Trasa z obozowiska łowców do rozbitego autolotu nie miała nawet kilometra, lecz mimo to Dirkowi wydawało się, że biegnie bez końca. Droga powrotna trwała dwukrotnie dłużej. Doszedł później do wniosku, że nie był wówczas w pełni przytomny. Zachował jedynie urywki wspomnień. Potknięcie się i upadek, rozdarcie spodni na kolanie. Postój nad zimnym, wartkim strumieniem, gdzie zmył z twarzy zakrzepłą krew, zdjął buty i zanurzył nogi w lodowatej wodzie, aż wreszcie w ogóle przestał czuć stopy. Wspinaczka na pochyłą łupkową wyniosłość, na której poprzednio się przewrócił. Otwarty wylot jaskini, obietnica snu i odpoczynku, którą zlekceważył. Zgubienie drogi, poszukiwanie słońca, znalezienie go, podążenie za nim i ponowne zgubienie drogi. Drzewne upiory przelatujące z cichym skrzekiem z gałęzi na gałąź w gąszczu dławców. Martwe, białe łupiny łypiące na niego z woskowatych gałęzi. Odległy zew banshee, przeciągły, niesamowity. Ponowne potknięcie, po części ze zmęczenia, a po części ze strachu. Pałka, która wysunęła mu się z ręki, stoczyła się z niskiej, stromej pochyłości i znikła w gęstych krzakach, gdzie nie chciało mu się już jej szukać. Wędrówka, wędrówka, jeden krok po drugim, wspieranie się najpierw na pałce, a potem — kiedy ją stracił — na laserze, ból stóp, ból. Znowu banshee, tym razem bliżej, prawie nad jego głową. Spojrzenie ku mrocznemu niebu, przesłoniętemu gobelinem gałęzi, daremna próba wypatrzenia stworzenia. Wędrówka, cierpienie. Przypominał sobie to wszystko i wiedział, że z pewnością wydarzyły się też inne rzeczy, łączące owe urywki w jedną całość. Ich jednak nie pamiętał. Być może spał, idąc, lecz nie zatrzymał się ani na moment.
Gdy dotarł do małego spłachetka piasku na brzegu zielonego jeziora, było już późne popołudnie. Autoloty nadal tam stały: jeden uszkodzony i głęboko zanurzony w wodzie, trzy pozostałe na piasku. Obóz był opuszczony.
Jednego z pojazdów — wielkiego wehikułu Lorimaara z kopulastą osłoną kabiny — pilnował pies, przytroczony do drzwi długim, czarnym łańcuchem. Zwierzę leżało na ziemi, ale podniosło się na widok Dirka, warcząc i szczerząc zębiska. Znowu roześmiał się, niepowstrzymanie, obłąkańczo. Pokonał tak długą drogę, szedł i szedł, i szedł, a na końcu przywitał go warczący, przykuty do autolotu pies. Mógł zobaczyć to samo, nie ruszając się nawet o pół metra.
Okrążył bestię w bezpiecznej odległości, podszedł do autolotu Janacka, wlazł do środka i zamknął za sobą ciężkie drzwi. W kabinie było ciemno, duszno i ciasno. Dirk marzł tak długo, że wydawało mu się, iż panuje tu nieprzyjemne gorąco. Pragnął się położyć i zasnąć. Najpierw jednak przeszukał schowek, znalazł apteczkę, wyciągnął ją i otworzył. Pełno w niej było tabletek, bandaży i sprayów. Żałował, że nie wpadł na to, by powiedzieć Janackowi, żeby zrzucił apteczkę obok wraku, razem z laserem. Wiedział, że powinien wyjść z autolotu i umyć się starannie w jeziorze, by oczyścić rany z brudu, nim spróbuje je zabandażować, ale masywne, pancerne drzwi wydawały mu się w tej chwili zbyt ciężkie, by je poruszyć. Zdjął buty, kurtkę i koszulę, po czym obsypał obrzękniętą stopę oraz lewe ramię proszkiem, który ponoć zapobiegał zakażeniom czy może zwalczał je albo coś. Był zbyt zmęczony, by przestudiować opis do końca. Potem przyjrzał się tabletkom. Wybrał dwie przeciwgorączkowe, cztery przeciwbólowe i dwa antybiotyki. Połknął je na sucho, gdyż nie miał pod ręką wody.
Potem położył się na metalowych płytach między siedzeniami. Sen przyszedł natychmiast.
Gdy się obudził, czuł suchość w ustach, drżał i był bardzo podenerwowany. Z pewnością był to skutek uboczny zażytych leków. Odzyskał jednak zdolność myślenia, a kiedy dotknął czoła grzbietem dłoni, przekonał się, że jest chłodne — choć zlane zimnym potem, stopy zaś nie bolały go już tak mocno. Obrzęk górnej kończyny również nieco ustąpił, choć nadal była ona grubsza niż zwykle, a także trochę zesztywniała. Dirk włożył nadpaloną, splamioną krwią koszulę oraz kurtkę, zabrał apteczkę i wyszedł z pojazdu.
Nastał już zmierzch. Niebo na zachodzie było czerwonopomarańczowe, a dwa małe, żółte słońca gorzały jaskrawym blaskiem pośród krwawych chmur. Braithowie nie wrócili. Jaan Vikary, uzbrojony, ubrany i doświadczony, z pewnością potrafił uciekać znacznie lepiej niż Dirk.
Ruszył piaszczystym brzegiem w stronę jeziora. Woda była lodowato zimna, lecz wkrótce się do tego przyzwyczaił. Błoto mlaskało uspokajająco między palcami jego stóp. Rozebrał się i pochylił głowę, by się umyć, a potem otworzył apteczkę i zrobił wszystko to, co powinien zrobić wcześniej. Oczyścił starannie i zabandażował stopy, nim znowu wsunął je w buciory Pyra, posmarował najpoważniejsze rany środkiem odkażającym, a w zaczerwienione ślady po ukąszeniu wtarł maść, która miała ponoć łagodzić reakcje alergiczne. Przełknął też kolejną garść tabletek przeciwbólowych, tym razem popijając je wodą z jeziora.
Gdy znowu się ubrał, zapadała już noc. Pies Braithów leżał przy autolocie Lorimaara, ogryzając kawał kości, lecz jego panów nigdzie nie było widać. Dirk ostrożnie ominął bestię i podszedł do trzeciego autolotu, będącego własnością Pyra i jego teyna. Doszedł do wniosku, że dobranie się do ich zapasów powinno być stosunkowo bezpieczne, gdyż kiedy pozostali Braithowie wrócą do pustego obozu, z pewnością się nie zorientują, że coś zabrano.
W środku znalazł półkę pełną broni: cztery karabiny laserowe ozdobione znajomą białą głową wilka, dwa pojedynkowe miecze, noże, srebrne rzucadło długości dwóch i pół metra, a także dwa pistolety, ciśnięte niedbale na siedzenie. Odszukał też schowek z ubraniami i przebrał się z radością, wciskając podarte łachy tam, gdzie nikt nie powinien ich zauważyć. Ubrania nie pasowały na niego, lecz czuł się w nich wyśmienicie. Wziął też sobie pas ze stalowej siatki, jeden z pistoletów oraz sięgający kolan szynel z kameleonowej tkaniny.
Gdy zdjął szynel z haka, odkrył pod spodem kolejny schowek. Otworzył go gwałtownym szarpnięciem. W środku były cztery znajome buty oraz powietrzne ślizgi Gwen. Najwyraźniej Pyr i jego teyn wzięli je sobie jako łup.
Dirk uśmiechnął się. Od samego początku nie miał zamiaru lecieć autolotem. Istniało zbyt wielkie ryzyko, że łowcy go zauważą, zwłaszcza gdyby doścignął ich za dnia. Nie uśmiechała mu się też jednak zbytnio perspektywa wędrówki na piechotę. Ślizgi stanowiły idealne rozwiązanie. Nie tracąc czasu, wciągnął na nogi większą parę butów. I tak jednak nie mógł ich zasznurować na zabandażowanych stopach.
Żywność znalazł w tym samym schowku co buty: proteinowe batony, pałeczki suszonego mięsa, mały kawałek kruchego sera. Dirk zjadł ser, a pozostałe rzeczy schował do plecaka, razem z drugim ślizgiem. Na prawej ręce zapiął sobie kompas, zarzucił plecak na ramiona i wyszedł z pojazdu, by rozłożyć na piasku srebrzystą metalową płachtę.
Było już zupełnie ciemno. Jego gwiazda przewodnia z wczorajszej nocy, słońce Dumnego Kavalaanu, jarzyła się nad lasem jasnym, czerwonym blaskiem. Nie miała towarzyszek. Dirk uśmiechnął się na jej widok. Dzisiaj nie będzie dla niego drogowskazem. Domyślił się już, że Jaan Vikary kieruje się prosto do Kryne Lamiya, dokładnie w przeciwnym kierunku. Mimo to gwiazda nadal wydawała mu się przyjaciółką.
Zabrał dopiero co naładowany karabin laserowy, dotknął sterownika, który trzymał w dłoni, i wystartował. Pies Braithów za jego plecami podniósł się i zaczął wyć.
Dirk leciał przez całą noc, trzymając się kilka metrów nad wierzchołkami drzew. Od czasu do czasu sprawdzał kompas i zerkał na gwiazdy. Nie było ich zbyt wiele. Las w dole ciągnął się bez końca, czarny i tajemniczy. Nie widział w nim żadnych ogni ani świateł, które mąciłyby ciemność. Niekiedy wydawało mu się, że stoi nieruchomo. Przypominało mu to jego poprzedni lot na powietrznym ślizgu przez porzucone tunele kolei podziemnej Worlornu.
Wiatr towarzyszył mu przez cały czas. Dął z tyłu, popychając go naprzód, i Dirk z radością przyjmował tę pomoc. Jego powiewy szarpały zwisającymi mu między nogami połami szynela, targały długie włosy, które raz po raz opadały mu na oczy. Dirk słyszał też, jak porusza drzewami w dole. Te bardziej giętkie pochylały się z szelestem, a silniejsze trzęsły się, targane zimnymi, gwałtownymi dłońmi, aż spadały z nich ostatnie liście. Tylko dławce wydawały się odporne, ale było ich tu mnóstwo. Wiatr zawodził wysoko i przeraźliwie, przedzierając się między ich splątanymi gałęziami. Ów dźwięk pasował do tego miejsca. Dirk wiedział, że to jest wiatr Kryne Lamiya, zrodzony wewnątrz gór i sterowany przez mroczniackie kontrolery pogody, które kierowały go ku miejscu przeznaczenia — tam, gdzie czekały białe wieże, wyciągające ku niemu zastygłe w bezruchu dłonie.
Słyszał też inne dźwięki: nagłe ruchy w lesie w dole, pohukiwania nocnych drapieżców, szum małej, wąskiej rzeczułki, łoskot bystrz. Kilkakrotnie uszu Dirka dobiegło wysokie, piskliwe skrzeczenie drzewnych upiorów. Widział też ich małe postacie przebiegające z gałęzi na gałąź. Jego oczy i uszy stały się dziwnie wrażliwe. Gdy przelatywał nad dużym jeziorem, usłyszał jakieś pluskające się w wodzie stworzenie, a potem nawet kilka. W oddali, gdzieś na brzegu, nocną ciszę zmąciło krótkie, przeraźliwe trąbienie. Za plecami Dirka odpowiedziało mu wyzwanie: długi, jękliwy zew banshee.
Ten dźwięk przeszył go dreszczem, gdy usłyszał go po raz pierwszy, ale ów strach minął. Kiedy był nagi w lesie, banshee wydawało się straszliwą groźbą, wcieloną śmiercią na skrzydłach. Teraz miał karabin i pistolet, nie musiał więc już się obawiać tego stworzenia. Pomyślał, że w gruncie rzeczy może ono być nawet jego sojusznikiem. Raz już uratowało mu życie. Być może zrobi to po raz drugi.
Gdy banshee znowu wydało z siebie swój przerażający zew — nadal było za nim, ale wznosiło się w górę — Dirk uśmiechnął się tylko. Zwiększył wysokość, chcąc trzymać się wyżej niż bestia, i zatoczył powoli krąg, starając się ją wypatrzyć. Wciąż jednak dzieliła ją od niego znaczna odległość, a do tego banshee było czarne, jak jego kameleonowy strój. Zauważył tylko niewyraźny ruch na tle lasu. Mogły to być po prostu gałęzie, poruszające się na wietrze.
Nie zniżając lotu, raz jeszcze spojrzał na kompas i zatoczył krąg, ponownie kierując się ku Kryne Lamiya. Jeszcze dwukrotnie wydawało mu się, że słyszy krzyczące do niego banshee, ale dźwięk ten był odległy i Dirk nie mógł być tego pewien.
Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć, gdy po raz pierwszy jego uszu dobiegła niesiona wiatrem muzyka, urywki rozpaczy, stanowczo zbyt znajome jak na jego gust. Mroczniackie miasto znajdowało się już blisko.
Zwolnił i zawisł w powietrzu, krzywiąc się wściekle. Pokonał całą trasę, którą jego zdaniem powinien uciekać Jaan Vikary, i nic nie zauważył. Być może jego domysły były fałszywe, a Ironjade poprowadził łowców w zupełnie innym kierunku. Dirk jednak nie sądził, by tak było. Najprawdopodobniej przeleciał nad nimi ciemną nocą, nie widząc ich ani nie dając się im zobaczyć.
Ruszył z powrotem tą samą trasą. Tym razem leciał pod wiatr i czuł na policzkach zimne, widmowe palce Lamiyi-Bailis. Miał nadzieję, że za dnia jego zadanie będzie łatwiejsze.
Wzeszło Oko Piekieł, a wraz z nim Słońca Trojańskie, jedno po drugim. Po smętnym niebie mknęły wąskie wstęgi szarobiałych chmur, a w dole snuła się poranna mgła. Drzewa zmieniły barwę z czarnej na żółtobrązową. Wszędzie widział pełno dławców, splecionych z sobą niczym niezgrabni kochankowie. Ich woskowate gałęzie lśniły blado w czerwonym świetle. Dirk wzbił się wyżej i horyzont jego widzenia się poszerzył. Zobaczył rzeki, błysk słońca odbijającego się w wodzie. I mroczne, zarośnięte glonami jeziora, w których nie było ani jednej ryby, a całą taflę pokrywała cienka, zielonkawa błonka. I śnieg, czy raczej coś, co wyglądało jak śnieg, dopóki nie znalazł się nad tym i nie przekonał się, że cały las jest pokryty w tym miejscu przez brudnobiały grzyb.
Ujrzał też linię uskoku, skalistą szramę przebiegającą przez las z północy na południe tak prosto, jakby nakreślono ją z użyciem linijki. I błota, czarne, brązowe i śmierdzące, położone po obu stronach szerokiej, wolno płynącej rzeki. I szare, zwietrzałe skalne urwisko wypiętrzające się niespodziewanie ponad las. Dławce tłoczyły się u jego podstawy i wyrastały pod dziwacznymi kątami ze szczytu, ale na pionowej skalnej ścianie nie zauważył nic oprócz garstki białych porostów oraz jakiegoś dużego, martwego ptaka, siedzącego na gnieździe.
Nigdzie nie wypatrzył Jaana Vikary’ego ani ścigających go łowców.
Późnym rankiem mięśnie Dirka zaczęły słabnąć, a w ramieniu znowu poczuł pulsujący ból. Jego nadzieja gasła. Las ciągnął się bez końca, kilometr za kilometrem. Ogromny, żółty dywan, na którym szukał pyłku. Milczący świat pogrążony w półmroku. Znowu zawrócił ku Kryne Lamiya, przekonany, że zapędził się za daleko. Zaczął lecieć po sinusoidzie zamiast po prostej. Szukał, nie przestawał szukać. Był już bardzo zmęczony. Niedługo przed południem postanowił, że zacznie krążyć po zacieśniającej się spirali nad najbardziej obiecującym obszarem, by spróbować pokryć go w całości.
I nagle usłyszał krzyk banshee.
Tym razem również je zauważył. Leciało nisko, tuż nad wierzchołkami drzew, znacznie niżej od niego. Poruszało się niewiarygodnie powoli. Wydawało się, że czarne, trójkątne ciało niemal stoi w miejscu. Stworzenie trzymało skrzydła bardzo sztywno, unosząc się na mroczniackim wietrze. Gdy chciało skręcić, łapało prąd wstępujący i zataczało szeroki łuk, a potem znowu zniżało lot. Dirk, nie mając nic lepszego do roboty, poleciał jego śladem.
Ponownie wydało z siebie przeciągły krzyk.
Tym razem Dirk usłyszał odpowiedź.
Dotknął sterownika, który trzymał w dłoni, i opadł szybko w dół. Wytężył słuch, nagle znowu czujny. Dźwięk był słaby, lecz nie sposób było go pomylić z niczym innym. To była sfora psów Braithów, szczekających głośno z gniewu i strachu. Dirk stracił z oczu banshee, które przestało już być dla niego ważne, i skierował się ku cichnącemu szybko dźwiękowi. Pomyślał, że dobiegał on z północy, poleciał więc w tamtą stronę.
Nagle, gdzieś blisko, zawył kolejny pies.
To zaniepokoiło Dirka. Nie było wykluczone, że — jeśli będzie leciał za nisko — psy zaczną szczekać na niego zamiast na banshee. Znajdzie się w niebezpiecznej sytuacji. Jego płaszcz robił, co tylko mógł, by upodobnić się barwą do worlorńskiego nieba, lecz jeśli ktoś spojrzałby w górę, mógł zauważyć błysk srebrnego powietrznego ślizgu. A gdy w pobliżu było banshee, z pewnością będą spoglądali w górę.
Jeśli jednak miał pomóc Jaanowi Vikary’emu i swojej Jenny, nie miał właściwie wyboru. Ścisnął mocno broń w garści, nie przestając obniżać lotu. W dole płynęła wartka, niebieskozielona rzeka, przecinająca las niczym nóż. Pomknął po pętli w jej stronę, nieustannie przeczesując wzrokiem brzegi. Usłyszał dźwięk bystrz i odnalazł je. Z góry wydawały się wartkie i niebezpieczne. Nagie skały sterczały z wody niczym spróchniałe zęby, brązowe i pokraczne, wokół nich kipiała gniewnie woda, a na obu brzegach tłoczyły się dławce. Niżej rzeka rozlewała się szerzej i płynęła spokojniej. Dirk zerknął w tamtą stronę, a potem spojrzał z powrotem na bystrza. Przeleciał nad rzeką, zawrócił i przemknął nad nią z powrotem.
Jeden z psów zaszczekał głośno. Pozostałe przyłączyły się do niego.
Dirk przeniósł nagle wzrok w dół rzeki i ujrzał czarne punkciki przechodzące ją w bród w miejscu, gdzie nurt wydawał się niezbyt rwący. Poleciał w tamtą stronę.
Punkciki rosły szybko, zmieniając się w ludzkie postacie. Niski, pękaty człowiek w żółto-brązowym stroju walczył z prądem, próbując przedostać się na drugi brzeg. Drugi mężczyzna stał nieopodal, trzymając na łańcuchach sześć ogromnych psów.
Ten, który usiłował przejść rzekę w bród, zawrócił. Dirk zauważył, że ściska on w ręku karabin. Mężczyzna był niski, lecz bardzo gruby. Miał bladą twarz, masywny tułów, potężne ramiona i nogi — Saanel Larteyn, otyły teyn Lorimaara. A sam Lorimaar stał na brzegu, pilnując sfory. Żaden z nich nie spoglądał w górę. Dirk zwolnił, chcąc utrzymać odpowiedni dystans.
Saanel wygramolił się z wody. Nadal znajdował się na niewłaściwym brzegu rzeki, na tym samym co Lorimaar, a nie na tym, na którym leżało Kryne Lamiya. Zamierzał jednak przedostać się na drugą stronę. Ale nie tutaj. Obaj łowcy ruszyli dalej w dół rzeki, przedzierając się niezgrabnie przez zielsko, kamienie oraz porastające brzeg dławce.
Dirk nie podążył za nimi. Miał powietrzny ślizg i wiedział, w którą stronę się udają. Zawsze będzie mógł ich znaleźć, jeśli okaże się to konieczne. Gdzie jednak byli pozostali? Roseph i jego teyn? Garse Janacek? Odwrócił się i poleciał z powrotem w górę rzeki, czując się odrobinę pewniej. Jeśli łowcy się rozdzielili, łatwiej mu będzie sobie z nimi poradzić. Leciał szybko, nisko nad rzeką. Woda kipiała dwa metry pod jego stopami, on zaś cały czas omiatał spojrzeniem oba brzegi, starając się wypatrzyć następną próbującą przedostać się w bród grupę.
Jakieś dwa kilometry na północny wschód od bystrzy — koryto rzeki było tu wąskie, a nurt wartki — natrafił na Janacka, który stał na brzegu z zadumaną miną.
Wydawało się, że jest sam. Dirk krzyknął do niego. Zaskoczony Ironjade uniósł wzrok, a potem pomachał ręką.
Dirk opadł na ziemię tuż obok niego. To było kiepskie lądowanie. Skalną wyniosłość, na której stał Janacek, porastał śliski, zielony mech. Dolna powierzchnia powietrznego ślizgu zsunęła się z niego i Dirk omal nie wpadł do rzeki. Janacek złapał go za ramię.
Dirk wyłączył grawitor.
— Dziękuję — mruknął. — Mam wrażenie, że tu kiepsko się pływa.
— To właśnie przyszło mi do głowy, kiedy tu stałem — poparł go Janacek. Był wychudzony, twarz i ubranie miał brudne, a rudą brodę wilgotną od potu. Na czoło opadał mu długi kosmyk włosów, zlepiony i przetłuszczony. — Próbowałem zdecydować, czy zaryzykować przeprawę, czy też marnować czas, idąc dalej w górę rzeki, mając nikłą nadzieję na to, że znajdę bezpieczniejszy bród. — Przez jego twarz przemknął słaby uśmiech. — Ale ty rozwiązałeś ten problem dzięki zabawce Gwen. Gdzie…
— Pyr — wyjaśnił Dirk i zaczął opowiadać Janackowi o ucieczce do strąconego autolotu.
— Żyjesz — przerwał mu pośpiesznie Ironjade. — Obejdę się bez nużących szczegółów, t’Larien. Od wczorajszego świtu wiele się wydarzyło. Widziałeś Braithów?
— Lorimaar i jego teyn zmierzają w dół rzeki — odparł Dirk.
— Wiem — warknął Janacek. — Przeszli na drugi brzeg?
— Nie. Jeszcze nie.
— Świetnie. Jaan jest już bardzo blisko, być może tylko pół godziny przed nami. Nie mogą dotrzeć do niego pierwsi. — Z westchnieniem przesunął wzrokiem po drugim brzegu. — Masz drugi ślizg, czy muszę zabrać ci twój?
Dirk oparł karabin o skałę i zaczął otwierać plecak.
— Mam — potwierdził. — Gdzie jest Roseph? Co się tu w ogóle dzieje?
— Jaan uciekał wspaniale — odpowiedział Janacek. — Nikt się nie spodziewał, że tak szybko pokona aż taką odległość. Braithowie z pewnością się nie spodziewali. Nie ograniczył się też tylko do uciekania. Zastawił pułapki. — Odgarnął grzbietem dłoni opadające włosy. — Ostatniej nocy rozbił obóz. Był wystarczająco daleko przed nami. Natrafiliśmy na popioły jego ogniska. Roseph wdepnął w ukryty dół i nadział sobie stopę na pal. — Janacek uśmiechnął się. — Wrócił do Larteynu. Jego teyn poleciał z nim, żeby mu służyć pomocą. I mówisz, że Pyr i Arris nie żyją?
Dirk kiwnął głową. Wyjął z plecaka buty i drugi ślizg. Janacek przyjął je od niego bez słowa komentarza.
— Zostało już niewielu łowców. Sądzę, że wygraliśmy, t’Larien. Jaan Vikary będzie zmęczony. Uciekał bez chwili snu przez jeden dzień i dwie noce. Wiemy jednak, że nie odniósł ran, ma broń i jest Ironjade’em. Nie będzie łatwą ofiarą dla Lorimaara i tego wieprza, który jest jego teynem.
Uklęknął i zaczął rozwiązywać buty, ani na chwilę nie przestając mówić.
— Ich obłąkany plan założenia nowego schronienia umarł, nim jeszcze się narodził. Lorimaar jest szalony, że w ogóle o tym pomyślał. Sądzę, że jego umysł zaczął szwankować, gdy Jaan przypalił go w Wyzwaniu. — Zdjął jeden but. — Czy wiesz, dlaczego Chella i Bretana z nimi nie ma, t’Larien? Dlatego, że ta para miała za dużo zdrowego rozsądku na cały ten pomysł z high-Larteynami! Roseph opowiedział mi o wszystkim, gdy ścigaliśmy Jaana. Prawda według niego brzmi tak: Lorimaar ogłosił swe szaleńcze plany, gdy Braithowie wrócili do Larteynu po zabójstwie Myrika. Było przy tym tych sześciu, których spotkaliśmy w lesie, i stary Raymaar, ale nie Bretan Braith Lantry ani Chell fre-Braith. Oni próbowali ścigać ciebie i Jaantony’ego, a potem odwiedzili kilka miast, w których ich zdaniem mogliście się schronić. Dlatego nikt nie sprzeciwił się Lorimaarowi. Wszyscy oni zawsze się go bali, może oprócz Pyra, a jego nigdy nie interesowało nic poza zbieraniem niby-ludzkich głów.
Janackowi trudno było wcisnąć stopy w wąskie buty Gwen. Skrzywił się ze złością i szarpnął mocno, wpychając stopę tam, gdzie nie chciała się zmieścić.
— Kiedy Chell wrócił, wpadł we wściekłość. Nie chciał na to przystać. Nie chciał nawet o tym słuchać. Roseph mówił, że Bretan próbował uspokoić swego teyna, ale nic to nie dało. Stary Chell był Braithem i uważał nowe schronienie Lorimaara za zdradę. Rzucił wyzwanie. Prawdę mówiąc, ranny Lorimaar nie musiał przyjąć wyzwania, ale mimo to się zgodził. Chell był bardzo stary. Jako wyzwany, dokonał pierwszego z czterech wyborów, wyboru liczby. — Janacek wstał i uderzył mocno stopą w śliską skałę, by głębiej wbić ją w but. — Czy muszę ci mówić, że postanowił walczyć w pojedynkę? Gdyby w walce wziął udział nie tylko Chell Pustoręki, lecz również Bretan Braith, sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej. Lorimaar, nawet ranny, poradził sobie ze staruszkiem stosunkowo łatwo. To był kwadrat śmierci i miecze. Chell odniósł wiele ran, być może zbyt wiele. Roseph jest przekonany, że staruszek kona w Larteynie. Bretan Braith jest z nim i, co ważniejsze, nadal jest Bretanem Braithem.
Janacek rozłożył ślizg na ziemi.
— Dowiedziałeś się czegoś o Ruarku? — zapytał Dirk.
Kavalar wzruszył ramionami.
— Jest mniej więcej tak, jak podejrzewaliśmy. Ruark połączył się z Lorimaarem high-Braithem przez ekran — nikt nie wie, gdzie przebywa obecnie Kimdissianin — i obiecał, że zdradzi miejsce ukrycia Jaana, jeśli Lorimaar nazwie go korarielem i otoczy swą opieką. Lorimaar zgodził się na to z chęcią. Jaan miał szczęście, że gdy po niego przyszli, siedział w autolocie. Po prostu wystartował i uciekł. Ścigali go i w końcu Raymaar dopadł go tuż za górami, ale to był tylko jeszcze jeden starzec, a nie taki pilot jak Jaan Vikary. — W głosie Janacka zabrzmiała nuta radosnej dumy, jakby był ojcem przechwalającym się osiągnięciami dziecka. — Strącił Braitha, ale jego autolot też został uszkodzony, co zmusiło go do lądowania i ucieczki. Gdy związani dumą Braithu znaleźli miejsce, w którym się rozbił, już go tam nie było. Zmarnowali czas, próbując pomóc Raymaarowi.
Machnął niecierpliwie dłonią.
— Dlaczego zostawiłeś Lorimaara? — zapytał Dirk.
— A jak ci się zdaje? Jaan jest już blisko. Muszę dotrzeć do niego przed nimi. Saanel upierał się, że niżej łatwiej będzie przeprawić się przez rzekę. Wykorzystałem tę okazję, by się z nim nie zgodzić. Lorimaar jest już zbyt zmęczony, żeby być podejrzliwy. Myśli tylko o zabójstwie. Rana nadal go pali, t’Larien! Myślę, że oczyma wyobraźni widzi, jak Jaan Vikary leży w kałuży krwi u jego stóp, i zapomina, kim jest ten, kogo ściga. Dlatego oddaliłem się od nich i skierowałem w górę rzeki. Przez pewien czas obawiałem się, że popełniłem błąd. Niżej rzeczywiście łatwiej jest przejść, zgadza się?
Dirk ponownie kiwnął głową.
— W takim razie to prawda, że twoje przybycie jest szczęśliwym zbiegiem okoliczności — stwierdził z uśmiechem Janacek.
— Będziesz potrzebował więcej szczęścia, żeby znaleźć Jaana — ostrzegł go Dirk. — Braithowie zapewne przeszli już rzekę, a do tego mają psy.
— To mnie zbytnio nie niepokoi — odparł Ironjade. — Jaan ucieka teraz prosto przed siebie, a do tego wiem coś, o czym Lorimaar nie ma pojęcia. Wiem, dokąd Jaan zmierza. Do jaskini, t’Larien! Mojego teyna zawsze fascynowały jaskinie. Kiedy byliśmy chłopcami w Ironjade, często zabierał mnie na podziemne wyprawy. Zobaczyłem dzięki niemu więcej opuszczonych kopalń, niż chciałbym ich w życiu widzieć, a kilkakrotnie zapuściliśmy się też pod stare miasta, nawiedzane przez demony ruiny. — Uśmiechnął się. — A także do zniszczonych schronień, spalonych w dawnych dumnych wojnach domostw, w których po dziś dzień roi się od niespokojnych duchów. Jaan Vikary znał wszystkie podobne miejsca. Prowadził mnie przez nie, bez końca recytując historie, opowieści o Arynie high-Glowstonie, Jamis-Lionie Taalu i kanibalach z Głębokich Kopalń. Jest urodzonym gawędziarzem. Dzięki niemu ci dawni bohaterowie ożywali na nowo, bohaterowie i okropności. Dirk uśmiechnął się mimo woli.
— Bałeś się tych opowieści, Garse?
Ironjade wybuchnął śmiechem.
— Czy się ich bałem? Tak! Byłem przerażony, ale z czasem się do tego przyzwyczaiłem. Obaj byliśmy młodzi, t’Larien. Później, znacznie później, to w jaskiniach pod Wzgórzami Lameraan złożyliśmy sobie przysięgę żelaza i ognia.
— No dobra — rzucił Dirk. — To znaczy, że Jaan lubi jaskinie.
— Bardzo blisko Kryne Lamiya znajduje się wylot całego systemu grot — zakomunikował mu Janacek, wracając do zasadniczego tematu rozmowy. — Drugie wejście znajduje się niedaleko stąd. Zbadaliśmy te jaskinie we troje w pierwszym roku pobytu na Worlornie. Jestem przekonany, że Jaan będzie wolał pokonać ostatni odcinek trasy pod ziemią, jeśli tylko będzie mógł. Przetniemy mu drogę.
Złapał karabin.
Dirk podniósł własną broń.
— Nie masz szansy znaleźć go w lesie — sprzeciwił się. — Dławce stanowią zbyt dobrą osłonę.
— Znajdę go — zapewnił Janacek lekko ochrypłym głosem, w którym pobrzmiewała nuta szaleństwa. — Nie zapominaj o naszych więzach, t’Larien. Żelazo i ogień.
— Zostało tylko puste żelazo — zauważył Dirk, zerkając znacząco na prawy nadgarstek Janacka.
Ironjade rozciągnął usta w swym charakterystycznym, twardym uśmiechu.
— Nieprawda — zaprzeczył. Wsadził rękę do kieszeni, wyjął ją i otworzył zaciśniętą pięść. Na jego dłoni spoczywał świecik. Pojedynczy kamień, okrągły i z grubsza gładzony, mniej więcej dwukrotnie większy od szeptoklejnotu Dirka. W czerwonawym świetle poranka był czarny i niemal nieprzezroczysty.
Dirk popatrzył na klejnot, a potem delikatnie dotknął go palcem, poruszając nim lekko na dłoni Kavalara.
— Jest… zimny — zauważył.
Janacek zmarszczył brwi.
— Nie — zaprzeczył. — On parzy, jak każdy ogień. — Świecik zniknął z powrotem w jego kieszeni. — Istnieją opowieści, t’Larien, poematy po starokavalarsku, historie opowiadane dzieciom w żłobku schronienia. Nawet eyn-kethi je znają. Opowiadają je sobie swymi kobiecymi głosami, ale Jaan Vikary robi to lepiej. Zapytaj go kiedyś o to, co teyn może zrobić dla teyna. Opowie ci o wielkiej magii i jeszcze większym bohaterstwie, o starożytnej, baśniowej chwale. Sam bym ci o tym opowiedział, ale nie mam do tego daru. Być może wtedy zrozumiałbyś choć trochę z tego, co to znaczy być czyimś teynem i nosić więzy żelaza.
— Być może już to zrozumiałem — odparł Dirk.
Zapadła długa cisza. Obaj stali na śliskiej, omszałej skale, zaledwie pół metra od siebie. Patrzyli sobie w oczy. Janacek uśmiechał się lekko, spoglądając na Dirka. Rzeka na dole płynęła niestrudzenie. Szum wody nakłaniał ich do pośpiechu.
— Nie jesteś wcale bardzo złym człowiekiem, t’Larien — przyznał wreszcie Janacek. — To prawda, że jesteś słaby, ale przecież nikt nigdy nie zwał cię silnym.
Z początku zabrzmiało to jak obelga, wydawało się jednak, że Kavalarowi chodziło o coś innego. Dirk znieruchomiał na chwilę, by rozważyć jego słowa.
— Jeśli nada się czemuś imię? — zapytał z uśmiechem.
Kavalar kiwnął głową.
— Wysłuchaj mnie uważnie, Dirk, bo nie będę tego powtarzał dwa razy. Pamiętam, jak po raz pierwszy ostrzeżono mnie przed niby-ludźmi, gdy byłem jeszcze chłopcem w Ironjade. Kobieta, eyn-kethi, ty nazwałbyś ją moją matką, choć na moim świecie takie rozróżnienia nie są istotne, ta kobieta opowiedziała mi legendę o nich. Sformułowała to jednak inaczej. Niby-ludzie, przed którymi mnie ostrzegała, nie byli demonami, o jakich usłyszałem później z ust związanych dumą. Mówiła mi, że są oni tylko ludźmi, nie narzędziami obcych, kuzynami zmiennokształtnych i duszopijców. W pewnym sensie byli jednak zmiennokształtni, ponieważ nie mieli prawdziwej postaci. Nie można im było zaufać, albowiem byli ludźmi, którzy zapomnieli o swych kodeksach, ludźmi bez więzów. Nie byli rzeczywiści. Pozory człowieczeństwa pozbawione jego esencji. Rozumiesz? Esencją człowieczeństwa jest nazwa, więź, obietnica. Kryje się wewnątrz, ale my nosimy ją na przedramionach. Tak mi powiedziała. Dlatego właśnie Kavalarzy biorą sobie teynów i wychodzą na zewnątrz tylko parami. Dlatego, że… iluzja może zakrzepnąć w fakt, jeśli zwiąże się ją żelazem.
— To piękna przemowa, Garse — przyznał Dirk, gdy Ironjade skończył. — Ale jaki wpływ wywiera żelazo na duszę niby-człowieka?
Przez twarz Janacka przemknął szybko wyraz gniewu przypominający cień burzowej chmury. Potem Kavalar się uśmiechnął.
— Zapomniałem o twoim kimdissiańskim dowcipie — stwierdził. — Jeszcze jedno, czego nauczyłem się w młodości, to, żeby nigdy nie dyskutować z manipulatorem. — Roześmiał się, wyciągnął rękę i uścisnął mocno dłoń Dirka. — Dość już tego — rzekł. — Nigdy nie będziemy tym samym, ale potrafię stać się przyjacielem, jeśli ty potrafisz zostać kethem.
Dirk wzruszył ramionami, czując dziwny przypływ emocji.
— Zgoda — rzucił.
Garse zdążył już jednak wystartować. Puścił ramię Dirka, dotknął palcem sterownika, który trzymał w dłoni, wzbił się metr w górę i poleciał nad wodą, pochylając się do przodu. Jego lot był szybki i pełen wdzięku. Długie, rude włosy Kavalara lśniły w blasku słońca, a ubranie zdawało się migotać, zmieniając kolory. W połowie drogi przez wartką rzekę odrzucił głowę do tyłu i krzyknął coś do swego towarzysza, lecz szum i łoskot wody zagłuszyły jego słowa i Dirk usłyszał jedynie ton radosnego, krwiożerczego uniesienia.
Zaczekał, aż Janacek przeleci na drugą stronę rzeki. Czuł się zbyt zmęczony, by od razu wzbić się w powietrze. Wolną dłoń wsunął do kieszeni kurtki, by dotknąć szeptoklejnotu. Nie wydawał mu się już taki zimny jak przedtem, a jego obietnice — och, Jenny! — były ledwie słyszalne.
Janacek unosił się już nad żółtymi drzewami, wznosząc się ku szaro-karmazynowemu niebu. Jego postać oddalała się szybko. Znużony Dirk podążył za nim.
Janacek mógł pogardliwie nazywać powietrzne ślizgi „zabawkami”, umiał jednak na nich latać. Wkrótce znacznie wyprzedził Dirka, wspinając się na mocnym wietrze, aż wreszcie leciał jakieś dwadzieścia metrów nad lasem. Odległość między dwoma lotnikami zdawała się stale zwiększać. W przeciwieństwie do Gwen, Janacek nie miał ochoty czekać, aż Dirk go dogoni.
Ten zadowolił się rolą ścigającego. Ironjade’a łatwo było wypatrzyć — byli sami na posępnym niebie — nie musiał się więc obawiać, że straci go z oczu. Ponownie unosił się na mroczniackim wietrze, pozwalając, by pchał go on naprzód. Pogrążył się w bezładnych rozmyślaniach. Śnił dziwne sny na jawie o Jaanie i Garsie, o więzach żelaza i szeptoklejnotach, o Guinevere i Lancelocie, którzy — uświadomił sobie nagle — oboje złamali przysięgę.
Rzeka zniknęła. Przemknęły pod nimi ciche jeziora oraz obszar porośnięty białym grzybem, pokrywającym las niczym strup. Raz usłyszał ujadanie sfory Lorimaara, daleko z tyłu, wysokie odgłosy niesione przez wiatr. Nie zaniepokoiło go to.
Skręcili na południe. Janacek był małą, czarną kropką, która rozbłyskiwała srebrno, gdy na jego ślizg padły promienie słońca. Stawał się coraz mniejszy. Dirk wlókł się za nim jak ptak z rannym skrzydłem. Wreszcie Ironjade opadł po spirali na poziom wierzchołków drzew.
To była dzika okolica, bardziej skalista niż większa część lasu. Gdzieniegdzie wznosiły się pofałdowane wzgórza i czarne skalne wyniosłości usiane srebrno-złotymi żyłkami. Wszędzie pełno było dławców. Dławców i tylko dławców. Dirk wypatrywał choć jednego srebrnodrzewu, błękitnego wdowca albo wychudłego widmodrzewu, lecz od horyzontu po horyzont ciągnęła się nieprzerwana plątanina żółci. Słyszał jazgotliwe nawoływania drzewnych upiorów i widział, jak przelatują w dole z gałązki na gałązkę, rozpościerając maleńkie skrzydełka.
Powietrze wokół niego zadrżało od zewu banshee. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu po plecach Dirka przebiegł zimny dreszcz. Podniósł na chwilę wzrok i ujrzał w oddali rozbłysk światła.
Był krótki i bardzo intensywny, nagły palec jasności, który poraził jego zmęczone oczy. Nie pasował do tego miejsca, tego szarego świata zmierzchu. Mimo to Dirk go zobaczył. Uderzył z dołu tylko raz, gwałtowna wiązka ognia, która wkrótce zniknęła na niebie.
Janacek był małą, szmacianą lalką, widoczną przed nim, nieopodal światła. Szkarłatna nitka musnęła go, dotknęła srebrnego ślizgu, na którym stał, lekko i szybko. Ten obraz wytrawił się w oczach Dirka. Ironjade runął w dół, wymachując dziwacznie rękami. Czarna pałeczka wypadła mu z dłoni i zniknął pośród dławców, przebijając się z trzaskiem przez ich splątane gałęzie.
Dźwięki. Dirk słyszał dźwięki. Muzyka unosząca się na nieustannym, zimowym wietrze. Trzask łamanego drewna, a potem krzyki bólu i gniewu. Zwierzęce i ludzkie, ludzkie i zwierzęce, takie i takie, i ani pierwsze, ani drugie. Zamigotały przed nim białe wieże Kryne Lamiya utkane z przezroczystego dymu, wyśpiewujące swą pieśń końca.
Wrzaski ucichły nagle, białe wieże rozwiały się, a wicher, na którym unosił się Dirk, porwał z sobą ich fragmenty. Dirk skierował się w dół, unosząc laser.
Tam, gdzie spadł Garse Janacek, gałęzie były połamane, a w pokrywie liści ziała dziura, wielka jak ludzkie ciało. Wypełniała ją ciemność. Dirk zawisł nad nią i nie wypatrzył na dole Janacka. Cienie były zbyt gęste. Na najwyższej gałęzi zauważył jednak strzępek urwanej tkaniny, który łopotał na wietrze, zmieniając kolory. Nad nią stał mały duch, pełniący swą solenną straż.
— Garse! — krzyknął Dirk, nie zważając na czającego się w dole wroga, człowieka z laserem. Drzewne upiory odpowiedziały mu skrzeczącym chórem.
Usłyszał gdzieś poniżej trzask. Ponownie ujrzał błysk lasera, tym razem nie skierowany w górę, lecz poziomo, niewiarygodnie jasny promień słońca rozświetlający mrok w dole. Dirk zawisł niepewnie w miejscu. Na gałęzi tuż pod nim pojawił się drzewny upiór. Dziwnie nieustraszone stworzonko kierowało na niego załzawione ślepia, łopocząc na wietrze rozpostartymi szeroko skrzydłami. Dirk wycelował w nie laserem i wystrzelił, zamieniając je w plamę sadzy na żółtej korze.
Potem ruszył naprzód, kreśląc spiralę, aż wreszcie zauważył między dławcami skośną lukę, wystarczająco szeroką, by mógł się opuścić w dół. Panował tam mrok. Splątane gałęzie dławców pochłaniały dziewięć dziesiątych i tak skąpego światła Oka Piekieł. Ze wszystkich stron majaczyły potężne pnie, wyciągały się ku niemu żółte sękate palce, sztywne i artretyczne. Pochylił się — porastający ziemię mech już się rozkładał — i wyczepił buty ze srebrnej płachty. Metal stracił sztywność. Potem cienie między dławcami rozstąpiły się i pojawił się nad nim Jaan Vikary. Dirk podniósł wzrok.
Poorana bruzdami twarz Jaana nie wyrażała niczego. Cały był zbroczony krwią. Trzymał w ramionach zmasakrowane, czerwone ciało, tak jak matka mogłaby trzymać chore dziecko. Jedno oko Garse’a było zamknięte, a drugie wyrwano mu z twarzy, z której została zaledwie połowa. Opierał się lekko głową o pierś Vikary’ego.
— Jaan…
Vikary wzdrygnął się.
— Zastrzeliłem go — rzekł i drżąc, wypuścił ciało z rąk.