wybranego brata, tarczy i pokrewnej duszy, kochanka i bliźniaczego wojownika, zawsze lojalnego dawcy przyjemności, na całe życie połączonego najsilniejszą więzią.
— Do teyna — wymamrotał Dirk lekko odrętwiałym głosem. Jego umysł pracował jednak jak szalony.
— Do teyna! — Ruark kiwnął głową. — Kavalarzy, choć są tak gwałtowni, bardzo cenią poezję. Bardzo często opiewa ona teynów, więzy żelaza i świecika, a nigdy srebra i nefrytu.
Wszystko zaczynało się układać w całość.
— Chcesz mi powiedzieć — zaczął Dirk — że ona i Jaan się nie kochają, że Gwen jest właściwie niewolnicą. W takim razie dlaczego nie odejdzie od niego?
Pucołowata twarz Ruarka zaczerwieniła się nagle.
— Odejdzie? Czysty nonsens! Zmusiliby ją do powrotu. Związany dumą musi strzec i chronić swoją betheyn. I zabić każdego, kto spróbuje mu ją ukraść.
— I wysłała mi klejnot…
— Gwen ze mną rozmawia i ja o tym wiem. Jaka inna nadzieja jej pozostała? Kavalarzy? Jaantony zabił już dwóch w pojedynkach. Żaden z nich jej nie dotknie, a nawet gdyby to zrobił, to co by to dało? Ja? Czy ja mogę być nadzieją? — Dotknął swego ciała miękkimi dłońmi i machnął lekceważąco ręką. — Ty, t’Larien, jesteś nadzieją Gwen. Jesteś jej coś winien. Kiedyś ją kochałeś.
Dirk usłyszał własny głos, który zdawał się dobiegać z daleka:
— Nadal ją kocham.
— To świetnie. Pewnie wiesz, że Gwen… chociaż nigdy by się do tego nie przyznała, ale myślę… że ona też coś do ciebie czuje. To, co kiedyś. A nigdy nie czuła tego do Jaantony’ego Riv Wolfa high-Ironjade’a Vikary’ego.
Trunek — niezwykłe, zielone wino — podziałał na Dirka silniej, niż można się było spodziewać. Wypił tylko jedną szklankę, jedną, wysoką szklankę, a pokój zawirował wokół niego w niezwykły sposób. Z trudem trzymał się prosto. Usłyszał niewiarygodne rzeczy i zaczął się nad tym zastanawiać. Najpierw pomyślał, że to, co mówi Ruark, nie ma sensu, lecz potem dostrzegł go w tych słowach aż nazbyt wiele. Kimdissianin wszystko mu wytłumaczył i zrozumienie oślepiło go olśniewającym blaskiem. Wiedział, jak musi postąpić. Pokój kołysał mu się przed oczami. Raz robiło się w nim ciemno, a potem jasno, ciemno, a potem jasno. W jednej chwili miał niezachwianą pewność, a w następnej tracił ją całkowicie. Co musi uczynić? Coś, coś dla Gwen. Musi poznać prawdę, a potem…
Uniósł dłoń do zasłoniętego siwo-brązowymi lokami czoła. Zrosiły je kropelki potu. Ruark wstał z nagłym niepokojem na twarzy i zawołał:
— Och, wino ci zaszkodziło! Czysty dureń ze mnie! To moja wina. Trunek ze światów zewnętrznych i avaloński żołądek, tak. Musisz coś zjeść, to ci pomoże. Zjeść.
Oddalił się pośpiesznie, potrącając po drodze doniczkową roślinę. Czarne wrzeciona liści zakołysały się i zatańczyły w powietrzu.
Dirk siedział bez ruchu. Z oddali dobiegał go stukot talerzy i garnków, ale nie zwracał na to uwagi. Marszczył nadal spocone czoło, pogrążony w myślach, które jednak przychodziły do niego z trudem. Logika zdawała mu się wymykać, a nawet najprostsze kwestie traciły sens, kiedy tylko się im przyjrzał. Drżał, gdy umarłe marzenia budziły się do nowego życia, lasy dławców więdły w jego umyśle, a nad na nowo rozkwitłymi puszczami najjaśniejszego dnia Worlornu gorzał olśniewającym blaskiem Krąg. Mógł do tego doprowadzić, wymusić to, obudzić śpiące uczucia, położyć kres długiemu zmierzchowi, mieć Jenny, swoją Guinevere, na zawsze u swego boku. Tak. Tak!
Gdy Ruark wrócił z widelcami oraz czarkami wypełnionymi miękkim serem, czerwonymi bulwami i gorącym mięsem, Dirk już się uspokoił. Odzyskał panowanie nad sobą. Przyjął od niego czarki i zjadł posiłek jak w transie. Jego gospodarz nie przestawał gadać. Jutro, obiecał sobie Dirk. Spotka się z nimi przy śniadaniu, porozmawia i spróbuje poznać prawdę. Potem zacznie działać. Jutro.
— …nie chciałem cię urazić — mówił Vikary. — Nie jesteś głupcem, Lorimaarze, ale sądzę, że w tej sprawie postępujesz głupio.
Dirk zamarł w przejściu. Ciężkie drewniane drzwi, które otworzył bez zastanowienia, zatrzasnęły się za nim. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, spojrzały nań cztery pary oczu. Vikary zrobił to ostatni, dopiero wtedy, gdy skończył to, co miał do powiedzenia. Gwen powiedziała Dirkowi wieczorem, żeby przyszedł następnego dnia na śniadanie (tylko on, gdyż Ruark i Kavalarzy woleli unikać się nawzajem, gdy tylko było to możliwe). Pora była odpowiednia, niedawno nastał świt. Nie taką scenę spodziewał się jednak zastać.
W ogromnym salonie przebywało czworo ludzi. Gwen miała nieuczesane włosy i zaspane oczy. Przysiadła na skraju niskiej, drewnianej, obitej skórą leżanki, którą ustawiono przed strzeżonym przez maszkarony kominkiem. Garse Janacek stał tuż za nią z rękami skrzyżowanymi na piersi i zasępioną miną, natomiast Vikary i nieznajomy patrzyli sobie w oczy obok kominka. Wszyscy trzej mężczyźni byli w pełni odziani i uzbrojeni. Janacek miał na sobie rajtuzy oraz ciemnoszarą koszulę z wysokim kołnierzem i dwoma szeregami czarnych, żelaznych guzików na piersi. Jej prawy rękaw był ucięty, by odsłonić masywną, żelazną bransoletę wysadzaną lśniącymi blado świecikami. Vikary również był ubrany na szaro, ale jego strój pozbawiony był guzików. Na przedzie koszuli miał wycięcie w kształcie litery V, sięgające niemal do pasa. Na tle czarnych włosów porastających mu pierś lśnił nefrytowy medalion, zawieszony na żelaznym łańcuchu.
Pierwszy do Dirka przemówił przybysz, nieznajomy. Stał zwrócony plecami do drzwi, ale odwrócił się, gdy pozostali unieśli wzrok, i zmarszczył brwi. Był wyższy o głowę od Vikary’ego i Janacka. Jego wzrost przytłaczał Dirka, nawet z odległości kilku metrów, a ciemnobrązowa skóra ostro kontrastowała z białym jak mleko kombinezonem, na który narzucił plisowaną, fioletową półpelerynę. Siwe włosy, upstrzone nitkami bieli, opadały mu na szerokie ramiona, a oczy — kawałki obsydianu osadzone w brązowej twarzy pokrytej setką bruzd i zmarszczek — nie patrzyły przyjaźnie. Podobnie brzmiał głos. Mężczyzna obrzucił Dirka pośpiesznym spojrzeniem i rzekł po prostu:
— Won.
— Słucham?
Wypowiadając to słowo, Dirk pomyślał, że żadna odpowiedź nie mogłaby być głupsza. Nic innego nie przyszło mu jednak do głowy.
— Powiedziałem, won — powtórzył ubrany na biało olbrzym. Podobnie jak Vikary, miał odsłonięte przedramiona, by uwidocznić dwie, niemal identyczne bransolety: nefryt i srebro na lewej ręce, a żelazo i ogień na prawej. Ale wzory i oprawy klejnotów na bransolecie nieznajomego były zupełnie inne. Jedynym, co wyglądało identycznie, był pistolet u jego pasa.
Vikary skrzyżował ramiona, tak jak zrobił to przedtem Janacek.
— To jest mój dom, Lorimaarze high-Braith. Nie masz prawa być nieuprzejmy dla tych, którzy przebywają tu na moje zaproszenie.
— Zwłaszcza że sam takiego zaproszenia nie otrzymałeś — dodał Janacek z jadowitym uśmieszkiem.
— Przyszedłem do ciebie z honorową skargą, Jaantony high-Ironjade. Musimy odbyć poważną rozmowę — zagrzmiał odziany na biało Kavalar. — Czy musimy rozprawiać w towarzystwie pozaświatowca? — Zerknął na Dirka z zasępioną miną. — Może nawet niby-człowieka.
— Skończyliśmy już z rozprawianiem, przyjacielu — odparł Vikary cichym, ale stanowczym tonem. — Usłyszałeś moją odpowiedź. Moja betheyn pozostaje pod moją ochroną, podobnie jak Kimdissianin i ten mężczyzna… — Wskazał na Dirka skinieniem dłoni, po czym ponownie skrzyżował ręce. — …I jeśli sięgniesz po któreś z nich, będziesz miał do czynienia ze mną. Janacek uśmiechnął się.
— On nie jest niby-człowiekiem — oznajmił chudy, rudobrody Kavalar. — To Dirk t’Larien, korariel Ironjade, czy ci się to podoba, czy nie. — Janacek odwrócił się lekko w stronę Dirka i wskazał ręką ubranego na biało przybysza. — T’Larien, to jest Lorimaar Reln Winterfox high-Braith Arkellor.
— Nasz sąsiad — odezwała się po raz pierwszy siedząca na kanapie Gwen. — On również mieszka w Larteynie.
— Daleko od was, Ironjade’owie — oznajmił przybysz. Jego twarz zastygła w złowrogim grymasie. Przenosił pełne zimnego gniewu spojrzenie czarnych oczu z jednego na drugiego, aż wreszcie zatrzymał je na Vikarym. — Jesteś młodszy ode mnie, Jaantony high-Ironjade, a twój teyn jest jeszcze młodszy. Niechętnie stanąłbym z wami do pojedynku. Kodeks ma jednak swe wymagania, o czym obaj wiemy, i żaden z nas nie powinien posunąć się zbyt daleko. Moim zdaniem, wy, młodzi związani dumą, często niebezpiecznie zbliżacie się do tej granicy, szczególnie ci z Ironjade, a…
— A ja najbardziej ze wszystkich związanych dumą Ironjade — dokończył za niego Vikary.
Arkellor potrząsnął głową.
— W dawnych czasach, gdy byłem jeszcze dzieckiem przy piersi w schronieniach Braithu, przerwanie komuś, tak jak ty zrobiłeś to teraz, oznaczało pojedynek. Dawne zwyczaje zaiste umarły. Mężczyźni z Dumnego Kavalaanu na moich oczach zmieniają się w mięczaków.
— Masz mnie za mięczaka? — zapytał cicho Vikary.
— Tak i nie, high-Ironjade. Jesteś dziwny. Nikt nie może zaprzeczyć, że jesteś twardy, i to jest dobre. Ale Avalon zaraził cię smrodem niby-człowieka, wycisnął na tobie piętno słabości i głupoty. Nie lubię twojej suki-betheyn i nie lubię twoich „przyjaciół”. Gdybym był młodszy, poznałbyś mój gniew. Nauczyłbym cię mądrości starych zwyczajów schronień, o których tak łatwo zapomniałeś.
— Czy wyzywasz nas na pojedynek? — zapytał Janacek. — To mocne słowa.
Vikary rozprostował ramiona i machnął od niechcenia dłonią.
— Nie, Garse. Lorimaar nas nie wyzywa. Czy chcesz to uczynić, przyjacielu, związany dumą?
Arkellor czekał kilka uderzeń serca zbyt długo, nim udzielił odpowiedzi.
— Nie — oznajmił wreszcie. — Nie, Jaantony high-Ironjade, nie chciałem cię urazić.
— Nie czuję się urażony — odparł z uśmiechem Vikary.
Związany dumą Braith nie uśmiechnął się jednak.
— Życzę szczęścia — burknął z niechęcią i skierował się zamaszystym krokiem ku drzwiom. Zatrzymał się tylko na chwilę, by pozwolić Dirkowi pośpiesznie usunąć się na bok, po czym wyszedł i ruszył schodami na dach. Drzwi zamknęły się za nim.
Dirk podszedł do pozostałych, lecz oni rozchodzili się już szybko. Janacek potrząsnął głową z zasępioną miną, odwrócił się i opuścił pokój. Gwen wstała, blada i wstrząśnięta, a Vikary postąpił krok w stronę Dirka.
— Niedobrze się stało, że to zobaczyłeś — stwierdził Kavalar. — Ale może to pozwoli ci zrozumieć. Niemniej żałuję, że byłeś świadkiem czegoś takiego. Nie chciałbym, żebyś wyrobił sobie o Dumnym Kavalaanie taką samą opinię, jaką mają Kimdissianie.
— Nie rozumiem — przyznał Dirk. Vikary objął ramieniem jego barki i poprowadził go w stronę jadalni. Gwen szła tuż za nimi. — O czym on mówił?
— Ach, o wielu różnych sprawach. Wytłumaczę ci to. Mam jednak jeszcze jedną niemiłą wiadomość. Obiecane śniadanie nie jest, niestety, gotowe — poinformował Dirka z uśmiechem.
— Mogę zaczekać. — Weszli do jadalni i usiedli na krzesłach. Gwen milczała, wyraźnie zakłopotana. — Jak to Garse mnie nazwał? — zapytał Dirk. — Kora coś tam. Co to znaczy?
Vikary zawahał się na chwilę.
— Korariel. To starokavalarskie słowo, którego znaczenie zmieniło się z upływem stuleci. Dzisiaj, tu i teraz, gdy używa go Garse albo ja, oznacza kogoś strzeżonego. Przez nas i przez Ironjade.
— To ty chciałbyś, żeby to znaczyło — sprzeciwiła się Gwen głosem przepojonym nutą gniewu. — Powiedz mu, co ono naprawdę znaczy!
Dirk czekał cierpliwie. Vikary skrzyżował ramiona, przenosząc spojrzenie z niego na Gwen i z powrotem.
— Proszę bardzo, jeśli sobie tego życzysz. — Spojrzał na Dirka. — Pełne, dawne znaczenie to „strzeżona własność”. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie poczujesz się urażony. Nie chciałem cię urazić. Korariel to określenie ludzi, którzy nie są członkami schronienia, lecz mimo to ochrania się ich i ceni wysoko.
Dirk przypomniał sobie to, o czym Ruark opowiadał mu nocą. Przypomniał sobie wszystkie słowa, które ledwie do niego docierały przez mgiełkę zielonego wina. Poczuł, że gniew wpełza czerwoną falą na jego szyję. Starał się nad nim zapanować.
— Nie jestem przyzwyczajony do bycia własnością — oznajmił. — Bez względu na to, jak bardzo wysoko cenioną. Przed kim właściwie macie mnie strzec?
— Przed Lorimaarem i jego teynem Saanelem — wyjaśnił Vikary. Pochylił się nad stołem i zacisnął mocno dłoń na ramieniu Dirka. — Być może Garse użył tego słowa zbyt pochopnie, t’Larien, ale z pewnością wydało mu się ono w danej chwili właściwe. To stare słowo na określenie starego pojęcia. Jest niewłaściwe, tak, rozumiem to, niewłaściwe dlatego, że jesteś człowiekiem, ludzką istotą, a nie czyjąś własnością. Ale to odpowiednie słowo w rozmowie z kimś takim jak Lorimaar high-Braith, który rozumie podobne sprawy i niewiele poza tym. Jeśli to razi cię tak bardzo, jak wiem, że razi Gwen, to bardzo mi przykro, że mój teyn użył tego słowa.
— No cóż — zaczął Dirk, starając się zachować rozsądnie. — Dziękuję za przeprosiny, ale to nie wystarczy. Nadal nie wiem, co tu jest grane. Kim jest Lorimaar? Czego tu chciał? I dlaczego trzeba mnie przed nim strzec?
Vikary westchnął i puścił ramię Dirka.
— Odpowiedź na twoje pytania nie jest prosta. Najpierw muszę ci trochę opowiedzieć o historii mojego ludu, zapoznać cię z nielicznymi faktami, które znam, i znacznie liczniejszymi, których się domyślam. — Spojrzał na Gwen. — Możemy jeść podczas rozmowy, jeśli nikomu to nie przeszkadza. Przyniesiesz śniadanie?
Kiwnęła głową i wyszła. Po kilku minutach wróciła z wielką tacą wypełnioną razowym chlebem, trzema rodzajami sera oraz gotowanymi na twardo jajami w jaskrawoniebieskich skorupach. I oczywiście piwem. Vikary pochylił się, wspierając łokcie na blacie, i zaczął mówić, podczas gdy Dirk i Gwen zajęli się jedzeniem.
— Dumny Kavalaan był gwałtownym światem — zaczął. — To najstarszy ze światów zewnętrznych, pomijając Zapomnianą Kolonię, a jego długa historia jest historią walki. Niestety, większą część tej historii stanowią wymysły i legendy pełne etnocentrycznych kłamstw. Niemniej jednak w opowieści te wierzono aż do czasu, gdy po interregnum wróciły gwiazdoloty. Na przykład, w schronieniach Zgromadzenia Ironjade chłopców uczono, że we wszechświecie jest tylko trzydzieści gwiazd, a Dumny Kavalaan znajduje się w jego środku. Tam właśnie powstała ludzkość, gdy Kay Iron-Smith i jego teyn, Roland Wolf-Jade, zrodzili się ze związku między wulkanem a burzą. Wyszli, buchając parą, z paszczy wulkanu na świat pełen demonów oraz potworów i przez wiele lat wędrowali po nim, przeżywając liczne przygody. W końcu natknęli się na ukrytą głęboko pod górą jaskinię, w której znaleźli dwanaście kobiet, pierwszych kobiet na świecie. Nie chciały one wyjść na zewnątrz, bo bały się demonów. Kay i Roland zostali więc w jaskini i wzięli je brutalnie, robiąc z nich eyn-kethi. Jaskinia stała się ich schronieniem, kobiety wydały na świat wielu synów i tak zrodziła się kavalarska cywilizacja. Droga na wyżyny nie była jednak łatwa, jak mówią opowieści. Wszyscy zrodzeni przez eyn-kethi chłopcy wywodzili się z nasienia Kaya i Rolanda, byli więc porywczy, niebezpieczni i uparci. Dochodziło do wielu kłótni. Jeden z synów, zły i przebiegły John Coal-Black, często zabijał swych kethi, braci ze schronienia, w napadach zawiści, dlatego że nie potrafił polować tak dobrze jak oni. Potem, w nadziei że przejmie w ten sposób choć część ich sił i umiejętności, zaczął zjadać ciała zabitych. Pewnego dnia Roland przyłapał go na takiej uczcie i zaczął ścigać młodzieńca pośród wzgórz, okładając go po drodze wielkim cepem. John nie wrócił już do Ironjade, lecz założył własne schronienie w kopalni węgla i wziął sobie za teyna demona. Taki był początek związanych dumą kanibali z Głębokich Kopalń. Inne schronienia założono w podobny sposób, choć historie znane w Ironjade traktują pozostałych buntowników znacznie przychylniej niż Czarnego Johna. Roland i Kay byli surowymi władcami i niełatwo było z nimi wytrzymać. Na przykład, Shan Szermierz był dobrym, silnym chłopcem, który odszedł wraz ze swym teynem oraz betheyn po gwałtownej walce z Kayem, który nie chciał uszanować jego nefrytu i srebra. Shan był założycielem Związku Shanagate. Ironjade uznaje jego potomków za pełnych ludzi i zawsze ich za takich uznawało. To samo dotyczy większości głównych schronień. Te, które nie przetrwały, jak Głębokie Kopalnie, wyglądają w legendach gorzej. Podobnych opowieści jest bardzo wiele i zawierają one liczne cenne informacje. Na przykład, opowieść o nieposłusznych kethi. Pierwsi Ironjade’owie wiedzieli, że ludzie powinni mieszkać pod grubą warstwą skały, w wykutej w kamieniu twierdzy, jaskini albo w kopalni. Ale ci, którzy przyszli później, nie chcieli w to wierzyć. Równiny wydawały się otwarte i gościnne dla ich naiwnych oczu, wyszli więc na zewnątrz, zabierając eyn-kethi i dzieci, by wznieść wysokie miasta. Na tym polegało ich szaleństwo. Ogień, który spadł z nieba, by ich zniszczyć, stopił i powyginał wieże, które wznieśli, i strawił ludzi z miast. Niedobitki uciekły w popłochu pod ziemię, gdzie płomienie nie mogły ich dosięgnąć, jednak gdy ich eyn-kethi urodziły dzieci, okazały się one demonami, a nie ludźmi. Niekiedy wygryzały sobie drogę z macicy na zewnątrz.
Vikary przerwał na chwilę, by pociągnąć łyk z kufla. Dirk, który niemal już skończył śniadanie, przesuwał machinalnie po talerzu okruszyny sera, marszcząc brwi.
— To wszystko jest bardzo fascynujące — stwierdził — ale obawiam się, że nie rozumiem, co ma do rzeczy.
Vikary wychylił kolejny łyk i przełknął pośpiesznie kawałek sera.
— Cierpliwości — powiedział.
— Dirk — odezwała się ze spokojem Gwen — historie opowiadane w czterech koalicjach schronień, które przetrwały do dzisiejszego dnia, różnią się od siebie pod wieloma względami, ale istnieją dwa wielkie wydarzenia, co do których wszystkie są zgodne. To kamienie milowe kavalarskiej mitologii. Wszystkie historie zawierają wersje ostatniej opowieści, tej o spaleniu miast. To się nazywa Czas Ognia i Demonów. Późniejsza legenda, o żałobnej zarazie, również jest powtarzana we wszystkich schronieniach w niemal identycznej postaci.
— To prawda — potwierdził Vikary. — Te opowieści były jedynymi relacjami ze starożytnych czasów, na jakich mogłem się opierać w swej pracy. Kiedy się urodziłem, żaden zdrowy na umyśle Kavalar już w to wszystko nie wierzył.
Gwen kaszlnęła uprzejmie. Vikary zerknął na nią z uśmiechem.
— Tak, Gwen słusznie mnie poprawia — przyznał. — Niewielu zdrowych na umyśle Kavalarów w to wszystko wierzyło. Ale niedowiarkowie nie mieli nic innego, w co mogliby uwierzyć, żadnej alternatywnej prawdy, którą mogliby uznać za swoją — ciągnął. — Większości z nich nie obchodziło to zbytnio. Gdy wznowiono podróże międzygwiezdne i Wolfmani, Toberczycy, a potem również Kimdissianie dotarli na Dumny Kavalaan, przekonali się, że gorąco pragniemy nauczyć się zapomnianych sztuk zaawansowanej techniki, i zapoznali nas z nimi w zamian za nasze klejnoty oraz metale ciężkie. Wkrótce mieliśmy już gwiazdoloty, ale nadal nie mieliśmy historii. — Uśmiechnął się. — Całą prawdę, jaką znamy, odkryłem podczas swych badań na Avalonie. Nie było tego wiele, ale wystarczyło. Znalazłem ukryte w wielkich bankach danych relacje o skolonizowaniu Dumnego Kavalaanu. Było to w stosunkowo późnym okresie podwójnej wojny. Grupa osadników ruszyła z Tary na świat położony za Welonem Kusicielki. Liczyli na to, że schronią się tam przed Hranganami i ich niewolniczymi gatunkami. Komputery mówią, że przez pewien czas rzeczywiście tak było. Planeta, którą odkryli, była niezwykła i surowa, ale bogata. W krótkim czasie stworzyli na niej zaawansowaną kolonię opartą na górnictwie. Istnieją zapiski świadczące, że handel między Tarą a kolonią trwał około dwudziestu lat. Potem położona za Welonem planeta znikła nagle z kart ludzkiej historii. Na Tarze niemal tego nie zauważono. To były najokrutniejsze lata wojny.
— I uważasz, że tą planetą był Dumny Kavalaan? — zapytał Dirk.
— To pewne — odparł Vikary. — Koordynaty się zgadzają, podobnie jak inne fascynujące informacje. Na przykład, planeta nazywała się Cavanaugh. Co jeszcze bardziej intrygujące, dowódcą pierwszej ekspedycji była kapitan gwiazdolotu nazwiskiem Kay Smith. Kobieta.
Gwen uśmiechnęła się na te słowa.
— Jest też coś innego — ciągnął Vikary — co odkryłem właściwie przypadkowo. Musisz pamiętać, że większość światów zewnętrznych w ogóle nie uczestniczyła w podwójnej wojnie. Cywilizacje Krawędzi są dziećmi Upadku, a nawet późniejszych czasów. Żaden Kavalar nigdy nie widział Hranganina, nie wspominając już o przedstawicielach gatunków niewolniczych. Ja również ich nie widziałem, dopóki nie poleciałem na Avalon i nie zainteresowałem się szerszymi aspektami ludzkiej historii. Tam właśnie, w jednej z relacji o konflikcie w Zgliszczach, natrafiłem przypadkiem na ilustracje przedstawiające różne gatunki półrozumnych niewolników, z których Hranganie tworzyli oddziały szturmowe na światach uważanych przez nich za niegodne bezpośredniej uwagi. Jako człowiek ze Zgliszcz z pewnością znasz te obce gatunki, Dirk. Wiodący nocny tryb życia Hruunowie, przystosowani do wysokiego przyciągania wojownicy o ogromnej sile i gwałtowności, którzy widzą w dalekiej podczerwieni. Skrzydlate daktyloidy, zawdzięczające swą nazwę przypadkowemu podobieństwu do zwierzęcia z ludzkiej prehistorii. I najgorsi ze wszystkich githyanki, duszopijcy, ze swymi straszliwymi psionicznymi mocami. Dirk kiwał głową.
— Podczas swych podróży spotkałem raz czy dwa razy Hruuna. Te inne gatunki są już niemal zupełnie wymarłe, czyż nie tak?
— Być może — zgodził się Vikary. — Patrzyłem na te ilustracje przez bardzo długi czas i wracałem do nich raz po raz. Było w nich coś, co mnie niepokoiło. Wreszcie rozgryzłem ten problem. Hruunowie, daktyloidy i githyanki przypominali nieco maszkarony czuwające u drzwi każdej kavalarskiej twierdzy. To były demony z naszego cyklu mitów, Dirk!
Vikary wstał i zaczął powoli spacerować po pokoju, nie przestając mówić. Jego głos był spokojny i opanowany, tylko fakt, że wstał z krzesła, zdradzał, że jest podekscytowany.
— Kiedy wróciłem z Gwen do Ironjade, przedstawiłem swą teorię, opartą na starych legendach, cyklu Pieśń demonów autorstwa wielkiego poety i poszukiwacza przygód, Jamis-Liona Taala, oraz na bankach danych akademii. Rozważ jej trafność: kolonia Cavanaugh ma wzniesione na równinach miasta i rozrzucone po całej planecie kopalnie. Hranganie obracają miasta w perzynę bombardowaniem nuklearnym. Z życiem uchodzą tylko ci, którzy przebywali w głębokich schronach oraz w położonych na pustkowiach kopalniach. By opanować planetę, Hranganie zostawiają na niej kontyngent swych niewolników. Potem odlatują na całe stulecie. Kopalnie stają się pierwszymi schronieniami, potem powstają następne, wykute głęboko w skale. Miasta są zniszczone, górnicy wracają więc do prymitywniejszej techniki i wkrótce tworzą sztywną, zorientowaną na przetrwanie kulturę. Przez niezliczone pokolenia toczą wojny z niewolniczymi gatunkami i z sobą nawzajem. W tym samym czasie, pod radioaktywnymi ruinami miast, u ludzi pojawiają się mutacje… Dirk wstał.
— Jaan — odezwał się. Vikary zatrzymał się i spojrzał na niego, marszcząc brwi. — Byłem cholernie cierpliwy. Rozumiem, że to wszystko bardzo cię interesuje. To twoja praca. Ale ja chcę usłyszeć odpowiedzi i to zaraz. — Uniósł rękę i zaczął odliczać pytania na palcach. — Kim jest Lorimaar? Czego chciał? I dlaczego trzeba mnie przed nim strzec?
Gwen również wstała.
— Dirk — zaczęła — Jaan chce cię zapoznać z faktami, które pozwolą ci to zrozumieć. Nie bądź taki…
— Nie! — Vikary przerwał jej spokojnym skinieniem dłoni. — Nie, t’Larien ma rację. Gdy tylko zaczynam opowiadać o tych sprawach, ponosi mnie. Odpowiem ci prosto — powiedział Dirkowi. — Lorimaar jest bardzo konserwatywnym Kavalarem, tak konserwatywnym, że nie pasuje już nawet do samego Dumnego Kavalaanu. Jest człowiekiem z minionej epoki. Czy pamiętasz, jak wczoraj rano dałem ci tę spinkę i oboje z Gwen baliśmy się o twoje bezpieczeństwo?
Dirk kiwnął głową. Uniósł rękę, dotykając małej spinki, wetkniętej mocno w jego kołnierz.
— Tak.
— Źródłem naszego niepokoju był Lorimaar high-Braith i inni podobni do niego, t’Larien. Trudno jest mi wytłumaczyć ci, dlaczego tak jest.
— Pozwól, ja to zrobię — zaproponowała Gwen. — Dirk, posłuchaj. Przez wszystkie te stulecia związani dumą Kavalarzy, mieszkańcy schronień, szanowali się nawzajem. Och, walczyli z sobą i toczyli wojny, tak wiele wojen, że dwadzieścia parę schronień i ich koalicji zostało całkowicie zniszczonych — pozostały tylko cztery wielkie współczesne koalicje — ale wszyscy oni uważani byli za ludzi podlegających zasadom dumnej wojny i kavalarskiego kodeksu pojedynkowego. Na Dumnym Kavalaanie jednak żyli też inni — samotni mieszkańcy gór, ci, którzy ukryli się w podziemiach pod zniszczonymi miastami, farmerzy. To tylko domysły, moje i Jaana, ale chodzi o to, że tacy ludzie istnieli, ci, którzy przetrwali poza obozami górniczymi, które potem przerodziły się w schronienia. Tych ocalonych związani dumą nie uważali za ludzi. No wiesz, Jaan w swej opowieści pominął jeden szczegół. Nie wierć się, tak, wiem, że to długa historia, ale to jest ważne. Pamiętasz, że hrangańskie gatunki niewolnicze odpowiadają trzem rodzajom demonów z kavalarskich mitów? Problem polega na tym, że są trzy gatunki niewolnicze, ale cztery odmiany demonów. Najgorszymi i najgroźniejszymi z nich byli niby-ludzie. Dirk zmarszczył brwi.
— Niby-ludzie. Lorimaar nazwał mnie niby-człowiekiem. Myślałem, że to coś takiego jak nieczłowiek.
— Nie — zaprzeczyła Gwen. — „Nieczłowiek” to powszechnie używane określenie, a „niby-człowiek” to termin znany tylko na Dumnym Kavalaanie. Legendy podają, że niby-ludzie to byli zmiennokształtni, fałszywi ludzie i kłamcy. Mogli oni przybierać dowolny kształt, ale najczęściej wyglądali jak ludzie, gdyż chcieli się zakradać do schronień, by tam uderzać i zabijać z ukrycia. Ci pozostali ocaleni, farmerzy, rodziny z gór, mutanci i pechowcy, inni mieszkańcy Cavanaugh, to oni byli niby-ludźmi, demonami. Nie pozwalano im się poddawać, nie stosowano wobec nich zasad dumnej wojny. Kavalarzy eksterminowali ich, nie wierząc, by mogli okazać się ludźmi. Byli obcymi zwierzętami. Po stuleciach na tych, którzy przetrwali, zaczęto polować dla sportu. Mężczyźni ze schronień zawsze wyruszali na takie łowy parami, teyn i teyn, by po powrocie jeden mógł świadczyć o człowieczeństwie drugiego.
Dirk miał przerażoną minę.
— I to trwa do dziś?
Gwen wzruszyła ramionami.
— Rzadko. Współcześni Kavalarzy przyznają się do grzechów swych przodków. Jeszcze przed przybyciem gwiazdolotów Zgromadzenie Ironjade oraz Redsteel, najbardziej postępowe koalicje, zabroniły polowań na niby-ludzi. Myśliwi mieli pewien zwyczaj. Kiedy z jakiegoś powodu nie chcieli zabijać niby-człowieka od razu, piętnowali go jako korariela i nikt inny nie mógł go tknąć pod groźbą pojedynku. Kethi z Ironjade i Redsteel zgonili w jedno miejsce wszystkich niby-ludzi, których zdołali odszukać, osadzili ich w wioskach i próbowali przywrócić do cywilizacji ze stanu dzikości, do którego upadli. Wszystkich, których złapali, nazywali swymi kor arielami. Wybuchła z tego powodu krótka dumna wojna między Ironjade a Shanagate. Ironjade zwyciężyło i słowo korariel zdobyło nowe znaczenie — strzeżona własność.
— A Lorimaar? — dopytywał się Dirk. — Co on ma z tym wszystkim wspólnego?
Gwen uśmiechnęła się złowieszczo, na krótką chwilę przypominając Dirkowi Janacka.
— W każdej kulturze znajdzie się garstka zatwardziałych konserwatystów, prawdziwych wiernych i fundamentalistów. Braith reprezentuje najbardziej zachowawczą koalicję. Mniej więcej jedna dziesiąta jego członków, według oceny Jaana, nadal wierzy w niby-ludzi. Najczęściej są to myśliwi, którzy chcą wierzyć, i prawie wszyscy z nich to Braithowie. Lorimaar, jego teyn i garstka innych przybyli tu właśnie na łowy. Jest tu więcej różnej zwierzyny niż na Dumnym Kavalaanie i nikt nie wymusza przestrzegania prawa. Ściśle mówiąc, nie ma tu żadnego prawa. Pakty festiwalowe przestały obowiązywać już przed wielu laty. Lorimaar może tu polować, na co tylko zechce.
— W tym również na ludzi — stwierdził Dirk.
— Jeśli potrafi ich znaleźć. O ile się nie mylę, Larteyn ma obecnie dwudziestu mieszkańców. Dwudziestu jeden, wliczając ciebie. My, poeta zwany Kirakiem Redsteelem Cavisem, który mieszka w starej wieży strażniczej, oraz dwóch przestrzegających prawa myśliwych z Shanagate. Reszta to Braithowie. Polują na niby-ludzi, a kiedy nie mogą ich wytropić, również na inną zwierzynę. Są z reguły o pokolenie starsi od Jaana i bardzo krwiożerczy. Dawne łowy znają tylko z legend i opowieści, które usłyszeli w swych schronieniach, pomijając być może kilka nielegalnych zabójstw pośród Wzgórz Lameraan. Wszyscy aż pękają w szwach od tradycji i frustracji — zakończyła z uśmiechem.
— I to cały czas trwa? Nikt nic w tej sprawie nie robi?
Jaan Vikary skrzyżował ramiona.
— Muszę ci coś wyznać, t’Larien — oznajmił z powagą. — Okłamaliśmy cię wczoraj z Garse’em, kiedy zapytałeś, dlaczego tu jesteśmy. Prawdę mówiąc, to ja cię okłamałem. Garse powiedział przynajmniej część prawdy: że musimy ochraniać Gwen. Jest pozaświatową kobietą, nie Kavalarką, i gdyby nie ochrona Ironjade, Braithowie z radością zabiliby ją jako niby-człowieka. To samo dotyczy Arkina Ruarka, który nic o tym wszystkim nie wie. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że go ochraniamy. Ale my to robimy. On również jest korarielem Ironjade. To jednak nie wszystkie powody, dla których tu przybyliśmy. Było bardzo ważne, bym opuścił na jakiś czas Dumny Kavalaan. Kiedy przyjąłem dumne imiona i opublikowałem swe teorie, zdobyłem wysoką pozycję oraz wpływy w radzie związanych dumą, lecz wielu mnie znienawidziło. Wielu religijnych mężczyzn poczuło się osobiście urażonych moją tezą, że Kay Iron-Smith był kobietą. Sześciokrotnie wyzwano mnie na pojedynek tylko z tego powodu. Ostatnim razem Garse zabił człowieka, a ja zraniłem jego teyna tak poważnie, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. Nie chciałem, żeby to trwało dłużej. Wydawało mi się, że na Worlornie nie znajdziemy wrogów. Za moją namową rada Ironjade wysłała tu Gwen z jej ekologicznym programem. W tej samej chwili zdałem sobie jednak sprawę z działalności Lorimaara. Zdobył już pierwsze trofeum i wiadomość dotarła do Braithu, a stamtąd do nas. Omówiliśmy tę sprawę z Garse’em i zdecydowaliśmy położyć temu kres. To skrajnie wybuchowa sytuacja. Gdyby Kimdissianie się dowiedzieli, że Kavalarzy znowu polują na niby-ludzi, z radością przekazaliby tę wiadomość wszystkim światom zewnętrznym. Być może wiesz, że Kimdiss i Dumny Kavalaan nie darzą się sympatią. Nie boimy się samych Kimdissian, którzy, podobnie jak Emerelczycy, wyznają religię i filozofię odrzucającą przemoc. Inne światy Krawędzi mogą być jednak groźne. Wolfmani zawsze są porywczy i nieobliczalni, a Toberczycy mogliby zerwać umowy handlowe, gdyby się dowiedzieli, że Kavalarzy polują na ich spóźnialskich turystów. Być może nawet Avalon zwróciłby się przeciwko nam, gdyby wiadomość dotarła za Welon, i zabroniono by nam wstępu do Akademii. Nie możemy ryzykować. Lorimaar i jego towarzysze o to nie dbają, a rady schronień są bezsilne. Nie mają tu żadnej władzy, a poza tym tylko Ironjade’ów choć trochę obchodzą wydarzenia, do których dochodzi na umierającym świecie odległym o wiele lat świetlnych. Dlatego Garse i ja przeciwstawiamy się myśliwym z Braithu tylko we dwóch. Do tej pory nie doszło do otwartego konfliktu. Wędrujemy po wszystkich zakątkach planety, odwiedzamy wszystkie miasta w poszukiwaniu ludzi, którzy zostali na Worlornie. A tych, których znajdziemy, robimy korarielami. Natrafiliśmy tylko na nielicznych: dzikie dziecko, które zgubiło się podczas festiwalu, garstkę spóźnionych Wolfmanów w Mieście Haapali, myśliwego z Tary polującego na żelaznorożce. Każdemu z nich przekazałem dowód swego uznania… — uśmiechnął się — …małą, czarną, żelazną spinkę w kształcie banshee. To nadajnik zbliżeniowy, ostrzegający myśliwego, który podejdzie za blisko. Gdyby Braithowie tknęli kogoś, kto nosi taką spinkę, mojego korariela, czekałby ich pojedynek. Lorimaar może się wściekać, ale nie odważy się nas wyzwać. To by go kosztowało życie.
— Rozumiem — stwierdził Dirk. Sięgnął do kołnierza, odpiął małą żelazną spinkę i rzucił ją na stół między resztki śniadania. — To wszystko jest bardzo piękne, ale możesz sobie zabrać swoją spinkę. Nie jestem niczyją własnością. Już od dawna radzę sobie sam. Poradzę sobie również i teraz.
Vikary zmarszczył brwi.
— Gwen — zaczął — czy nie mogłabyś go przekonać, że byłoby bezpieczniej, gdyby…
— Nie — przerwała mu ostrym tonem. — Wiesz, że popieram to, co starasz się robić, Jaan. Ale rozumiem też uczucia Dirka. Ja również nie lubię być strzeżona i nie zgadzam się na status własności — oznajmiła stanowczo.
Vikary popatrzył na nich z bezradną miną.
— Proszę bardzo — mruknął, podnosząc odrzuconą przez Dirka spinkę. — Powinienem ci powiedzieć coś jeszcze, t’Larien. Mieliśmy więcej szczęścia w znajdowaniu ludzi niż Braithowie, dlatego że my szukamy w miastach, a oni, jako niewolnicy starych nawyków, polują w lasach. Rzadko udaje im się natrafić na kogoś w głuszy, a do tej pory nie mieli pojęcia, co robimy z Garse’em. Dziś rano jednak Lorimaar przyszedł do mnie ze skargą, gdyż poprzedniego dnia on i jego teyn natknęli się na atrakcyjną zwierzynę i nie mogli jej upolować. Tą zwierzyną był mężczyzna lecący samotnie na powietrznym ślizgu, wysoko nad górami. — Uniósł spinkę w kształcie banshee. — Gdybyś tego nie miał, strąciłby cię laserem albo zmusił do lądowania, a potem ścigał przez las i w końcu zabił.
Schował spinkę do kieszeni, popatrzył znacząco na Dirka przez dłuższą chwilę, a potem wyszedł.