Per viscera ad astra

Pamiętliwy Tiuxtl zaproponował mi u początku lata wyprawę we dwóch do Teltlineu, żeby szukać klasztoru mnichów repenitentów.

Przyjrzałem się temu zdaniu z niezadowoleniem. Szczęśliwy kronikarz, tkwiący w swojszczyźnie z czytelnikiem, bo rozumieją się bez jednego słowa. Powie „lato” i tamten już widzi łany zbóż pod obłocznym błękitem, czuje rozbrzęczane gorąco pasieki, powie „klasztor” i od razu widać ciężką budowlę, czcigodne mury, słychać skrzypiącą furtę, a ja, co powiem słowo, to wprowadzam w błąd. Jeszcze ktoś pomyśli, że Luzanie nie mają nic na głowie oprócz bystrosfery, że rajcują o niej od rana do nocy, albo gnając jak strusie wciąż się zapładniają na stadionach. Ależ to tylko mnie, obcego, szczególnie frapowało, nie zostawiając miejsca na opis też ważnych, innych rzeczy. Cóż, muszę ponawieszać objaśnień temu niby to prostemu zdaniu, które ma być początkiem końca.

Tiuxtl nazywał się już Totoltek, kiedy pojechał ze mną do Teltlineu, bo nazwiska luzańskie odmieniają się podług tego, co kto robi. Teltlineu, jak wyjawia nazwa nieobecnością liter „r” oraz „x”, to „dzikoświęta głusza duchowych prób i błędów administracji państwowej”. Wygląda niczym rezerwat natury: na pół wyschłe bagna, tundra i suchodrzew, a jest częścią ziemi niczyjej, opasującej półpierścieniem Luzanie wzdłuż granicy z Kurdlandią, niczym kordon sanitarny, stężenie bystrów nie może bowiem spaść nagle do zera jak ucięte. Dzikość oznacza bezbystrowie, a świętość — szansę trafienia na zakonników, bo choć mówi się o ich klasztorze, jest spisany jako ich reguła, i nic nadto, stanowią bowiem zakon koczowniczy i co dzień przenoszą się na inne miejsce. Teraz „próby i błędy”. Dwieście lat temu opozycja wymogła na rządzie ustawę, nakazującą każdemu urzędnikowi udać się raz na rok do Teltlineu i wędrować tam przez tyle dni, ile wynosi stopień jego zaszeregowania. Starszy referent na przykład musi pielgrzymować dwa tygodnie, bo ma czternasty stopień. Tiuxtl, ubiegający się o stanowisko naukowego radcy w MSZ, odwalił już był swe pątnikowanie (tak bez szacunku wyrażał się o nim) w zimie, żeby uniknąć komarów ściągających znad błot Kurdlandii w głównym sezonie pielgrzymek, i nazywał się wtedy Tuxtullix, co mniej więcej oddają słowa „Tiuxtl poza dobrem u swojego zła”. Że niby na bezbystrowiu każdy ujawnia swą najgorszą stronę, wyzwalając się z etycznych popręgów. Poznanie takich przywar jest szczególnie ważne w administracji, toż bystry nie mogą się wtrącać do urzędowania, więc przykry urzędnik może zalewać petentom sadła za skórę. Co prawda nikt nie słyszał o takim, którego pielgrzymka kosztowałaby posadę, choć po powrocie każdy musi oddać do inspekcji afektologicznej swoją ksandię. Ksandia przypomina różaniec, a nosi się ją na gołym ciele, żeby notowała najmniejsze drgnienie woli i uczuć. Zwykłym turystom straż wiesza na szyjach — przy przekraczaniu granicy — ksindry, chroniki, które mają ich chronić przed napotkanym pątnikiem, gdyby „ujawnił swoje zło”. Nie wolno rozkręcić ani ksandii, ani chronika, nie wolno też wiedzieć, jak działają. Mało, że jest to wzbronione, bo te urządzenia tak egzekwują zakaz, że nie można ich się pozbyć. Z podszeptu Tiuxtla rzuciłem mój chronik w krzaki i natychmiast pognał za mną, z cicha klekocząc koralikami. Właściwie nie byłem dostatecznie ścisły, mówiąc o ksindrach. Chronik przed użyciem to indr; nastawiony na konkretną osobę, otrzymuje przedrostek podług jej nazwiska, a ponieważ Tichy to po luzańsku Ks, mój tylko mogę nazwać ksindrem; przetłumaczone na ludzki język znaczy to mniej więcej „tichobieżny ratownik”.

Nie od rzeczy będzie jednak dodać, że te pielgrzymki administracji oraz ksandię i ksindry traktowane są jako czcza formalność. Wnet się o tym przekonałem. Jechaliśmy wszędołazem z przyczepką, załadowaną zapasami i ekwipunkiem, przez martwy las. Wyrósł wokół rzek płynących z lodowców i teraz, kiedy ich już nie ma, zsycha się i ginie. Koło południa Tiuxtl patrzący co jakiś czas na bystromierz orzekł, że „Jesteśmy już w „dziczy”. Nie rozbijaliśmy obozu, a tylko usiedli na mchach i Tiuxtl otwarł konserwę byrrbyci, bo chciałem skosztować narodowej zupy Człaków. Dość zawiesista, smakuje jak nadpsuty bigos. Nad drzewami ukazał się wtedy Encjanin, bodaj sześciometrowy — ale wyglądał tak tylko z daleka, bo szedł na szczudłach, a właściwie na kroczyku. (Można by też mówić krocznica, zresztą jak kto chce; zarzucają mi wymyślanie nie istniejących słów, jakbym je układał dla przyjemności, a nie z musu). Obcy zjechał na dół, bo mu się te szczudła wteleskopowały, i spytał, czy może się do nas przysiąść. Przedstawił się jako Quaquaux (wymawia się Kłakłałks), ale będę go zwał referentem. Pracował w wydziale lokalowym niewielkiej przygranicznej miejscowości, a teraz pielgrzymował. Przyjęliśmy go do kompanii. Dowiedziałem się, że to mu właściwie niedozwolone. Próbę należy odbyć w samotności, nikt jednak tego nie pilnuje, a spytany przeze mnie, jak będzie z ksandią, referent odparł, że przecież nikt nawet do nich nie zagląda.

Nasz nowy towarzysz miał w plecaku undort, kasetowy wzmacniacz utensyliów. Undort znaczy „coś z niczego”. Używa się go tylko na bezbystrowiu. Z tego, co popadnie, choćby i ze śmiecia, od razu produkuje potrzebną rzecz. To poręczne urządzenie przydało się nam szczególnie w brzuchu kurdla, nie chcę jednak wyprzedzać wypadków. Referent wyczarował ze suchych gałązek i liści okrągłe jak kompas pudełko z tarczą, żywotrop, który wskazał około dwu pątników na milę kwadratową i (jak uznali z Tiuxtlem) znośną na razie ilość komarów. Na repellent był jeszcze czas. Spytałem, po co właściwie pielgrzymują, jeśli inspekcja nie sprawdza nawet ksandii, a oni zaśmieli się jak zmówieni i Tiuxtl powiedział, że pobyt na świeżym powietrzu jest milszy od siedzenia w biurze. Siedzieliśmy tak rozmawiając, bo nie było się do czego spieszyć — żywotrop nie wskazywał ani śladu repenitentów. Tiuxtl, wyraźnie rozochocony, odkąd bystromierz spadł do zera, opowiadał o przesądach związanych z etykosferą. Luzanie żyją w niej od czterech wieków, więc i najstarsi pamiętają, jak było przedtem. Od dziecka uczy się każdego, że etykosfera to nie jest Ktoś, z kim można się porozumieć, ale to gadanie do ściany. Wiedzą swoje i nawet w środowiskach nauki furorę robią tłumnie odwiedzane seanse spirytystyczne. Nie jest to ze wszystkim humbug, bo inteligentne środowisko spełnia wszelkie (byle nieszkodliwe) życzenia, prawdy może wyrajać z siebie widma, jeśli komuś specjalnie na tym zależy. Seansowicze sami się co prawda oszukują, biorąc rezultat nieświadomych zamówień za zjawiska nadnaturalne. Ostatnimi laty pojawiły się nowe wierzenia. Powstała sekta uprawiająca kontakty z duszami dawno zmarłych ektoków, których rząd miał jakoby zgładzić potajemnie, żeby zatrzeć ślady immortalizacyjnego niewypału. Sekciarze ogłaszają protokoły takich rozmów, pełne błagań o wyzwolenie z martwego żywota i naturalnie przekleństw miotanych na rząd. Trudno orzec, czy to zupełnie bezsensowne, czy więc bystrosfera łudzi członków tej sekty, spełniając ex nihilo, czego pragną, czy też może doprawdy znajdują się w niej szczątki umysłowego życia eks–nieśmiertelnych.

Są specjaliści uznający to za niewykluczone, bo bystrosfera zapamiętuje wszystkie własne działania, a każdy ektok był, przez to, że zbystrowany, do końca jej cząstką. Jak widać, powstała bardzo dziwna sytuacja, w której niepodobna rozróżniać między istnieniem i nieistnieniem pozagrobowych widm i pokutujących dusz, aczkolwiek nawet z tym, że tak jest, nie wszyscy fachowcy się godzą. Doskonała imitacja prawdy, zauważył Tiuxtl, przestaje się różnić od autentycznej prawdy, i to w każdej dziedzinie. Spytałem, czy nikt nigdy nie wystąpił z publicznym żądaniem całkowitej likwidacji etykosfery, raz na zawsze lub choć na jakiś czas? Było trochę takich głosów, usłyszałem, jak również projektów mniej radykalnych.

Słońce zniżało się i zabrzęczały komary, wsiedliśmy więc łazika i ruszyli na poszukiwanie bardziej przytulnego miejsca na nocleg. Przedzieraliśmy się przez suchodrzew, wziąwszy pielgrzyma referenta na tylne siedzenie, skąd uczestniczył w rozmowie, a kiedy przy wyboistej jeździe wpadał na nas z tyłu, raz mój chronik, a raz huśtający się na szyi Tiuxtlowi wydawały krótki, ostrzegawczy syk.

Łazik kołysał się jak łódź na falach, a Tiuxtl dalej wyjaśniał subtelną różnicę miedzy wywoływaniem a wytwarzaniem duchów. Jeśli duchy zmarłych wzywa ten, kto w nie wierzy, bystrosfera uzna jego wiarę za obstalunek i spełni go. Jeśli natomiast ma duchy za niemożliwość, będzie w niej utwierdzony, bo oczywiście bystry rozpoznają jego niewiarę. Mimo to nie można uznać bystrosfery za Kogoś, gdyż jest raczej jak automat, dostarczający na żądanie każdej książki, choć niezdolny jej zrozumieć. Poznać to po tym, że gdybyś rzekł „chcę ujrzeć zjawę mego dziadka”, bystrosfera uczyni temu zadość, o ile dysponuje informacją o tym dziadku. Gdybyś natomiast zwrócił się do niej wprost, chcąc na przykład poznać jej zamiary lub myśli, nie odezwie się, bo nie jest Kimś, kto może mówić od siebie czy o sobie. Padały co prawda postulaty, żeby ją spersonalizować, lecz biegli wykazali, że byłoby w tym znacznie więcej szkody niż pożytku. Nie można wyjaśnić krótko i węzłowato, czemu tak jest, bo rzecz wikła się w potężnych paradoksach i sprzecznościach logicznych. Otoczenie ma doraźnie spełniać żądania indywidualne do granicy dobra osób trzecich. Nie będąc osobą, jest głuche na wszelkie życzenia wykraczające poza tę granicę. Inaczej można by cal po calu zdobywać władzę nad losami innych ludzi. Sytuacja o tyle szczególna, że nie będąc tworem osobowym, bystrosfera może produkować takie osobowe twory, choćby w postaci fantomów i duchów. Posłuch bystrów ustaje tam, gdzie zaczynają się groźne paradoksy, których Ziemianin nie może znać nawet z nazwy. Zresztą, ciągnął Tiuxtl, nigdy nie brakło nam reformistycznych projektów. Zręcznym uderzeniem zabił komara, który usiadł m| na czole, i prawił:

— Jednym z pierwszych był plan równowagi zła i dobra, czyli izokratyczny. Wysunęli go uczniowie Xaimarnoxa. W myśl zasady „oko za oko” otoczenie miało odpłacać każdemu pięknym za nadobne. Ukocha bliźniego, to zaraz go i bystry popieszczą. Uderzy, to sam dostanie w zęby. Wszystko dokładnie symetryczne, wyważone i proporcjonalne. Podług tej symetrii mógłbyś nawet zabić, ale tylko raz, bo padłbyś trupem na miejscu. Łatwo jednak pojąć, że była to prosta droga do eskalacji zła. Na ogół nikt nie wyłazi ze skóry chcąc świadczyć życzliwość, bo gwałcenie dobrem kłóci się z jego istotą, ale na złość robi się innym bez pomiarkowania. W efekcie przemyślni łajdacy dowiedliby etykosferę do walki z samą sobą, musiałaby na przykład pierwej dostarczać pancerza czy innej osłony, a potem druzgotać ją dla ukarania zabójcy. Zresztą doraźny sąd to marna sprawiedliwość, zwłaszcza przy zbrodniach w afekcie. Bystrosfera pełniąca funkcje katowskie nie byłaby ponętna…

— Ale ten projekt — wtrącił zza naszych pleców referent — tych trzech braci teologów, wie pan, żeby pójść na całość, to jednak była wspaniała wizja… — Bogosfera? — domyślił się Tiuxtl. A tak, była taka idea, synteologiczna, bo miało się rzucić w Kosmos dla jego pacyfikacji syntetyczną Wszechmoc… pewno, stworzony Bóg, Syntheos, kiełkujący na jednej planecie, żeby po eonach rozpostrzeć się na całe Uniwersum… ale dość pomyśleć, że pod totalnym opiekuństwem zamarłaby każda ewolucja naturalna, drapieżcę zdechłyby z głodu, a ich ofiary to samo, boby się rozmnożyły na śmierć w tłoku… Nie — to nie zostało dopracowane.

Rozmowa urwała się. Przez gęstwinę zaciemniała postać zgięta pod znacznym brzemieniem. Nasz wehikuł stanął, a napotkany chudy starzec w siermiężnej szacie zwalił z pleców niesiony głaz i osłoniwszy oczy od słońca, patrzał na nas bez ruchu. — Intryta… — zniżonym głosem powiedział referent. — Można by go spytać o drogę do klasztoru, ale czy odpowie…? Mają w regule milczenie…

Tiuxtl pozdrowił uprzejmie mnicha, który długo nie odpowiadał. Pewno rozważał, czy wolno mu się odezwać, bo reguła zezwala na to jedynie w wyjątkowych przypadkach. Uznawszy, że taki właśnie zaszedł, powiedział, kim jest. Był to brat furtian; rankiem zaspał odejście klasztoru, a teraz szukał go, dopiekając sobie w poczuciu winy kamieniem. Tiuxtl zaproponował mu podwiezienie, ale on tylko skłonił się nam, władował głaz na barki i wszedł w gąszcz martwych krzaków.

Słońce zachodziło czerwono, na wiatr i na komary, jak utrzymywali moi towarzysze, kiedyśmy wreszcie znaleźli w suchodrzewiu łysinę, dobrą na obozowisko. Referent usiadł na mchu, pomanipulował przy undorcie i zaraz wyrósł przed nami biały domek jak bąbel z porcelany. Po chwili z jego wypukłych ścian wykluły się długie ochronne kolce, aż zastygły, istny porcelanowy jeż, z półokrągłym wejściem. Wnosząc do środka nadymak rozdarłem go o jeden z kolców i zakląłem. Nie było wielkiej szkody, bo referent sporządził mi zaraz drugi materac z kupy chrustu, i to opatrzony moim inicjałem, a chcąc okazać mi więcej uprzejmości sprawił, że nasz domek wciągnął w siebie wszystkie kolce. Przekąsiwszy drobnostkę, gwarzyliśmy przed progiem w zapadającym mroku. Zupa grzała się na ognisku, rozpalonym dla spotęgowania egzotyki, a ja dowiedziałem się, że referent jest poetą, pracuje zaś w administracji, żeby go szanowano, bo wierszy nikt nie czyta. Żadnych, nawet najznakomitszych. Prozy zresztą też nie. Do związku literatów nie należał, jako że się tam wszyscy tylko żrą, zwłaszcza przy pogrzebach. Jedni uważają, że nad każdym grobem winien przemawiać sam prezes, inni natomiast, że tylko równy rangą zmarłemu, więc sędzia sądu koleżeńskiego nad sędzią, nad wiceprezesem — wiceprezes, i tak dalej. Tym się biedacy rajcują, obojętnym, smutnym głosem mówił poeta wpatrzony w płomienie ogniska. Nic innego im nie zostało, związek osiągnął wszystko, o co się upominał przez siedemset lat, żadnych trosk materialnych, każdy sam sobie ustala wysokość nakładów, ale co z tego, skoro już i poeci nie biorą poetów do ręki.

Potem rozmowa zeszła na ziemię. Zdumiałem się, że Tiuxtl, taki niby otrzaskany z naszymi obyczajami, wiąże malowanie ust z wampiryzmem. Czerwień kobiecych warg jest po to, żeby nie było na nich znać krwi, wyssanej przy pocałunkach — zwykła mimikra wampirów. Moje protesty wcale, wcale nie zbity go z tropu. Kobiety chcą się podobać? Krwawe wargi są ładne? A sino podkrążone oczy w zielonych powiekach też? To są barwy trupiego rozkładu — nie będę chyba temu przeczył? Upiorny wygląd do twarzy wampirowi. Powtarzałem swoje, przy nadstawiającym uszu poecie, a Tiuxtl śmiał się ironicznie. A juści, chcą być urodziwe…, a staruszki? Przecież także się malują. — Kobieta jest do śmierci kobietą — upierałem się. — Szminka ma ukryć starość… — Tiuxtl nie dał się przekonać. Na wszystkich ilustracjach ziemskich samice szczerzą zęby. Demonstrują kły. Zapewne, erotyka też ma w tym swój udział, ale to jest erotyka nocna, a wiadomo, że wampiry uprawiają krwiopijstwo nocą. Ja swoje, a on wciąż mrugał do mnie, co mnie cholernie irytowało, aż wyjechał z niezwalczonym argumentem: jeśli chodzi tylko o podkreślenie urody, to czemu mężczyźni się nie malują? Prawdę mówiąc nie wiedziałem, i zły, dałem spokój dalszej sprzeczce. Niech ci będą wampiry, ośle, myślałem układając się do snu w domku ciemnym jak mogiła. Żaden z nas nawet nie zauważył kurdla, którego zaniosło w tę stronę. Zbudzony usłyszałem wprawdzie sapanie i mlaskanie, ale nie pojąłem, że to olbrzymi jęzor oblizuje dach. Przekonawszy się, że kęs będzie gładki, bydlę jednym haustem połknęło domek, wszędołaz i resztę naszego dobytku, tak że po dość miękkim lądowaniu odnaleźliśmy potem w żołądku nawet chrust przyszykowany na poranne ognisko i kociołek, tyle że się zupa wylała.

Sądząc po rozmiarach żołądka, w którym można było utonąć, bo kurdel miał silne pragnienie, musiał to być istny gigant — odyniec. Poznałem ów żołądek wcale dokładnie razem z przyległościami, nasz pobyt trwał tam bowiem przeszło tydzień. Był to rodzaj złowonnej, olbrzymiej pieczary, z uchyłkami i nadżerkami, o fałdzistym sklepieniu, wypełnionej niewiarygodną ilością półpłynnego mięsiwa, krzaków, gałęzi, trawy, jakichś wraków, blach i śmiecia. Ten kurdel nie był zbyt wybredny, żarł, co popadło. W nadziei, że sam wydali nas paszczą, namawiałem towarzyszy, żeby go połaskotać w podniebienie, lecz wzruszali tylko ramionami, bo i jak było się wspinać ku przełykowi, lewo majaczącemu nad naszymi głowami jako czarny lej w świetle latarek. Posiliwszy się nami, kurdel dostał czkawki. Było to istne trzęsienie ziemi. Wreszcie odnalazł wodopój i obruszył w mroczną czeluść rwące potopy. Łazik poszedł od razu na dno, ale nasz biały domek dzielnie pływał niczym szalupa ratunkowa. Tiuxtl i poeta–referent nakłaniali mnie do cierpliwości, bo pragnąłem działać, choć nie wiedziałem, jak. Czkawka minęła, wyjrzeliśmy więc przez okna, powierzchnię czarniawego jeziora marszczyły niewielkie fale, a wystawiwszy głowę na zewnątrz poczułem wiatr, lecz i to nie zdziwiło mych towarzyszy. Po prostu beka, nie słyszysz? — powiedział Tiuxtl. Rzeczywiście donosiły się poszumy niedobrego powietrza. Po jakiejś godzinie jezioro opadło i zmieniło się w bagienne grzęzawisko. Ledwieśmy zeszli na dno, pierwszą napptkaną osobą okazał się przelotnie poznany zakonnik. Taki był zapamiętały w pokucie, że nie rozstał się z kamieniem, choć mógł utonąć. Ani jego, ani mych kompanów nie przejmowała nasza sytuacja najmniejszymi obawami. Poeta, który miał już za sobą coś siedem połknięć, bo chadzał i na pozaustawowe wycieczki, a mieszkał przy samej granicy, orzekł, że do gardzieli można by się dostać dopiero, gdy bydlę legnie na spoczynek, ale nie warto, bo przełyk jest ciasny, a zresztą żadne łechtania nic nie dadzą, stare kurdle mają bowiem kamienny sen. Chciałem pytać braciszka o Kliwię, Tiuxtl odwiódł mnkie jednak od tego zamiaru perswadując, że na wiadomości zwykłego furtiana nie ma co liczyć. Cierpliwości, powtarzał, kurdel na pewno ruszy tropem klasztoru, a że zakonnikom nie] wolno sprzeciwiać się przemocy, wnet niejeden jeszcze znajdzie się wśród nas. Przy odrobinie szczęścia połknięty może się okazać bibliotekarzem. Nie powiem, żeby mnie przekonał. Odniosłem wrażenie, że gustuje w powstałej sytuacji. Szykował się już do badań terenowych, skoro pożyczył od poety undort i z miazgi pokarmowej sporządził górniczy hełm z lampką, drabinkę sznurową i nieprzemakalny kombinezon. Na moją prośbę sprokurował i mnie taki ekwipunek.

Tymczasem z mroków, pełnych paskudy i chłamu, wyłaniały się wynędzniałe, obdarte postaci z jakimiś kubłami i miotłami na ramieniu. Zorientowałem się prędko, że przychodzą zwykle po śniadaniu i obiedzie (kurdla, nie naszym), by wyporządzić trochę przestrzeń żołądkową. Byli to więc niby zamiatacze, lecz w życiu nie widziałem czegoś bardziej nieporadnego i niechlujnego od ich roboty. Kręcili się w kompletnym bezhołowiu. Jeden, wyjątkowo rozmowny, inni bowiem, nagabywani, w ogóle nie chcieli się odzywać, powiedział mi, że mają miotły funkcyjne, ale nie używają ich, raz, że by się zdarły i przy kontroli poleci premia, a dwa, bo to by mogło „MU” zaszkodzić. Najbardziej zdziwił mnie ich marazm. Obojętnie mijali nas i nasze pojazdy, unikając tylko światła reflektorów, rozwidniających ciemność, łażąc jak somnambulicy w transie, lecz ilekroć mieliśmy na obiad byrrbycię, co najmniej pięciu stało pod iluminatorem wciągając chciwie jej zapach. Za nic nie chcieli jednak wejść do środka i tylko ten jeden gadatliwy przyznał, że nie wolno im się kumać z obcymi, więc udają, że nas nie ma. Zdaje się, że sam przestraszył się tego, co powiedział, bo już go odtąd nie widziałem. Obyczaje kurdla były mi zrazu obce, ale wnet połapałem się, że z rana i w południe trzeba szukać wyżej położonych miejsc albo chować się w domku, bo żarł pomału, ale pić zaczynał nagle, r niesłychanym zapamiętaniem, co objawiało się istną Niagorą, buchającą stamtąd, gdzie zwykle słońce stoi w zenicie. Łykał przy tym powietrze i żołądek robił się wtedy dwakroć większy, potem zaś przeciągle bekał, jakby wicher wył między skalnymi turniami. Referent miał Człaków za nic, ale Tiuxtl przycisnął raz dwu miejscowych do ściany żołądkowej i nie puścił, aż usłyszał, że są wysokimi funkcjonariuszami — jeden podawał się za wątrobiarza, a drugi za śledziennika. Tiuxtl puścił wolno obu mówiąc, że łżą jak najęci, by dodać sobie splendoru etatami w ważnych życiowo organach. Powiedzieć o kimś, że jest z organów, to w kurdlu nie byle co. Zresztą i Tiuxtl miał tego kurdla za zipiącego ostatkiem sił, żeby dociągnąć do cmentarzyska i złożyć w nim kości. Ot, stare bydlę po kasacji, dawno wycofane z obiegu, lecz jak to u Człaków, dalej w nim siedzą ze względu na trudności mieszkaniowe, ostatni opuszczają takiego kurdla pracownicy zakładu oczyszczania miastodontów, a nie sprzątają, bo im się nie chce. Kubły i miotły noszą, bo inaczej nie byłoby znać, .że pracują. Wszyscy są markierantami, jaka płaca, taka praca. Pierwszego dnia nie jadłem obiadu, choć poeta—referent kusił mnie kartą dań, Jakie mógł serwować undort, lecz myśl, z czego je sporządzi, odbierała mi apetyt. Chciałem jak najprędzej wyjść na świeże powietrze, coraz bardziej zdziwiony, że moi towarzysze godzą się z tym uwięzieniem, aż zaczęło mi się zdawać, że nie tytko godzą się, ale gustują w nim. Czemu? Czyżby od starannie ukrywanej satysfakcji, że nie ma tu ani jednego bystra? Śmiali się, gdy wprost o to zapytałem, ale w tym śmiechu była jakby nutka zażenowania.

Drugiego dnia, gdy Tiuxtl po śniadaniu (jadłem już, cóż miałem robić) puścił adapter, nie mając ochoty na muzykę i nie chcąc siedzieć z założonymi rękami, zażyłem najpierw wspinaczki na; stromiźnie pod wpustem, lecz było tam niebezpiecznie ślisko, a o wbijaniu haków ani mowy, udałem się więc w stroju płetwonurka na dalszą przechadzkę — do dwunastnicy. Referent towarzyszył mi do odźwiernika, kazał też, jak trzeba łaskotać sphincter pylori, żeby się rozkurczył i przepuścił, dalej nie chciał jednak iść. Wziął ze sobą gruby zeszyt i ołówek, może naszło go natchnienie i szukał samotności. Za odźwiernikiem było dość nawet przestronnie i szedłem raźnym krokiem, aż na rozstaju drogi żółciowych ujrzałem w ścianie parę butów. Musnąłem je niewidzącymi oczami i poszedłem dalej, pogrążony w myślach. Zastanawiałem się, co sądzić o moich Luzanach, którzy mieli Człaków niby to w pogardzie, a chcieli siedzieć z nimi w tych kloacznych jaskiniach i wcale nie było im pilno do wyjścia na wolność. Smak egzotyki? Prymitywnego bytowania? Gdyby tu był ze mną jakiś freudysta, zaraz powiedziałby, że dla Encjan tkwić w środku kurdla znaczy wrócić do łona, na pewno wyjechałby ze swoimi symbolami, a ja bym go sklął, bo oni nie mają żadnego łona. Zresztą, czy warto się było wdać w wyobrażaną kłótnię z wyimaginowanym freudystą? Jest w tym jednak jakaś zagadka, pomyślałem, i w tej chwili dopiero dotarły do mej świadomości wyminięte buty w ścianie. Zwróciłem tam latarkę i zobaczyłem, jak się ruszają. Do sedna tej zagadki mogłem przynajmniej dobrać się od razu. Widziałem tylko wibramowe podeszwy i trochę ścięte obcasy. Pociągnąłem za jeden, potem za drugi i ze ściany zaczął wyłazić tyłem niczym rak, chudy, wysoki Encjanin, też w stroju płetwonurka. Ani trochę nie zaskoczony moją obecnością, przedstawił mi się jako profesor Xouder Xaater, kierownik katedry anatomii kurdla w Ixibrix, obecnie zajęty pracą polową. Nie pytając, ktom zacz, objaśnił mi topografię tego odcinka jelit, zwłaszcza entuzjazmowało go diverticulum duodeno–jejunale Kaateri: tak, to miejsce nosiło jego imię, gdyż dowiódł błędności tez szkoły Xepsa, jakoby to diverticulum nigdy nie bywało verrucinosum. Profesor zachodził drogę temu kurdlowi od ładnych kilku dni, gdyż tępe bydlę nie chciało go za żadne skarby połknąć, chociaż kładł mu się posolony pod paszczę. Słowa te przywiodły mi na myśl przykre wspomnienia lunaparkowego Księżyca, który wziąłem za planetę i dałem się ogłupić rzekomym polowaniem na kurdle. Porzuciwszy z pewnym ociąganiem brodawki żółciowe, profesor wrócił ze mną do żołądka. Gdy sądził, że tego nie widzę, popatrywał ukradkiem na moje nogi, lecz zaraz odwracał wzrok. Potem się okazało, że brał mnie za obciążonego wrodzonym kalectwem. Jako anatom postawił mi rozpoznanie deformitatis congenitae articulationum genu, przypadek dość rzadki i fatalny, utrudnia bowiem niezmiernie życie, zwłaszcza chodzenie, a normalnie, czyli po encjańsku, usiąść taki inwalida w ogóle nie potrafi, lecz jako osoba kulturalna udawał, że tego nie widzi, i było sporo śmiechu, kiedy się zorientował, że ma do czynienia z człowiekiem, bo zapomniałem mu to wyjawić, aż sam się spostrzegł, gdyśmy obaj zdjęli maski tlenowe. Było to już za odźwiernikiem i z wysokości poczęły lecieć na nasze głowy całe kępy krzaków i grudy ziemi. Ten stary kurdel był potwornie żarłoczny, a profesor naglił do pośpiechu, bo zewsząd płynęły już strumienie soku żołądkowego i jasne było, że się na tym nie skończy, toż taka strawa wywołuje zgagę, więc i pragnienie. Rzeczywiście lunęło jak z cebra, myśmy jednak zdążyli dopaść zbawiennego schroniska i nie zmoczyła nas ani jedna kropla. Moi towarzysze grzecznie powitali profesora i zaprosili go na byrrbycię. Już się grzała w kociołku. Ciekawe, że zamiast frykasów, jakie mógł serwować undort, woleli tę juchę, wypełniającą pomieszczenie zapachem, którego nie nazwę atrakcyjnym. Siedliśmy kręgiem i popijając zupę czarkami, gwarzyliśmy w najlepsze. Profesor zabawił nas opowieścią, jak to w zeszłym roku Odkrył w topieli przy tak zwanym Kurhanie Przewodniczącego ugrzęzły w mule szkielet olbrzymiego kurdla z czterdziestoma szkieletami człackimi w środku. Dzięki temu zatriumfował nad archeologami, którzy pod przewodem innego anatoma, docenta Xipsiquaxa (albo podobnie), upierali się, że kurdel nie może żyć pod wodą. Otóż naturaliter nie może, ale daje się wytresować na łódź podwodną, o nasz anatom udowodnił to przy pomocy dowodu rzeczowego, jakim był peryskop, odnaleziony przy kościotrupie. Docent spóźnił się o dwa dni i kiedy przybył z dzwonem nurkowym, szkielet grzał się już na słońcu pod opieką preparatorów, a do peryskopu przyczepił profesor transparent ze złośliwym napisem CITO VENIENTIBUS OSSA!

Mają ci uczeni problemy, myślałem, pijąc byrrbycię tak, jak łykałem jako dziecko rycynus, to znaczy zatykając sobie gardło miękkim podniebieniem, a jednak piłem, nie chcąc wypaść z kompanii. Zakonnik siedział z nami, nie na materacu, ale na swoim głazie, bo dał się ubłagać i zwalił go wreszcie z barków. Wiedząc, że jestem człowiekiem, uznał za rzecz dopuszczalną złamanie reguły i tak przyszło do rozmowy, w której okazał się daleko bardziej rozgarnięty, niż sądził Tiuxtl. Nie wymówiłbym jego nazwiska, było całkiem inne niż wszystkich Luzanów, chrypliwe i bezgłośne. Wszyscy mnisi mają takie, bo nowicjat w zakonie zaczyna się od wyboru kliwiańskiego nazwiska z zachowanych kronik. Odtąd mnich jest zarazem sobą i owym Kliwianinem. Wiadomość ta rozpaliła moją wyobraźnię. Oczekiwałem niesamowitych rewelacji — że wyznają wędrówkę dusz i mówią przez nich zmarli Kliwianie, czy też na misteriach wyczytują z uratowanych dokumentów straszne zaklęcia Ka–Undrium, co wystawia ich wiarę na szwank, ale właśnie w jej zagrożeniu mogą się dopatrywać swej pokutniczej misji, zdolnej przy masowych nawiedzeniach przeistoczyć pobożnych mnichów w organizację mścicieli. Brat furtian ostudził moją rozognioną wyobraźnię oświadczając, że nic nie wie o Kliwianinie, którego nazwisko sobie przybrał, ani o innych Kliwianach poza tym, że nie wierzyli w Boga, więc oni wierzą teraz za nich.

— Jak to — pytałem srodze zawiedziony — macie te ich kroniki i nawet nie próbujecie ich studiować?

Mnichowi zrobiło się pewnie gorąco od byrrbyci, strącił bowiem z głowy kaptur i patrząc we mnie opierzonymi promieniście oczami rzekł:

— Owszem, czytałem te pisma. Każdy z nas może czytać, jeśli chce. Nie brak też w naszym nowicjacie kleryków, wstępujących do zakonu nie dla skruchy i nie z wiary, lecz w nadziei, że w Kliwianach znajdą zakrzepłą esencję najczarniejszego Zła. Tacy rychło nas opuszczają. Dziwisz się, cudzoziemcze? Czytamy te kroniki, żeby uczyć się kliwiańskiego, bo zresztą nie ma w nich nic…

— Jak to nic nie ma…? — spytałem powoli. Zacząłem go podejrzewać o chęć ukrycia prawdy.

— Nic oprócz frazesów. Ot, pusta gadanina propagandowa. Sypanie ogólnikami w oczy. Dziwisz się? A słyszałżeś kiedyś o władzy, co nie sypie obietnicami szczęścia, lecz zapowiada rozpacz, zgrzytanie zębów, własną nikczemność i moralną zarazę? Żadna tego nie przyrzeka. Czy u was tak nie jest?

— Mniejsza o nas — odrzuciłem prędko. — Ale ich Ka–Undrium? Co to było? Czy wiesz? Czy wolno ci to powiedzieć…?

— Zawsze to samo — wzruszył ramionami. — Ka–Undrium w najściślejszym tłumaczeniu to tyle, co BŁOGOSFERA.

Aż mnie zatchnęło.

— Nie może być! Jak to? Oni chcieli zrobić to samo, co wy?

— Tak.

— Wobec tego… jak mogło dojść do wojny?

— To nie była wojna, to było bezludne zderzenie dwóch idei.

— Anix powiedział mi, że bystry powstały jako broń…

— Może źle go zrozumiałeś. Nie powstały jako broń. Stały się bronią, spotkawszy to, co było skierowane tak, jak one.

Widziałem, że szuka z wysiłkiem słów pod nieruchomym wzrokiem tamtych i naraz ujrzałem tę scenę jakby ze strony. Człowiek siedzący z niewygodnie podkulonymi nogami wśród istot szeroko rozsiadłych na własnych wielkich stopach, ze sterczącymi do tyłu kolanami, w pozycji ciężkich ptaków–głowaczy.

— Zderzyły się dwie intencje Dobra — powiedział na? koniec mnich. — Różniły się tym, co szlachetny Tiuxtl nazwie programem. Lecz i tym nie bardzo. W gruncie rzeczy starły się przez to, że były dwoma projektami perfekcji. Jeśli staną naprzeciw siebie dwa kościoły jednego Boga, jeśli każdy stoi przy Nim, lecz łaknie wyłączności, niepodległej żadnym ustępstwom, to mogą stoczyć z sobą bitwę, choćby jej żaden nie chciał. Czy nie bywało tak w dziejach? A jeśli nawet oddanie Najwyższemu Dobru może zrodzić zagładę, o ileż pewniej sprawi ją wiara doczesna, skoro wyznawcy stworzą mrowiska bezmyślnych wykonawców. Dwa projekty szczęśliwego bezboża leciały sobie naprzeciw i spotkały się nie całkiem w pół drogi, ponieważ jeden miał jako sprawniejszy większą moc przebicia. Gdyby Kliwianom poszło lepiej, siedziałbyś teraz nie tu, lecz w kręgu ciemnych twarzy na południowym cyplu ich pogórza i słuchałbyś o zagładzie tajemniczego potwora północnej Taraktydy, pogrzebanej pod lodowcem Luzanii. Tyle że pewno znajdowałbyś się wśród świeckich, bo jak powiedziałem, Kliwianie odrzucili Boga, i przez to przyszłoby mi może trudniej znaleźć tam repenitentów…

— Więc oni naprawdę chcieli dobra..? Nie umiałem się oswoić z tą myślą.

— Chyba nie mniej ani bardziej niż Ojcowie Fundatorzy. Ale czas już na mnie. Zegnajcie, moi panowie.

Mnich wstał, dźwignął swój kamień i wyszedł, chyląc się pod ciężarem. Wziąłem zaraz Tiuxtla na spytki, czy było mu wiadome to, co zakonnik powiedział o Kliwii?

Nie zaprzeczył, upierał się jednak, że było inaczej, bo Kliwianie mieli autorytarne ideały, ich błogosferę miały tworzyć nie bystry, lecz molekularne mikroboty zwane pigmami, nie tylko mniej doskonałe, ale i bardziej brutalne od bystrów. Zaczął sypać fachowymi terminami, widziałem, że broni swej sprawy w dobrej wierze, ale przestałem go słuchać. Zresztą pora była już późna. Tamci dwaj wstali, by przyszykować legowiska. Tiuxtl zamilkł i też wstał z ociąganiem. Otaczały mnie pałubiaste oblicza pokryte zbitym aksamitnym puchem, o oczach rozstawionych prawie tak szeroko jak nozdrza, w których przy oddychaniu drżały maleńkie piórka. Szykując się do snu wyjąłem z ucha tłumaczkę i zrozumiałe głosy zmieniły się w serie prędkich dźwiękliwych treli. Poeta zbliżył do mnie sowie oczy, mówiąc coś, czego się domyśliłem, bo wskazał mi posłanie. Niebawem zapadł mrok, wszyscy posnęli, co poznałem po regularnych oddechach, sam jednak nie czułem wcale senności. Dobrze przynajmniej, że nikt nie chrapie, myślałem, bo nie znoszę chrapania. Prawda, jestem wśród Encjan, a oni chyba nie chrapią. Słyszał to ktoś o chrapiących wróblach lub pingwinach? W głowie miałem zamęt. Po co wziąłem na siebie trud gwiezdnej podróży? Żeby z gromadą byłych ptaków znaleźć się w czarnym jak loch brzuszysku półzdechłego kurd1a, półkurier dyplomatyczny, Ijon Tichy, była małpa. Osobiście nigdy nie byłem małpą, lecz żaden z nich też nie był nigdy ptakiem. Skąd to czepianie się zoologii w drzewie genealogicznym? Czy doprawdy, myślałem nieomal z rozpaczą, muszę w tak idiotyczny sposób myśleć o tak wielkich i ważnych sprawach? Czy poznałem tajemnicę Czarnej Kliwii? Chyba tak, ale okazało się, że to nie była żadna czarna i obca tajemnica, lecz coś aż nadto dobrze znanego. Ktoś zaczął chrapać, a potem i rzęzić, psyknąłem więc kilka razy wypróbowanym sposobem, lecz bez skutku. Podniosłem się na łokciu w obawie przed bezsenną nocą, aż charczenia przeszły w grzmiący bulgot. Płynęły ze wszech stron jak nawałnica. To nie oni, to tylko kurdel trawi. Burczy mu w brzuchu, uspokoiłem się. Leżałem i leżałem, a sen nie nadchodził. Jak paciorki różańca przesuwałem w pamięci dawne podróże. Tyle ich już było. Niejedna okazała się zresztą snem. Wspominałem przebudzenie po kongresie futurologów i przyszło mi do głowy, czy aby nie śnię i teraz. Nigdzie bezsenność nie może udręczyć tak dokumentnie jak we śnie, toż bardzo trudno zasnąć, gdy się już śpi. Łatwiej się wtedy przebudzić, to chyba zrozumiałe. Gdybym się teraz ocknął, iluż zaoszczędziłbym sobie zbędnych mozołów. Byłaby to doprawdy zacna „niespodzianka. Zebrałem więc siły na duchowe mocowanie z więzadłami, którymi tak mocno trzyma sen, żeby go rozedrzeć i zrzucić z siebie jak ciemny kokon, ale choć zdobyłem się na najwyższy wysiłek, nic z tego nie wyszło, Nie obudziłem się. Nie było innej jawy.


Marzec 1981

Загрузка...