7

Doktor Kyagi Won, koreańska geolog specjalizująca się w badaniach lodowców, była jedną z czwórki azjatyckich badaczy, którzy przed ponad rokiem zaginęli w tajemniczych okolicznościach w pobliżu marsjańskiego bieguna. Ona i jej trzej koledzy: doktor Devi Sinha z Indii (kierownik wyprawy), doktor Hiroshi Kawakita z Japonii i doktor Ismail Jailani z Malezji, spędzili prawie tydzień w Valhalli, zanim wyprawili się na badania do wybranego przez siebie rejonu. Podczas pobytu na terenie placówki odizolowali się zupełnie od pozostałych jej mieszkańców. Wszyscy czworo jadali w stołówce przy oddzielnym stole i w przeciwieństwie do pełnych życia, nie stroniących od alkoholu naukowców ukraińskich goszczących w ośrodku przed rokiem, nigdy nie uczestniczyli w imprezach mających na celu umilenie mieszkańcom Valhalli długich wieczorów.

Trzech pracowników placówki nauczyło azjatyckich naukowców posługiwania się lodomobilem i innym specjalistycznym sprzętem, a potem wyprawiło się z nimi, żeby pomóc rozbić pierwszą bazę na powierzchni lodu. Wszyscy trzej powrócili, wygłaszając uwagi na temat opanowania członków azjatyckiej wyprawy.

— Można by pomyśleć, że to automaty — stwierdził jeden z ludzi, którzy pomagali wyprawie badaczy rozbijać obóz.

Doktor Won i jej koledzy wyprawili się w okolice bieguna pomocnego w szczególnym celu. Nie zgodzili się z wnioskami wcześniejszej, zorganizowanej przez badaczy ukraińskich ekspedycji. A wnioski te zyskały aplauz u wielu światowej sławy naukowców. Azjaci sądzili, że Ukraińcy zarówno przy pobieraniu próbek lodowego płaszcza, jak podczas późniejszej analizy warstw lodu w tych próbkach, popełnili poważne błędy, wskutek czego ich teoria dotycząca historii zmian osi obrotu Marsa jest błędna. Naukowcy azjatyccy zamierzali przeprowadzić te same badania w prawidłowy sposób. Chcieli udowodnić, że opracowana wcześniej przez doktora Kawakitę teoria na temat zmiany osi obrotu planety, zdyskredytowana przez odkrycia Ukraińców, jest w rzeczywistości prawdziwa.

Ostatniego dnia pobytu grupy badaczy w Valhalli Johann i Narong poinformowali ich, jak jest ważne, żeby podczas badań lodowca utrzymywali codzienną łączność radiową z Valhallą. Doktor Sinha nie był jednak przekonany, czy regularne kontakty z placówką są sprawą aż tak dużej wagi.

— Mamy mnóstwo pracy — oświadczył. — Będziemy się komunikowali z Valhallą tylko wtedy, kiedy to nam nie zakłóci toku pracy.

Właśnie takie podejście doktora Sinha do zagadnień związanych z bezpieczeństwem wyprawy sprawiło, że Narong i Johann nie zareagowali natychmiast, kiedy łączność została przerwana. Minął tydzień bez jakiejkolwiek wieści, zanim Valhalla wysłała w końcu do obozu naukowców dwie patrolówki z ekipami ratunkowymi. Ratownicy odnaleźli i bazę, w której wszystko wydawało się być w porządku, i pozostawiony o dwa kilometry od niej lodomobil z wyczerpanym źródłem zasilania. Patrolówki nie wykryły jednak nigdzie ani śladu ludzi. Wysłana nieco później przez Naronga ekipa dochodzeniowa, nawet mimo starannego przeszukania całej okolicy bazy także nie znalazła niczego, co mogłoby rzucić światło na zagadkę zniknięcia całej grupy. Ekipa ustaliła jednak, że sprzęt łączności uległ bardzo dziwnemu uszkodzeniu.

W normalnych warunkach dyrekcja MAK-a wysłałaby wówczas specjalną komisję mającą za zadanie dokończyć zaczęte przez Naronga i jego ludzi śledztwo. Kiedy jednak jego pisemny raport w tej sprawie dotarł w końcu do Mutchville, urzędnikom MAK-a wydano właśnie polecenie rozpoczęcia likwidacji placówki na Marsie. Zaginieni badacze nie byli wówczas najważniejszym problemem, jaki zaprzątał ich głowy. Kiedy ciało doktor Won znalazło się w Valhalli, było nadal zatopione w bryle lodu. Satoko Hayakawa, który nadzorował proces rozmrażania i autopsję, zameldował, że geolog nie miała ani jednej kości złamanej, nie zmarła z upływu krwi, ani nie chorowała na raka. W jej układzie trawiennym wciąż jeszcze znajdowało się pożywienie. Przyciśnięty w sprawie prawdopodobnej przyczyny jej śmierci, Satoko niepewnie stwierdził, że chyba zmarła na atak serca.

— W okolicach jej serca dostrzegam jakieś dziwne zmiany — oświadczył Johannowi. — Nie jestem jednak specjalistą kardiologiem.

Przy zwłokach doktor Won, w zawieszonej u pasa małej torbie, znaleziono jej przenośny minikomputer. Choć od dawna nie funkcjonował, Narong i Yasin po dokonaniu szczegółowych oględzin wszystkich części stwierdzili, że zawartość pamięci będzie można odczytać. Pracując razem naprędce zbudowali urządzenie umożliwiające dostęp do bazy danych. Proces zapoznawania się z nimi był jednak powolny i najeżony licznymi trudnościami. Całe dwa dni zajęło im wierne przetłumaczenie odczytanego tekstu, którego większość była niezrozumiałym dla żadnego z nich naukowym bełkotem. Okazało się jednak, że pamięć minikomputera doktor Won zawiera także jej pamiętnik. Pierwszy zapis sporządzono w dniu, w którym ona i jej koledzy odlecieli z portu kosmicznego w Sri Lance, udając się na spotkanie z okrążającą Ziemię stacją transportową, a ostatniego dokonano prawdopodobnie w dniu jej śmierci. Narong i Yasin skopiowali cały dziennik do pamięci dwóch niezależnych od siebie procesorów Valhalli, a później przynieśli do gabinetu Johanna wydruk zapisków z kilku ostatnich dni, spędzonych przez doktor Won na powierzchni lodu.

— Przeczytasz za chwilę coś niesamowitego — oświadczył Johannowi Narong.

— Moim zdaniem doktor Won tam, na powierzchni lodu, postradała zmysły i zaczęła mieć halucynacje — stwierdził Yasin. — Musieli w nią za bardzo orać. Albo to, albo cała ta cholerna historia jest jakimś skomplikowanym kantem, który spalił na panewce. Zapiski w pamiętniku dowodzą, że była pomylona, a zatem nie można brać na serio tego, co pisała. A zresztą, czego innego można się spodziewać po babie, której się wydawało, że jest naukowcem…

— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu — przerwał mu Narong — pozwól, żeby Johann wyciągnął własne wnioski.

— Masz, Asie — rzekł Yasin, podając mu wydruk. Johann zaczai czytać wręczone mu stronice.

20 GRUDNIA 2142 ROKU

Jestem zmęczona. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Pracujemy po dwanaście, czternaście godzin dziennie, starając się znaleźć najlepsze miejsce do wierceń. Dzisiaj wydawało się nam, że trafiliśmy na punkt, który spełniałby wszystkie nasze wymagania. Moi koledzy ustawili maszyny i zaczęli pracować. Po wywierceniu otworu w lodzie o głębokości przekraczającej czterdzieści metrów okazało się jednak, że warstwy lodu zaczynają się nakładać. Doktor Sinha zbeształ mnie surowo za dokonanie niefachowej analizy geologicznej. Przenieśliśmy się w inne miejsce, ale i tam się okazało, że nie będziemy mogli pobrać dobrej próbki z odwiertu.

21 GRUDNIA 2142 ROKU

Najdłuższy dzień wyprawy. Jestem zupełnie wyczerpana, ale uzyskane wyniki są warte tak ciężkiej pracy. Wygląda na to, że w końcu udało się nam znaleźć idealne miejsce na wywiercenie szybu. Znajduje się o jakieś sześć kilometrów od nowego obozu i o ponad sześćdziesiąt od punktu, w którym tamci Ukraińcy pobrali próbkę lodowego płaszcza. Wywierciliśmy już otwór o głębokości przekraczającej sto metrów i wszystko wygląda doskonale. Doktor Kawakita dokonał wstępnej analizy górnych warstw i chyba jest bardzo zadowolony z uzyskanych rezultatów. Zanim poszłam spać, przypomniałam kierownikowi, że od trzech dni nie nawiązywaliśmy łączności z Valhallą. Powiedział, że wyśle im wiadomość następnego dnia po skończeniu pracy.

22 GRUDNIA 2142 ROKU

Kiedy wracaliśmy wieczorem do obozu, przydarzyło się nam coś dziwnego. Mieliśmy do przejścia jeszcze ze sto metrów, kiedy zobaczyłam wylatującą z naszego namiotu długą, cienką, białą wstęgę. Z wyglądu przypominała ogon latawca. Wewnątrz wstęgi znajdowały się małe świecące cząstki, które poruszały się w jej obrębie we wszystkie możliwe strony. Cała wstęga miała dwadzieścia czy trzydzieści metrów długości i wisiała przed wejściem namiotu tylko dwie albo trzy sekundy, a później poszybowała w siną dal z niewiarygodnie dużą prędkością.

Kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, doktor Sinha był pochłonięty rozmową z doktorem Kawakitą. Żaden nawet nie patrzył w stronę bazy. Kiedy się odwrócili i spojrzeli, dziwna wstęga właśnie znikała w oddali. Przypuszczam, że doktor Jailani też ją widział, ale zapytany o to, nie chciał się przyznać. Wszyscy mężczyźni doszli później do przekonania, że musiałam być świadkiem jakiegoś krótkotrwałego zjawiska atmosferycznego, charakterystycznego dla okolic podbiegunowych. Nie sądzę, żeby było to prawdopodobne.

Tego dnia wiercenie szło także bardzo dobrze. Dotarliśmy na głębokość ponad dwustu metrów i w dalszym ciągu wszystkie próbki wyglądają doskonale. Dzień zakończył się jednak przykrym zgrzytem. Ismail nie był pewien, czy poprawnie przesłał umówiony sygnał do Valhalli. Zameldował kierownikowi, że choć główny nadajnik wiele razy pomyślnie przeszedł test samokontroli, w czasie nadawania sekwencji sygnałów wystąpiły dziwne zakłócenia. Doktor Sinha zbagatelizował jednak uwagi doktor Jailaniego. Powiedział, że zapewne kiedy będziemy spali, otrzymamy z Valhalli wiadomość z potwierdzeniem przyjęcia naszego sygnału. Kierownik wyprawy przypomniał też doktorowi Jailaniemu, że od samego początku chciał, aby czwartym członkiem wyprawy był kompetentny inżynier, a nie jeszcze jeden naukowiec.

23 GRUDNIA 2142 ROKU

Jestem sama w bazie i nie mogę otrząsnąć się ze zdumienia. Właśnie zbliża się północ. Od godziny staram się skorzystać z nadajnika awaryjnego, żeby powiadomić Valhallię o naszym sensacyjnym odkryciu, ale widocznie albo nie postępuję zgodnie z instrukcjami doktora Ismaila, albo także i ten nadajnik jest uszkodzony. Możliwe, że spróbuję trochę później, bo nie sądzę, bym mogła dzisiaj długo spać.

Dzisiejszy dzień był z pewnością najbardziej niezwykłym dniem w moim życiu. Nawet teraz trudno mi uwierzyć, że wszystko, co widziałam i przeżyłam, to nie sen. Nasz zespół odkrył skomplikowany system jaskiń. Niewątpliwie istoty inteligentne wydrążyły je głęboko pod powierzchnią podbiegunowego marsjańskiego lodu. Jesteśmy jednak przekonani, że nie zrobili tego ludzie.

Doskonale zdajemy sobie sprawę ze znaczenia naszego odkrycia. Zanim trzy i pół godziny wcześniej opuściłam kolegów i wróciłam do bazy, długo zastanawialiśmy się nad treścią raportu, jaki w końcu zamierzamy przesłać do Valhalli. Celowo nie podajemy w nim szczegółów, gdyż nie chcemy wywoływać sensacji, wskutek której niektórzy pracownicy placówki opuściliby ją w pośpiechu i zwaliliby się nam na głowy. Gdybyśmy oświadczyli, że udało się nam odkryć niezaprzeczalny dowód istnienia i działalności inteligentnych istot pozaziemskich, zapewne znaleźlibyśmy się w stanie oblężenia.

A zresztą, i tak teraz to nieważne. Nasz raport nie został wysłany; Valhalla nic więc nie wie, że tu, na marsjańskich podbiegunowych równinach dokonaliśmy najważniejszego odkrycia całego stulecia. Doktorzy Sinha i Kawakitą nie muszą się martwić, że będą dzielili Nagrodę Nobla z kimś jeszcze.

Tego ranka kierownik wyprawy obudził nas wyjątkowo wcześnie, ponad godzinę przed wschodem słońca. Nie otrzymaliśmy z Valhalli potwierdzenia wysłanego poprzedniego wieczoru sygnału, ale doktor Sinha spieszył, się pragnąc, byśmy jak najszybciej powrócili do wiercenia szybu, i nie chciał tracić czasu na szukanie przyczyn uszkodzenia naszej radiostacji. Zjedliśmy szybko śniadanie i kiedy było jeszcze ciemno, kierownik dał sygnał wyruszenia w drogę. Pokonaliśmy połowę odległości, kiedy nagle na tle ciemnego nieba ujrzeliśmy jasno świecącą smugę. Kończyła się na powierzchni lodu niedaleko miejsca, w którym znajdowały się lodomobile. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zboczyć nieco z drogi i skierować się ku miejscu, w którym spodziewaliśmy się znaleźć szczątki meteorytu.

Szukaliśmy ich przez prawie godzinę i dopiero w jakiś czas po wschodzie słońca doktor Kawakita, obserwując przez lornetkę teren pełen małych lodowych wzniesień, zauważył coś niezwykłego. Unieruchomiwszy lodomobile, przez jakieś dwieście metrów podążaliśmy pieszo za doktorem Kawakita. Przedmiot, który zobaczył, okazał się idealnie prostokątną dziwną płytą o szerokości dwudziestu i długości około dwustu metrów. Znajdowała się pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt centymetrów nad powierzchnią lodu, utrzymywana w pozycji poziomej przez dwa tuziny identycznych grubych wsporników. Cała konstrukcja miała idealnie biały kolor i nie odróżniała się od lodu (dla kamuflażu, jak stwierdził Ismail) z wyjątkiem cienkich, jaskrawoczerwonych pasków na brzegach płyty i górze wsporników.

Płyta wyglądała na wykonaną z metalu. Dotykając jej mogliśmy stwierdzić, że jest idealnie gładka. Doktor Sinha zrobił wiele fotografii, a w tym czasie pozostali dyskutowali. Po dziesięciu minutach od chwili, kiedy postanowiliśmy przeszukać okolicę w pobliżu dziwnej płyty, doktor Jailani i ja odkryliśmy dużą prostokątną dziurę w lodzie. Nie było cienia wątpliwości, że miała zbyt idealny kształt, by mogła zostać stworzona przez naturę.

Kiedy dołączyli do nas doktorzy Sinha i Kawakita, zaczęliśmy po kolei świecić latarkami w głąb dziury. Po obu jej stronach widać było elementy jakichś konstrukcji, ale nie można było ich rozpoznać. Ismail zaproponował wówczas, byśmy wpuścili do środka ze dwie flary sygnalizacyjne i przy ich świetle zrobili zdjęcia. Stwierdziliśmy później, że to był bardzo dobry pomysł.

Nieruchome fotografie i obrazy wideo okazały się doskonałe. Widać było na nich kilkupiętrową podziemną konstrukcję ciągnącą się na boki. Przed zjedzeniem posiłku i po nim długo dyskutowaliśmy o tym, co mamy dalej robić. Chociaż nie zabraliśmy ze sobą sprzętu, by penetrować podziemne tunele, kierownik wyprawy nalegał, byśmy chociaż przeprowadzili badania wstępne.

Mężczyźni wyciągnęli dwie bardzo wytrzymałe liny, które zawsze mieliśmy ze sobą na wypadek niebezpieczeństwa, a potem przywiązali ich końce do grubych palików wbitych w lód po obu stronach dziury. Późnym popołudniem wszyscy trzej spuścili się po linach na pierwszy podziemny poziom i zajęli się fotografowaniem tuneli i korytarzy ciągnących się po obu stronach głównej dziury. Postanowili, że ja zostanę na powierzchni, nie tylko z uwagi na moje bezpieczeństwo, ale i na wypadek, gdyby trzeba było podać im szybko coś z naszego wyposażenia. Przez całe popołudnie porozumiewaliśmy się przy pomocy przenośnych radiostacji. Naukowcy opisywali mi, co widzą, a ja rejestrowałam ich uwagi w pamięci komputera.

Mężczyźni spędzili trzy godziny, badając labirynt korytarzy na pierwszym poziomie. Od czasu do czasu znajdywali jakiś przedmiot o niewiadomym przeznaczeniu, zawsze barwy białej z czerwonymi paskami na powierzchni, ale to były jedyne znaki. Rozmiary i liczba podziemnych korytarzy przyprawiały nas o zawrót głowy. Coś lub ktoś poświęcił niesamowicie dużo czasu i energii, by wydrążyć w marsjańskim lodzie te podziemne jaskinie.

Przed zachodem słońca pozostali naukowcy wyłonili się z dziury i podjęli decyzję, że będą pracowali przez następne kilka godzin, a dopiero później zrobią krótką przerwę. Wszyscy byli niezwykle podnieceni i dosłownie aż tryskali energią. Poprosili mnie, bym pojechała do bazy, wysłała komunikat do Valhalli i wróciła następnego dnia o świcie z zapasami żywności i niezbędnym ekwipunkiem. Ismail zaproponował nawet, że wróci razem ze mną, na wypadek gdybym bała się zostać sama, ale jego twarz mówiła, że wolałby raczej zostać na miejscu.

W ciągu ostatnich dwóch godzin, jakie z nimi spędziłam, mężczyźni odczepili od palika jedną z lin i jej koniec przywiązali do drugiej liny, teraz mogli spuścić się na drugie podziemne piętro. Kiedy przypomniałam im, że linę asekuracyjną wymyślono, mając na uwadze ich bezpieczeństwo, doktor Sinha oznajmił, że kiedy wrócę, będzie tyle lin, że nie będą musieli martwić się o takie sprawy. Tuż przed moim odjazdem umieścili w brezentowej torbie kilka małych przedmiotów znalezionych w tunelach. Poprosili mnie, bym zabrała je ze sobą do bazy, gdzie ich zdaniem będą bezpieczniejsze.

24 GRUDNIA 2142 ROKU

Postaram się, żeby moje zapiski miały jakiś sens, chociaż wiem, że to nie będzie łatwe. Jestem przerażona. Obawiam się, że stało się coś strasznego. Nie widziałam kolegów od chwili, kiedy poprzedniego wieczoru opuściłam ich i wróciłam do bazy. W tej chwili siedzę na kawałku brezentu, rozłożonym na powierzchni lodu o niecałe dziesięć metrów od brzegu prostokątnej dziury. Od zachodu słońca minęły dwie godziny. Koło mnie stoją dwa plecaki z linami, żywnością i innym sprzętem. Przyniosłam je tego rana z lodomobilu. Obok nich leżą torby i przyrządy elektroniczne, które zostawiłam w tym miejscu, kiedy wczoraj odjeżdżałam.

Przypuszczam, że powinnam zacząć od początku. Po kolejnej nieudanej próbie nawiązania łączności z Valhallą przez radiostację awaryjną, zasnęłam i spałam trzy godziny. Kiedy się obudziłam, na dworze wciąż było jeszcze ciemno. Starannie spakowałam wszystkie przedmioty, o których zabranie prosili mnie koledzy, a potem włożyłam je do bagażnika lodomobilu.

Kiedy system nawigacyjny pojazdu pokazał, że znalazłam się niecały kilometr od miejsca, w którym niedaleko prostokątnej dziury ustawiliśmy nadajnik sygnału namiarowego, doznałam dziwnego uczucia, że ktoś mnie śledzi. Mimo że moje obawy były śmieszne, to jednak powoli odwróciłam się w fotelu i spojrzałam do tyłu. Za sobą, w odległości nie większej niż czterdzieści metrów, na tle ciemnego nieba zobaczyłam długą białą wstęgę, podobną do tej, którą widziałam przed dwoma dniami wyłaniającą się z naszego namiotu. Sparaliżowała mnie trwoga. Nie mogłam nawet kierować pojazdem. Lodomobil zboczył z trasy i uderzył w niewielką lodową ścianę na poboczu. Natychmiast uruchomił się hamulec awaryjny, a system bezpieczeństwa pojazdu wyłączył zasilanie.

Wpatrywałam się w jasno świecącą wstęgę przez dobrych kilkanaście sekund. Stwierdziłam, że wisi nieruchomo, jak gdyby mnie obserwując. Tworzące ją drobiny nieustannie się poruszały, w górę, w dół i na boki, odbijając się ku środkowi wstęgi, kiedy docierały do jej skraju. Po czasie dłuższym niż cała wieczność wstęga zwinęła się i przeleciała nad moją głową, znikając w tej stronie, w której znajdowała się prostokątna dziura.

Przez długi czas nie mogłam się poruszyć. Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nawet nie potrafiłam nacisnąć startera lodomobilu. Powiedziałam sobie, że muszę się uspokoić, ale okazało się to niemożliwe. W końcu, po długich staraniach, udało mi się uruchomić pojazd, powrócić nim na drogę i jechać dalej.

Kilka razy próbowałam nawiązać łączność za pomocą przenośnej radiostacji. Kiedy jednak dotarłam do drugiego lodomobilu i przekonałam się, że od czasu mojego odjazdu nie był uruchamiany, ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzyło się coś strasznego. Mimo to wyjęłam z bagażnika dwa plecaki ze sprzętem i żywnością i przeniosłam je przez niedostępny teren w pobliże dziury.

Przez cały ten czas co kilkanaście minut próbowałam połączyć się z kolegami. Przeszukałam także dokładnie całą okolicę. Przekonałam się, że od czasu mojego odjazdu nic, co zostawili na powierzchni lodu, nie było nawet dotykane. Musieli więc zejść na drugi poziom i dotychczas nie wrócili.

Nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Miałam do wyboru dwie możliwości. Mogłam w dalszym ciągu czekać na nich, licząc na to, że w końcu się odezwą, albo spuścić się po linie na dół i spróbować ich odszukać. Jeżeli nadal żyją ale są tak głęboko pod ziemią, że sygnały naszych radiostacji są zbyt słabe, byśmy mogli się słyszeć, wcześniej czy później wyjdą na powierzchnię. W kieszeniach kosmicznych kombinezonów i torbach mieli przecież zapasy żywności i wodę zaledwie na jeden dzień, nie dłużej.

Możliwość, że sama spuściłabym się w głąb po linie, jakoś mnie nie nęci. Mimo zawiązania na niej co pół metra węzłów, nie ufam ani swojej sile, ani poczuciu równowagi, na tyle, by pokusić się o zejście na głębokość piętnastu metrów, nie mówiąc już o powrocie. A co będzie, jeżeli na tym drugim poziomie przydarzyło się im coś strasznego? Czy mam powód, by sądzić, że to samo mogłoby się stać ze mną?

Nie, opuszczenie się w głąb dziury powinnam brać pod uwagę tylko wówczas, kiedy zawiedzie wszystko inne. Doszłam do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie siedzenie i czekanie w nadziei, że któryś z naukowców niedługo nawiąże łączność.

25 GRUDNIA 2142 ROKU

Słońce wzeszło przed dwoma godzinami, a moja sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Z każdą upływającą godziną nabieram przekonania, że wszyscy moi koledzy nie żyją.

Jestem przerażona i przygnębiona. W środku nocy, kiedy obudził mnie jakiś śniący mi się koszmar, zaczęłam rozmyślać o wszystkim, co przydarzyło się nam w ciągu ostatnich kilku dni. Dopiero teraz jasno widzę, jak ryzykowna i bezmyślna była nasza decyzja o zbadaniu tych tajemniczych jaskiń na własną rękę. Powinniśmy jedynie oznaczyć ich położenie, pomagając sobie flarami zrobić kilka fotografii i ujęć wideo jako dowód, że naprawdę istnieją, a potem natychmiast wrócić do Valhalli.

Postanowiłam zostać tutaj i czekać na powrót pozostałych naukowców jeszcze tylko przez ten dzień. Nie zamierzam opuszczać się w głąb dziury. To nie jest sprawa mojej odwagi. Po prostu nie widzę sensu w tym, by ryzykować utratę życia.

Zanim wrócę do bazy i wyruszę w drogę powrotną do Valhalli, zamierzam pojechać do miejsca naszego odwiertu, żeby zabrać stamtąd próbki lodu i wyniki wszystkich badań naukowych.

Przynajmniej tyle mogę zrobić dla swoich kolegów. Te wyniki, zarejestrowane w pamięciach zostawionych tam komputerów, już w tej chwili mogą potwierdzić teorię doktora Kawakity.

Kiedy Johann zaczynał czytać pamiętnik doktor Won, Narong i Yasin opuścili jego gabinet. Gdy skończył, głęboko odetchnął, a potem ponownie wezwał Naronga.

— Jesteś blady jak ściana — oświadczył informatyk.

— Nic dziwnego — odrzekł Johann. — Właśnie przeczytałem coś, co może być najbardziej zdumiewającym dokumentem, jaki kiedykolwiek napisał człowiek. Jeżeli te zapiski mówią prawdę, doktor Won i jej koledzy dokonali najważniejszego odkrycia w dziejach ludzkości.

— Yasin nadal uważa, że to oszustwo — rzekł Narong.

— Dokonane przez kogo i w jakim celu? — zapytał Johann. — Poza tym my wiemy o czymś, o czym Yasin nie wie, a mianowicie o fakcie, że te chmury świetlistych cząstek były widywane już wcześniej i to przez różnych ludzi. Nie wydaje mi się możliwe, żeby doktor Won…

— Ale jest możliwe, że miała dostęp do informacji opublikowanej przez Towarzystwo do Spraw Ramy — przerwał mu Narong. — I jest możliwe, że klika ich naukowców uknuła sprytny plan, którego częścią miał być pamiętnik doktor Won, tylko po to, żeby zyskać w ten sposób międzynarodowy rozgłos i sławę. Niestety, jakiś etap tego planu się nie udał i kosztował naukowców życie.

— Nie, Narong — odrzekł Johann. — Podejrzenie o dokonanie oszustwa jest bezpodstawne. Jestem przekonany, że dziennik opisuje to, co zdarzyło się naprawdę… Przy okazji, jak twoim zdaniem zginęła doktor Won?

Narong wzruszył ramionami.

— Trudno powiedzieć coś na pewno. Przypuszczam, że po tym, jak jej lodomobil został uszkodzony, mogła wyruszyć w dalszą drogę pieszo i po prostu zabłądziła. Łatwo stracić orientację w terenie, w którym nie istnieje nic poza wszechobecnym lodem.

Johann wstał.

— Co teraz robimy, szefie? — zapytał go Narong.

— Poproś Yasina, żeby nakierował anteny naszych wszystkich nadajników na Mutchville. Zgodnie z przepisami mam zamiar powiadomić ich o znalezieniu zwłok doktor Won, a później przeczytam im wybrane fragmenty jej pamiętnika. — Johann na chwilę przerwał. — Nie wiem, czy mnie usłyszą, nawet jeśli będziemy nadawać z maksymalną mocą, ale chcę przynajmniej spróbować.

— Coś jeszcze, szefie? — zapytał Narong, domyślając się, że Johann nie skończył.

— Zamierzam udać się w tamto miejsce, żeby sprawdzić samemu, ile z informacji zapisanych w dzienniku doktor Won jest prawdziwe… — odrzekł Johann. — Pojedzie ze mną Kwame. Jeżeli chodzi o ciebie, to chcę, byś został w Valhalli i zatroszczył się, żeby wszystko funkcjonowało jak należy. Placówka potrzebuje energicznego przywódcy na wypadek, gdyby…

Urwał nie kończąc zdania.

— Czy zejdziesz do tych jaskiń? — zapytał go informatyk.

— Jeżeli okaże się, że naprawdę istnieją — odparł Johann.

Загрузка...