IV. Wizja lokalna

Błoto, mokradła, trzęsawiska, chlupiące wykroty, gnilne wyziewy, bańki gazów, sinobure mgły, drapiące w gardle — oto czym jest miejsce mego kurdlandzkiego lądowania, oto, gdzie zaleciałem po 249 latach, jak wskazuje licznik. Ominąwszy z dala błyszczący Księżyc, który był mnie zwiódł niegdyś, posterowałem ku północy, zieleniejącej na skraju biegunowych śniegów, pozostawiwszy daleko za rufą statku szarą wysypkę miast. Kiedy zeszedłem pierwszy raz po trapie, omal nie utonąłem w błocku, bo roziskrzony wilgocią dywan traw okazał się kożuchem topieli. Czegoś tak spaskudzonego jak rufa mej rakiety chyba jeszcze nie widziałem. O rozbiciu obozowiska nie ma mowy. Muszę chyba sporządzić sobie jąkać pirogę, a najlepiej wziąć wodnobłotne narty. W nocy — bulkania, chlupiące gulgoty, chełbotania i chlipania gazów błotnych. A śmierdzi tu! Nie było się do czego spieszyć.

Rakieta zagłębia się powolutku w mazi. Obliczyłem, że z dziobem pogrąży się w ciągu tygodnia. Muszę rozpocząć przyspieszoną eksplorację. Ale jak ją przyspieszyć w takich warunkach? Ponieważ wczorajszy dzień był zerowy, dzisiejszemu nadaję numer pierwszy. Wróciłem z wypadu umazany jak nieboskie stworzenie, o tyle usatysfakcjonowany, że widziałem kurdla. Mógł to być zresztą równie dobrze Khuerdl lub QRDL. Było zbyt ciemno, nawet w polu widzenia noktowizora, abym się mógł dobrze zorientować. Potworne bydlę. Mijał mnie, mijał i mijał, przykucłego za zbutwiałym pniem, i nie chciało się to mijanie skończyć, choć cały czas szedł rysią. Co mu tam błoto, jeśli nogi ma jak wieże. Oceniłem go na ćwierć mili, ewentualnie — ze względu na wodnistość terenu — węzła. A więc widziałem naturalnego kurdla, Kurdle istnieją. Są to zwierzęta, a nie żadne miastochody. Ale czy moje spostrzeżenie ma moc dowodu? Nie załaduję go przecież na pokład rakiety. Muszę się zastanowić. Jutro następny wypad, tym razem za dnia.

Dzień drugi. Na tej planecie dzieją się niesamowite rzeczy. A włąściwie obmierzłe. Jeszcze nie ochłonąłem z wrażenia. Widziałem na własne oczy, jak duży kurdel truchtem podszedł do mniejszego — było to w szczerym polu, dość nawet suchym, porosłym rudziejącą trawką, jaka na Ziemi zwiastuje rydze — podbiegł więc cło tego małego, pasącego się, obwąchał go dokładnie i zwomitował, a wówczas tamten padł najpierw na przednie, potem na tylne kolana, zupełnie jak wielbłąd (ale większy od wieloryba), zjadł to wszystko, oblizał się i zawył. A zawył tak dziko, głucho, chrypliwie i tęsknie, tak beznadziejnie i ponuro, jakby zawodziła ta wiecznie pochmurna przestrzeń, aż mróz przeszedł mi po kościach, pełnych jeszcze obrzydzenia. Wtedy ten większy złapał klęczącego za ucho i oberwawszy je jednym kłapnięciem paszczy, począł żuć, mlaskając metodycznie i ruszając gębą w poprzek jak krowa, gdy obgryza młode listki. Potem nadgryzł tamtemu drugie ucho, ale od razu je wypluł, jakby mu nie smakowało. Wówczas ten klęczący zaczął się ruszać. Najwyraźniej dolegały mu nudności. Duży i mały kurdel, patrząc sobie z bliska w oczy, wybałuszone szkliście, zaryczały, aż mnie mrowie przeszło. Po czym podniosły się, poryćkały grunt tylnymi łapami i rozeszły się bez pośpiechu w przeciwne strony. Co to miało znaczyć? Ostrożnie zbliżyłem się do stratowanego miejsca, z iście studziennymi jamami — śladami; ich nóg, które są rozpłaszczone u pięty i szersze od jednorodzinnego domu. Z zielonkawej kałuży, wielkiej jak sadzawka,, chyłkiem, milczkiem wyłaziły niskie, przygarbione istoty, wcale humanoidalne, bo dwunogie, lecz każda miała z tyłu dodatkową parę kusych kończyn, ociekających nie tyle wodą, ile raczej cieczą, której pochodzenia wolałem bliżej nie rozważać. Były ucywilizowane, miały bowiem odzież, i to dwurzędową, z guzikami tak z przodu jak na plecach, oraz szerokie dragony — zupełnie jak u raglana — a te ich dodatkowe wyrostki wcale nie były nogami, lecz połami jakby dwudzielnego fraczka. Poły te wziąłem za kończyny przez to, że dość ciężko poruszały się przy ich ruchach, wypchane workowało, aż ten i ów sięgnął tam sobie i w jego ręku błysnął bukłaczek, przyłożony zaraz do ust. Mieli więc tam kieszenie na jadło i napój. Często gęsto pociągając z tych bukłaków, ponabierali do mieszków wodorostu pływającego po kałuży, potem jeden wyższy coś charknął, wszyscy wystroili się w długi szereg i skądsiś, ale pojęcia nie mam skąd, wzięło się biurko. Musiało być składane i któryś niósł je chyba jak plecak na grzbiecie. Wyższy usiadł przy tym biurku, a szereg istot, utworzywszy sprawnie długi ogonek, ruszył pomału, przechodząc zaś przed siedzącym, który urzędował — co do tego nie miałem wątpliwości — każdy okazywał mu kolejno coś trójkątnego, białawego, co trzymał w garści, ni to legitymację, ni to kartę papieru czy plastyku. Urzędujący, rozsiadły z rozstawionymi szeroko w tył kolanami, zachowywał się przy każdym sprawdzanym tak samo: najpierw patrzył w jego papier, potem w jego twarz, na koniec zaś zaglądał do niedużej, bardzo grubej, mokrej, brudnej książki czy zeszytu, sunąc paluchem po stronicach, jakby szukał tam właściwej pozycji. Brał tę trójkątną kartę od kontrolowanego, kładł ją na biurku, przybijał pieczęć i wydawał krótkie charknięcie, a mnie wciąż dziwiło, jak on właściwie może to wszystko robić naraz, bo do kartkowania książki potrzebował trzeciej ręki, a najwyraźniej miał tylko dwie, aż spostrzegłem, że nie siedzi na żadnym stołku, lecz na jednym ze swych pobratymców, i ten, zgięty pod ciężarem urzędującego, podtykał mu co chwila jakiś spis czy katalog. Szło to dość sprawnie nawet, ale nogi mi ścierpły, bo przykucnąłem w niewygodnej pozycji za kupą błota, aż kontrola się skończyła, biurko ze złożonymi nogami powędrowało na czyjś grzbiet, wszyscy ustawili się trójkami w kolumnę i odmaszerowali prosto ku widnokręgowi, gdzie siniał bór. Przycupnięty cały czas, nie ważyłem się ujawnić. Po powrocie do rakiety myłem się, czyściłem i chędożyłem odzież, a zwłaszcza obuwie, rozważając wszystko widziane.

Dzień trzeci. Wiele bym dał za zrozumienie tego, co przyszło mi dzisiaj ujrzeć. Oddaliłem się od rakiety na dobrych piętnaście węzłów, okolica jest tam znacznie suchsza, ale z pobliskiego trzęsawiska płyną tuż przy samej ziemi białawe pasma mgieł. Najpierw spotkałem kurdla–odyńca, który spał w niskim słońcu. Musiały go trapić złe sny, bo okropnie charczał, rzęził, a kiedy wzdychał, istny wicher buchający mu z wpółodemkniętej paszczy rozganiał mgielne opary. Fetor omal nie zwalił mnie z nóg, więc wykonałem manewr okrążenia i zaszedłem go od nawietrznej, by zrobić kilka zdjęć. Udałyby się doskonale, niestety przy zmianie filmów kasety wpadły mi do jamy pełnej wody i błota, śladów jego nóg, i nie zdobyłem się na danie nurka w ową lepką maź. Ten kurdel był istnym kolosem. Ujrzawszy go z dala, wziąłem go zrazu za jakiś statek wyrzucony przez burzę na brzeg, aż dostrzegłem, jak jego boki ruszają się przy oddychaniu. Z grzbietu zwisały mu złachmanione połacie liniejącej skóry. Brakowało mu dużej części ogona. Potem w przewodniku znalazłem opis takich sztuk, co tracą ogon, bo go same napoczynają. Zazwyczaj sędziwy i przez to porządnie już tknięty sklerozą, taki kurdel zowie się kaudyperdą. Jak się wrychle przekonałem, staruch był zamieszkany. Fotografowałem go z różnych stron i nagrywałem jego przezsenne stękania, aż zgłodniawszy spożyłem nieco suchego prowiantu, który wziąłem ze sobą. Robiło się już ciemno, gdy we wciąż ziejącej paszczy zajaśniały ogniki. A więc jednak kurdle zioną ogniem, pomyślałem, sądząc, że to samozapłon, lecz były to ślepe latarki idących jedna za drugą znanych mi już z widzenia istot. Te jednak nosiły się nieco inaczej niż dostrzeżone w poprzednim dniu. Miały trójkątne, chociaż obmiękłe z przemoczenia kapelusze a la pieróg, a ich fraczki przepasane były skośnie szarfami różnej barwy. Błyszczało coś na nich, może ordery czy medale, lecz z każdą chwilą robiło się ciemniej i choć użyłem lornety polowej, nie mogłem z mego ukrycia zidentyfikować tych obiektów. Tym razem wysypało się ich z kurdla bardzo wielu, może dwustu. Na moich oczach poszli ku sobie biegiem jakby w ataku, lecz nie bili się, a jedynie włazili na siebie, w podskokach i wygibach. Wyglądało to na popis akrobatycznej zręczności, gdyż utworzyły się cztery ośrodki tego włażenia, cztery słupy wczepionych w siebie drgały z wysiłku opodal śpiącego olbrzyma, a inni wciąż do nich doskakiwali i na chybcika darli się wzwyż jakby w zbiorowym szale, jakby chcieli w pospólnym obłędzie zbudować z siebie drabinę do chmur, żywą wieżę Babel, aż ze szczytów tych czterech cielesnych kolumn jęli sobie przerzucać łuki splecionymi rękami i nogami i zatchnęło mnie, bo zrozumiałem, co właściwie robią. Z własnych ciał utworzyli podobiznę kurdla! Nie było to jednak żadne szaleństwo, a jeśli nawet, tkwiła w nim metoda, ponieważ jeden większy, w kołpaku z pióropuszem, cały obwieszony szarfami i odznaczeniami, wydawał przez lejkowaty megafon okrzyki, najwyraźniej dyrygując ich pracowitą, wczepicielską wspinaczką. Przypomniałem sobie, com wyczytał w najstarszych relacjach ekspedycyjnych biblioteki MSZ, sądziłem więc, że ten pseudokurdel ruszy z miejsca, chociaż zarazem wiedziałem, że to niemożliwe fizycznie. Tymczasem wzeszedł księżyc, a choć nie byłem mu chętny, bo przywodził na myśl dawny blamaż, teraz wielce mi pomógł swym blaskiem. Był w pełni i przez nocną lornetę przepatrywałem pseudokurdla poty, aż się przekonałem, że w jego budowie panuje szczególny ład. Człakowie, tworzący nogi, mieli pojedyncze, dość wąskie szarfy nieokreślonej ciemnawej barwy — myślę, że po prostu były zabrudzone. Ci nad nimi natomiast mieli szarfy szersze i jaśniejsze, bodaj żółte lub jasnopomarańczowe, a leżący na wierzchu jako łopatki i grzbiet byli przepasani, każdy na krzyż, wstęgami błyszczącymi, jakby przetykało je srebrne przędziwo. Zresztą cała ta żywa budowla nie mogła długo ustać, bo zwłaszcza nogi i brzuch coraz wyraźniej dygotały z wysiłku, lecz ich dowódca czy dyrygent, otoczony niewielką świtą, wydawał wciąż władcze okrzyki, aż na jego znak pojawili się trębacze i przy dźwiękach surm buchnęła zdławiona, lecz wyraźna pieśń. Efekt był tyleż niesamowity co silny, i wciąż zachodziłem w głowę, po co oni to właściwie robią — czy chodzi o rodzaj cyrkowego popisu, o ceremonię państwową, defiladę na miejscu czy wreszcie jakiś rytualny obrządek typu religijnego? Lecz oczywiście mogło to być równie dobrze coś jeszcze innego, na co nie mamy nazwy. Od czasu do czasu któryś z aktorów odpadał od pseudocielska i chyłkiem na czworakach umykał w mroki, jakby wielce zawstydzony czy przerażony mimowolnym odstępstwem. Trwało to pół godziny, a może nawet nieco dłużej, aż śpiący kurdel zaczął się powoli budzić. Wtedy poczwórna piramida rozsypała się w okamgnieniu, setki ciał rozturlały się na wsze strony, zagrały trąbki i czterema kolumnami pognali gęsiego ku ziewającemu gigantowi, aby przy skaczących ognikach ślepych latarek zniknąć w jego paszczy. Chmura zasłoniła księżyc i już ledwie co widząc zdołałem skonstatować, że miastodont powoli wstaje najpierw na tylne, potem na przednie nogi, i rusza majestatycznie. W brzuchu tak mu burczało i grzmiało, jakby miał niestrawność. Wracałem do rakiety po ciemku, pełen zadziwienia, bo to się mówi, że wszystko już było pod słońcem, że nie ma niepojętych zjawisk, skoro prawa Natury są uniwersalne, ale dlaczego oni najpierw wyleźli z tego wstrętnego starucha, a potem wleźli na powrót? Czemu ich krocie tak się trudziły, żeby się chwilowo przemienić w kurdla? Co to było? Chuć? Chęć? Mus? Biomy? Wiara? Adaptacja? Racja stanu? Dryf genetyczny? Policyjny rozkaz? Głowa mi pękała, przede wszystkim z ciekawości. W przewodniku nie było o czymś takim ani słowa, bo jest autorstwa fachowców, którzy zaprzeczają istnieniu miastochodów jako kurdli zarazem żywych i zamieszkanych. Zresztą pojąłem już na dobre, że winienem przede wszystkim zdać się na własne oczy i uszy, a nie na przywiezioną literaturę.

Dzień szósty. Zanotuję lakonicznie, co dziś obserwowałem. A) zderzenie dwu miastodontów; z jednego wypadła bodaj cała rodzina ze sparaliżowanym dziadziusiem; B) napaść czterech maluchów na wielgusa; zmusiły go bodnięciami w słabiznę do haniebnej ucieczki; po drodze dostał torsji i wydał małego kurdelka, który zaraz wytarzał się w bajorze, bryknął, fiknął i uciekł wesoło do lasu, więc wyglądało to na sojuszniczo–ratowniczą pomoc niesioną przez malców połkniętemu; C) padlinę na spacerze. To ostatnie zjawisko wymaga dokładniejszego zreferowania. Zlany siódmym potem przedzierałem się przez badylaste trzciny w komyszach między dwoma pasmami połogich wzgórz, gdy na tle nieba, na szczycie jednego ź tych łysych pagórów, dostrzegłem sylwetkę kurdla. Nie zwrócił mej szczególnej uwagi, nie robił bowiem nic poza tym, że szedł, mniej więcej w tym samym kierunku co ja, lecz w odległości dobrej mili. Tłukąc się zresztą z trzcinami, które zaczepiały o chlebak, aparat tlenowy, futerały z kasetami i kamerę, nie zajmowałem się owym samotnym kolosem, myśląc raczej ó wydobyciu się na jakieś twardsze miejsce, bo wprost grzązłem w mule, wydającym fetor, który będzie mi się pewno już do końca życia kojarzył z tą tak wysoko jakoby rozwiniętą planetą, aż utraciwszy dech przystanąłem dla odsapki i wtedy dopiero daleko kroczący kurdel wydał mi się jakiś dziwny. Szedł nawet dość posuwiście, lecz inaczej niż wszystkie, które widziałem. Głowę na długiej szyi trzymał sztywno, jakby połknął kij, O raczej krzywą wieżę z Pizy, ogon wlókł się za nim bezwładnie niby przetrącony, a nogi stawiał szeroko i przy każdym kroku zataczał się, chwilami tak mocno, jakby miał runąć na bok i w ostatniej chwili chwytał na powrót równowagę, Pewno chory — toż one tu wszystkie pół życia spędzają na jazdach do rygi — pomyślałem i otarłszy pot z czoła ruszyłem dalej w trzciny, bo niezbyt daleko świtało ich rozrzedzenie. Teraz zerkałem już częściej w stronę kurdla i dlatego nie opuściłem ważnego momentu, gdy zatrzymał się, ale tak gwałtownie, że wszystkie cztery nogi mu się rozjechały, i zaczął robić pełny zwrot w tył, bardzo niezgrabnie, plącząc się we własnym ogonie, który zaiste tylko mu przeszkadzał niby kłoda rzucona pod nogi. Zawróciwszy, kurdel poszedł z powrotem dokładnie tą samą drogą, którą przykusztykał, a gdy na nierównościach gruntu potykał się, głowa mu skakała, jakby naprawdę zamiast elastycznego kręgosłupa miał w szyi jakiś dźwigar czy inny sztywny słup. Ależ ten jego ogon jest jak martwy, pomyślałem, czyżby uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi? Wyjąłem z futerału lornetkę i wziąłem olbrzyma na cel. Kołysał się idąc jak statek przy sporej bocznej fali, a między jego łopatkami, w szerokiej łysinie skóry, bo miał tam zupełnie wytartą sierść, ujrzałem coś kolorowo pasiastego i wyostrzywszy obraz, zamarłem ze zdumienia. Tam, na samym szczycie kurdlowego grzbietu, między olbrzymimi wręgami pracujących w marszu łopatek, spoczywało na leżakach kilka opalających się osób. Kiedy zaś wziąłem w pole widzenia głowę osobliwego kurdla, moje zdumienie przeszło w zgrozę, bo w szkłach pojawiła się częściowo wyzierająca spod przegniłej skóry czaszka; zamiast oczu miał nieszczęśnik czarne, ziejące jamy, a to, com uprzednio wziął za niedożarty kęs, gałąź liściastą czy brzózkę, zwisającą mu z zębów, było okropną resztką języka. Tak więc był to trup, niemniej poruszał się, i to w dość żwawym marszu; obserwowałem go długo, aż wiatr przywiał odeń miarowy odgłos i wnet rozpoznałem w nim bęben lub inny perkusyjny instrument. W kurdlu — bo gdzież by indziej? — grała orkiestra. Szedł w nogę z melodią, akcentowaną grzmotami bębna, oczywiście stłumionymi, boż dobywały się z głębin brzucha. Powróciwszy do bazy, usiadłem był przy kompocie brzoskwiniowym (zapas się już niestety kończył) rozważyć dalsze działania. Rakieta przestała się już zapadać, zagłębiona tylko w jednej trzeciej, więc mógłbym w zasadzie tkwić tu dalej, bo dzięki ochronnej barwie jest prawie niewidoczna, nie wydawało mi się wszakże, abym mógł wiele skorzystać na dalszym pobycie w tych ostępach. Zdecydowałem się tedy na jeszcze jeden rekonesans, z zamiarem zdobycia języka, nie żywiąc zresztą zbytnich nadziei na powodzenie, bo Kurdlandczycy w pojedynkę nigdzie się nie zjawiali i ani razu nie natknąłem się na watahę liczącą mniej niż trzydziestu, a z taką kupą wolałem nie wdawać się w żadne rozhowory, ostrzegany przez instynkt, że to się może dla mnie źle skończyć. Ponieważ jednak nie rezygnuje się pochopnie z projektów poznawczych, gdy za ich szansę przyszło zapłacić wiekami lodowego snu, istnej śmierci odwracalnej, zebrałem się w sobie i wyrychtowałem nocny osprzęt, czyli noktowizor, latarkę, większą ilość czekolady, termos z napitkiem, jako też tłumaczkę, model podług katalogu firmowego niezwykle poręczny, ale nie taki znów piórkowy, gdy trzeba się przebijać przez błotne chaszcze, bo ważył prawie osiem kilogramów. Był to jednak model „pierwszego kontaktu”, zawierający program coś osiemnastu dialektów górno— i dolnokurdlandzkich, więc jeśli w ogóle miałem ryzykować życiem i zdrowiem, taki był w sam raz. Nie wiem dobrze czemu, ale udałem się na północo–wschód, gdy wschodził Księżyc, tam zatem, gdzie spotkałem za dnia trupa maszerującego po łysogórze. Musiałem jednak zmylić drogę, choć pilnowałem azymutu, bo dostałem się w gąszcz, o którym powiedzieć umiem to tylko, że okropnie w nim śmierdziało, a gałęzie biły mnie po twarzy i gdyby nie maseczka tlenowa, osłaniająca oczy, musiałbyrn jak niepyszny zawrócić. Przebiłem się jednak w końcu przez ten matecznik i wlazłem na samotny jakiś kurhan, aby rozejrzeć się w świetle wielkiej pełni. Było cicho, po lewadach snuła się niska mgła, coś ćwierkało, jak owad, nie jak ptaszek, i tylko daleko, prawie pod czarnym horyzontem panował jakiś ruch. Więc do noktowizora — i jak już tutaj nieraz, najpierw zaskoczony, o potem w coraz większym popłochu, obserwowałem wyciągniętą w poprzek tych mokradeł długą linię kurdli idących wprost na mnie, tworzyły bowiem półksiężycowy front, a między nimi co i raz połyskiwały światełka, niesione najoczywiściej przez pieszych. Nie wiem czemu pomyślałem natychmiast, że to jakaś obława. Nie wziąłem się wcale do roztrząsania, czy była to obława na mnie, czy nie na mnie, boż subtelność tej różnicy nie miała znaczenia. Należało się ukryć, i to dobrze. Kurdle szły wprawdzie stępa, ale ich marsz równa się dobremu kłusowi człowieka. A najniebezpieczniejsi byli ci piesi ze światłami, bo równie zwrotni jak ja. Od najbliższych dzieliło mnie jakieś dwa tysiące kroków, może i mniej, wypadało więc podjąć błyskawiczną decyzję odwrotu lub wdać się w spotkanie o nieprzewidywalnych skutkach. Nie wiem czemu, ale szczególnie mroziło mię wspomnienie kurdlity siedzącego okrakiem na podwładnym z pieczęcią w garści. Ten właśnie obraz uskrzydlił me poruszenia. Tej nocy ustanowiłem prawdopodobnie rekord życiowy w biegu na przełaj z przeszkodami. Mierzyłem, gnając, przewracając się i znów zrywając na równe nogi, dokładnie na północ, bo tam kończyła się linia obławy i liczyłem na to, że uda mi się ją obejść wielkim łukiem, ażeby do świtu przepaść w trzcinach. To mi się na szczęście nie udało. Powiadam na szczęście z dwu powodów: najpierw, bodaj na pewno, nie zdążyłbym i znalazłbym się oskrzydlony w saku, a ponadto nie napotkałbym istoty, którą rad wspominam do dziś jako mego Piętaszka. Nie miałem pojęcia, że pędzę wprost na teren zaminowany i podryty starymi, walącymi się ziemiankami na zbutwiałych pniach i że to właśnie jest jedyna droga ratunku; astronautyka, jak zresztą sporo innych przedsięwzięć, wymaga prócz rozumu także łutu szczęścia. Po prostu dysząc jak parowóz cwałowałem ostatkiem sił, Wyrywając rozpaczliwie stopy spomiędzy jakichś krętych, oślizgłych korzeni, pewien, że jeśli zwichnę nogę, będzie raczej kiepsko, gdy wtem ziemia ustąpiła spode mnie i poleciałem z wysoka w czarną głąb, lecz mułowate błoto osłabiło impet upadku i prawie równocześnie zderzyłem się w egipskiej ciemności z jakimś stworzeniem, z istotą rozumną, z tubylcem, bo gdyśmy obaj wydali okrzyk zaskoczenia czy przestrachu, poczułem rękami przemoczony, ciężki, gruby drelich odzieży. To ci dopiero „pierwszy kontakt”! Anim ja go mógł dostrzec, ani on mnie. Odskoczyliśmy od siebie w przeciwne strony jak oparzeni. Pewno uciekłby zaraz i tyle bym go widział, a raczej zmacał, bo ukrywał się w tych podziemiach od dawna i znał je jak własną kieszeń, lecz mój wieloletni trening zrobił jednak swoje. Włączyłem tłumaczkę, i powiedziałem, a raczej wysapałem do mikrofonu: „Nie uciekaj, obca istoto, jestem twym przyjacielem, przybywam z daleka, lecz z przyjaznymi zamiarami i nie pragnę zrobić ci nic złego”. Mniej więcej coś w tym rodzaju zawołałem, bo z innogwiezdnym pochodzeniem nigdy nie należy wyjeżdżać; łatwo sobie wyobrazić, co spotkałoby wysoko rozwiniętego Luzanina, gdyby dostał się nocą na przykład do Iranu lub do Azji; gdyby tylko przesiedział się sześć miesięcy, mógłby to zwać zupełnie wyjątkowym szczęściem. Prawdę mówiąc nie liczyłem na korzystną reakcję tamtego i radosną niespodzianką był mi już jego nagły bezruch. — Kim jesteś — spytał ostrożnie. Powiedziałem, że jestem badaczem naukowym i że przybyłem tu, aby studiować życie kurdli. Nie od razu pozbył się podejrzliwości, w końcu jednak poszedł za mymi łagodnymi zachętami i obmacawszy mnie przekonał się, jaki dźwigam rynsztunek, a co dziwniejsze, zidentyfikował noktowizor, chociaż takiego modelu nie mógł znać, boż to był model japoński. Od słowa, do słowa, nie bez licznych nieporozumień dogadaliśmy się jednak i oto, co usłyszałem od nocnego towarzysza niedoli: Był obiecującym, młodym naukowcem kurdlandzkim, w zupełności oddanym Przewodniczącemu jako też idei państwochodu, toteż władze umożliwiły mu kontynuację studiów w Luzanii. Po każdym semestrze wracał do domu, to znaczy do swego kurdla. Niestety, za ostatnim powrotem wypadł z fazy i dostał piątaka w karkurze. Nie apelował, bo apelacja, będąc oznaką szczególnej krnąbrności skazanego, powoduje zwykle obostrzenie wyroku. Nic z tego nie zrozumiałem. Tłumaczka działała świetnie, lecz przekładała słowa, a nie stojące za nimi zjawiska społeczne. Siedzieliśmy obok siebie w czarnym mroku na pniu, zarosłym w mule, jedząc czekoladę, która przypadła mu do gustu. Zauważył, że coś podobnego jadł w Lulawit, mieście luzańskim, gdzie doktoryzował się z astrofizyki na uniwersytecie. Powoluśku, cierpliwie wyjaśnił mi, na czym polegała jego bieda. Prasa kurdlandzka dochodzi wprawdzie do Luzanii; ale „Głos Kurdla”, który czytał regularnie, milczy o wszystkim, co może deprymować, toteż nie dowiedział się, że jest już nowy Przewodniczący i że poprzedni wraz z trzema Najkurami — Najstarszymi nad Kurdlem — stanowi tak zwaną Bandę Czworga, czyli WYPS — Wyjątkowo Potworną Szajkę. Ledwie zdążył wydać na granicy zwykły okrzyk powitalny „Naj–Naj”, którym się sławi Najdroższych Najkurów, wymieniając we właściwej kolejności ich tytuły, odznaczenia i nazwiska, został zatrzymany. Tłumaczenia nie pomogły. Wiedział zresztą, że one nigdy nie pomagają. Dostał pięć lat Karnego Kurdla i uciekł z niego przed dwoma tygodniami. Karny Kurdel, z którego umknął dzięki nieuwadze strażników (bardzo się opuścili w służbie, mówił, wciąż im się chce brać kąpiele słoneczne na grzbiecie), to w samej rzeczy trup, zwłokochód, albo pyerdel, jak mówią więźniowie, którzy poruszają go wspólnym trudem niczym galerę. Tu mi zaświtało, że o czymś podobnym czytałem w archiwach MSZ. Nie pytałem jednak o nic, dając mu się wygadać. Jako umysł ścisły, a jeszcze kształcony w astrofizyce, przyjął wieść o mym ziemskim pochodzeniu całkiem rzeczowo. Słyszał zresztą o Ziemi i wiedział, że u nas nie ma żadnych kurdli, w związku z czym wyraził mi współczucie. Sądziłem zrazu, że mówi przez niego gorycz ironii, lecz powiedział to zupełnie serio. Ciekawa rzecz, nikomu nie miał za złe swego losu, ani wyroku, ani ciężkich robót, choć uskarżał się, że olej do smarowania stawów, i to niemal wszystek, strażnicy sprzedają na lewo, przez co grzbiet pęka przy poruszaniu tych potwornych gnatów, które na dobitkę piszczą i zgrzytają, że można zwariować. Co do nacjomobilizmu, nadal trwał przy nim twardo. Uważał jedynie, że przebywających za granicą stypendystów powinna przed powrotem informować jak należy własna ambasada, bo czyż nie szkoda lat marnowanych przez talenty w pyerdlu? Nikt nie powinien być narażony na bezwinne wypadnięcie z fazy! W Luzanii, zapewnił mnie, jest moc entuzjastów państwochodowości, zwłaszcza wśród studiującej młodzieży i ciała profesorskiego. Oni tam po prostu marnieją od powszechnego szczęścia.

Czekolada lub coś w tym rodzaju jest wprawdzie lepsza od byrrbyci (zupy na zgniłych mchach i porostach), lecz nie można brać żadnych zjawisk w izolacji od Całości. Zauważyłem ostrożnie, że gdyby ich „Głos Kurdla” podawał rzetelne wiadomości, nikt nie byłby narażony na to, co się z nim stało. Wzruszył ramionami. Nie widziałem tego, lecz poczułem, bośmy się przycisnęli do siebie na tym chropawym pniu, od przejmującego, wilgotnego chłodu nocy. Gdyby tak było, rzekł, to od rzemyczka do koziczka przyszłoby też pisać o luzańskich łakociach, a wtedy mając przewrócone w głowie, prosty lud ławą uciekłby z kurdli i co by się stało z ideą państwochodu? Niechby, dajmy na to, uciekł, zauważyłem, czy zrobiłaby się od tego dziura w niebie? Te moje słowa porządnie go dotknęły. Jakże, podniósł głos, półtora wieku prac ideowych, rustykalizacja i naturalizacja społeczeństwa miałyby pójść w jednej chwili na marne dlatego, bo gdzieś jest coś smaczniejszego od byrrbyci?

Chcąc go uspokoić, spytałem o obławę. Znów mówił równym, nieco smętnym głosem, a tłumaczka pospiesznie skrzeczała mi jego słowa do ucha. Ależ tak, wiedział o obławie, właśnie dlatego się tu schronił, był to dawny poligon polityczny, on sam przeszedł na nim szkolenie przed trzema laty, toteż znał go od podszewki. Znał przejście przez pola minowe, boż sam układał te miny. To, że nie wyleciałem w powietrze, nieco go dziwiło, lecz miał ważniejsze sprawy na głowie. Przegadaliśmy pół nocy. Obława minęła nas, kiedy zaszedł księżyc i zrobiło się cicho jak w grobie. Nazywałem niewidzialnego eks–karkurzystę Piętaszkiem, bo za nic nie umiałem wymówić jego imienia, choć przesylabizował mi je ze sześć razy. Cóż to zresztą miało za znaczenie? On mówił mi „panie Tobler”. Dlaczego Tobler? Dlatego, bo tej firmy była czekolada z orzechami, którą go poczęstowałeś, i wziął to za moje nazwisko. Tłumaczki zawsze mają największe problemy z imionami własnymi. Odniosłem wrażenie, że brał moje rzeczywiste nazwisko za określenie mego charakteru (niby że ścichapęk albo cicha woda). Nie brałem się zresztą do sprostowań, wolałem usłyszeć więcej o nacjomobilizmie. Jak można uprawiać astronomię w kurdlu? Nie można oczywiście, rzekł pobłażliwym tonem, lecz państwochód to przede wszystkim idea, wszelako samą ideą nie można żyć — potrzebne są konkrety na co dzień. W danym przypadku — kurdle. Zresztą życie w kurdlu to świetna szkoła kształcąca esprit de corps, ducha współpracy w ciężkich warunkach oraz perspektywy na przyszłość. Jakie? Ano, żeby opuścić kurdla i osiedlić się gdzieś pod Kikirix (albo może Rikkixix); klimat tam bardzo zdrowy, ani śladu błot, kurdłi też, w centrum jest dzielnica rządowa, lecz sam Przewodniczący oraz Rada Najkurów mieszkają gdzieś indziej. Odniosłem wrażenie, że zna adres tych pierwszych kurdlandzkich polityków, lecz choć zbratał się ze mną w czarnym ostępie, nie ufał mi jednak do końca. Powiadają, rzekł konfidencjonalnie w pewnej chwili, że żaden z Najnajów nawet na oczy nigdy nie widział żywego kurdla, a tylko Defilaki. Są to malownicze zgrupowania obywatelskie, tworzące w czasie świąt państwowych postaci tych potężnych zwierząt przed trybuną honorową z samym Przewodniczącym. Zapewne stałem się świadkiem przygotowań do takich pokazów onegdaj nocą, bo też porządnie trzeba się naćwiczyć, aby potem błysnąć piękną formą przed dostojnikami, przy hymnie i w łopocie sztandarów. On sam miał kiedyś szczęście być górną częścią lewego tylnego nadstopia takiego Defilaka. Rozmarzył się i westchnął ciężko. Ryzykując jego gniew, zapytałem, co właściwie pięknego widzi w takim ponurym bydlęciu? Zamiast się obruszyć, zaśmiał się ironicznie i rzekł, że nie jest takim ignorantem w ziemskich sprawach, za jakiego go niechybnie poczytuję. Macie godła państwowe, nieprawdaż? — rzekł. Lwy, orły, jako też inne ptactwo, l cóż jest tak pięknego w upierzonym bydlęciu, czy nie wiadomo wam, że rozszarpuje szponami i dziobem rozmaite niewinne stworzonka oraz robi pod siebie w gnieździe? l czy przeszkadza to wam chylić czoło przed jego wizerunkiem? Ale my nie mieszkamy w orłach ani lwach, odparłem. Nie mieszkacie, wzruszył ramionami, bobyście się nie zmieścili. Myśmy mieli po prostu więcej szczęścia. Nacjomobilizm to uświęcona tradycja, kurdel jest jej wcieleniem, jego racje żywnościowe są racją stanu, a kto ma nieco oleju w głowie, nie dokona życia w brzuchu i gdyby nie fatalny poślizg w fazie, już za rok siedziałbym przy porządnym, importowanym teleskopie pod Kikirix. Zresztą w zdrowym ciele zdrowy duch. Żaden Luzanin (on mówi „Luzak”) nie wytrzymałby ani trzech dni w takiej jamie, żywiąc się korzonkami, on jednak żyje tu już od dwu tygodni, i nie jest mu nazbyt źle, bo wikt w karkurze nie był o wiele lepszy. Spytałem go o wrażenia z Luzanii. Czy nie żyło mu się tam dobrze? Owszem, powiedział, i nawet zamierza przedostać się przez granicę do Lulawit, z powrotem na wydział profesora Gzirraa, który był jego promotorem. Siądzie do pracy habilitacyjnej, z tym, żeby wrócić, kiedy przyjdzie amnestia albo obecny Przewodniczący stanie się demonem i potworem. Albowiem jest patriotą i wyznaje zasadę: right or wrong my country. Zresztą, jakie tam „wrong”. Każdy, kto tkwi w kurdlu,. żyje nadzieją osiedlenia się pod Kikirix, a ci Luzanie nie mają przed sobą absolutnie nic. Czy słyszałem o synturze, hedustrializacji oraz licytacji felicytacyjnej zwanej felicytacją? Ano właśnie. Z kurdla można wyjść, jak się ma przepustkę, co pół roku na 24 godziny, i a z pęt i kajdan tego ich zbystrowanego szczęścia, z etykosfery, nigdy, żadnym sposobem, i żebym wiedział, jak mu zazdrościli młodsi koledzy, kiedy wracał do siebie, do Kurdlandii na wakacje… Spytałem, co by mu zrobiono, gdyby go przychwyciła obława, i tym okropnie go obraziłem, czy też oburzyłem. Nazwał mnie bezwstydnym cudzoziemcem, zesunął się z pnia na ziemię i ułożył do snu. Posiedziałem nad nim chwilę, po czym też ległem obok niego i w okamgnieniu zasnąłem. Zbudziłem się o świcie sam. Po Piętaszku nie zostało śladu. Nawet nie wyjawił mi, gdzie są przejścia przez pola minowe. Na szczęście moje własne tropy zastygły w zimnym błocku i stąpając po nich ostrożnie, koło południa dobrałem się do rakiety, napotkawszy po drodze tylko małego kurdla, jak baraszkował w kałuży. Wiedziałem dzięki Piętaszkowi, że są to pustostany, bądź domki jednorodzinne średnich funkcjonariuszy administracji. Jednakowoż miałem już całkiem dość kurdli — wszelkiej maści, formatu i usposobienia.— Zrobiłem pranie, odprasowałem wizytowy garnitur, przekąsiłem drobnostkę i wzbiłem się na tak wysoką orbitę, aby wrócić z szybkością kosmiczną, bo nie zmierzałem ujawnić przed Luzanami mego pobytu w Kurdlandii. Pragnąłem zjawić się na ich radarach jako przybywający wprrost z Ziemi półoficjalny jej przedstawiciel. Tak było zręczniej. Nawiązałem łączność z centralą kosmodromiczną pod Lulawit i powitany zdalnie, przyszykowałem się do nieodzownych w takich okolicznościach ceremonii, bo dano mi do zrozumienia, że prócz prezesa i delegatów Towarzystwa Przyjaźni Encjańsko–Ludzkiej będą mnie oczekiwały czynniki rządowe. Jak, brylant pierwszej wielkości zabłysła na mym ekranie stolica Luzanii tuż przed północą, bo przypadek chciał, że miałem lądować dobrze po zachodzie słońca, l jak dwa wspaniałe szmaragdy, w jednej oprawie ze środkowym brylantem, płonęły po obu stronach metropolii miasta — satelity Tlitalutl i Lulawit. Wykonałem popisowe hamowanie i leżąc na rozłożonym fotelu, już w mym najlepszym ubraniu, słuchałem okropnej kociej muzyki, płynącej z pokładowego radia. O ile się nie mylę, Luzańczycy, nie orientując się w mej ziemskiej przynależności państwowej, powitali mnie wszystkimi naraz hymnami państw zrzeszonych w ONZ. Efekt był koszmarny, pojmowałem wszakże, że ten krok podyktowała im rachuba polityczna, a nie muzyczna. Trzy minuty po dwunastej stanąłem w otwartej klapie statku i w płomiennym blasku reflektorów, buchającym ze wszech stron, przy dźwiękach orkiestr, począłem schodzić po podstawionych, wyściełanych dywanem schodach, kierując ku zgromadzonym tłumom uśmiechniętą twarz i wykonując powitalne ruchy podniesionymi rękami. Nie zapomniałem przy tym zerknąć na rufę rakiety, ażeby się upewnić, że tarcie atmosferyczne zwęgliło i tym samym zatarło ślady błota, świadczące o mym kurdlandzkim odskoku. Wśród wiwatujących szpalerów prowadzono mnie nieomal kłusem wciąż dalej, pewno, myślałem, aby oszczędzić mi zwykłych w takich okolicznościach oblegań przez telewizję i prasę. Z gigantycznego dworca nie zapamiętałem nic prócz wrzawy i świateł. Nie wiedziałem nawet dobrze, kto mnie otacza, delikatnie prowadzony, kierowany, popychany, aż opadłem na coś miękkiego i ruszyliśmy, nie wiem czym, ani dokąd. Ogłuszony przejściem z mgielnej pustki grzęzawisk w żywioł nocnej metropolii, oniemiałem w smugach pędu pochylniami, wyrzutniami, tłok, blask, syk, wizg biły zewsząd, jakbym był ośrodkiem chaosu wciąż o włos od obrócenia w miazgę, już dachów od dróg, pojazdów od lamp nie odróżniałem, w światłach i w tym gnaniu, nasilonym jak pękająca struna, kurczyłem się niczym dzikus, musiałem się pilnować, udając spokój. Nie wiem, dokąd mnie zawieźli, był tam park, podjazd, który okazał się windą, nasz wehikuł otworzył się jak rozkrojona pomarańcza, wysiedliśmy, uszy miałem zapchane, gruby Luzanin z całkiem ludzką twarzą wetknął mi do butonierki orchideę, która przemówiła, była bowiem mikrotłumaczką, przeszliśmy przez kilka takich sal, żem pomyślał o pałacu i o muzeum naraz, posągi ustępowały nam z drogi, roboty? nie, bogoidy, powiedział ktoś, a może bogojdy jak niedojdy, dywany albo trawniki — w domu? — brąz, ołtarze — czy stoły? ktoś spostrzegł, że nie mam ciemnych szkieł, dali mi, podziękowałem, tyle było wszędzie złotych olśniewających płaszczyzn, drzwi otwierały się jak pionowe tęczówki kotów, stropy posypywały nas różanym pyłem, może to była mgła jakaś, meble czy kuranty śpiewały, ale kapelusz Luzanina koło mnie też jakby nucił, bo kiedy cisnął go bogoidowi, ucichło, w półokrągłej sali patrzącej wypukłym oknem na miasto, płonące w nocy gwiazdozbiorem, podleciały do nas małe amorki na skrzydełkach, z tacami zakąsek, lecz nim się zorientowałem, co to, jeden z przewodników machnął, że nie trzeba, pierzchły, jeszcze jedna sala, górą ciemna, jaśniały za to palmy czy krzewy, ich listowie świeciło i wprowadzili mnie do następnego pokoju. Zobaczyłem gołe ściany, coś jakby warsztat do majsterkowania w kącie, biały dywan poplamiony czy popalony odczynnikami, hak w murze, obrożę na łańcuchu i zatrzymałem się, nieprzyjemnie zaskoczony, ale prosili, bym podszedł, obejrzał, jeden wziął tę obrożę do ręki, nałożył sobie na szyję, przewrócił oczami jak od zachwytu, zdjął, inni patrzyli uważnie, napięci, uśmiechali się jakby z wysiłkiem — że jak? obrożę mam nałożyć?

W końcu mógł to być jakiś miejscowy zwyczaj, ale nie chciałem. Nie wiem sam, co mnie ostrzegło. Bodajże to, że nie mówili do mnie, a tylko na migi okazywali największą uniżoną serdeczność, lecz przecież mieli tłumaczki jak ja wpięte do klap, a jednak milczeli. Stanąłem na środku i nic. Popychali mnie delikatnie, z gestykulacją, jakiej się używa wobec głuchych czy głupkowatych, alem się już zaparł, począłem się opędzać, zrazu jeszcze nie bez certolenia, na kłaniająco, no bo w takim pałacu, zachowywałem pozory, bo przeskok był jakiś zbyt nagły, dlaczego tu, o co chodzi, po diabła to, pchali mnie już prawie na chama, tym mocniej, im bardziej się broniłem, ani wiem, kiedy dusery obróciły się w bitkę. Właściwie nie bili mnie, to ja ich łomotałem; w pulchną gębę grubego — czekaj! — bykiem w brzuch — puść, chamie! proszę się odczepić, czekajże, to jakieś nieporozumienie, jestem cudzoziemcem, przybywam jako dyplomata — tłumaczka piskliwie powtarzała każde moje słowo, musieli słyszeć, a jednak dalej pchali mnie ku ścianie — tak? no to inaczej porozmawiamy, w śpiewające ubranko, a kopa chcesz? — tłumaczka chrusnęła i umilkła, rozdeptana, parli masą; mimo wszystko nie tak stawałem, jak bym mógł, bo nie znałem stawki. Pojęcia nie mam, jak ani kiedy obroża zatrzasnęła mi się na karku, a oni chcieli już tylko wywikłać się, odskoczyć, ujść, bo byłem na łańcuchu, ale trzymając pod lewym łokciem głowę grubego opracowywałem go za wszystkich, ciągnęli go za nogi, ryczał jak bawół, ażem go puścił, bo było jakoś głupio. Wymknęli mi się jak złemu psu, dysząc, w naderwanych ubraniach, które fałszowały melodię, porządnie ich uszkodziłem, lecz patrzyli na mnie z radością — całkiem inną, niż okazywana na lotnisku — nie dla mnie, lecz ZE mnie. Czy mówię dość wyraźnie? Napawali się mną, jak grubym zwierzem w potrzasku. To mi się cholernie nie podobało. Porozkoszowawszy się mym widokiem, wyszli gęsiego. Zostałem sam, na łańcuchu, i jeszcze raz obejrzałem pokój. Chętnie bym usiadł, nogi drżały mi jeszcze z wysiłku, naderwałem przecież jednemu ucho, grubemu zdefasonowałem nos, ale usiąść tak po prostu pod ścianą, na obroży, jakoś nie mogłem, przynajmniej na razie. Chodzić też nie chciałem, takie chodzenie byłoby zanadto psie. Miałem jeszcze pod powiekami złoty przepych tego pałacu, parę amorków z tackami skupiło się pod sufitem, ale żaden nie próbował mi już podtykać łakoci. Usiłowałem sobie wmówić, że to jakieś wielkie nieporozumienie, ale bezskutecznie. Najbardziej podejrzane wydawało mi się nawet nie wzięcie na łańcuch, lecz radość, z jaką patrzyli na mnie przed wyjściem. Rozważałem, jak się zachować, żeby nie utracić godności, w takiej sytuacji przychodzą człowiekowi kretyńskie myśli do głowy, ot, że można by zasłonić obrożę kołnierzykiem koszuli, a łańcuch zakryć sobą. Jakoś oczy wciąż same szły mi do tego warsztatu w kącie, leżały tam jakieś noże i cęgi, zauważyłem, że kąt bywał ogradzany, pod sufitem biegł pręt, po którym przesuwała się zasłona na kółkach, ale teraz była zwinięta. Te noże coś mi przypominały, właściwie trochę jak piły, lecz bez zębów, półokrągłe ostrza, z rączkami, ależ tak, zupełnie podobne do garbarskich. Do oprawiania skóry. Więc co mogły mieć wspólnego ze mną? Jasne, że nic! Powiedziałem to sobie z dziesięć razy, lecz wcale mnie to ze wszystkim nie przekonało. Krzyczeć pomocy wstydziłem się. W scyzoryku miałem pilnik, lecz nie na taki łańcuch, ten by nie to, że brytana, ale poszóstny zaprząg utrzymał.

Nagle, bodaj po jakiejś godzinie, otwarły się tęczówkowe drzwi. Weszli moi porywacze, z wysokim, także bardzo tęgim, nowym Luzaninem. Miał różowe okulary, nosił się majestatycznie, choć był teraz zdyszany, jakby się tu nie wiedzieć jak spieszył. Ukłonił mi się nisko od samego progu i wyłączył pieśń swego ubrania. A może kapelusza. Tamci, pokazując na mnie, gadali przekrzykując się, jeden przez drugiego, wciąż z tą samą szczęśliwą satysfakcją. Byłżebym zakładnikiem? Politycznym może? Czy też szło o okup??

Oglądanie mnie trwało ledwie parę sekund, aż majestatyczny zobaczył odsłonięty warsztat i zaczął wrzeszczeć na tamtych, jednemu nawet kułakiem przygroził. Rzucili się na wyprzódki rozpościerać tę zasłonę, idioci, musztarda po obiedzie, to, że zasłonili ów kram z nożami, zmroziło mnie do reszty. Duży zakomenderował, dwaj wybiegli i prawie natychmiast wrócili z posągiem, jednym z tych, które nazywali bogoidami. Wyglądał ci ten bogoid zupełnie jak nasz ziemski, kościelny anioł, tyle że się ruszał. Kiedy przynieśli fotele, anioł podsunął mi jeden i stanąwszy obok mnie, zaczął gadać z niesłychaną szybkością: zorientowałem się, że jest tłumaczem, ponadto zaś wachlował mnie rozpostartymi skrzydłami, co było o tyle korzystne, że w toku konwersacji oraz zamachów na moje życie pociłem się jak mysz. Pousiadali wkoło, ale miarkowali tak, żeby nie za blisko — poza zasięgiem łańcucha — no i zaczęło się. Trudno powiedzieć, co właściwie. Najpierw przedstawili mi się, ale nie wszyscy. Ci bardziej zaciekli siedli między fotelami w kucki na dywanie i wspomagali oratorów zawodzeniem, wrzaskiem, kaskadami szatańskiego śmiechu, mówcy zaś kolejno wstępowali w puste miejsce przede mną i dawali upust namiętnościom, wrogim nie tyle wobec mnie, ile wobec świata. Byłem już niegdyś porwanym dla okupu, o ideowych porywaczach też niejedno wiedziałem, oni podawali się za takich właśnie, lecz coś w tym nie całkiem jakby się zgadzało. Nie wiem, u licha, jak to wyrazić. Nie żebym wątpił w solenność ich złych zamiarów. Dowiedziałem się, że majestatyczny w różowych szkłach to prezes, czy raczej Przeciwprezes ich Związku Literatów, że jedni zajmowali się antykapłaństwem, inni byli Pantystami (pan–anty–artystami, a może tiutystami), na dywanie kucał neonista (nie świecił jak neon, bo to jest zawołanie neonihilistów), obok niego dwaj socjokaci (wykończyciele), a obok anioła — jeden ostatecznik (eschatysta), dwaj przeciwdziałacze walczący z czymś tam, jeden rwacz i paru pomniejszych skrajniaków, pełniących funkcje klaki. Skacząc mi do oczu, przechodzili od wściekłości do entuzjazmu, ich uczucia zdawały się autentyczne, ale… jak gdyby im samym nie wystarczały. Trochę patrzało to na przedstawienie stremowanych aktorów, że coś się nie uda, trochę na taniec wokół pala męczarni takich Indian, którzy, bo ja wiem, już nie są całkiem pewni swojego Manitou i Krainy Wiecznych Łowów i tańczą jak ich dziadowie, lecz z pewnym niepokojem jednak… nie żeby cokolwiek ich powstrzymywało, żadnej litości, skądże, raczej szczypta złej wiary, zagłuszanej wspólnym wyciem… albo jak płaczki na pogrzebie, znów nie płatne od łkań i rwania włosów na głowie, lecz jak rodzina, usiłująca wpaść w wyższą temperaturę rozpaczy, niż ją na to stać… przez co musi sobie wyrywać nawet więcej włosów, niż to niezbędne, i tak szlochać, żeby słyszano poza cmentarzem. Jednym słowem jakoś za bardzo się starali. Twarze mieli ludzkie, ale nie maski, choć widziało się, że to nie są ich zwykłe twarze. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak oni to robią i prawdę mówiąc kwestia ta nie absorbowała mnie specjalnie. Anioł stojący przy mym boku bił jakieś kosmiczne rekordy tłumaczenia. Tłumaczył nawet chóralne wrzaski: „Wolność i Dobrobyt! A Niedoczekanie Powszechne! A za mordę plugawiańskich cyberwańców–skolbysynów, zaprogramowanych w kolebce—kolbie pichciulców, mlazgrających w ogólnym zakremieniu, żganych żygiem zafajczonych super–fluenciaków”. Tak mniej więcej się rozjuszali, aż jeden rozepchnął pozostałych i skacząc na miejscu jak kogut, wymachując rękami, jakby chciał wzlecieć ku amorkom z tacą pod sufit, zaryczał: — Ziemianinie, kurierska twoja dyplomatyczna! Czyż nie jest tak, że każdy, duży li mały, urodziwy !i szpetny, paskudny li zacny, krzywy li prosty, póki przymiera tym i owym, zgięty we dwoje pędzi nicią żyć, to jest życia nić, jest istotą, co budzi w nas empatię, urok, współczucie, podziw, zgryz, miłosierdzie, amen, pacierz i ogólny szacunek? Natomiast zabekany wyżygolak, chutniak bekarz, spasły sinopysk brzuchaterski, dętooki wargoważniak ligający w kwiatach, światy depczący, jest wszak dwunogim zanieczyszczeniem bytu, sakramencką wrałą–ćpałą, cynim wrednikiem, to jest wrednym cynicznym zasmargulidesem, czyż nie tak? Jeśli napotkasz onego w kapocie dziurawej na błocie, w szarudze biedaka siermięgowca, z szacownego żalu zaraz ci się żółć w wątpiach oberwie i ku sercu zachachmęci bledziutką iskrą trosk. Ach, gwoździu, gdybym tak całkiem faktycznie napotkał gdzieś biedotę sierotę, dwugarbną albo choć pomniejszą kalekę, lub też ułomniaka, zmarzłego po prośbie zająkliwca, bez gaci, potrzebującego wsparcia, jakżebym go upieścił, umiłował, do piersi przycisnął, a podkarmiwszy, wgędził mu w nie myte, razowe, lecz ludowe ucho pieśń moją! Ale ci szkoda słów — nie wzlecą — syntura nie da, bystra jej mać! Gdy poszedłem do konfesjonatora, ten mi poradził, abym gasił — żądzę litosierdzia mojego odpowiednimi zamówieniami syntesentymentu, syntesenty zamiast Litości Autentycznej, uważasz, ziemska psinogo?! Och, więc niezwłocznie pobiegłem do domu po bańkę z benzyną, ażeby własnoręcznie ten konfesjonator podpalić, czego, jak łatwo pojmiesz, nikt mi nie bronił. Nazajutrz ustawiono tam nowy, stukanałowy, na spowiedziową symultankę. Wtedy zrozumiałem, że już przyszedł czas, żeby LUD za mordę wziąć, i że to jest Ratunek Jedyny. O! jakże mnie olśniło to wspaniałe odkrycie moje! Zbawicielem mas, pojąłem, może stać się tylko terrorysta–zamordysta, który swobody pichciwe, rozszmalcowane wyślizgiem milionnym zwęzi, skróci, zaszpuntuje i do imentu zagwoździ, i z ogólnego rozbisurmanienia po chrypach i kwileniach powstanie z wielkim wrzaskiem ten Wyższy Zwid, co był mi jutrzenką w mrokach nocy zwurdziałego liberalizmu… Ach, liberałów omłoty, pęki egalitarystaw zafajdaniarskich pod stopą mego sprawiedliwego gniewu! Ach, sina dal i oberwusy w struplach! Przybywaj, rzekłem sobie, słodki domu niewoli, tej całkiem prostackiej, zwyczajnej, zamordębierczej, łupucupskiej, ty mój rozmarynie, rozwijaj się! Ile gwiazd na niebie, tyle siniaków ma być na szafarzach szkodliwych dóbr! Tak zeszedłem w podziemie. Konkretnie do pana nic nie mam i koledzy też, ale musisz zginąć, bo nie można zrobić początku, zaczynając od byle kogo. Jaki pan, taki kram, trzeba zmierzyć siły na zamiary! Gdyby nie my, wszystko utopi się w cyberszmalcu z sacharyną. Mówi się trudno — trzeba rżnąć! Każdy wielki przewrót tak się rozpoczynał, nawet bez idei, a cóż dopiero nasz. Jednym słowem, dość gadania, dudy w miech!

— Coś pan — zawołałem, aż mi łańcuch zadzwonił — pragniesz pozbawić mię życia?

Sam nie wiem, czemu tak sztucznie jakoś to powiedziałem. Mały zaś, zamiast wziąć się do wykonania krwawej zapowiedzi, zbladły zatoczył się w ramiona kolegów, którzy go hołubili, a on tylko dyszał ciężko, jakby od nieprzyzwyczajenia. Następny wszedł w kolisko i podnosząc obie ręce ku amorkom z przystawkami, mistycznym szeptem rzekł:

— Giniemy, panie Tichy!

Tak to przejmująco wysyczał, aż mi się jakoś żal zrobiło mimo obroży, spytałem więc: — Przez co i dlaczego niby?

— Z dobrobytu…

— Czy to przymusowe?

Zaniósł się jadowicie szyderczym śmiechem, który przeszedł w łkanie. Także pozostali porywacze ocierali ukradkiem łzy.

— Nie, bynajmniej — stęknął — lecz choć rajski chleb bodzie, nikt go nie odda z dobrawoli. Absolutny błogostan deprawuje absolutnie! Lud już nie popuści! Możesz nań liczyć., gdy mu bieda doskwiera, ale nie gdy go przepychy gwałcą. Nie chce mu się, żeby było inaczej, skoro inaczej znaczy już tylko gorzej, a nie lepiej! Owszem, była niegdyś w modzie abnegacja — polewka z leśnych korzonków, chata pod strzechą, kurdel w stajni, radła, oberwusy, zloty na bosaka, szmaciane stroje, lecz wszystko syntetyczne, korzonki truflowe, kurdel na biegunach, słoma nylonowa, radła samobieżne na tranzystorach, to była lipna asceza, więc się wnet przejadła. Ach, panie, ty nie wiesz, jak ogół się męczy! Na sam widok wybieraka, szykującego nowe pieściwo, chwyta obywateli drżączka decyzyjna, niejeden rozbija lub rozbiega swój wybierak, lecz cóż, on zaraz sam się naprawi. Najstraszniejsze jest to, że nas, którzy walczymy o jego dobro, lud nienawidzi, bo nie chce pojąć, że zaszedł na hak zguby. Dlatego, niestety, musimy wykończyć szanownego pana…

Być może był to ich rzecznik prasowy — nie wiem, dość, że ich nie zadowolił tym expose. Zapomniałeś dodać, wołali jeden przez drugiego, że wielka sprawa wymaga wielkiej ofiary! Nie uwypuklił należycie strony ogólnodziejowej tego, co zaraz nastąpi! Co mianowicie? Obskórantyzm. Nie obskurantyzm, gdyż chodziło o obskórowanie. Perspektywa Tichobicia (powtarzam za aniołem, który wszystko biegle tłumaczył) właściwie nie przeraziła mnie dodatkowo, ponieważ wolę zgrozę konkretną od łaskoczącej kręgosłup śmiertelnymi aluzjami; myśl moja stała się lotna i sprężyłem się cały, rozważając obronę, bo nie zamierzałem oddać im skóry tanio; zarazem wdałem się z nimi w dyskusję, podkreślając, że nie można wspierać szczytnych idei mordem, lecz było to gadanie do ściany. Z ich idealistycznego wytrzeszczu łypał zakuty fanatyzm, prędzej już wybiłbym z głowy krwawą myśl kucharkom, jako indor w kuchni przed świętami, niż tym zapaleńcom, którzy chcieli, zabijając mnie, odwojować nie wiadomo co, nie wiadomo jak; sięgnąłem do spodni po scyzoryk, tu jednak przyszło nowe zaskoczenie, okazało się bowiem, że to, co miałem za epilog, było wstępem do właściwego przewodu. Kolejno domagali się głosu, przewodniczący teolog czy też antykapłan spisał listę mówców, przegłosowali porządek dzienny oraz komisję wolnych wniosków i z wolna, wsłuchując się w ich wystąpienia, wyłowiłem wreszcie sens rzeczy. Zgładzenie mnie było już postanowione, sprawa przesądzona co do rzeczy, lecz nie co do wykładni. Szło teraz o to, z jakich pozycji ma nastąpić to, co ma nastąpić. Po burzliwej debacie wyszedł na środek Artysta Ekstremista, ukłonił się i zaintonował:

— Czcigodny Przybyszu, obyś zginął z mej ręki! Mam sobie za obowiązek rzec ci, czemu rzuciłem ukochaną paletę dla ciebie. Chciałżem krwi? Nigdy! Czegom łaknął? Tworzenia. Malunków! Na zgrzebną osnowę farby kłaść spowiedzią snów, i żeby ktoś, jakiś, raz jeden spojrzał i wykrzyknął w olśnieniu. Nic więcej, przysięgam. Lecz spójrz: jak tu malować, gdy dość wydać polecenie, a ściana, dzięki swym meandrom scalonym, jako też czytnikom życzeń, sama się zamaluje, zwinna, żywa, w fresk??? Więc gdy dziecięciem okazywałem chuć malowania, popychano mię ku ścianom.

Cóżem miał robić? Zlecałem im to jakiś czas, lecz żal serce żuł. Zresztą wnet przyszedł ścianom kres, powstał bowiem nowy prąd — elokwentyzm. Niezgorszy był kierunek, lecz cóż? Nimem się włożył, on siebie w kwartał sam skomputeryzował. A potem, w niedziel sześć, narodził się nam dublizm. No, bo jeśli obraz może sam do siebie gadać, to może coś i namalować sam, nieprawdaż? Lecz jam uparty był, czekałem i powstał ekskrementyzm. Łyżka stołowa oleju na jedno płótno, cztery na sześć. Gdy brak natchnienia — hegar. Cóż można przeciw Tyranii Sztuk? Więc truliśmy się biełą cynkową i słoniową czernią jak jeden mąż — lecz to się prędko zdezaktualizowało. I przyszedł suicydyzm, zwany też samizmem. Najpierw był wentryzm, ot, artysta szedł i wystawiał brzuch, wylakierowany i z różnościami, przylepcem albo z przeszczepkami, przejadło się to wszakże publiczności, więc na wernisażu był betonowy mur i twórca, zlawszy się obficie fiksatuarem, brał dobry rozpęd, zaczym sobą w mur, by tak już zostać, nature morte w stylu autosakryfikacjonizmu. Choć można było tylko jeden jedyny raz, znaleźli się ofiarnicy! Jam jednak czaszkę nazbyt twardą miał, zresztą wnet beton zmiękł, wiadomo — bystry dbają o nas… A gdym dwadzieścia siedem skończył lat, był w modzie genizm. Ot, brało się mikser i mieszało w nim różne geny, gruszki i pietruszki, żeby powstało monstre pittoresaue, lecz i to przeminęło, te bydlaki–ikoniaki już nie są aktualne. Był potem destrukcjonizm, czyli wykańczarstwo kolegów, lecz i on ustąpił miejsca nowemu prądowi. Kreacjonizm — nie jakieś tam gmeranie w glinie, gipsie, dzieła na miarę epoki, więc satelity w kształcie ołtarzy złotych z akwariami, w których każdemu rekinowi samoczyst pielęgnuje uzębienie, więc wielokościelna urbanistyka bezgrawitacyjna, a te kościoły na orbitach wyteleskopowują swoje wieże i dzwonnice jak homary w próżni, lecz wszystko to bez ducha niestety, bez wiary, i całkiem prywatne, własne, trzeba było każde takie dzieło natychmiast zalać czarnym szkliwem, żeby cudze oko nawet nie obejrzało, a jeszcze lepiej puścić w rozkurz, to też jednak nie skrzepiało mdlejącej chuci twórczej…

— Nie rozdrabniaj się, Xiciu! — wołali — tylko centruj! Bez detali, wio, śmiało, idź na całość! My ci pomożemy! Koleś, nie pękaj przedwcześnie!

— Ja nie pękam — ryczał już — ars pro arte znaczy mord, dajcie mizeryi kord, bogojda huzia, bierz ziemiaka za hale, ja zrobię z niego dzieło sztuki!!!

— Pasy słuckie z bliźnych drzeć! — zagrzmieli zrywając się, to był chyba taki ich hymn, skoczyli za zasłonę, pewno po narzędzia, zerwałem się, przy moim podniesieniu zadzwonił łańcuch.

— Czyś pan zwariował! Stój! — ryknąłem, kątem oka widząc, że anioł przetłumaczył dane mu zlecenie lecz nie rusza się. Górując nad nami o dwie głowy, stał, miarowo łopocząc skrzydłami. Mimo tak dobrej wentylacji zrobiło mi się trochę duszno.

— Bogojda, co jest? — krzyczeli — trzym ziemiaka… nie chce…? krymistor mu wysiadł? To my sami pomożemy! Xiciu jest w formie, ej uchniem ptacy chłopacy, kolumną w klin!

Jakoż ustawili się w zwarty szyk i runęli na mnie, ale dziwna rzecz, tyłem, pchając przed sobą malarza z nożem w ręku. W moim błysnął scyzoryk. Jeśli mnie pamięć nie . myli, podobnych szyków używał Wielki Macedończyk, ale z lepszym wynikiem, bo w pół drogi rozjechały się im nogi, jakby dywan był lodowiskiem, i potoczyli się u mych stóp jeden przez drugiego. Pierwszy zerwał się z wrzaskiem gruby prezes antyliteratów, bo padając, zaczepił spodniami o ostrze w mej garści. Ledwiem go zadrasnął w siedzenie, a i to właściwie nieumyślnie, ryczał jednak jak bawół. Inni byli tak zrozpaczeni fiaskiem, że nawet nie kwapili się ze wstawaniem. Leżąc jak kto rymnął, jęczeli z cicha:

— Nie było wiary…

— To przez Xicia. Śmierdziel małoduszny!

— Nieprawda! To przez was! To wy! — zaniósł się szlochem skrajny malarz.

— Coo? Oddal się stąd zaraz, kwoku jeden. I to w dyrdy!

— Czułem, że farbiarz skrewi, sójka mu w bok!

Malarz skoczył na równe nogi i zaczął zrywać z siebie odzież.

— Xiciu, przestań! — ryknął rzecznik prasowy ugrupowania. — A wy dajcie mu spokój, w nieszczęściu. Gąsiorny, wystąp — twoja kolej!

— Tak, Gąsiorny! — zakrzyknęli z entuzjazmem. — Jeszcze kluska nie zginęła! Gąsio, zakasuj artystę portrecistę! Damy ci rozpałkę na sznyt!

— Jeden sztos pod ciemny włos!

— Spróbuj z kalafonią, żebyś nie poszedł w uślizg…

— Kalafonia mało, przydałyby się wibramy…

Anioł tłumaczył pędem, ekstremiści przegrupowali się, pohańbiony malarz znikł, a ku mnie podszedł zwany Gąsiornym pleczysty pokurcz o przykrym wyglądzie, bo pewno wskutek szamotania nos miał pod lewym okiem, rozpłaszczony na policzku. Ani chybi maska, pomyślałem, i inni też, ale musiałem się, skupić na nowym przeciwniku.

— Cisza! — huknął basem, choć od dobrej chwili nikt się nie odzywał. Przestąpił z nogi na nogę, zakołysał się na piętach w przód i w tył, a tymczasem nos powoli wracał mu na właściwe miejsce.

— Ziemny ssaku! — rzekł grobowym głosem — pępiasty pęponie, wykonany zakraplaczem, włochata twoja toń, dowiedz się na tych parę chwil zipki, co ci zostały, z kim masz do czynienia! Jestem kurdlistą–idealistą, bojownikiem bezkompromisowym, autorem hymnu, który sławi Wielki Chód. Wiwat, kurdel, ustrój wspaniale społeczny i za jednym zamachem organicznie świetlany! Ja wiem, że gdybyś mógł dać stąd dyla, zaraz poleciałbyś z donosem na mnie, lecz obroża dziejowej sprawiedliwości, łańcuch postępu trzymają mocno, i nic ci już żadne bystry nie pomogą, ty obcy baranie! Hańba dobrobytu odpadnie wnet od ludu mego jak twoja nierogacizna od kości i ruszy na zbiorowych nogach w świetlaną lepszą dal! A więc, za wszystkie oszczerstwa, miotane na szczytne ideały, za kubły kłamliwych pomyj, wylewane na głowy nacjomobilów, odpłata się zbliża, gdyż bierze mię szlachetny gniew, na bój, na zew, hej bracia jastrzębie, dodajcie mi sit, gdy będę po gę…

— Słabo jakoś — rzekłem.

Cegłą nie wytrąciłbym go mocniej z kontenansu.

— Co? — charknął. — Jak śmiesz do mnie…? Ofiaro, milcz!

— Terefere kawka — odparłem. — Na nosie brodawka, a ciocia pingwina — wujcia myć zaczyna…

Zatrząsł się cały, a inni aż jękli z przerażenia. Niełatwo mi wyjaśnić, jak wpadłem na to improwizowanie, ponieważ w gruncie rzeczy nie miałem zielonego pojęcia, co przeszkadza im w prędkiej i krwawej egzekucji, ale czułem instynktownie, że muszą się do niej przygotować wspólnym pompowaniem, zupełnie jakby o powodzeniu zabójczej imprezy decydował należycie wyśrubowany, zdecydowanie makabryczny nastrój.

— Chodź pan tu, panie pisklę — dodałem — to powiem panu coś na ucho…

— Zakneblujcie go! Ale już! — wrzasnął Gąsiorny kurdlista. — Ja nie mogę tak, ten szubrawiec zbija mnie z pantałyku…

— Po co kneblować — z rozpaczą w głosie rzekł antyprezes literatów. — Daj mu w comber i już…

— Ja jestem Potworny Gąsiorny… — wycharczał kurdlista, wyjął zza pasa garbarski nóż i rzucił się na mnie. Łańcuch dźwięknął ostro i zadrgał jak struna, bo skoczyłem za anioła, który zachwiał się, dźgnięty. Gąsiorny potknął się i osunął na kolana przed aniołem.

— Ja zaraz… jeszcze raz spróbuję… — mamrotał rozpaczliwie. Stracił się tak kompletnie, że mogłem niechybnie zabrać mu nóż, ewentualnie przyłożyć w ptasie ucho, ale nawet nie drgnąłem. Od dobrej chwili przyglądałem się trzem facetom, którzy otwarłszy po cichu tęczówkowe drzwi, przysłuchiwali się nam stojąc w progu. Nikt poza mną ich nie widział, bo reszta towarzystwa zwrócona była w moją stronę, a ja, ze względu na obróżkę i sytuację, podpierałem ścianę plecami. Sądziłem zrazu, że to może jacyś inni artyści–ekstremiści, lecz myliłem się.

— Nie ruszać się! to jest napad! — warknął najwyższy z przybyłych, wchodząc do pokoju. Kurdlista, zająknąwszy się, zamilkł, i tylko dwie grube łzy, które sobie przygotował na zamknięcie poniesionej klęski, spłynęły mu po licach. Jedna wsiąkła w klapę wdzianka, a druga spadła na dywan. Bóg jeden wie, czemu takie głupie drobiazgi zapadają człowiekowi w pamięć — i to w podobnych okolicznościach. Moi porywacze zerwali się protestując, z czego powstała natychmiast zażarta kłótnia. Anioł tłumaczył dalej każde słowo, lecz tak skakali sobie do oczu i wrzeszczeli, żem się stracił. Tylko z grubsza doszedł mię sens sporu. Intruzi byli ekstremistami jakiegoś innego ugrupowania, które nie miało ze sztuką, teologią ani ogólną teorią bytu nic wspólnego. Awantura (bo już się wodzili za łby) szła o mnie. Przewaga zawodowców nad amatorami, jakimi siłą rzeczy musieli być ludzie sztuki oraz inni humaniści, objawiła się niezwłocznie. Najdłużej bronił się wiceprezes antyzwiązku literatów, przyparty w kącie, w którym stał warsztat, bo dopadł tam cęgów deskóracyjnych i użył ich jak maczugi, lecz mimo to przybysze po paru minutach okazali się panami sytuacji. Widać było, że z fachowcami rzecz. Nie uzasadniali niczego, nie teoretyzowali, nie cackali się, każdy chyba miał z góry wyznaczone zadanie, które wykonywał, aż podziw brał, i w innych okolicznościach może bym pożałował moich artystów–estremistów. Ucichłych, w wymiętoszonych garniturach, z których wydobywała się żałosna kakofonia miast kameralnej muzyki, pousadzano ich na podłodze przy ścianie, tuż obok mnie, zaiste dziwna odmiana losu. Jeden antyprezes odbijał jeszcze ataki, lecz słabł. W szamotaninie ktoś huknął anioła, aż się zatoczył w kąt i przestał tłumaczyć. Za to na jego nieruchomym dotąd, niebiańskim licu ukazał się dziwny uśmiech, a tuż poniżej piersi, na alabastrowym torsie niepojętym sposobem poczęły się zapalać i gasnąć różnobarwne napisy: „Dydr beuns ganatoproxul? Fornicalorissimur, Dominul? A dryxi pixi kuack supiryto? Milulolak, panie starszy?”

Zarazem anioł wziął mnie za rękę i pociągnął z tajemniczą miną tak mocno, żem się omal nie udusił, kiedy skończył się łańcuch. — Ratunku! — chciałem zawołać, ale nie mogłem, bo obroża zdławiła mi krtań. Całe szczęście, że zwycięzca wiceprezesa pospieszył mi z pomocą. Nie wiem dobrze, co oni i ten wyższy zrobili z aniołem, bo gdym otwarł oczy, znów stał na baczność, wachlował skrzydłami i tłumaczył. Zresztą niewiele było do przekładania — moi nowi porywacze okazali się ludźmi czynu. Odsunęli mnie od haka, z przyniesionej teczki wyjęli kilka właściwych narzędzi i bez najmniejszego żaru, swędu, dymu hak wysunął się z muru jak z masła. Powstrzymałem się od podziękowań, i słusznie, bo ich dalsze zachowanie nie miało w sobie nic wyzwolicielskiego. Jeden ciągnął mnie za łańcuch, tamci dwaj popychali, bez śladu delikatności, do której nieco przywykłem w towarzystwie artystów. Pałac opuściliśmy nie przez amfiladę wspaniałych komnat, ale bodaj jakimś wyciągiem kuchennym i trudno było mi się orientować. Na polu panowały egipskie ciemności, noc była chłodna, a ja w jedwabnych skarpetkach i od razu przemoczyłem sobie nogi w jakiejś kałuży. Dopóki miałem na nogach lakiery, okropnie cierpiałem — jestem niesłychanie wrażliwy, a nawet, powiedziałbym, bezbronny wobec nie noszonych jeszcze bucików, włożyłem je lądując, bo spodziewałem się bankietu, lecz, jak wynika z powyższego, nie wszystko poszło po mej myśli. Lakiery piły mnie na łańcuchu, więc wysłuchując tych oświadczeń i ględzeń, po kostki niemal w puszystym dywanie, strąciłem je dyskretnie ze stóp, uznawszy, że skoro to ma być poniekąd mój pogrzeb, kurczowe trzymanie się reguł towarzyskich byłoby przesadą. Zapomniałem o tym zupełnie pod wpływem wrażeń, wywołanych nowym najściem. Jeden z nich miał, dostrzegłem w świetle księżyca, rozetkę tłumaczącą w klapie i skorzystałem z tego, aby poprosić o małą zwłokę: chciałem tylko skoczyć po lakierki. Wspomniałem coś o możliwym nabawieniu się kataru, a ten niekulturalny osobnik (co się czuło wyraźnie) zaśmiał się ochryple i rzekł: — Jaki katar? Nie zdążysz go złapać, zrazie. Widać przezwiska z obrębu dań mięsnych cieszyły się tu nie mniejszym uznaniem niż we Włoszech. Zostałem wtłoczony do jakiejś skrzyni, może kufra, i dzwoniąc na wybojach łańcuchem, bo sądząc po nierównościach, jechaliśmy polem, po dobrym kwadransie ujrzałem się w betonowej piwnicy, na wpół uduszony. Ani wiem, jak wjechał do niej samojazd porywaczy. Nie zostało po nim śladu. Niskie gołe ściany robiły ponure wrażenie. Całe urządzenie stanowiło kilka trójnogich zydli, pień, jakiego używa się do rąbania drzewa, z wbitą weń skosem siekierą, stos nie porąbanych polan, prosty drewniany stół na krzyżakach i, rzecz jasna, wcementowane w ścianę kółko, do którego został zaraz przymocowany mój łańcuch. Uczyniłem więc słusznie nie rozdmuchując w sobie nadziei. Za stołem była ława, usiadłem więc i zdjąłem przemoczone skarpetki wypatrując, gdzie by je powiesić dla wyschnięcia, lecz mój porywacz, który raz już odezwał się niegrzecznie, burknął: — Zbędna fatyga.

Zrzuciwszy kubrak, wyjął z pieca przypalony placek i Wbił się weń żarłocznie. Dziwna rzecz — jakkolwiek wiedziałem, że twarze Encjan są inne od naszych, takem już przywykł do tych ludzkich, jakie mieli pierwsi porywacze, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jakoby pilnujący mnie gbur nosił maskę — chociaż on właśnie nie miał żadnej. Oblicze Encjan jest równie odpychające dla człowieka, jak ludzkie dla nich. W ich wyłupiastej twarzy, z nozdrzami rozstawionymi tak szeroko, jak okrągłe oczy, jest bodaj coś ze szkapy raczej czy tapira niż z ptaka. Zresztą żaden opis nie zastąpi naocznych oględzin. Naćpawszy się, mój strażnik huknął się parokrotnie w beczkowatą pierś, zaiste gęsią czy strusią, bo porosłą zbitym jak sierść białawym puchem, następnie drapał się jakiś czas pod pachami, aż począł sobie wyskubywać maleńkie piórka, które zdaje się łaskotały go w nozdrza, by na koniec ze skupieniem dłubać palcem w nosie. Zapewne z nudów rozgadał się wreszcie, przy czym zrazu nie mówił jak gdyby do mnie, lecz przed siebie, stawiając akcenty huknięciami pięści w stół. Wciąż milczałem, a ten encjański prostak wyprostowawszy się oświadczył, że tradycja wymaga właściwie, żeby objaśnić porwanego, kto i za co puści go pod łopuchy, a chociaż jestem szczególnie szkodliwym łotrem, niegodnym go słuchać, zniży się do mnie, bom cudzoziemiec. Tamci wciąż jakoś nie nadchodzili, on zaś wyjął ku pomocy karteczkę z kubraka i zerkając na nią często gęsto, wziął się do rzeczy.


OŚWIADCZENIE PRZYWÓDCY DRUGICH PORYWACZY

Niech Ziemista Twarz słucha z uwagą, bo długo mówić nie lubię. Przed wiekami nie było tu żadnej Luzanii, ino Hydia, aż przyszli i wybrali spod nas ojcowiznę. Myśmy są czerwonopiórzy Kydianie, a nie poznać, bo się pobiakło od długiego podziemnego biedowania. Te ziemie nad nami wszystkie dawniej były nasze i nasza sprawiedliwość na nich. Wielki Duch kazał nam zasadzać się na Złych, tośmy ich brali i prosili do ostatniego tańca. A teraz nic, tylko czekamy, czuwamy i czytamy gazety. A ostatnio stało tam, że brat przybywa do nas, na to ciało niebieskie, obcy, z dąbka, lecz brał w rozumie. To i popytaliśmy naszych kształconych rodaków na urzędach, co to za taki brat jeden ma przybyć w gościnę w dawny nasz kraj? A oni, choć zbielał im puch, w sercu dalej są czerwonopiórzy i rzekli nam samą prawdę, co za jeden przybywa, a także — skąd. Witany ma być z wielką chwałą, że to z gwiazd i nie z ptaków, lecz wprost jakby przeciwnie. A za co ta chwała powitalna, czy należy się? Piszą: poseł, ale od kogo to posłowanie jego? l rzekli nam, coście za jedni. Wojny lubicie,, wciąż się zbroicie, w głębi pokój, a w sercu zdrada. Wojaczka wasza zdradą podszyta, bo to wyszykowaliście już coś po osiemdziesiąt toporów atomowych na każdą swoją głowę i jeszcze wam mało. Dalej się zbroicie, trutki warzycie mocne, wciąż i wciąż, a jak co do czego, to uśmiechacie się, że pokój, pokój, bo wam w głowie nie równy bój, ale chytrość i zdrada. Sąsiadów dręczycie, samych siebie trujecie, a teraz zachciało się wam w gości jechać, na wywęszenia i przepatrywanki i przeszpiegi, jaki gdzie łup. A co my na to? My (ryczał już, waląc pięścią w stół) też skrzyknęliśmy się na twoje powitanie, zbójecki pośle! Słyszał to kto w galaktyce, gwiezdny jej rój, ażeby ziemiste twarze, co tłuką swojaków jako też kwilącą dziatwę, pchały się po rozścielonym pokojowym dywanie w oczy mężnych Hydianom, którzy nie zapomnieli nauk ojców o obcych najeźdźcach? Chciało się przymilnością tumanów Luzanów na hak brać, ale są tu czujniejsi! Nas z tej mańki nie zażyjesz! O, wyższa twoja padliną podkształcona inteligencja silnie się rozczaruje! Braknie już, u siebie żółtych, zielonych, czarnych twarzy do gnojenia, co? Siedziałoby się w swojej tundrze, przy tych tam swoich grobach, to może by się łysą skórę ocaliło, nie wartą wyprawki, ale nie tu, gdzie czuwa czerwonopióry mąż! Natłukło się swojaków, narżnęło, nagrabiło, a potem trupcie w dół, lepszą, kapotę na grzbiet i hajda do „braci w Rozumie” na pogwarkę? No, to czerwony brat w rozumie wyjaśni, brat nie pożałuje trudu, brat się jut przyłoży, wykopie topór wojenny i wkopie bratu jak należy, wypisze na braterskiej skórze rachunek i uwędzi na pamiątkę… Ziemista Twarz słucha czerwonopiórego brata w rozumie? Widzę, że słucha… I nic nie odpowiada…? Słyszę, że nic nie odpowiada… No, więc teraz własnoręcznie brat wykończy brata psubrata, przesunie w Krainę Wiecznej Hańby, gdzie się słało już niejednego Złego, ale takiego jak Ziemista Twarz jeszcze nie…

Sam nie wiem jak ani kiedy obalił ławę razem ze mną, przeskoczył stół, cisnął niepotrzebną już karteczką z dyspozycją i puściwszy się w kucanego, strasznym dzikim głosem zaśpiewał:

Hej, złapałem ci ssaka,

Porządek z nim zrobię,

Hej, pójdziem na bosaka

Hej, tańczyć mu na grobie…

Ani razu nie zadzwoniłem łańcuchem do taktu, przypadłszy w kącie koło komina, bo widziałem, że jest bardzo źle. Gorzej nie mogło być. Ten porywacz nie był, niestety, tok niewykształcony, jak zrazu mniemałem, skoro doszły go strzępy naszych dziejów powszechnych, i sam dystans dzielący nasze światy czynił z góry daremnymi Wszelkie postępowania obrończe: miał mnie za szpiega morderczej rasy gwiezdnej i nie wyobrażałem sobie, abym mógł skutecznie doprowadzić go do rozróżnień, zasadnych przed każdym sądem ziemskim, lecz nie tu, w obcoplanetarnej piwnicy. Byłem jak sparaliżowany — nie miałem nawet siły czy ochoty, by znów sięgnąć po scyzoryk, gdy raptem rozległy się niewyraźne krzyki, tupot, i z wrzawą wpadł przez drzwi kłąb Encjan. Poznałem artystę malarza Kicia, antyprezesa i Gąsiornego, wciąż mieli ludzki wygląd, kilku innych jednak nie widziałem dotąd, może byli to towarzysze mego strażnika, nie wiem, bom żadnego z nich ani przez chwilę nie oglądał, kiedy pakowali mnie po ciemku do kufra. W pierwszej chwili wydało mi się, że walczą z sobą, lecz to było coś innego, daleko bardziej niesamowitego: każdy jak’ gdyby mocował się z samym sobą. Mój strażnik zerwał się z podłogi, nie zaskoczony ani trochę, krzycząc:

— Zdymajta kapoty, migiem, no, bo was obsiadło, a ci zaraza, filtry musi przebiła! kalesonami nas weźmie! No, prędko, bo już strupla się… — i wrzeszcząc tak, sam jednocześnie ściągał z siebie hajdawery, ale szło mu to coraz trudniej, wolniej, tamci zaś, rzucając się na wszystkie strony jak ryby bez wody, też zmagali się, ten z kurtką, ów z koszulą czy też może tuniką, a wszyscy razem coraz wolniej, zupełnie jakby ich zalewał niewidzialnie tężejący klej jakiś, gęstniejący syrop — i nie minęło ani pół minuty, a już ledwie drygali kończynami, istne muchy w niedostrzegalnej sieci pajęczej. Mój porywacz, przez to, że ściągnął kapotkę do tańca, miał tylko z pludrami do czynienia, lecz tak go jakoś skrępowały, że leżąc na grzbiecie, z nogami wzniesionymi ku powale, pełzał tylko, rwał sobie pierze z głowy i klął na czym świat stoi. Byłażby to odsiecz jakaś? Poratowanie? Nikogo jednak nie było w piwnicy prócz mnie, dalej swobodnego w ruchach, choć na łańcuchu… a oni, leżąc na boku, kto na brzuchu, kto na wznak, krzyczeli z rozpaczą i wściekłością:

— Zaraza… filter przebiło krymski… oj duszę się… Gurgax, pomóż, masz wolną dłoń… przestań giczofami, idioto… to nie ja, to gacie… prezes, masz krymistor?… skąd ci go wezmę… oj bezgliniarska wpaćka… ginęęęęę!!!

Te ich żałosne jęki i wrzaski tak mnie otumaniły, że zapomniawszy całkiem o łańcuchu, wstałem z ławy. Od impetu obroża zdławiła mi krtań, upadłem i poczułem następne szarpnięcie, ale jakby miększe i ku memu osłupieniu ogniwa łańcucha puściły… kręciło mi się w głowie, ukląkłem, dalej w obroży, lecz gdym włożył za nią odruchowo po/lec poczułem, że jest jak z ciasta… z największą łatwością rozerwałem ją więc i na miękkich nogach wyprostowałem się, patrząc na mych porywaczy, pierwszego i drugiego rzutu, wciąż bezradnie, słabo ruszających się na podłodze, choć już się orientowałem, że to nie agonia, że nic im właściwie nie jest — a tytko odzież, zeskalona jak odlewy gipsowe, trzymała ich, oblepiwszy ręce, nogi, ciała…

— Ssak uchodzi, mleczny jego miot, trzym, kto w honor wierzy… — zacharczał Gurgax, ten co przed chwilą tańczył i śpiewał mi na pohybel. Widać był zacieklejszy od reszty, bo inni — nie wiem czemu — starali się jak gdyby w ogóle mnie nie dostrzegać w pohańbieniu swoim… a ja stałem nad nimi, dysząc ciężko, z obmiękłym kawałkiem obroży w garści, nie wiedząc, czy mam uciekać, dokąd oczy poniosą, czy przemówić do nich… miałżebym napraszać się z niesieniem pomocy? Wyznaję, że nie było mnie na to stać. Ominąłem po kolei zesztywniałego Kicia, Gąsiornego, któremu skamieniałe rękawy kubraka podniosły ręce do góry, i chyłkiem, milczkiem wymknąłem się przez drzwi, cały czas oczekując, że i moje ubranie nagle zbuntuje się w ten sam niepojęty sposób, lecz nic takiego nie zaszło. Znalazłem schody, ciężkie stalowe drzwi uchylone, ich wielkie rygle zwisały, jakby nadtopił je ognisty żar, były jednak chłodne — starając się nie dotknąć framugi, nie wiem sam czemu, poszedłem dalej schodami, ujrzałem wygwieżdżone niebo, poczułem zimny podmuch wiatru… byłem wolny. Po księżycu ani śladu. Panował czarny mrok. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, szedłem ostrożnie pod roziskrzonym niebem, aż jakaś jedna gwiazda zmieniła barwę i zaczęła się do mnie zbliżać. Nim pojąłem, co to znaczy, usłyszałem szum, gwiazda stała się pulsującym światłem, które oblało mnie i otoczenie rtęciowym blaskiem, rzuciłem się do ucieczki i runąłem ‘jak długi w jakiś kolący gąszcz. Coś opadło na mnie z góry, miękko, krzyknąłem i chyba wtedy straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo przebywałem bez świadomości. Usłyszałem niezrozumiałe głosy, ale nie śmiałem otworzyć oczu. Leżałem na czymś chłodnym, bardzo lekkim, jakby na powietrznym balonie. Ręce i nogi miałem swobodne. Otwarłem szparką jedno oko. Nade mnę pochylał się Encjanin w srebrnym płaszczu, z małym światełkiem na czole.

— Xi xa — rzekł.

Jednocześnie coś pode mną — jakby z głębi tej nadymanej poduszki, którą miałem pod głową — rzekło:

— Kochany panie Ijonie Tichy, Bądź pan dobrej myśli.

Jest pan wśród samych przyjaciół, pod opieką wytrawnych medykatorów i medykansów, i włos panu nie —spadnie z głowy. Czy możesz mówić? bądź łaskaw dać ziemski głos ze swojego jestestwa, abyśmy wiedzieli, że nas rozumiesz.

— Rozumiem, oj, rozumiem — powiedziałem i sam zdziwiłem się mojemu stęknięciu, bo nic mi nie dolegało.

— Xu xu — rzekł wciąż pochylony nade mną srebrny Encjanin i zgasił swoje czołowe światełko, a modulowany ‘czule głos z poduszki oświadczył:

— Oficjalna część powitań drogiego Pana Ijona lichego nastąpi, gdy się On nasyci odpoczynkiem należytym. Kwatery rządowego hotelu otworem przed panem Tichy stoją. I nic mu — ci — nie zagraża. Nieszczęśliwa zaszła rzecz, jako skutek dwuzasadzki. Wszystko. wyjaśnimy, incydens naprawimy, przeprosinami przeprosimy. Niechaj śpi wasze błogie Jestestwo, Długie Ci Odpoczywanie…

Byle nie wieczne — pomyślałem, ale tu srebrny Encjanin powiedział:

— Xo xo… — i równocześnie ogarnęła mnie przemożna senność.

Trzymali mnie w tym jakby szpitalu tylko dobę, po czym uznali, że jestem w dobrej formie, i mogłem się przenieść do hotelu. Nie wiem, czemu lecznica dysponowała tłumaczkami wysławiającymi się tak dziwacznie — nigdzie poza nią nie zetknąłem się z podobnymi. Dowiedziałem się, jak zręcznie wzięli się do mnie porywacze ugrupowania Gąsiornego i Xicia, jako też Związku Antyliteratów. Prawdą jest, że nie miałem się na baczności. Przeskok od mglistych błot i gżących się kurdli do megalopolis był tak gwałtowny, że straciłem rezon i gdy na. kosmodrómie podeszło do mnie czterech wytwornych Luzanów, wziąłem ich za. delegację Towarzystwa Przyjaźni Ziemsko–Encjańskiej. Otumaniony przepychem oraz ugrzecznieniem tych osobników dałem się zaprowadzić do’ wehikułu, i nie zastanowił mnie nawet łapczywy impet, z jakim upychali mnie w środku. Gdy wieźli mnie do pałacyku, .gdzie oślepiały jaspisy, złoto i diabli wiedzą co jeszcze, .gdym się dał jak baran prowadzić wśród mebli–ołtarzy do wiadomego przybytku, specjalny podstawieniec, udający Ijona lichego, mamił tymczasem rzeczywistą delegację i przy pierwszej nastręczającej się okazji czmychnął, tok że czynniki nie miały nawet wróbla w garści ani pojęcia, gdzie mnie szukać. Porwanie nastąpiło już na kosmodronie dlatego, jak mi tłumaczono, bo etykosfera nie znała mnie jeszcze i nie mogła wskutek tego z należytym wyprzedzeniem interweniować w mej obronie. Dużo kładli mi do głowy rzeczy, których nie pojmowałem, ale nie chcąc robić wrażenia głupka — czyż nie dałem się wziąć łatwo na obróżkę — wolałem dyplomatycznie milczeć. Przenosiny do hotelu okazały się przeprowadzką na istny Olimp. Ci biedacy już sami nie wiedzieli, co mają ze mną robić, aby jakoś skompensować przykrości, których doznałem na początku. Nic to, że sypialnię mam złotą, i że to złoto można rozjaśniać lub gasić odpowiednim przyciskiem (noszę go w kieszeni), że w, kasetonach stropu siedzą amorki (budzące zresztą niemiłe skojarzenia), zlatujące się, ilekroć otworzę usta, żeby mi podtykać patery z łakociami, lecz moją odzieżą zajmuje się Merkury, a w kątach między kryształowymi kolumnami łoża (leżę pod baldachimem) stoją na baczność dwie Afrodyty — Anadiomene i Kallipygos. Nie bardzo wiem, po co, bo nic nie robią, a niezręcznie jakoś pytać. Buciki czyści mi Zeus, aparatem podobnym do oszczypka. W ścianie naprzeciw łoża — zwierciadlana tarcza z głową Meduzy, raczej antypatyczną, zwłaszcza że te węże na jej głowie ruszają się i patrzą wszystkie we mnie, dokądkolwiek się ruszę, ale trudno od razu wyjeżdżać z zażaleniami, bo widzę, jak się gospodarze starają. Ten cały Olimp, wykonany dla mnie, żebym się czuł swojsko, męczy jak cholera. Nie .mogę jednak wybrzydzać się — i tak głupio mi, prezes Towarzystwa Przyjaźni przyszedł do mnie z jakimiś dwoma tragarzami, okazało się, że w worku, który przytaszczyli, był popiół, a on posypał sobie nim głowę, padłszy przede mną na kolana. W dodatku ten prezes jest podobny do mnie jak jedna kropla wody do drugiej. Gdy chciałem włożyć koszule do szafy, zdębiałem — stał w niej centaur, co prawda mały jak kucyk. Oddeklamował mi coś, zdaje się po grecku. Nadto jest masażystą i zna się na winach. Rano zbudził mnie duszący obłok ambry, nardu i piżma. Obie Afrodyty stały przy łożu z kadzielnicami, ażem je pognał do kąta, krztusząc się z oczami pełnymi łez. Na moje polecenie Merkury przewietrzył pokój. Wolałbym jednak więcej umiaru w tej gościnności, a też, żeby te Afrodyty ubrały się w coś jednak. Zaczynam się domyślać, jak oni to wszystko zaprogramowali: na podstawie fotogramów z Luwru i innych ziemskich muzeów. Prócz centaura w szafie jest Apollo. Już nie śpiewa — ma mój wyraźny rozkaz. Przejście od kurdlandzkich błot i wiadomej piwnicy z obrożą do tego fantastycznego luksusu było tak nagłe, że nie ustępowało wrażenie snu. Jedzenie świetne oprócz ciemnego sosu, którym wszystko polanę. Jestem w stolicy, zwanej HSPRK. Tłumaczki powiadają, jedna, Esprix, a druga — Hesperyda. Niech będzie Hesperyda. Będę pisał pod datami. Dziś jest piąty błotnia. To nie sos, to nektar. Skąd mogli wziąć przepis, jeśli my go nie znamy? W smaku — majonez z lukrecją. Wylewam, a resztki zeskrobuję ze sznycli łyżeczką. Prezes był dzisiaj znów, żeby zaproponować mi program pobytu. Mam jutro złożyć wizytę pierwszemu felicjantowi. A może nazywa się inaczej, nie zauważyłem. Prezes już nie jest taki podobny do mnie, jak w pierwszym dniu. Widocznie to taki miejscowy obyczaj. Pędzę amorki precz, jak mogę, w obawie o moją tuszę. Muszę też pomyśleć, jak bez urażenia gospodarzy pozbyć się tego olimpijskiego tłumu. Meduzę przesłoniłem ręcznikiem, Kallipydze dałem mój płaszcz kąpielowy. Ale to tylko półśrodki.

Загрузка...