— Dirk, Dirk, z pewnością nie mówisz tego poważnie. Nie, nie wierzę w to. Cały czas myślałem, no cóż, tak, że jesteś od nich lepszy. A teraz próbujesz mi powiedzieć coś takiego? Nie, ja śnię. To czyste szaleństwo!
Ruark odzyskał już częściowo równowagę. W długim zielonym szlafroku z pseudojedwabiu, wyszywanym w sowy, był bardziej podobny do siebie, choć w zagraconej pracowni wydawał się żałośnie nie na miejscu. Siedział na wysokim stołku, obrócony plecami do ciemnych, prostokątnych ekranów komputerowej konsoli. Obute w pantofle nogi skrzyżował w kostkach, a w pulchnych dłoniach trzymał wysoką, pokrytą szronem szklankę zielonego kimdissiańskiego wina. Butelka stała za jego plecami, obok dwóch pustych szklanek.
Dirk usiadł ze skrzyżowanymi nogami na blacie szerokiego, plastikowego stołu roboczego, wspierając się łokciem na pakiecie czujników. Zrobił sobie miejsce, przesuwając go w jedną stronę, a stos slajdów i papierów w drugą. W pomieszczeniu panował niewiarygodny bałagan.
— Nie rozumiem, co jest w tym szalonego — upierał się. Mówiąc, wędrował wzrokiem po pracowni. Nigdy tu jeszcze nie był. Miała rozmiary zbliżone do salonu w mieszkaniu Kavalarów, ale wydawała się znacznie mniejsza. Pod jedną ścianą ustawiono szereg małych komputerów, a po drugiej stronie wisiała wielka mapa Worlornu w kilkunastu różnych kolorach, w którą wetknięto mnóstwo rozmaitych szpilek i znaczników. Pośrodku stały trzy stoły robocze. Tu właśnie Gwen i Ruark zestawiali w całość fragmenty wiedzy, które udało im się zdobyć w głuszy umierającego świata festiwalowego. Dla Dirka pomieszczenie to wyglądało jednak jak wojskowa kwatera główna.
Nadal nie był do końca pewien, dlaczego tu przyszli. Po długich wyjaśnieniach Vikary’ego i pełnej jadu wymianie słów między Ruarkiem a dwoma Kavalarami, która nastąpiła potem, Kimdissianin wyszedł z hukiem, wracając z Dirkiem do swojego mieszkania. Nie wydawało się, by była to odpowiednia chwila na rozmowę z Gwen, ale gdy tylko Kimdissianin się przebrał i uspokoił nerwy porządnym łykiem wina, zażądał, by Dirk poszedł z nim na górę, do pracowni. Wziął ze sobą trzy szklanki, ale nikt poza nim nie pił. Dirk pamiętał jeszcze poprzedni raz i musiał też myśleć o jutrze. Powinien być w jak najlepszej kondycji. Poza tym jeśli kimdissiańskie wino zgadzało się ze swym kavalarskim odpowiednikiem równie kiepsko, jak Kimdissianie z Kavalarami, pić jedno po drugim byłoby czystym samobójstwem. Dlatego Ruark musiał pić sam.
— Szaleństwem — zaczął Kimdissianin, pociągnąwszy łyk zielonego trunku — jest, żebyś pojedynkował się jak Kavalar. Powiedziałem to, słyszę sam siebie, ale nie wierzę własnym uszom! Jaantony, tak, Garsey, jak najbardziej, i oczywiście ci Braithowie również. Wszystko to gwałtownicy, ksenofobiczne zwierzęta. Ale ty, ach, Dirk! Ty, człowiek z Avalonu, to poniżej twojej godności. Zastanów się, błagam, tak, błagam, pomyśl o mnie, o Gwen, o sobie samym. Jak, jak możesz mówić poważnie? Powiedz mi, muszę to wiedzieć. Z Avalonu! Dorastałeś pod bokiem Akademii Wiedzy Ludzkiej, tak, i Avalońskiego Instytutu Badań nad Nieludzkimi Inteligencjami, jego również. Na świecie Tomasa Chunga, świecie, który jest centralną bazą Zwiadu Kleronomasa. Otaczały cię cała ta historia i wiedza, tak wiele wiedzy, jak wiele jej jeszcze gdziekolwiek przetrwało, pomijając być może Starą Ziemię i Newholme. Wiele podróżowałeś, jesteś kulturalnym człowiekiem, widziałeś różne światy, wiele rozproszonych ludów. Tak! Wiesz lepiej. Musisz wiedzieć lepiej, nie? Tak!
Dirk zmarszczył brwi.
— Arkin, nie rozumiesz tego. Nie chciałem tej walki. To wszystko jest jakąś pomyłką. Próbowałem przeprosić Bretana, ale on nie chciał mnie słuchać. Co innego mam zrobić?
— Co masz zrobić? Ależ uciec, oczywiście. Zabrać słodką Gwen i opuścić Worlorn tak szybko, jak tylko zdołasz. Jesteś jej to winien, Dirk, wiesz o tym, prawda. Ona cię potrzebuje, tak, nikt inny nie może jej pomóc. A jak masz to zrobić? Będąc tak samo zły jak Jaan? Popełniając samobójstwo? Hę? Powiedz mi, Dirk, powiedz.
Znowu zaczęło mu się mieszać w głowie. Kiedy był z Janackiem i Vikarym, wszystko wydawało mu się jasne i łatwe do zaakceptowania. Teraz jednak Ruark mówił mu, że wszystko to nie jest słuszne.
— No, nie wiem — bronił się Dirk. — Rozumiesz, odrzuciłem opiekę Jaana, więc muszę bronić się sam, nieprawdaż? Kto inny przyjmie na siebie tę odpowiedzialność? Dokonałem wyborów i tak dalej. Pojedynek jest umówiony. Nie mogę się już wycofać.
— Oczywiście, że możesz — zaprzeczył Ruark. — Kto cię powstrzyma? Jakie prawo, hę? Na Worlornie nie ma prawa, żadnego prawa. Czysta prawda! Czy te zwierzęta mogłyby na nas polować, gdyby tu było prawo? Nie, ale prawa nie ma, więc wszyscy mają kłopot, lecz ty nie musisz się pojedynkować, chyba że sam tego chcesz.
Drzwi otworzyły się z cichym stukiem. Dirk odwrócił się i zobaczył wchodzącą do środka Gwen. Przymrużył powieki, lecz Kimdissianin się rozpromienił.
— Ach, Gwen — odezwał się — pomóż mi przemówić do rozsądku temu t’Larienowi. Ten ostatni dureń chce się pojedynkować, prawda, jakby był samym Garseyem.
Gwen podeszła bliżej i zatrzymała się między nimi. Miała na sobie spodnie z kameleonowej tkaniny — teraz ciemnoszarej — oraz czarny pulower, a na włosy założyła zieloną chustkę. Na jej świeżo umytej twarzy rysowała się powaga.
— Powiedziałam im, że zejdę na dół sprawdzić trochę danych — oznajmiła, przesuwając nerwowo koniuszkiem języka między wargami. — Nie wiem, co ci powiedzieć. Pytałam Garse’a o Bretana Braitha Lantry’ego. Dirk, bardzo prawdopodobne, że on cię jutro zabije.
Jej słowa przeszyły go dreszczem. Z jakiegoś powodu w ustach Gwen zabrzmiały one inaczej.
— Wiem o tym — odparł. — Ale to niczego nie zmienia. Gwen, gdybym chciał być bezpieczny, mógłbym po prostu zostać korarielem Ironjade, zgadza się?
Kiwnęła głową.
— Tak. Ale odrzuciłeś tę nazwę. Dlaczego?
— Co mi powiedziałaś w lesie? I potem znowu? O nazwach? Nie chcę być niczyją własnością, Gwen. Nie jestem korarielem.
Przyglądał się jej uważnie. Twarz Gwen pociemniała na bardzo krótką chwilę, a oczy powędrowały ku nefrytowi i srebru.
— Rozumiem — powiedziała głosem, który był niemal szeptem.
— Ale ja nie rozumiem — prychnął ze złością Ruark. — To będziesz korarielem. No i co z tego? To tylko słowo! Ale będziesz żył, hę?
Gwen popatrzyła na siedzącego na stołku Kimdissianina. Wyglądał raczej komicznie w swym długim szlafroku, ze złowrogą miną i szklanką w dłoni.
— Nie, Arkin — zaprzeczyła. — Na tym właśnie polegał mój błąd. Myślałam, że betheyn to tylko słowo.
Zaczerwienił się.
— Dobra, niech będzie! Dirk nie jest korarielem, pięknie. Nie jest niczyją własnością. Ale to nie znaczy, że musi się pojedynkować, nie, czysta nieprawda. Kavalarski kodeks to nonsens, wielka, dumna głupota, tak jest. Czy jesteś zobowiązany być głupi, Dirk? Być głupi i zginąć?
— Nie — zaprzeczył. Słowa Ruarka wzbudziły jego niepokój. Nie wierzył w kodeks Dumnego Kavalaanu. Ale w takim razie, co nim kierowało? Nie był tego pewien. Pomyślał, że chciał coś udowodnić, ale nie wiedział co ani komu. — Po prostu muszę to zrobić i tyle. To słuszny postępek.
— Słowa! — skontrował Ruark.
— Dirk, nie chcę, żebyś zginął — odezwała się Gwen. — Proszę. Nie rób mi tego.
Pulchny Kimdissianin zachichotał.
— Nie, przekonamy go, żeby tego nie robił nam dwojgu, hę? — Wysiorbał głośno łyk wina. — Wysłuchaj mnie, Dirk, czy możesz zrobić dla mnie chociaż tyle?
Dirk kiwnął głową z naburmuszoną miną.
— Świetnie. Najpierw odpowiedz mi, czy wierzysz w kodeks pojedynkowy? Jako instytucję społeczną? Jako normę moralną? Powiedz mi, naprawdę wierzysz?
— Nie wierzę — przyznał Dirk. — Ale sądzę, że Jaan również nie wierzy. Tak przynajmniej sugerują niektóre jego uwagi. Ale mimo to pojedynkuje się, jeśli musi. Nie zrobić tego byłoby tchórzostwem.
— Nie, nikt cię nie uważa za tchórza, ani nawet jego. Jaantony może być Kavalarem, ze wszystkim, co w tym złe, ale nawet ja nie powiem, że jest tchórzem. Ale istnieją różne rodzaje odwagi, nie? Czy gdyby w tej wieży wybuchł pożar, zaryzykowałbyś życie, żeby uratować Gwen i może mnie? Albo nawet Garse’a?
— Mam taką nadzieję — odparł Dirk.
Ruark kiwnął głową.
— Sam widzisz, że jesteś odważny. Nie musisz popełniać samobójstwa, żeby to udowodnić.
Gwen też kiwnęła głową.
— Pamiętaj, co mi powiedziałeś wczorajszej nocy w Kryne Lamiya o życiu i śmierci, Dirk. Po tych słowach nie możesz się teraz zabić, prawda?
Zmarszczył brwi.
— To nie jest samobójstwo, do cholery.
Ruark parsknął śmiechem.
— Nie? Ale coś bardzo zbliżonego. Może wydaje ci się, że go pokonasz?
— Nie, ale…
— Jeśli wypuści miecz z ręki, bo na przykład palce mu się spocą, to czy go zabijesz?
— Nie — zapewnił Dirk. — Ale…
— To byłby niesłuszny postępek, tak, prawda? Tak! No więc, pozwolić, żeby on ciebie zabił, byłoby tak samo niesłuszne. Nawet dać mu na to szansę. To głupota. Nawet nie jesteś Kavalarem, więc nie mów mi o Jaantonym. On może mieć wątpliwości, ale nadal pozostaje zabójcą. Ty jesteś lepszy od niego, Dirk. I on ma też usprawiedliwienie, bo wydaje mu się, że walczy o to, by zmienić swoich rodaków. Ma potężny kompleks zbawcy, nasz Jaan, ale nie będziemy z niego drwić, nie. Ty nie masz nawet takiego powodu. Prawda?
— Pewnie nie mam. Ale, do cholery, Ruark, to, co on robi, jest słuszne. Nie miałeś zbyt pewnej miny, kiedy powiedział ci na górze, że Braithowie upolowaliby cię, gdyby nie jego opieka.
— Nie miałem i nie czułem się zbyt pewnie, nie przeczę. Ale to nic nie zmienia. Może jestem korarielem, może Braithowie są gorsi od Ironjade’ów, a Jaan używa przemocy po to, by powstrzymać jeszcze gorszą przemoc, możliwe. Czy to słuszne? Ach, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. To trudny moralny dylemat, czysta prawda! Może pojedynki Jaana pomagają w czymś jego ludowi i nam, hę? Ale twój pojedynek to czyste szaleństwo. To nic nie da, jeśli zginiesz. A Gwen zostanie z Jaanem i Garse’em na zawsze, chyba że przegrają pojedynek, a wtedy nie czeka jej przyjemny los.
Ruark przerwał na chwilę, dopił wino i obrócił się na stołku, by znowu sobie nalać. Dirk siedział nieruchomo. Gwen nie spuszczała z niego wzroku, czuł na sobie jej ciężkie spojrzenie. W głowie mu się kłębiło. Ponownie pomyślał, że Ruark doszczętnie mu w niej zamieszał. Musiał wybrać słuszną drogę, ale która droga była słuszna? Wszystkie jego decyzje i intuicyjne przekonania przestały mieć sens. W pracowni zapadła głęboka cisza.
— Nie ucieknę — oznajmił wreszcie Dirk. — Ale nie będę się też pojedynkował. Pójdę tam i oznajmię im moją decyzję, odmówię walki.
Kimdissianin z chichotem zakręcił winem w szklance.
— No cóż, jest w tym pewna moralna odwaga. Czysta prawda. Jezus Chrystus, Sokrates, Erika Stormjones i teraz Dirk t’Larien, wielcy męczennicy historii, tak. Może ten poeta z Redsteel coś o tobie napisze.
Odpowiedź Gwen była poważniejsza.
— To są Braithowie, Dirk, związani dumą ze starej szkoły. Na Dumnym Kavalaanie nikt nie mógłby cię wyzwać na pojedynek. Rady związanych dumą uznają fakt, że pozaświatowcy nie stosują się do ich kodeksu. Ale tu sytuacja wygląda inaczej. Arbiter ogłosiłby przepadek twojego życia. Bretan Braith i jego bracia ze schronienia zabiliby cię albo urządziliby na ciebie polowanie. W ich oczach, odmawiając stawienia się, udowodniłbyś, że jesteś niby-człowiekiem.
— Nie mogę uciec — powtórzył Dirk. Nagle zabrakło mu argumentów. Nie zostało mu nic poza uczuciem, determinacją, by stawić czoło temu, co miało się wydarzyć rano.
— Odsuwasz od siebie jedyne rozsądne rozwiązanie, tak, czysta prawda. To nie jest tchórzostwo, Dirk. To najodważniejszy ze wszystkich wyborów, tak o tym pomyśl. Uciekając, narazisz się na ich wzgardę. I tak zresztą będzie ci groziło niebezpieczeństwo. Być może na ciebie zapolują, Bretan Braith, jeśli przeżyje, albo inni, jeśli zginie, kto wie? Ale będziesz żył i może uda ci się im umknąć, pomóc Gwen.
— Nie mogę — sprzeciwił się Dirk. — Obiecałem im, Jaanowi i Garse’owi.
— Obiecałeś? Co? Że zginiesz?
— Nie. Tak. To znaczy, Jaan kazał mi obiecać, że będę bratem dla Janacka. Nie musieliby się pojedynkować, gdyby Vikary nie próbował wyciągnąć mnie z kłopotów.
— Po tym, jak Garse cię w nie wpakował — stwierdziła z goryczą Gwen. Dirk poderwał się, słysząc nagły ton jadu w jej cichym głosie.
— Oni też mogą jutro zginąć — dodał niepewnie. — I to ja jestem za to odpowiedzialny. A teraz mówisz, że powinienem ich opuścić.
Gwen podeszła bardzo blisko do niego i uniosła dłonie. Musnęła lekko palcami jego policzki, odgarnęła z czoła kosmyk siwo-brązowych włosów. Jej wielkie zielone oczy spojrzały prosto w jego oczy. Dirk nagle przypomniał sobie inne obietnice: szeptoklejnot, szeptoklejnot. W jednej chwili wróciły wspomnienia dawno minionych chwil, świat zawirował wokół niego, a granice między słusznością a jej brakiem zaczęły się zacierać.
— Dirk, wysłuchaj mnie — zaczęła z namysłem Gwen. — Jaan stoczył z mojego powodu sześć pojedynków. Garse, który nawet mnie nie kocha, towarzyszył mu w czterech z nich. Zabijali ludzi dla mnie, dla mojej dumy, mojego honoru. Nie prosiłam o to, podobnie jak ty nie prosiłeś o ich opiekę. To było ich wyobrażenie o moim honorze, nie moje. Niemniej jednak toczyli tamte pojedynki dla mnie, tak samo jak ten mają stoczyć dla ciebie. A mimo to prosiłeś mnie, bym ich opuściła, wróciła do ciebie, znowu cię pokochała.
— Prosiłem — przyznał Dirk. — Ale… sam nie wiem. Już zostawiłem za sobą ślad ze złamanych obietnic. — Jego głos był pełen bólu. — Jaan nazwał mnie kethem.
Ruark prychnął pogardliwie.
— A gdyby nazwał cię obiadem, to wskoczyłbyś do pieca, hę?
Gwen pokiwała ze smutkiem głową.
— I co się z tym wiąże? Obowiązek? Zobowiązanie?
— Pewnie tak — przyznał z niechęcią.
— Sam sobie odpowiedziałeś, Dirk. Próbowałeś mnie przekonać, jak powinnam ci odpowiedzieć. Jeśli czujesz się tak mocno zobowiązany spełnić obowiązki krótkoterminowego ketha, mimo że takie więzy w ogóle nie istnieją na Dumnym Kavalaanie, to jak możesz ode mnie żądać, żebym odrzuciła nefryt i srebro? Betheyn znaczy więcej niż keth.
Ponownie musnęła jego twarz miękkimi dłońmi i odsunęła się.
Dirk wyciągnął nagle rękę i złapał kobietę za nadgarstek. Lewy nadgarstek. Zacisnął dłoń na zimnym metalu i gładzonym nefrycie.
— Nie — powiedział.
Gwen milczała. Czekała.
Dirk zapomniał o Ruarku. Pracownia pogrążyła się dla niego w ciemności. Istniała tylko Gwen, która patrzyła na niego wielkimi, zielonymi oczyma pełnymi… czego? Obietnic? Gróźb? Utraconych marzeń? Czekała w milczeniu, podczas gdy on szukał właściwych słów, nie wiedząc, co za chwilę powie. Czuł chłodny dotyk nefrytu i srebra i wspominał.
Czerwone łzy pełne miłości, owinięte w srebrną folię i aksamit, płonące okrutnie zimnym ogniem.
Twarz Jaana: wydatne kości policzkowe, gładko wygolona, kwadratowa żuchwa, rzedniejące czarne włosy i swobodny uśmiech. Jego głos, spokojny jak stal, zawsze opanowany: „Ale ja istnieję”.
Białe, widmowe wieże Kryne Lamiya, które zawodziły, drwiły, wyśpiewywały jaskrawą rozpacz w rytm odległych, pozbawionych znaczenia tonów bębna. A pośrodku tego wszystkiego sprzeciw, determinacja. Przez krótką chwilę wiedział wówczas, co powinien rzec.
Twarz Garse’a Janacka: odległa — oczy koloru niebieskiego dymu, sztywno trzymana głowa, zaciśnięte usta, wroga — lód w oczach, złowrogi uśmieszek ukryty pod bujną brodą, pełna gorzkiego humoru — szybkie ruchy oczu, zęby obnażone w grymasie.
Bretan Braith Lantry, tik i świecikowe oko, budząca strach oraz litość postać i zimny, przerażający pocałunek.
Czerwone wino w obsydianowych kielichach, szczypiące w oczy opary, pokój pełen woni cynamonu i dziwnego poczucia bliskości.
Słowa. Jaan rzekł: „Nowym, szczególnym rodzajem brata ze schronienia”.
Słowa. Garse zapowiedział: „On nie dochowa wiary”.
Twarz Gwen, młodszej Gwen, szczuplejszej, o z jakiegoś powodu większych oczach. Śmiejąca się Gwen. Płacząca Gwen. Gwen podczas orgazmu. Trzymała go mocno, jej piersi były zaczerwienione, a rumieniec rozprzestrzeniał się po całym ciele. Gwen szepcząca do niego: „Kocham cię, kocham cię”. Jenny! Samotny, czarny cień, popychający tyczką niską barkę wzdłuż ciągnącego się bez końca mrocznego kanału. Wspomnienia. Zacisnął drżącą dłoń na jej nadgarstku.
— A jeśli nie będę się pojedynkował, to czy opuścisz dla mnie Jaana? — zapytał. — Odejdziesz ze mną?
Odpowiedziała boleśnie powolnym kiwnięciem głowy.
— Tak. Myślałam o tym cały dzień, rozmawiałam na ten temat z Arkinem. Zaplanowaliśmy, że on przyprowadzi cię tutaj, a ja powiem Jaanowi i Garse’owi, że muszę iść pracować.
Dirk rozprostował odrętwiałe nogi. Gdy z zesztywniałych nóg odpływał sen, czuł się tak, jakby przeszywały je setki małych ostrzy. Wstał. Podjął już decyzję.
— To znaczy, że i tak miałaś zamiar to zrobić? To nie tylko z powodu pojedynku?
Kiwnęła głową.
— W takim razie zgoda. Kiedy będziemy mogli opuścić Worlorn?
— Za dwa tygodnie i trzy dni — odparł Ruark. — Wtedy przylatuje najbliższy statek.
— Będziemy musieli się ukryć — stwierdziła Gwen. — W tej sytuacji to jedyne bezpieczne rozwiązanie. Po południu nie byłam pewna, czy mam poinformować Jaana o swej decyzji, czy po prostu go zostawić. Pomyślałam sobie, że może omówię to z tobą, a potem porozmawiamy z nim razem, ale ten pojedynek załatwia sprawę. Teraz nie pozwolą ci odejść.
Ruark zlazł ze stołka.
— No to idźcie — powiedział. — Ja tu zostanę i będę miał na wszystko oko. Będziecie mogli się ze mną skontaktować i powiem wam, co się stało. Nic nie powinno mi grozić, chyba że Garsey i Jaantony przegrają swój pojedynek. Wtedy szybko ucieknę i dołączę do was, hę?
Dirk ujął dłonie Gwen.
— Kocham cię — zapewnił. — Nadal cię kocham.
Uśmiechnęła się z powagą.
— Tak. Cieszę się z tego, Dirk. Może nam się uda. Ale musimy działać szybko i zniknąć bez śladu. Od tej chwili wszyscy Kavalarzy będą dla nas trucizną.
— Dobrze — zgodził się. — Gdzie?
— Zejdź po swoje rzeczy. Będziesz potrzebował ciepłego ubrania spotkamy się na dachu. Weźmiemy autolot i po drodze zdecydujemy, dokąd lecimy.
Dirk kiwnął głową i pocałował ją szybko.
Gdy niebo oblał pierwszy rumieniec jutrzenki — karmazynowa łuna widoczna nad horyzontem na wschodzie — lecieli nad ciemnymi rzekami i pofałdowanymi wzgórzami Błoni. Po chwili wzeszło pierwsze z żółtych słońc, a ciemność na dole przerodziła się w szarą, poranną mgłę, która szybko się rozpraszała. Kabina autolotu była jak zwykle otwarta, a Gwen rozwinęła maksymalną prędkość, zimny wicher zawodził więc przeraźliwie, uniemożliwiając rozmowę. Dirk zasnął u boku prowadzącej maszynę Gwen, skulony pod brązowym patchworkowym szynelem, który dał mu Ruark, zanim odlecieli.
Gdy pojawiła się przed nimi świetlista włócznia Wyzwania, Gwen obudziła Dirka, szturchając go delikatnie w ramię. Spał lekko i niespokojnie. Natychmiast wyprostował się z szerokim ziewnięciem.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział niepotrzebnie.
Gwen nic nie odpowiedziała. W miarę jak emerelskie miasto się zbliżało, manta zwalniała lot.
Dirk skierował wzrok w stronę świtu.
— Wzeszło drugie słońce — zauważył — i, spójrz, prawie widać Tłustego Szatana. Chyba już wiedzą, że uciekliśmy.
Pomyślał o Vikarym i Janacku, którzy czekali na niego przy narysowanym kredą kwadracie śmierci, czekali razem z Braithami. Bretan z pewnością spacerował niecierpliwie w kółko i wydawał z siebie swój dziwny odgłos. Jego oko było ciemne w blasku poranka, martwy węgielek w naznaczonej bliznami twarzy. Być może już nie żył, on albo Jaan czy Garse Janacek. Dirk zaczerwienił się przelotnie ze wstydu. Przysunął się do Gwen i objął ją ramieniem. Wyzwanie rosło przed nimi. Kobieta skierowała autolot stromo w górę, przeszywając ławicę białych, strzępiastych chmur. Kiedy się zbliżyli, czarna otchłań pokładu parkingowego rozbłysła światłami i Dirk przeczytał cyfry. Pięćset dwudzieste piętro. Lądowisko było ogromne, nieskalanie czyste i opustoszałe.
— Witajcie — rozległ się znajomy głos, gdy manta opadła powoli na płyty. — Jestem Głosem Wyzwania. Czy mogę was ugościć? Gwen wyłączyła moc i zeszła po skrzydle maszyny.
— Chcemy zostać tymczasowymi lokatorami.
— Opłaty nie są wygórowane — zapewnił Głos.
— W takim razie zaprowadź nas do mieszkania.
Otworzyła się przed nimi ściana, zza której wyłonił się kolejny wehikuł na balonowych oponach. Nie różnił się od tego, którym jeździli podczas swej pierwszej wizyty, niczym oprócz koloru. Gwen wsiadła do pojazdu, a Dirk zaczął ładować do niego bagaże z autolotu: pakiet czujników, który kobieta zabrała ze sobą, trzy torby wypchane ubraniami oraz zestaw polowy wypełniony sprzętem używanym podczas wypraw w głuszę. Na dnie stosu leżały dwa powietrzne ślizgi razem z butami, ale Dirk zostawił je w autolocie.
Pojazd ruszył przed siebie i Głos zaczął im opowiadać o różnych rodzajach mieszkań, jakie mógł im zaoferować. W Wyzwaniu można było znaleźć pokoje umeblowane w stu różnych stylach, by pozaświatowcy czuli się tu jak w domu. Dominował jednak styl Emerelu p.i.
— Coś prostego i taniego — zdecydował Dirk. — Wystarczy nam dwuosobowe łóżko, kuchenka i wodny prysznic.
Głos skierował ich do małego mieszkanka o pastelowo niebieskich ścianach, które znajdowało się dwa piętra wyżej. Było tam dwuosobowe łóżko, wypełniające większą część pokoju, wbudowana w jedną ze ścian kuchenka oraz wielki, kolorowy ekran ścienny, zajmujący trzy czwarte drugiej ściany.
— Prawdziwy emerelski splendor — stwierdziła z sarkazmem Gwen, gdy weszli do środka. Odstawiła pakiet czujników, zdjęła ubranie i opadła z radością na łóżko. Dirk wepchnął przyniesione przez siebie torby do ściennej szafki z suwanymi drzwiami, a potem usiadł na brzegu łóżka obok nóg Gwen i spojrzał na ekran ścienny.
— Do waszej dyspozycji jest szeroka oferta taśm bibliotecznych odezwał się Głos. — Z żalem informuję, że regularne programy festiwalowe zakończyły już funkcjonowanie.
— Czy kiedykolwiek się wyłączasz? — warknął Dirk.
— Podstawowy monitoring funkcjonuje bezustannie, dla waszego bezpieczeństwa, ale jeśli sobie życzycie, moją funkcję usługową można w waszym otoczeniu tymczasowo wyłączyć. Niektórzy lokatorzy wolą to rozwiązanie.
— Ja również — stwierdził Dirk. — Wyłącz się.
— Jeśli zmienicie zdanie lub zażyczycie sobie jakiejś usługi — oświadczył Głos — wystarczy wcisnąć guzik oznaczony gwiazdą przy dowolnym pobliskim ekranie ściennym, i znowu będę na wasze rozkazy.
Głos umilkł.
Dirk zaczekał chwilkę.
— Głosie? — zapytał. Nikt mu nie odpowiedział. Kiwnął z zadowoleniem głową i ponownie zajął się oględzinami ekranu. Gwen zdążyła już zasnąć. Leżała na boku, obejmując głowę rękami.
Dirk rozpaczliwie pragnął porozmawiać z Ruarkiem, by dowiedzieć się, co wydarzyło się podczas pojedynku, kto zginął, a kto ocalił życie. Nie sądził jednak, by było to w tej chwili bezpieczne.
— Jeden z Kavalarów — albo więcej niż jeden — mógł dotrzymywać Kimdissianinowi towarzystwa w jego mieszkaniu albo w pracowni. Gdyby się z nim połączył, zdradziłby, gdzie się znajdują.
Będzie musiał zaczekać. Przed odlotem Kimdissianin podał im numer do opuszczonego mieszkania, położonego dwa piętra nad jego lokum, i powiedział Dirkowi, żeby spróbował się z nim skomunikować zaraz po zmierzchu. Obiecał, że jeśli będzie to bezpieczne, pójdzie tam i odpowie na sygnał. Gdyby było to zbyt ryzykowne, odpowiedzi nie będzie. Tak czy inaczej, Ruark nie wiedział, dokąd udało się dwoje zbiegów, więc Kavalarzy nie mogli wydobyć z niego tej informacji nawet siłą.
Dirk czuł się bardzo zmęczony. Choć przespał się chwilę w autolocie, bardzo ciążyło mu wyczerpanie, zabarwione też mrocznym poczuciem winy. Choć Gwen wreszcie znów była obok niego, nie budziło to w nim radości. Być może nadejdzie ona później, gdy znikną inne troski i poznają się oboje na nowo, tak jak znali się na Avalonie, siedem długich lat temu. To jednak będzie mogło się stać dopiero wtedy, gdy opuszczą bezpiecznie Worlorn, znajdą się daleko od Jaana Vikary’ego, Garse’a Janacka i wszystkich innych Kavalarów, daleko od martwych miast i umierających lasów. Wrócą razem do Welonu Kusicielki, myślał Dirk, siedząc na łóżku i wpatrując się tępo w pusty ekran, opuszczą Krawędź, polecą na Tarę, na Braque albo jakiś inny normalny świat, być może z powrotem na Avalon. Może powędrują jeszcze dalej, na Gullivera, Vagabonda bądź Starego Posejdona. Było sto światów, których nigdy nie widział, tysiąc światów, więcej — światów ludzi, nieludzi i obcych, odległych, romantycznych miejsc, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Dumnym Kavalaanie ani o Worlornie. Zobaczą te światy we dwoje.
Był zbyt zmęczony, by zasnąć, niespokojny i pełen obaw. Dlatego zaczął się bawić ekranem, machinalnie badając jego możliwości. Włączył go i nacisnął guzik oznaczony symbolem zapytania, tak jak zrobił to poprzedniego dnia w mieszkaniu Ruarka w Larteynie. Przed jego oczyma pojawiła się ta sama lista usług, lecz tym razem znaki były trzy razy większe. Przyglądał się im uważnie, by dowiedzieć się jak najwięcej. Być może znajdzie jakąś informację, która okaże się użyteczna, dowie się o czymś, co mogłoby im pomóc.
Na liście znajdował się numer wiadomości planetarnych. Wcisnął go, w nadziei, że znajdzie notatkę o porannym pojedynku w Larteynie albo może nekrolog. Obraz przybrał jednak szarą barwę. Białe litery: „Usługa wycofana” migały na nim, dopóki Dirk nie wyczyścił ekranu.
Mężczyzna zmarszczył brwi i wypróbował inny numer, informację kosmoportu, chcąc sprawdzić otrzymane od Ruarka dane na temat statku. Tym razem miał więcej szczęścia. W ciągu najbliższych dwóch standardowych miesięcy Worlorn miały odwiedzić trzy gwiazdoloty. Najbliższy przylatywał za ponad dwa tygodnie, tak jak mówił Kimdissianin. Był to kursujący po Krawędzi wahadłowiec o nazwie „Teric neDahlir”. Ruark nie wspomniał jednak o fakcie, że statek kierował się na zewnątrz. Leciał z Kimdissa na Eshellin i Świat Oceanu Czarnego Wina, a wreszcie na Emerel p.i., z którego pochodził. Tydzień po nim miał się tu zjawić statek dostawczy z Dumnego Kavalaanu. Potem nie było już nic aż do chwili, gdy „Postrach Zapomnianych Wrogów” wracał ku środkowi galaktyki.
Nie było mowy, by mieli czekać tak długo. Będą musieli złapać z Gwen „Terica neDahlira” i na którymś z dalszych światów przesiąść się na inny gwiazdolot. Dirk doszedł do wniosku, że najbardziej ryzykowne będzie dostanie się na pokład statku. Kavalarzy nie mieli właściwie szans znaleźć ich w Wyzwaniu, gdyż musieliby przeszukać całą planetę, ale Jaan Vikary z pewnością się domyśli, że będą chcieli opuścić Worlorn tak szybko, jak to tylko możliwe. To oznaczało, że gdy nadejdzie czas, może na nich czekać w kosmoporcie. Dirk nie miał pojęcia, jak sobie wtedy poradzą. Mógł jedynie żywić nadzieję, że nie okaże się to konieczne.
Wyczyścił ekran i wypróbował inne numery, zapamiętując, które funkcje zostały całkowicie wyłączone, a które tylko zredukowano do minimum — na przykład medyczną pomoc w nagłych wypadkach — a które nadal utrzymywano na takim samym poziomie jak w czasie trwania festiwalu. Nie zawsze przestawały one funkcjonować we wszystkich miastach jednocześnie, co przekonało Dirka, że podjęli słuszną decyzję, wybierając Wyzwanie. Emerelczycy byli zdeterminowani udowodnić, że ich arkologia jest nieśmiertelna. Dlatego, odlatując, nie wyłączyli niemal niczego, rzucając rękawicę zimnu, ciemności i nadchodzącemu lodowi. Życie w tym mieście będzie łatwe. W porównaniu z nim inne miasta były w bardzo kiepskim stanie. W czterech z czternastu moc wyłączono całkowicie i spowiła je ciemność, a w jednym spowodowana wiatrem i deszczem erozja posunęła się tak daleko, że rozsypywało się już w gruzy.
Dirk od czasu do czasu wciskał kolejne guziki, lecz w końcu zaczęło go to nużyć. Poczuł się znudzony i niespokojny. Gwen spała. Był jeszcze ranek i nie mógł się skomunikować z Ruarkiem. Zgasił ekran ścienny, umył się pobieżnie w kabinie recyklingowej, a potem wrócił do łóżka i wyłączył tafle świecące. Minęło trochę czasu, nim zdołał zasnąć. Leżał w ciepłym mroku, wpatrując się w sufit, i słuchał cichego oddechu Gwen, lecz jego umysł przebywał daleko, pogrążony w niespokojnych myślach.
Wkrótce wszystko znowu będzie dobrze, powtarzał sobie, tak jak było na Avalonie. Nie potrafił jednak w to uwierzyć. Nie czuł się tak, jak ten dawny Dirk t’Larien, Dirk Gwen, choć obiecał sobie, że znowu się nim stanie. Miał wrażenie, że nic się nie zmieniło. Trzymał się życia, pełen znużenia i pozbawiony nadziei, tak samo jak na Braque i wcześniej na innych światach. Jego Jenny wróciła do niego i powinien się z tego cieszyć, ale czuł się słaby i zmęczony, jakby znowu ją zawiódł.
Odepchnął od siebie te myśli i zamknął oczy.
Kiedy się ocknął, było późne popołudnie. Gwen już wstała. Dirk wziął prysznic i przebrał się w miękkie, wyblakłe ubranie z avalońskich syntetyków. Potem oboje wyszli na korytarze, by zwiedzić 522 piętro Wyzwania. Idąc, trzymali się za ręce.
Ich apartament był jednym z tysięcy podobnych, znajdujących się w mieszkalnej części budynku. Otaczały go inne, różniące się od niego tylko numerami na drzwiach. Podłogi, ściany i sufity korytarzy pokrywały dywany intensywnie kobaltowej barwy, a wiszące na skrzyżowaniach lampy — przyćmione, niedrażniące oczu kule — miały ten sam odcień.
— To nudne — stwierdziła Gwen po kilku minutach wędrówki. — Ta monotonia budzi przygnębienie. I nigdzie nie widzę żadnych planów. Dziwię się, że ludzie tu nie błądzą.
— Pewnie zawsze mogą zapytać Głos o drogę — podsunął Dirk.
— Masz rację. Zapomniałam o tym. — Zmarszczyła brwi. — Co się stało z Głosem? Ostatnio nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
— Kazałem mu się zamknąć — wyjaśnił Dirk. — Ale nadal nas obserwuje.
— A możesz go znowu włączyć?
Kiwnął głową i zatrzymał się, a potem poprowadził ją ku najbliższym czarnym drzwiom. Tak jak się tego spodziewał, apartament był niezamieszkany i drzwi otworzyły się łatwo pod jego dotykiem. Wewnątrz wszystko wyglądało tak samo: łóżko, rozkład, ekran ścienny.
Dirk włączył ekran, nacisnął guzik oznaczony gwiazdą i znowu wyłączył urządzenie.
— Czy mogę wam pomóc? — zapytał Głos.
Gwen uśmiechnęła się do Dirka, rozciągając usta w słabym grymasie. Wydawało się, że jest tak samo zmęczona jak on. W kącikach jej ust rysowały się bruzdy.
— Tak — odparła. — Chcemy się czymś zająć. Znajdź nam jakąś rozrywkę. Pomóż zabić czas. Pokaż nam miasto.
Dirk pomyślał, że kobieta mówi trochę zbyt szybko, jak ktoś, kto gorączkowo pragnie oderwać myśli od nieprzyjemnego tematu. Zadał sobie pytanie, czy słyszy w jej głosie strach o ich bezpieczeństwo czy też niepokój o Jaana Vikary’ego.
— Rozumiem — odezwał się Głos. — Pozwólcie więc, bym stał się waszym przewodnikiem po cudach Wyzwania, w którym chwała Emerelu p.i. narodziła się raz jeszcze na odległym Worlornie.
Wskazał im drogę do najbliższego szeregu kabin i opuścili bezkresne królestwo prostych, kobaltowych korytarzy, przechodząc do barwniejszych i bardziej urozmaiconych miejsc.
Wznieśli się aż do Olimpu, luksusowej sali na samym szczycie miasta, i stanęli na czarnym, sięgającym kostek dywanie, spoglądając na zewnątrz przez jedyne, ogromne okno Wyzwania. Kilometr pod nimi mknęła ławica ciemnych chmur, niesiona zimnym wichrem, którego nie czuli. Dzień był mroczny i ponury, Oko Piekieł jak zwykle gorzało na niebie złowrogim blaskiem, ale jego żółci towarzysze zniknęli za zasnuwającą niebo szarą mgiełką. Ze szczytu arkologii Gwen i Dirk widzieli odległe góry oraz niewyraźny, ciemnozielony pas leżących w dole Błoni. Robokelner przyniósł drinki z lodem.
Przeszli do centralnego szybu, cylindra przeszywającego miasto od szczytu aż po podstawę. Stanęli na najwyższym balkonie, wzięli się za ręce i spojrzeli razem w dół, gdzie niezliczone szeregi balkonów niknęły w mrocznej głębinie. Potem otworzyli bramę z kutego żelaza i skoczyli w delikatne objęcia ciepłego prądu wstępującego. Centralny szyb służył rozrywce. Utrzymywała się w nim śladowa grawitacja, która właściwie nawet nie zasługiwała na tę nazwę — mniej niż jedna setna procentu emerelskiego standardu.
Wybrali się na przechadzkę zewnętrznym bulwarem, szerokim, pochyłym korytarzem, który wił się spiralnie wokół krawędzi miasta niczym gwint ogromnej śruby. Ambitny turysta mógł wejść nim od poziomu ziemi aż na sam szczyt. Po obu stronach bulwaru rozmieszczono restauracje, muzea i sklepy. Między nimi biegły opustoszałe pasma ruchu dla samochodów na balonowych kołach, a także inne, przeznaczone dla szybszych pojazdów. Środkowe pasmo bulwaru tworzyło dwanaście ruchomych chodników — sześć z nich poruszało się w górę, a drugie sześć w dół. Gdy rozbolały ich nogi, weszli na pas, potem przeszli na szybszy i wreszcie na jeszcze szybszy. Głos zwracał ich uwagę na najciekawsze z mijanych obiektów, lecz żaden z nich nie wydawał się szczególnie interesujący.
Pływali nago w Emerelskim Oceanie, słodkowodnym pseudomorzu, które zajmowało większą część dwieście trzydziestego pierwszego i dwieście trzydziestego drugiego piętra. Woda była tu jaskrawozielona i krystalicznie czysta. Widzieli nawet sznury glonów, wijące się na dnie dwa piętra niżej. Pod świecącymi taflami woda iskrzyła się jasnym blaskiem, tworząc złudzenie słonecznego światła. W dolnych partiach oceanu pływały niewielkie ryby, a na powierzchni kołysały się wodorosty, przypominające wielkie grzyby z zielonego filcu.
Zjechali z rampy na silnikowych nartach. Po krótkiej, przyprawiającej o zawrót głowy jeździe po niskotarciowym plastiku dotarli z setnego piętra na pierwsze. Dirk dwukrotnie się przewrócił, lecz odbił się tylko od powierzchni i pędził dalej.
Zwiedzili bezgrawitacyjną salę gimnastyczną.
Zaglądali do ciemnych sal, zbudowanych dla tysięcy widzów, ale nie chcieli oglądać zarejestrowanych na holotaśmach przedstawień, które proponował im Głos.
Zjedli posiłek, pośpiesznie i bez apetytu, w kawiarni na chodniku tłocznego ongiś pasażu handlowego.
Zapuścili się do dżungli powykręcanych drzew i żółtego mchu, gdzie wszystkie odgłosy zwierząt odtwarzano z taśmy. Odbijały się one dziwnymi echami od ścian gorącego, parnego parku.
Na koniec, nadal niespokojni i podenerwowani, tylko w niewielkim stopniu ukojeni tymi wszystkimi widokami, kazali Głosowi zawieźć się z powrotem do pokoju. Dowiedzieli się od niego, że na zewnątrz nad Worlornem zapada już prawdziwy zmierzch.
Dirk stanął w wąskiej przestrzeni między łóżkiem a ścianą, a Gwen usiadła tuż za nim.
Ruark nie odpowiadał przez długi czas. Zbyt długi. Dirk zadał sobie z niepokojem pytanie, czy nie wydarzyło się coś strasznego. Ale w tej samej chwili, gdy o tym pomyślał, pulsujące niebieskie światło zgasło i ekran wypełniła pucołowata twarz kimdissiańskiego ekologa. Za jego plecami widać było opustoszałe, pokryte szarym całunem kurzu mieszkanie.
— I co? — zapytał Dirk, oglądając się na Gwen. Kobieta przygryzała wargę, a jej prawa dłoń spoczywała na bransolecie z nefrytu i srebra, którą nadal nosiła na lewym przedramieniu.
— Dirk? Gwen? Czy to wy? Nie widzę was, nie, mój ekran jest ciemny.
Jasne oczy Ruarka poruszały się niespokojnie, a jeszcze jaśniejsze włosy opadały mu w strąkach na czoło.
— Pewnie, że my — warknął Dirk. — Kto jeszcze połączyłby się z tym numerem?
— Nie widzę was — powtórzył Ruark.
— Arkin — odezwała się siedząca na łóżku Gwen. — Gdybyś nas zobaczył, dowiedziałbyś się, gdzie jesteśmy.
Ruark pokiwał głową. Leciutko zaznaczał mu się podwójny podbródek.
— Tak, nie pomyślałem, masz rację. Lepiej, żebym nie wiedział, tak.
— Pojedynek — przypomniał mu Dirk. — Dziś rano. Co się wydarzyło?
— Czy Jaanowi nic się nie stało? — zapytała Gwen.
— Nie było pojedynku — poinformował ich Ruark. Nadal poruszał nerwowo oczyma. Dirk pomyślał, że Kimdissianin pewnie szuka czegoś, na czym mógłby zatrzymać spojrzenie. A może bał się, że do pustego lokum za chwilę wpadną Kavalarzy. — Poszedłem zobaczyć, ale nie było pojedynku, czysta prawda.
Z ust Gwen wyrwało się słyszalne westchnienie.
— To znaczy, że nic się nikomu nie stało? Co z Jaanem?
— Jaantony jest cały i zdrowy, tak samo Garsey i Braithowie — zapewnił Ruark. — Nie było żadnego strzelania ani zabijania, ale kiedy Dirk się nie zjawił, żeby zginąć zgodnie z planem, wszyscy wpadli w szał, tak.
— Opowiedz mi o tym — zażądał cicho Dirk.
— Tak, no więc, z twojego powodu drugi pojedynek odłożono.
— Odłożono? — zapytała Gwen.
— Odłożono — powtórzył Ruark. — Będą walczyć, w tym samym trybie i tą samą bronią, ale nie teraz. Bretan Braith odwołał się do arbitra. Powiedział, że ma prawo najpierw zmierzyć się z Dirkiem, bo może zginąć w pojedynku z Jaanem i Garseyem, a wtedy jego spór z Dirkiem pozostanie nierozstrzygnięty. Zażądał, by drugi pojedynek odroczono do chwili odnalezienie zbiega. Arbiter na to przystał. Ten arbiter to było narzędzie Braithów, tak. Zgadzał się na wszystko, czego chciały te zwierzęta. Roseph high-Braith, tak go nazywali, złośliwy, mały człowieczek.
— A Ironjade’owie? — zainteresował się Dirk. — Jaan i Garse. Czy coś powiedzieli?
— Jaantony nie. Nic nie mówił, tylko stał zupełnie bez ruchu w swoim rogu kwadratu śmierci. Cała reszta biegała w kółko z głośnym wrzaskiem, jak to Kavalarzy. Nikt poza Jaanem nawet nie wszedł do kwadratu, ale on czekał tam i rozglądał się wokół, jakby się spodziewał, że pojedynek może się zacząć w każdej chwili. Za to Garsey bardzo się wściekł. Najpierw, kiedy się nie zjawiałeś, żartował sobie, że na pewno się pochorowałeś, a potem zrobił się na pewien czas bardzo zimny i milczący, cichy jak Jaan. Z czasem gniew chyba trochę mu przeszedł, bo wdał się w spór z Bretanem Braithem, arbitrem i tym drugim pojedynkowiczem, Chellem. Zeszli się wszyscy Braithowie, pewnie po to, by być świadkami. Nie wiedziałem, że mamy w Larteynie tak liczne towarzystwo, nie. To znaczy, teoretycznie wiedziałem, ale zobaczyć ich wszystkich na własne oczy to coś całkiem innego. Przyszło też dwóch Shanagate’ów, ale poeta Redsteel się nie zjawił, więc w sumie brakowało trojga: was i jego. Gdyby nie to, można by powiedzieć, że było to zebranie rady miejskiej w wyjściowych strojach — zakończył z chichotem.
— Wiesz, co się teraz stanie? — zapytał Dirk.
— Nie martw się — uspokoił go Ruark. — Ukryjecie się, a potem złapiecie statek, tak. Nie zdołają was wytropić. Musieliby sprawdzić całą planetę! Myślę, że Braithowie nawet nie będą was szukać. To prawda, że uznali cię za niby-człowieka. Bretan Braith tego zażądał, a jego partner ględził o starych tradycjach i inni Braithowie też, więc arbiter powiedział, tak, jeśli nie przyszedłeś na pojedynek, to znaczy, że nie jesteś prawdziwym człowiekiem. Dlatego może będą na ciebie polować, ale bez szczególnego zapału. Jesteś tylko kolejnym zwierzęciem do zabicia, takim samym jak każde inne.
— Niby-człowiek — rzekł głuchym tonem Dirk. To było dziwne, ale czuł się tak, jakby coś utracił.
— Dla Bretana Braitha i tamtych, tak. Myślę, że Garse bardziej będzie się starał cię znaleźć, ale on nie zamierza na ciebie polować jak na zwierzę. Poprzysiągł, że będziesz się pojedynkował, najpierw z Bretanem Braithem, a potem z nim albo może najpierw z nim.
— A co z Vikarym? — zapytał Dirk.
— Już ci mówiłem. Nie powiedział nic, zupełnie nic.
Gwen wstała z łóżka.
— Mówiłeś tylko o Dirku — zwróciła się do Ruarka. — A co ze mną?
— Z tobą? — Kimdissianin zatrzepotał powiekami jasnych oczu.
— Braithowie chcieli ciebie też uznać za niby-człowieka, ale Garse na to nie pozwolił. Oznajmił bardzo stanowczo, że wyzwie każdego, kto cię tknie. Roseph high-Braith ględził coś od rzeczy. Miał ochotę uznać cię za niby-człowieka, tak samo jak Dirka, ale Garsey był bardzo zły, a, jak rozumiem, kavalarscy pojedynkowicze mają prawo wyzwać arbitrów, którzy wydadzą niedobre decyzje, chociaż te decyzje nie przestają ich obowiązywać, tak jest. Tak więc, słodka Gwen, nadal jesteś chronioną betheyn i jeśli cię złapią, oddadzą cię tylko Ironjade’om. Oni cię potem ukarzą, ale to będzie kara Ironjade. Prawdę mówiąc, nie rozmawiali o tobie zbyt wiele. Znacznie więcej słów poświęcili Dirkowi. Jesteś tylko kobietą, hę? Gwen milczała.
— Skontaktujemy się z tobą za kilka dni — zapowiedział Dirk.
— Dirk, to musi być umówiony czas, tak? Nie siedzę bez przerwy w tej zakurzonej norze.
Ruark znowu zachichotał.
— Niech będzie za trzy dni, również o zmierzchu. Musimy pomyśleć o tym, jak się dostać na statek. Przypuszczam, że Jaan i Garse będą pilnowali kosmoportu.
Ruark kiwnął głową.
— Zastanowię się nad tym.
— Czy możesz nam znaleźć jakąś broń? — zapytała nagle Gwen.
— Broń? — zapytał z cmoknięciem Kimdissianin. — Gwen, kavalarstwo weszło ci w krew, tak jest. Pochodzę z Kimdissa. Co mogę wiedzieć o laserach i innych narzędziach przemocy? Ale spróbuję, dla ciebie i dla mojego przyjaciela Dirka. Pomówimy o tym podczas następnej rozmowy. Teraz muszę już iść.
Jego twarz zniknęła. Dirk wyłączył ekran i zwrócił się w stronę Gwen.
— Chcesz z nimi walczyć? Czy to rozsądne?
— Nie jestem pewna — przyznała. Podeszła powoli do drzwi, odwróciła się i ruszyła z powrotem ku niemu. Potem się zatrzymała. Apartament był tak mały, że nie sposób było energicznie po nim spacerować.
— Głosie! — zawołał Dirk pod wpływem nagłego impulsu. — Czy w Wyzwaniu jest sklep z bronią? Miejsce, gdzie moglibyśmy kupić lasery albo inną broń?
— Z żalem informuję, że normy obowiązujące na Emerelu p.i. zabraniają noszenia osobistej broni — odparł Głos.
— A broń sportowa? — zasugerował Dirk. — Do polowania albo strzelania do celu?
— Z żalem informuję, że normy obowiązujące na Emerelu p.i. zabraniają wszelkich krwawych sportów oraz gier opartych na sublimacji przemocy. Jeśli pochodzisz z kultury, w której podobne rozrywki otacza się szacunkiem, zapewniam cię, że nie chcemy obrazić twego świata rodzinnego. Takie formy rekreacji są dostępne gdzie indziej na Worlornie.
— Daj sobie z tym spokój — odezwała się Gwen. — To był kiepski pomysł.
Dirk położył dłonie na jej ramionach.
— Nie będziemy potrzebowali broni — zapewnił z uśmiechem — chociaż przyznaję, że czułbym się trochę pewniej, gdybym ją miał. Wątpię zresztą, czy potrafiłbym się nią posłużyć, gdyby zaistniała taka potrzeba.
— Ja bym potrafiła — stwierdziła Gwen. W jej oczach, w jej wielkich, zielonych oczach pojawił się twardy błysk, którego Dirk nigdy dotąd tam nie widział. Przez krótką zaskakującą chwilę przypominała mu Garse’a Janacka z jego lodowatą, niebieską pogardą.
— Jak to? — zapytał.
Machnęła lekceważąco ręką i wzruszyła ramionami, strącając z nich jego dłonie. Potem odwróciła się od niego.
— W terenie często używamy z Arkinem pistoletów strzelających znacznikami, igłami, których używamy do śledzenia ruchów zwierząt, by poznać trasy ich migracji. A także strzałkami usypiającymi. Są też implanty wielkości paznokcia, które mówią nam o danej formie życia wszystko, czego chcielibyśmy się dowiedzieć, jak poluje, czym się żywi, jak się parzy, rejestrując fale mózgowe podczas różnych faz cyklu życiowego. Jeśli zbierze się wystarczająco dużo takich informacji o różnych gatunkach, można na ich podstawie zrekonstruować cały ekosystem. Ale najpierw trzeba umieścić swoich szpiegów, a to robi się, unieruchamiając zwierzęta za pomocą strzałek. Wystrzeliłam ich tysiące. Jestem w tym dobra. Szkoda, że nie przyszło mi do głowy, żeby zabrać taki pistolet.
— To co innego — sprzeciwił się Dirk. — Używanie broni w takim celu to nie to samo, co strzelanie z lasera do człowieka. Nigdy nie robiłem żadnej z tych rzeczy, ale nie sądzę, by można je było ze sobą Porównywać.
Gwen oparła się o drzwi, spoglądając na niego z odległości kilku metrów.
— Nie wierzysz, że potrafiłabym zabić człowieka?
— Nie wierzę.
Uśmiechnęła się.
— Dirk, nie jestem już małą dziewczynką, którą znałeś na Avalonie. Spędziłam kilka lat na Dumnym Kavalaanie. To nie były łatwe lata. Inne kobiety pluły mi w twarz. Wysłuchałam tysiąca wykładów Garse’a Janacka na temat zobowiązań płynących z nefrytu i srebra. Inni kavalarscy mężczyźni nazywali mnie niby-człowiekiem i suką-betheyn tak często, że czasem przyłapuję się na tym, że odpowiadam na te imiona.
Potrząsnęła głową. Jej oczy lśniły twardym, zielonym blaskiem tuż poniżej szerokiej, ciasno opasującej czoło opaski. Ma nefrytowe oczy, pomyślał oszołomiony Dirk, takie same jak ta bransoleta, którą wciąż nosi.
— Jesteś wściekła — zaprotestował. — Łatwo jest się wściec. Ale ja cię znam, kochanie, i wiem, że masz łagodny charakter.
— Miałam. Starałam się go zachować, ale to trwało długo, Dirk, bardzo długo, cały czas narastało, a jedynym, co było w tym wszystkim dobre, był Jaan Vikary. Zwierzałam się Arkinowi. On wie, co czuję, co czułam. Zdarzały się chwile, gdy byłam blisko, naprawdę cholernie blisko. Zwłaszcza w przypadku Garse’a, bo on w jakiś bardzo dziwny sposób jest częścią mnie, a szczególnie częścią Jaana, a to bardziej boli, gdy chodzi o kogoś, na kim ci zależy, kogo mógłbyś niemal pokochać, gdyby nie…
Umilkła. Skrzyżowała mocno ręce na piersiach i zmarszczyła brwi, ale przestała mówić. Dirk pomyślał, że z pewnością zobaczyła jego minę. Zastanawiał się, jak mogła ona wyglądać.
— Może i masz rację — podjęła po chwili, rozprostowując ramiona. — Może nie mogłabym nikogo zabić. Ale, wiesz co, czasami czuję się tak, jakbym mogła. A w tej chwili, Dirk, bardzo chciałabym mieć pistolet. — Roześmiała się, cicho i bez wesołości. — Na Dumnym Kavalaanie oczywiście nie pozwalano mi nosić broni. Po co betheyn pistolet? Chronią ją jej związany dumą i jego teyn. Baba z pistoletem mogłaby się postrzelić. Jaan… no cóż, on próbuje wprowadzić wiele zmian. Stara się. W końcu jestem tutaj. Większość kobiet nigdy już nie opuszcza bezpiecznych kamiennych schronień, gdy tylko włoży nefryt i srebro. Ale bez względu na wszystkie jego wysiłki, za które go szanuję, Jaan tego nie rozumie. W końcu jest związanym dumą i walczy też o inne sprawy, a w odpowiedzi na wszystko, co ode mnie słyszy, Garse mówi mu coś innego. Czasami Jaan nawet tego nie zauważa. A takie drobiazgi, jak prawo do noszenia broni dla mnie, jego zdaniem nie mają znaczenia. Rozmawiałam z nim o tym kiedyś i stwierdził, że przecież jestem przeciwna noszeniu broni i całej tej wielkiej szopce, jaką jest kodeks pojedynkowy. Miał rację, ale, Dirk, no wiesz, zrozumiałam to, co powiedziałeś w nocy Arkinowi. Że chcesz stawić czoło Bretanowi, nawet jeśli nie czujesz się związany jego kodeksem. Ja czasami czułam to samo.
Światła w pokoju zamigotały nagle, przyciemniały, a potem znowu rozjarzyły się pełnym blaskiem.
— Co to? — zawołał Dirk, podnosząc wzrok.
— Lokatorzy nie powinni się niepokoić — odezwał się Głos spokojnym basem. — Przejściowa awaria mocy, która dotknęła wasze piętro, została już usunięta.
— Awaria mocy! — Przez umysł Dirka przemknęła wizja Wyzwania — hermetycznie zamkniętego, pozbawionego okien, odciętego od świata Wyzwania — z wyłączoną mocą. Ta myśl nie przypadła mu do gustu. — Co się dzieje?
— Nie ma powodu do niepokoju — powtórzył Głos, lecz sufitowe światła zadały kłam jego słowom. Zgasły całkowicie i przez krótką chwilę Gwen i Dirk stali obok siebie w przerażająco nieprzeniknionej ciemności.
— Lepiej stąd zwiewajmy — odezwała się kobieta. Odwróciła się, odsunęła drzwi szafki i zaczęła z niej wyjmować torby. Dirk pośpieszył jej z pomocą.
— Proszę nie wpadać w panikę — ciągnął Głos. — Nalegam, byście dla własnego bezpieczeństwa nie opuszczali mieszkania. Sytuacja została opanowana. Wyzwanie ma wiele wbudowanych zabezpieczeń, a także rezerwowe wersje wszystkich istotnych systemów.
Skończyli się pakować i Gwen podeszła do drzwi.
— Czy używasz teraz rezerwowego źródła mocy? — zapytała.
— Piętra od pierwszego do pięćdziesiątego, od dwieście pięćdziesiątego pierwszego do trzechsetnego, od trzysta pięćdziesiątego pierwszego do czterysta pięćdziesiątego i od pięćset pierwszego do pięćset pięćdziesiątego korzystają aktualnie z rezerwowego źródła mocy — przyznał Głos. — To nie jest powód do niepokoju. Robotechnicy naprawią główny agregat tak szybko, jak to tylko możliwe. Gdyby zawiodło również rezerwowe źródło mocy, co nie jest prawdopodobne, istnieją jeszcze inne systemy awaryjne.
— Nie rozumiem tego — poskarżył się Dirk. — Dlaczego to się stało? Co jest przyczyną awarii?
— Proszę się nie niepokoić — odpowiedział Głos.
— Dirk — odezwała się spokojnie Gwen. — Chodźmy stąd.
Wyszła z pomieszczenia. W prawej ręce trzymała torbę, a przez lewe ramię miała przewieszony pakiet czujników. Dirk wziął dwie pozostałe torby i podążył za nią na kobaltowe korytarze. Ruszyli pośpiesznie w kierunku kabin, Gwen dwa kroki przed nim. Dywany pochłaniały odgłos ich kroków.
— Lokatorzy, którzy wpadną w panikę, będą bardziej narażeni na niebezpieczeństwo od tych, którzy pozostaną w mieszkaniach na czas trwania tego drobnego kryzysu — skarcił ich Głos.
— Powiedz nam, co się dzieje, a może zmienimy zdanie — skontrował Dirk. Nie zatrzymali się ani nie zwolnili.
— Aktualnie obowiązuje regulamin kryzysowy — poinformował ich Głos. — Wysłano nadzorców, którzy odprowadzą was z powrotem do mieszkania. To dla waszego bezpieczeństwa. Powtarzam, wysłano nadzorców, którzy odprowadzą was z powrotem do mieszkania. Normy obowiązujące na Emerelu p.i. zabraniają…
Nagle słowa zrobiły się niewyraźne. Basowy głos przybrał wyższą tonację, po czym przeszedł w drażniący uszy pisk. Po chwili zapadła przerażająca cisza.
Światła zgasły.
Dirk zatrzymał się na chwilę, potem postąpił dwa kroki w ciemności i wpadł na Gwen.
— Co jest? — zapytał. — Przepraszam.
— Cicho — wyszeptała Gwen. Zaczęła odliczać sekundy. Po trzynastej kule wiszące na skrzyżowaniach korytarzy zapaliły się na nowo. Ich błękitny blask był jednak tylko bladym cieniem poprzedniego i trudno w nim było cokolwiek zobaczyć.
— Chodź — poleciła kobieta, ponownie ruszając przed siebie. Tym razem szła wolniej, ostrożnie stąpając w błękitnym półmroku. Kabiny znajdowały się już niedaleko.
Gdy ściany znowu do nich przemówiły, nie usłyszeli Głosu.
— To wielkie miasto — zaczęły — ale nie wystarczająco wielkie, byś mógł się w nim ukryć, t’Larien. Czekam na ciebie w najgłębszej z emerelskich piwnic, na pięćdziesiątym drugim poziomie podziemi. Miasto należy do mnie. Przyjdź do mnie natychmiast albo wszystkie światła wokół ciebie zgasną, a w ciemności ja i mój teyn ruszymy na łowy.
Dirk wiedział, kto to mówi. Trudno byłoby tego nie zgadnąć. Na Worlornie, czy gdziekolwiek indziej, nie byłoby łatwo naśladować ochrypły, zniekształcony głos Bretana Braitha Lantry’ego.