Kwame przeczytał ostatnią część dziennika doktor Won w sali konferencyjnej sąsiadującej z gabinetem Johanna.
— I co o tym sądzisz? — zapytał Johann, kiedy Kwame zwrócił mu kartki wydruku.
— Jeszcze nie wiem — odparł Tanzańczyk. — Nie miałem czasu przemyśleć tego, co właśnie przeczytałem… To wszystko jest niesamowite. Czy uważasz, że może być prawdziwe?
— To dobre pytanie — odrzekł Johann. — Z powodów, które wyjaśnię ci za chwilę, uważam za możliwe, że historia opisana przez doktor Won jest prawdziwa. Co więcej, przynajmniej częściowo będziemy mogli ją sprawdzić. Mapy znajdujące się w jej zapiskach są dosyć szczegółowe. Mam zamiar w przyszłym tygodniu wyprawić się na poszukiwania tej dziury i chciałbym, żebyś pojechał ze mną. Możesz się zgodzić albo nie, ale zanim się zdecydujesz, chcę opowiedzieć ci o kilku swoich niezwykłych przeżyciach.
Kwame słuchał z zapartym tchem, gdy Johann opowiadał mu nie tylko o swoich dwóch spotkaniach ze świetlistymi kulkami, ale także o rozmowie z Beatrice i Vivien, którą odbył z nimi w Mutchville.
— O, rany — odezwał się Tanzańczyk, kiedy Johann skończył. — Więc sądzisz, że ta wstęga, o której wspomina doktor Won, może być tym samym zjawiskiem, które widziałeś ty i te zakonnice? I że wszystkie te wydarzenia mogą być ze sobą powiązane?
— Tak — odparł Johann. — Chociaż nawet nie mógłbym marzyć o tym, by wyjaśnić ci, w jaki sposób. Kwame uśmiechnął się.
— Podoba mi się pomysł siostry Beatrice. Czułbym się podniesiony na duchu, mając świadomość, że chmury tych cząstek są anielskimi emisariuszami posłanymi do nas przez dobrotliwego Boga. Każde inne wyjaśnienie budziłoby we mnie grozę, zwłaszcza w świetle tego, co przydarzyło się doktor Won i jej trzem kolegom.
— Czy to znaczy, że nie zgadzasz się mi towarzyszyć? — zapytał Johann po krótkiej chwili ciszy.
— Nie, nie — zapewnił go Kwame. — Nie zrozum mnie źle. Będę zaszczycony, mogąc jechać z tobą… Nietrudno jednak wyobrazić sobie, że cząstki czy też twórcy podziemnych jaskiń dysponują możliwościami, których nawet nie potrafimy pojąć. Ani też wytłumaczyć. To właśnie dlatego podoba mi się pomysł siostry Beatrice, że te chmury cząstek są aniołami. Dzięki temu możliwość zetknięcia się z nimi nie wydaje mi się taka przerażająca.
— Moim zdaniem cząstki nie są wobec nas wrogo nastawione — powiedział Johann. Kwame znów się uśmiechnął.
— Kiedy pierwsi Europejczycy przybyli do Afryki, zostali powitani przez plemiona sądzące, że biali ludzie są łaskawymi i dobrymi bóstwami. Afrykanie nie mogli wówczas przewidzieć, że pojawienie się przybyszów nieodwołalnie zmieni ich dotychczasowy styl życia.
— Narong i ja rozmawialiśmy ubiegłego wieczoru na podobny temat — oświadczył Johann. — Jeżeli cząstki i jaskinie są pochodzenia pozaziemskiego, a ich poziom techniczny jest tak zaawansowany, jak myślimy, to kontakt między nimi a nami może oznaczać koniec historii człowieka w takiej postaci, jaką znamy.
— A przy tym wcale nie jest ważne, czy te cząstki są do nas nastawione wrogo, czy przyjaźnie — stwierdził Kwame. — Końcowy rezultat będzie taki sam. Popatrz tylko, co się stało w amazońskiej puszczy pod koniec dwudziestego wieku. Antropologowie, którzy po raz pierwszy zetknęli się z żyjącymi tam jak pustelnicy Indianami, mieli jak najlepsze zamiary, ale przez samo uświadomienie indiańskim plemionom, że istnieją inne style życia, skazali ich cywilizację na nieuchronną zagładę. Teraz Johann się uśmiechnął.
— Nie miałem pojęcia, że tak bardzo interesujesz się historią — powiedział.
— Pasjonowałem się historią od czasów, kiedy byłem chłopcem — przyznał Kwame. — I chociaż, głównie z powodów finansowych, nie mogłem być studentem, dużo czasu poświęcałem na czytanie i studiowanie. Moje zainteresowania historycznymi znaczeniami kontaktów z cywilizacją pozaziemską zostały pobudzone przed czternastu laty, kiedy do naszego systemu słonecznego przyleciał statek obcych istot, nazwany Ramą. Uczyłem się wówczas w technikum budowy maszyn dla przemysłu wydobywczego. Codziennie słuchałem wiadomości, licząc na to, że w końcu jakaś obca cywilizacja zechciała objawić ludziom fakt swojego istnienia. Byłem zdruzgotany, kiedy Rama odleciał, nie odpowiadając na żadne z nurtujących mnie pytań.
— A wiec myślisz, że gdzieś pośród gwiazd istnieje jakaś obca cywilizacja? — zapytał go Johann.
— O, tak — odparł Kwame. — Uważam za niedorzeczny pomysł, że tylko na Ziemi, na jednej małej planecie, rozwinęło się inteligentne życie. Proces, dzięki któremu żyjemy, nie mógł nie pojawić się gdzie indziej.
Johann udał, że się dziwi.
— Nie wygląda to na odpowiedź, jakiej mógłbym oczekiwać ze strony pobożnego muzułmanina — powiedział. Kwame się roześmiał.
— Istnieją różni muzułmanie, tak samo jak różni chrześcijanie — odparł. — Nigdy nie wierzyłem, że moja religia ogranicza mnie pod względem umysłowym. Moim zdaniem jest mało prawdopodobne, żeby Allach czy Bóg oczekiwali, iż będziemy istotami bezmyślnymi.
Johann uśmiechnął się do wysokiego, szczupłego Afrykanina o pogodnym spojrzeniu. Pomyślał, że Kwame będzie doskonałym towarzyszem w największej przygodzie ich życia.
Johann i Kwame spędzili trzy pracowite dni, przygotowując się do wyprawy. Każdy po kilka razy przeczytał zapiski doktor Won, a także zapoznał się z zarejestrowanymi przez nią rozmowami pozostałych trzech uczestników wyprawy, jakie wiedli podczas badań podziemnych jaskiń. I Johann, i Kwame, podczas wspólnego układania planów ich wyprawy, mieli okazję wzajemnie docenić swoje zalety. Johann był sumienny, kompetentny i dociekliwy, podczas gdy Kwame miał charakter mniej dociekliwy, ale za to bardziej intuicyjny i twórczy.
Kiedy opuszczali Valhallę, bagażnik ich lodomobilu ciągniętego na przyczepie za łazikiem nie domykał się z powodu zabranych urządzeń i zapasów żywności. Narong pomógł Johannowi i Tanzańczykowi zabezpieczyć wszystko solidną siatką, którą później przymocował do boków lodomobilu. Mimo to Johann nie mógł się pozbyć obaw, że podskoki przyczepy na wybojach spowodują przemieszczenie się ładunku, wskutek czego mogą zgubić coś ważnego.
— Jeśli chcesz — odezwał się Kwame z przewrotnym uśmiechem, kiedy Johann zatrzymał łazik po raz trzeci, żeby sprawdzić, czy przedmioty w bagażniku znajdują się na swoich miejscach — mogę jechać w lodomobilu i pilnować, by nic nie wypadło.
Johann uświadomił sobie, że zaczyna zachowywać się nienaturalnie i postarał się odprężyć. Zapytał Kwamego, jak spędzał czas w Afryce, kiedy był chłopcem. Okazało się, że Kwame urodził się i wychowywał w niewielkiej wiosce w zachodniej Tanzanii, niedaleko Serengeti. Kiedy Kwame w barwnych, pełnych życia słowach opowiadał mu historie z czasów dzieciństwa, nawet Johann, nie grzeszący przecież zbytnią wyobraźnią, mógł bez trudu zrozumieć, jak mogło wyglądać życie w małej wiosce, i przeżywać spotkania z legendarnymi dzikimi zwierzętami z rezerwatu.
Kiedy w końcu dotarli do skraju lodowca i przesiedli się z łazika do lodomobilu, ich prędkość podróży znacznie wzrosła. Johann trzymał się dobrze znanych szlaków tak długo, aż dotarli do okolic pełnych małych, lodowych pagórków i dolin, gdzie zgodnie z mapą doktor Won miał znajdować się prostokątny otwór. Po krótkim czasie udało się im go odnaleźć; rozstawili wiec namiot na płaskim miejscu w pobliżu.
Z początku żaden mężczyzna nie mógł zasnąć. Przez godzinę rozmawiali, leżąc obok siebie w śpiworach i porozumiewając się ze sobą przez mikrofony hełmów. Kwame przyznał, że trochę się boi, ale jest bardzo podniecony. Oświadczył Johannowi, że z czasów dzieciństwa przypomina sobie pewną noc, którą spędził w Serengeti pod gołym niebem. Jako kilkunastoletni chłopiec zarabiał wówczas na życie, pomagając kucharzowi przygotowywać posiłki i zmywając naczynia w czasie bezkrwawego safari.
— Ten drugi chłopak i ja postanowiliśmy, że będziemy spali z daleka od innych — powiedział. — Przenieśliśmy więc nasze śpiwory o kilkaset metrów na południe i ułożyliśmy blisko miejsca, gdzie pod małym wodospadem utworzyło się urocze jezioro. Rozjaśniona księżycowym blaskiem noc była cudowna, ale bardzo ciepła, więc spaliśmy nie rozstawiwszy namiotu. Zasnąłem licząc gwiazdy na niebie… Po kilku godzinach obudziłem się zlany potem i postanowiłem wykąpać się w jeziorze. Kiedy wypłynąłem na środek, ujrzałem ogromnego krokodyla przyglądającego mi się z odległości jakichś trzydziestu metrów. Zaczął płynąć w moją stronę, a w jego oczach odbijał się blask księżyca… Byłem przerażony. Miałem szczęście, że krokodyl nie był głodny, gdyż w przeciwnym wypadku nie usłyszałbyś tej opowieści. Ale mieszanina podniecenia i strachu, jaką czuję w tej chwili, jest podobna do tego, co czułem, gdy płynąłem w głębokiej wodzie, obserwując krokodyla.
Następnego dnia od rana pracowali niemal w całkowitej ciszy. Postępowali zgodnie z planem, który wcześniej ułożyli w Valhalli. Ostrożnie rozwinęli dwie dwudziestometrowe sznurowe drabinki i sprawdzili każdy ich szczebel — czy jest mocny i dobrze przywiązany. W pobliżu jednego rogu prostokątnego otworu Kwame wbił w lód cztery nowe paliki (dwa poprzednie, o których wspominała w swoim pamiętniku doktor Won, wciąż jeszcze tkwiły w lodzie, ale do żadnego nie była przywiązana lina), a Johann w tym czasie sprawdził małe roboty wyposażone w ruchome kamery. Upewniwszy się, że działają, on i Kwame przywiązali koniec każdej liny drabinki do jednego palika, a później opuścili ją w głąb otworu. Nie usłyszeli jednak odgłosu uderzenia szczebli o dno. Zrozumieli, że głębokość dziury musiała być większa niż dwadzieścia metrów.
Potem Johann i Kwame przymocowali reflektory górnicze do hełmów swoich kosmicznych kombinezonów, a następnie zaczęli opuszczać się w głąb otworu.
— Czy nie sądzisz, że to dziwne — odezwał się w pewnej chwili Johann, poprawiając swój reflektor — iż lodomobil naukowców wygląda, jakby nikt go nie ruszał od ponad roku, jaki upłynął od czasu ich wyprawy, a wbite przez nich paliki znajdują się wciąż na swoich miejscach?
Kwame wzruszył ramionami.
— Nie dziwniejsze niż wszystko inne — odparł.
Zeszli na sam koniec drabinek, mijając po drodze pięć par obszernych, prostokątnych wejść do korytarzy wykutych w lodzie po obu stronach centralnego otworu. Zatrzymawszy się na końcu, zapalili latarki i zaczęli oświetlać znajdującą się pod nimi przestrzeń. Stwierdzili, że widnieją tam jeszcze dwa poziomy korytarzy, a dno centralnego otworu znajduje się o jakieś osiem do dziesięciu metrów poniżej końca drabinek. Bez trudu umieścili roboty z kamerami w wylotach wszystkich korytarzy, po jednym w każdym wylocie, a potem wrócili na powierzchnię, żeby włączyć ich sterowniki. Osiem spośród dziesięciu kamer funkcjonowało doskonale, zajmując zgodnie z programem wyznaczone im stanowiska po upływie dwunastu minut od chwili włączenia sterowników. Dwa roboty rezerwowe umieścili w korytarzach, z których dwa poprzednio wysłane nie przekazały żadnych obrazów. Te rezerwowe automaty zaprogramowali na krótszy czas badania korytarzy niż tamte wysłane przed nimi.
Przez następne dwie godziny Johann i Kwame przeglądali nie obrobione obrazy wideo. Obok namiotu ustawili aparaturę elektroniczną, której głównym elementem był telewizyjny monitor. Stwierdzili, że tylko niewiele ujęć nadaje się do oglądania bez użycia algorytmów obróbki obrazów zapisanych w podręcznych procesorach.
Była to bardzo nudna praca. Większość ujęć przedstawiała tylko białe lodowe ściany. Dopiero pod koniec dnia, kiedy
Johann i Kwame byli wyczerpani, zaczęli pojmować ogólny kształt podziemnego świata.
— Przypuszczam, że pierwsze dwa poziomy nie pełnią żadnej ważnej funkcji — odezwał się Kwame podczas jakiejś krótkiej przerwy. — Stanowią labirynt korytarzy i ślepych zaułków mających wprowadzić w błąd, a może zwabić w pułapkę każdego, kto znajdzie się w środku przez przypadek.
— W takim razie co sądzisz o tych dziwnych napisach na ścianie, czy czymkolwiek jest to, co widzieliśmy, a także o tej tajemniczej grupie rzeźb lodowych na drugim poziomie? — zapytał go Johann.
— Jeżeli oprócz nich nie ma czegoś więcej jeszcze głębiej w korytarzach, poza zasięgiem naszych kamer, nadal nie sądzę, by poziom drugi zawierał coś ciekawego — stwierdził Kwame. — Intuicja podpowiada mi, że jeżeli w tym miejscu jest coś ciekawego, zaczyna się na trzecim poziomie pod powierzchnią… A poza tym nie będziemy mogli powiedzieć nic więcej na temat tych dziwnych obiektów sfilmowanych przez kamery, dopóki sami ich nie zobaczymy.
Resztę dnia obaj mężczyźni spędzili, badając obrobione obrazy przedstawiające trzeci poziom i układając plany na dzień następny. Postanowili, że najważniejszą sprawą będzie obejrzenie grupy tajemniczych przedmiotów o zaokrąglonych kształtach, znajdujących się o jakieś sto metrów od centralnego otworu i blokujących ciągnący się na południowy zachód korytarz na trzecim poziomie.
Zanim ułożyli się w śpiworach do snu, Johann wyciągnął radiotelefon i połączył się z Narongjem. Nie kryjąc podniecenia, opowiedział mu o wszystkim, co odkryli.
— A co z grupą zaginionych naukowców? — zapytał Narong. — Nie wspomniałeś o nich ani słowem.
— Nie znaleźliśmy żadnego śladu, by móc stwierdzić, co się z nimi stało — odrzekł Johann. — Żadnych kości, strzępów ubrań, kawałków liny… niczego. A przyglądaliśmy się obrazom bardzo uważnie.
— Nie mogli po prostu rozpłynąć się w powietrzu — stwierdził Narong. — No cóż, uważaj na siebie jutro i zadzwoń do mnie, kiedy znajdziesz coś niezwykłego.
— Też uważam, że to bez sensu — odezwał się Kwame, kiedy Johann odłożył słuchawkę radiotelefonu. — Czy nie dziwi cię, że dno dziury jest takie czyste? My sami przecież, kiedy spuszczaliśmy drabinki, musieliśmy zaśmiecić je kawałkami lodu. A z pewnością wpada ich tam więcej, kiedy wieją silne wiatry.
— Zgadzam się z tobą — odparł Johann. — Jutro trzeba będzie dokładniej się temu przyjrzeć. Johann i Kwame schodzili po szczeblach tej samej drabinki. Znajdowali się z tej strony otworu, z której wykute w lodzie podziemne korytarze odchodziły na południowy zachód. Johann szedł pierwszy. Zanim puścił drabinkę i zagłębił się w jeden z korytarzy na trzecim poziomie, skierował promień światła latarki w głąb otworu.
Ujrzał tylko ziejącą pod nim ciemną czeluść.
— Czy wcześniej, kiedy znajdowaliśmy się na trzecim poziomie, nie widać było dna szybu? — zwrócił się do Kwamego.
— Nie pamiętam — oparł Tanzańczyk. — Może powinienem zejść jeszcze niżej i to sprawdzić?
— Nie — zdecydował Johann. — Będziemy mogli zrobić to trochę później… Teraz chodźmy i zbadajmy, co jest w tym korytarzu.
Kwame dołączył do niego, zatrzymując się na skraju otworu. Obaj mężczyźni włączyli reflektory hełmów na pełną moc, dzięki czemu mogli widzieć kolejne piętnaście metrów drogi. Po krótkim marszu ujrzeli majaczące przed nimi dziwne zaokrąglone przedmioty.
— Czy nie przyszło ci do głowy, że lepiej byłoby mieć ze sobą coś do obrony? — odezwał się Kwame do mikrofonu hełmu swojego kombinezonu.
— Mój gadzi instynkt podpowiada, że powinienem mieć teraz jakąś broń — przyznał Johann. — Mój móżdżek mówi mi jednak, że byłaby bezużyteczna przeciwko temu, kto wydrążył te korytarze.
Kwame zachichotał.
— Słuszna uwaga — stwierdził.
Pierwszy dziwaczny obiekt stojący pod lewą ścianą korytarza przypominał ogromną figurę do gry w kręgle. Był wyższy niż Johann i o wiele masywniejszy, a jego gładką, białą powierzchnię zdobiła tylko jedna, biegnąca pośrodku czerwona linia. Za figurą, pod tą samą ścianą, spoczywały dwie ogromne kule. Także były białe i gładkie z wąskimi czerwonymi pasami na równikach.
— To kręgielnia — rzekł Kwame.
Johann roześmiał się, kiedy mijał kule, i skierował się w stronę grupy zaokrąglonych przedmiotów ustawionych w poprzek korytarza w ten sposób, że blokowały przejście. Przystanął, a potem wspiął się na wierzchołek jednego z mniejszych przedmiotów, podobnych do przerośniętego muchomora. Stamtąd mógł zobaczyć, że korytarz kończy się dużymi białymi drzwiami.
— Hej, Kwame! — zawołał. — Znalazłem coś niezwykłego… Wygląda jak duże drzwi.
— To wspaniale, Johannie — usłyszał, jak Tanzańczyk odpowiada zdziwionym głosem. — Ale moim zdaniem ważniejsze powinno być to, co w tej chwili wisi nad moją głową.
Johann odwrócił się raptownie i omal nie spadł z kapelusza muchomora. Zobaczył, że nad hehnem Kwamego unosi się długa biała wstęga, pełna małych, świecących białych cząstek. Johann łagodnie zsunął się z kapelusza i stanął na podłodze korytarza.
— Skąd się tam wzięła? — zapytał, nie odrywając spojrzenia od zadziwiającego widoku.
— Przyleciała gdzieś z tyłu — odrzekł Kwame. — Pocierałem powierzchnię tej figury do gry w kręgle, kiedy niespodziewanie pojawiła się nad moją głową… Może to jest zły dżinn z tej figury?
Tanzańczyk roześmiał się nerwowo ze swojego żartu, a Johann w tym czasie obchodził figurę, starając się podejść bliżej kolegi. Zjawisko jednak także się przemieściło, w taki sposób, że unosiło się między nimi na poziomie oczu. Blask bijący od cząsteczek był tak jasny, że żaden mężczyzna nie mógł widzieć twarzy drugiego.
Ilekroć Johann robił krok, chcąc zbliżyć się do Kwamego, tajemnicza wstęga stawała się jaśniejsza i aktywniejsza. Tworzące ją kulki zaczynały poruszać się szybciej, jakby były podniecone. Kiedy Johann cofał się o krok, świecenie przygasało, a tańczące kulki poruszały się wolniej.
— A więc, szefie — odezwał się po chwili Kwame — czy też odnosisz wrażenie, że to coś usiłuje nie dopuścić ciebie do mnie?
— Chyba tak — przyznał nieco zaniepokojony tym faktem Johann.
— Czemu nie przestaniesz się ruszać i nie oprzesz się o tego muchomora? Moglibyśmy wówczas zobaczyć, co wydarzy się później.
— W porządku — odrzekł Johann. — Przypuszczam, że na razie nic nam nie zagraża… a przynajmniej nic takiego, co mógłbym dostrzec.
Johann i Kwame patrzyli, jak wstęga przemieszcza się o kolejny metr, ale kiedy jej końce zadrżały, zamieniła się w podwójną spiralę, dokładnie taką samą, jaką Johann widział pośród płatków padającego śniegu przed kilkoma laty w berlińskim Tiergarten. Johann poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. To niemożliwe — pomyślał. — To po prostu niemożliwe.
Kilka sekund później, zanim któryś mężczyzna zdołał wymówić choć słowo, podwójna spirala przekształciła się w ósemkę. Johann widząc to, doznał tak wielkiego wstrząsu, że niemal przestał oddychać. Ósemka obróciła się poziomo; tworzące je drobiny utworzyły jedenaście białych kuł, które szybko zaczęły wirować najpierw w jedną, a później w drugą stronę. Johann wiedział, co wydarzy się za chwilę, i zrobił raptowny unik, kiedy biała tenisowa piłka z czerwonym pasem na równiku przeszyła przestrzeń ponad jego hełmem. Piłka zawróciła za plecami Johanna, przemieniła się znów we wstęgę i poszybowała na miejsce miedzy nim a Tanzańczykiem. Johann z najwyższym wysiłkiem starał się zebrać myśli.
— Wynośmy się stąd, Kwame — zdołał wykrztusić.
— Słyszę cię, Johannie — odrzekł kolega. — Wygląda jednak na to, że nasze kłopoty dopiero się zaczynają.
Za plecami Kwamego, niedaleko centralnego otworu, znajdował się teraz duży biały przedmiot przypominający ogromnego śnieżnego bałwana jadącego na deskorolce. Tworzyły go dwie wielkie białe kule, z których większa, znajdująca się na dole, spoczywała na płaskiej białej tacy zaopatrzonej w sześć czerwonych kółek. Ten bałwan nie miał rąk ani oczu, ani uszu. A przynajmniej nie miał ich do chwili, w której dotarł do Kwamego. Kiedy dziwny stwór znalazł się o kilkadziesiąt centymetrów od Tanzańczyka, mniejsza, górna kula nagle konwulsyjnie zadrżała i wyłonił się z niej długi, biały, cienki wyrostek. Stwór owinął wówczas swoją dłoń, czy cokolwiek miał na końcu wyrostka, mocno wokół przedramienia Kwamego i zaczął ciągnąć mężczyznę w kierunku centralnego otworu.
Johann stał jak sparaliżowany. Kiedy ocknął się i usiłował przyjść koledze z pomocą, wstęga przemieniła się znów w piłkę tenisową i zaczęła raz za razem uderzać o szybę jego hełmu, wybuchając błyskami jasnego światła. Johann był oślepiony i aż trząsł się od uderzeń kuli. W końcu zrezygnował z udzielenia pomocy Tanzańczykowi; biała piłka wówczas przemieniła się znów we wstęgę i poszybowała w stronę otworu, gdzie zawisła nieruchomo, tak że Johann mógł widzieć, co się dzieje.
O, mój Boże — pomyślał. — Ten bałwan zaraz wciągnie go do przepaści.
— Czy nic ci nie jest? — krzyknął nie kryjąc ogarniającej go paniki.
— Jestem przerażony — odparł Kwame. — Ten diabeł trzyma mnie za rękę i ciągnie do otworu… Kiedy staram się wyrwać, jego uścisk staje się silniejszy. Obawiam się, że ten sukinsyn rozerwie mi kombinezon!
— Jezus, Kwame — rzekł Johann. — Przepraszam, że cię w to wplątałem. To było głupie z mojej strony, naprawdę głupie.
— Teraz już jest za późno, mein Herr — odparł Kwame, z trudem łapiąc oddech. — Jesteśmy prawie… Zaczekaj, Johannie, co się dzieje? Johannie, tego otworu tu nie ma!
— Co mówisz, Kwame?… Co to znaczy, że otworu nie ma?
— Zamiast niego jest platforma łącząca nasz korytarz z innym po drugiej stronie. Ten bałwan ciągnie mnie… Cholera, Johannie, ona się porusza! To jakaś diabelska winda! Jedziemy teraz w górę. Do widzenia, Johannie, do widzenia!