4

W dniu, w którym na Marsie przypadała Wigilia, Johann obudził się dosyć wcześnie. Popływał w hotelowym basenie, a później nagrał krótką informację wideo i kazał przesłać ją rodzicom. Wracając do pokoju, by zadzwonić do Valhalli do Naronga, przechodził przez hotelowy westybul ozdobiony bożonarodzeniowymi girlandami. Przystanął przed dużą zieloną choinką stojącą na środku i uśmiechnął się do siebie. Świąteczne ozdoby przypomniały mu, w jaki sposób ziemski kalendarz decydował o wszystkim, co działo się na Marsie.

Ponieważ marsjański dzień był w rzeczywistości około czterdziestu dwóch minut dłuższy od ziemskiego, trzeba było wprowadzić poprawki, aby oba kalendarze zgadzały się ze sobą. I tak każdy marsjański miesiąc z wyjątkiem lutego był o jeden dzień krótszy niż ten sam miesiąc na Ziemi, a poza tym nie było lat przestępnych. Pozostałe niewielkie różnice korygowano na końcu każdego dziesięciolecia.

Bardziej skomplikowanym problemem był marsjański rok. W gruncie rzeczy bieżący kalendarz ignorował fakt, że rok na czerwonej planecie liczył sześćset osiemdziesiąt siedem dni. Ponieważ ludzie na Marsie przez cały czas przebywali w środowisku stworzonym przez nich samych pod ochronnymi kopułami, nie podlegali wpływom znacznych różnic temperatury, zachodzących wraz ze zmianą marsjańskiej pory roku. Na życie tych ludzi oddziaływały jednak burze piaskowe, które występowały głównie latem. Kiedy były bardzo silne i obejmowały zasięgiem duży teren, zamierała komunikacja zarówno pasażerska, jak i towarowa. Ani pociągi, ani wahadłowce nie mogły kursować bezpiecznie w gęstych chmurach marsjańskiego pyłu, pędzonych po równinach przez wiatry, których prędkość dochodziła do pięciuset czy sześciuset kilometrów na godzinę. Właśnie z tego powodu marsjańskie pory roku były zawsze zaznaczane w sporządzanych na wzór ziemski kalendarzach.

Johann musiał czekać ponad pół godziny, zanim operatorowi udało się nawiązać łączność z Valhallą. Na początku nie było nic widać, a głos tajlandzkiego zastępcy dobywał się jak ze studni. Dopiero po pięciu minutach rozmowy obraz stał się wyraźniej szy, ale i tak od czasu do czasu twarz Naronga rozmywała się na ekranie.

— Telekomunikacja Marsa powiadomiła nas, że nie zamierza utrzymywać połączeń wizyjnych z abonentami mieszkającymi na pomoc od BioTech — powiedział Narong, kiedy on i Johann rozmawiali na temat nie najlepszej jakości połączenia. — Ci z MAK-a nie zgodzili się na dalsze pokrywanie kosztów napraw i konserwacji.

— Obawiam się, że moje wieści też nie są pomyślne — odparł Johann. — Zacznę od tego, że nie udało mi się uzyskać dla ciebie terminu wcześniejszej rezerwacji.

— Nie spodziewałem się, że uda ci się cokolwiek zrobić — rzekł Narong. — Ale dziękuję, że próbowałeś. A co słychać w sprawie części? Czy wyjaśniłeś tym półgłówkom, że nie będziemy mogli wykonywać planu, jeżeli nasz sprzęt nie będzie właściwie naprawiany i testowany?

Narong nie był zachwycony, kiedy Johann opisał mu przebieg swojej wizyty w dziale zaopatrzenia MAK-a. Obaj inżynierowie przez kilka następnych minut narzekali na biurokratów z agencji i nieskuteczność działań tej instytucji, a później Johann podsumował swoje próby zatrudnienia nowych ludzi, skupiając się na pracownikach wykwalifikowanych.

— Nie mam nic przeciwko Watsonowi i pani Kasper — rzekł Narong. — Prawdę mówiąc, pracowałem już kiedyś z takimi zwariowanymi komputerowymi włamywaczami jak on. Zachowują się jak dziwacy, ale w gruncie rzeczy są nieszkodliwi… A jeżeli chodzi o zatrudnianie więźniów, nie mam nic przeciwko temu, o ile nie będą stanowili zagrożenia dla innych. Warunki panujące w Valhalli pod wieloma względami przypominają więzienie. Martwi mnie jednak ten al-Kharif. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli go mieć u siebie, ale co zrobisz, jeżeli napadnie na jakąś naszą pracownicę?

— Umowa przewiduje, że zatrudnienie i późniejsze darowanie reszty kary zależy wyłącznie od zachowania się kandydata — odparł Johann. — Zasadniczo będę pełnił więc funkcję jego więziennego kuratora. Jeżeli uznam za słuszne, będę mógł w każdej chwili odesłać go do więzienia, by odsiedział w nim resztę kary.

— Do diabła — zaklął Narong. — To naprawdę skomplikowana sytuacja. Jedyna osoba chociaż trochę nadająca się do tak odpowiedzialnej pracy ma stosunek do kobiet niewiele lepszy od jaskiniowca.

— Jest nawet jeszcze gorzej — poprawił go Johann. — Al-Kharif jest utalentowany i ma wyjątkowo dobre kwalifikacje. Uważam, że może dokonać gruntownego przeglądu procedur napraw i testów naszego sprzętu, co znacznie zwiększy wydajność pracy.

— Jeżeli wcześniej kogoś nie zgwałci… Nie chciałbym być wówczas na twoim miejscu. Wygląda na to, że musisz podpisać pakt z samym diabłem.

Po krótkiej dyskusji na temat demontażu laboratoriów chemicznych MAK-a i niepowodzenia starań Johanna, żeby znaleźć kogokolwiek, kto mógłby zbadać szybę jego hełmu, Narong oznajmił mu, że nadal nie nawiązano łączności z grupą azjatyckich naukowców, którzy wyprawili się w okolice bieguna.

— Jutro upływa tydzień od chwili, kiedy mieliśmy ostatni kontakt — stwierdził Narong. — Staraliśmy się połączyć z nimi przynajmniej raz każdej nocy, a wczoraj próbowaliśmy to zrobić nawet w ciągu dnia… Na wypadek gdyby zmienili pory snu i pracy.

— A nie można jakoś sprawdzić, czy ich sprzęt łączności funkcjonuje prawidłowo? — zapytał go Johann.

— Próbowaliśmy dwukrotnie, ale za każdym razem otrzymywaliśmy niejednoznaczne rezultaty. Możliwe, że mają awarię.

— Ale to nie jest nic pewnego — stwierdził Johann.

— Nie wiemy też, czy są cali i zdrowi — odparł Narong. — Połączyłem się wczoraj z dyrekcją MAK-a i zapytałem, czy pozwolą wysłać jedną z patrolówek na poszukiwania. I wiesz, co odpowiedzieli? Ze nie mogą ponosić kosztów, dopóki nie wykażemy, iż istnieje zagrożenie życia! Zwykłe biurokratyczne wymówki!

— Czy dysponujemy jakąś sprawną patrolówką? — zapytał Johann.

— To zupełnie inna sprawa — odrzekł Narong. — Dwie są w naprawie. Pozostałe cztery przez cały czas nadzorują działanie taśmociągów.

— A zatem, co proponujesz? — rzekł Johann.

— Jeszcze przez dwa dni starajmy się połączyć z nimi przez radio. Jeżeli nie odpowiedzą, wyślemy do ich obozu patrolówkę… Nawet gdybyśmy musieli uszczuplić w ten sposób nasze środki na administrację.

— Zgadzam się — powiedział Johann.

Po skończeniu rozmowy z Narongjem Johann postanowił przejść się po ulicach Mutchville. Chodził po mieście prawie przez godzinę i w końcu znalazł się w dzielnicy willowej w otoczeniu czynszowych kamienic, jednopiętrowych rezydencji i nielicznych pawilonów handlowych. Zamierzał właśnie skręcić w boczną ulicę, by powrócić do hotelu inną drogą, kiedy po drugiej stronie obok sklepu z widokówkami zobaczył małe biuro z napisem: „TOWARZYSTWO DO SPRAW RAMY”. W pierwszej chwili wydało mu się, że oczy płatają mu dziwnego figla. Upewniwszy się jednak, że odczytał napis prawidłowo, skręcił w tamtą stronę i wszedł do biura.

Poczekalnia dla interesantów nie była wiele większa od szafy na ubrania w luksusowej rezydencji. Pod oknem stały dwa składane krzesła. Naprzeciwko drzwi wejściowych za niewielkim kontuarem znajdowało się przepierzenie z zawieszonym na nim białym transparentem z jaskrawoczerwonymi literami głoszącymi: „TOWARZYSTWO DO SPRAW RAMY”. Obie boczne ściany były pozbawione ozdób. Za kontuarem, w samym rogu przepierzenia, widać było drugie drzwi.

Johann stal na środku poczekalni przez dobre dwie minuty. Nikt jednak się nie pokazał. Podszedł w końcu do kontuaru i lekko zapukał.

— Dzień dobry — powiedział. — Jest ktoś w domu?

Usłyszał czyjeś kroki i po kilku sekundach drzwi w przepierzeniu otworzył niski, pulchny, mężczyzna w okularach i długiej czerwonobiałej szlafmycy. Kiedy rzucił okiem na Johanna, cała krew odpłynęła z jego rumianej twarzy.

— Och, mój Boże — jęknął, a potem wyszedł szybko z pokoju i zamknął drzwi za sobą.

— Clem! — po chwili Johann usłyszał jego wołanie. — Musisz tu przyjść! Nie uwierzysz, kto właśnie wszedł do naszego biura.

Po trzydziestu sekundach kobieta wyglądająca na siostrę bliźniaczkę mężczyzny otworzyła drzwi, wytknęła głowę i spojrzała na Johanna.

— Jezusie! — zawołała, a potem natychmiast odwróciła się i zniknęła. — Masz rację, Darwinie — krzyknęła. — Nie ma żadnej wątpliwości.

Johann czekał cierpliwie na powrót pary dziwnych ludzi. Słyszał, że rozmawiają ze sobą za drzwiami przepierzenia, ale nie mógł zrozumieć o czym. W końcu zdecydował, że co za dużo, to niezdrowo.

— Jeszcze raz dzień dobry — powiedział głośno. — Nadal tu jestem.

Drzwi otworzyły się powoli i zarówno mężczyzna, jak i kobieta weszli do poczekalni, potykając się w wąskim przejściu.

— Bardzo pana przepraszamy — odezwał się bojaźliwie mężczyzna, przygryzając dolną wargę, unikał wzroku Johanna. — Nie wiedzieliśmy, że pan przyjdzie, i, hm, cóż, trochę nas to zaskoczyło.

— Do diabła, nie wiedzieliśmy nawet, że przebywa pan na Marsie — dodała kobieta, a później, ośmielona uśmiechem Johanna, ominęła kontuar, podeszła do niego i chwyciła go za rękę. — On naprawdę istnieje, Darwinie. To nie jest żadna zjawa.

Mężczyzna dołączył do nich i jak gdyby tknięty nagłą myślą, wyciągnął rękę.

— Nazywam się Darwin Bishop — powiedział. — A to moja żona, Clementine. Możesz mówić do niej Clem.

— Miło mi cię poznać, Darwinie — rzekł Johann. — Ja nazywam się Johann Eberhardt… Z pewnością ty i twoja żona bierzecie mnie za kogoś…

— A więc tak się nazywasz — przerwał mu Darwin. — Johann Eberhardt. W końcu możemy dopasować nazwisko do twojej słynnej twarzy.

— Jezu, ależ on jest wysoki — rzekła Clem. — Oglądając wideo, nie miałam pojęcia, że może być taki wielki… Jak sądzisz, Darwinie, może mieć jakieś dwa dziesięć?

— Dwa metry jedenaście — oświadczył Johann.

— Do diabła, prawdziwy z ciebie gigant — stwierdziła Clem. — Nic dziwnego, że te śmieszne cząstki wybrały ciebie, by nawiązać kontakt.

Johann w końcu zaczynał rozumieć. Ta dwójka otyłych ludzi, którzy teraz przez cały czas krążyli w podnieceniu wokół niego, bez wątpienia musiała oglądać nagranie wywiadu z Johannem, w czasie którego opowiadał szczegółowo o swojej dziwnej przygodzie w Tiergarten. Johann, idąc za radą Carlosa Saucedy, nie podał wówczas swojego nazwiska.

— To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe — mówił tymczasem Darwin. — Co za wspaniały świąteczny prezent dla wszystkich marsjańskich członków naszej grupy.

— Musimy natychmiast powiedzieć o tym pozostałym — odezwała się Clem. — Nie wątpię, że każdy będzie chciał go poznać i zamienić chociaż kilka słów.

— Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, wolałbym porozmawiać najpierw z wami — wtrącił się Johann, przerażony perspektywą spotkania się z tłumem ludzi podobnych do Clem i Darwina. — Czy możemy zacząć od tego, co wiecie o tych dziwnych cząstkach?

Darwin i Clem zabrali Johanna na zaplecze biura, zatłoczone pudłami, paczkami z bożonarodzeniowymi upominkami, komputerami i innymi urządzeniami elektronicznymi, byle jak ustawionymi w różnych miejscach dużego pomieszczenia. Znaleźli jakiś stół, a Darwin ustawił przy nim trzy krzesła.

Clem podała Johannowi coś do picia i zaczęli rozmawiać. Bishopowie zadawali Johannowi mnóstwo pytań, chcąc dowiedzieć się, co czuł w trakcie tamtego spotkania, jak mógłby wyjaśnić zjawisko, które widział, i czy w ogóle wierzy w istnienie inteligentnych istot żyjących w przestrzeni kosmicznej lub w innym niepostrzegalnym wymiarze. Byli trochę rozczarowani odpowiedziami Johanna, któremu ich zdaniem brakowało wyobraźni. Zarówno Clem, jak i Darwin mieli na temat pochodzenia tajemniczych cząstek własne, choć odmienne teorie, z których żadna nie trafiała do przekonania kierującemu się logiką Johannowi.

Bishopowie powiedzieli mu, że nagranie wideo wywiadu z Johannem, które dotarło do nich dopiero przed czterema miesiącami, natychmiast wzbudziło w ich towarzystwie wielką sensację. Okazało się bowiem, że analiza chemiczna śladów pozostawionych przez drobiny w kieszeni torby wykazała obecność bardzo złożonych cząsteczek, które z całą pewnością nie zostały wyprodukowane na Ziemi. Johann zadał małżonkom kilka pytań na temat tych cząsteczek, chcąc upewnić się, czy nie mogły powstać jako produkt uboczny jakiejś stosunkowo prostej chemicznej reakcji, ale ani Darwin, ani Clem nie umieli powiedzieć mu nic więcej.

Po kilku minutach odezwał się brzęczyk telefonu. Darwin odnalazł aparat za stertą jakichś pudeł.

— Zgadnij, kto siedzi u nas w biurze i rozmawia z Clem i ze mną? — powiedział, kiedy on i jego przyjaciel Wyatt wymienili słowa powitania. — Ten Niemiec; ten sam, który złapał tamte kulki w Berlinie… Słowo daję!… Nie obchodzi mnie, żerni nie wierzysz… Nie, nie mogę ci go pokazać, bo nie wiem, gdzie podziałem swoją kamerę wideo… Po prostu wszedł do biura, mniej więcej przed godziną. Clem i ja omal nie zemdleliśmy z wrażenia… Czy uwierzysz, Wyatt, że teraz na Marsie jest aż troje ludzi, którzy na własne oczy widzieli te dziwne kulki? Prawdopodobieństwo tego, że to przypadek, uważam za znikomo małe… Nie wiem, Wyatt, nie pytałem go o to. Ale damy ci znać, kiedy dowiemy się czegoś więcej… Tobie też życzę wesołych świąt. Do zobaczenia.

Kiedy Darwin się rozłączył, Johann zapytał go natychmiast o zdanie z jego rozmowy, dotyczące „trójki” ludzi, którzy osobiście zetknęli się z kulkami.

— Pozostałe dwie to siostry z zakonu Świętego Michała — odparła Clem. — Zobaczyły je w Anglii. Obie tego samego dnia. Carlosowi udało się zarejestrować rozmowę z jedną z nich w jakiś tydzień po tym, jak nagrał wywiad z tobą.

— Jeden z członków naszego towarzystwa, który zapamiętał jej twarz z nagrania wideo, rozpoznał ją — w zeszłym tygodniu rozdawała żywność w ośrodku dla bezdomnych w Newport. Kiedy jednak zagadnął ją o te cząstki, zakonnica powiedziała mu, by dał jej spokój, gdyż nie chce mieć nic wspólnego z Towarzystwem do Spraw Ramy.

— Nie wiemy, kim jest ta druga zakonnica — dodała Clem — ale Carlos napisał w liście do członków naszego towarzystwa, że prawdopodobnie także przebywa na Marsie. Wywnioskował to z pewnych uwag, jakie wymknęły się pierwszej siostrze w trakcie przeprowadzania z nią wywiadu.

— Czy mogę zobaczyć ten film? — zapytał Johann.

— Oczywiście — odparł Darwin. — Jestem pewien, że gdzieś tu leży.

Przez następne trzy czy cztery minuty szperał pośród stosów przeróżnych pudeł.

— Jest! — krzyknął radośnie. — Etykieta na pudełku głosi: „Dwie siostry tego samego dnia”. Otrzymaliśmy je siedemnastego października 2142 roku.

— Dlaczego tak długo trwało, zanim tutaj dotarł? — spytał Johann.

— Carlos powiedział, że zaraz po dokonaniu nagrania miał duże kłopoty z zakonem Świętego Michała. Oświadczyli mu, że obawiają się wrażenia, jakie może wywrzeć ten wywiad na opinii publicznej.

— Do diabła — dodała Clem. — Carlos twierdzi, że zakon starał się nawet odkupić od niego to nagranie w zamian za hojny dar na rzecz naszego towarzystwa… Nie wysyłał więc żadnych kopii, dopóki nie był pewien, że michalici zapomnieli o całej sprawie.

Johann natychmiast rozpoznał siostrę Vivien, ale ani słowem nie wspomniał o tym Clem i Darwinowi. Vivien opowiedziała o swoim spotkaniu bardzo zwięźle, podkreślając kształt aniołka, jaki przybrała chmura kulek, oraz fakt, że w chwili pojawienia się cząstek jej umysł zaprzątnięty był decyzją o przyjęciu święceń. To zapewne dlatego zakon nie chciał, by to nagranie stało się powszechnie znane — pomyślał Johann. — Choć właściwie nie rozumiem, w jaki sposób miałoby to mu zaszkodzić.

Pod sam koniec nagrania znalazł się niespełna minutowy fragment, w którym Vivien opisywała podobne spotkanie, jakiego doświadczyła inna michalitka w Hyde Parku w Londynie tego samego ranka.

Po powtórnym obejrzeniu nagrania Johann wstał, zamierzając się pożegnać.

— Chyba nie chcesz nas opuścić — rzekła Clem. — Dopiero zaczęliśmy rozmowę… A poza tym nie ustaliliśmy terminu twojego spotkania z pozostałymi członkami.

— Jestem umówiony na obiad z przyjacielem — oświadczył Johann. — A przedtem muszę jeszcze kupić kilka świątecznych upominków.

— A kiedy wrócisz? — zapytał go Darwin. — I w jaki sposób będziemy mogli się z tobą skontaktować?

— Serdecznie wam dziękuję za wszelkie informacje — rzekł Johann. — I rozumiem, że jesteście podnieceni tym, co mi się przydarzyło… Ale wolałbym nie podawać swojego adresu i numeru telefonu do publicznej wiadomości. Moje życie prywatne ma dla mnie bardzo dużą wartość. Jestem pewien, że mnie zrozumiecie.

— Tak, naturalnie — odparła Clem nie kryjąc rozczarowania. — Jesteśmy zachwyceni, że wpadłeś do nas. Czy możemy cię prosić o jeszcze jedną przysługę, zanim wyjdziesz?

— O jaką? — zapytał Johann.

— Czy pozwolisz, byśmy zrobili kilka zdjęć i nagrali jakiś krótki film wideo na dowód, że naprawdę tu byłeś? To dla nas bardzo ważne.

— Oczywiście — zgodził się Johann. Gdy pozował do zdjęć obok Clem i Darwina, myślami błądził gdzie indziej. Był zaintrygowany i zafascynowany faktem, że i siostra Vivien widziała te same dziwne kulki. Muszę zobaczyć się z tą zakonnicą czy kapłanką — powiedział sobie. — I to jeszcze przed powrotem do Valhalli.

Загрузка...