Osoba starego mędrca wywarła .na mnie większe wróżeni od jego słów. Anix wcielał to, co Szekspirowi tylko się wył dawało: zarazem żył i nie żył. Nie był tylko namiastką zmarłego, symulatem, lecz rzetelną kontynuacją istoty sprzed trzyj stu lat. Nie mogłem jednak dać wiary temu, co powiedziani o fiasku ektotechniki. Byłem pewien, że moc ludzi zdecydo wałaby się na taką przemianę, by zdobyć nieśmiertelność, dlaczego więc tu miało być inaczej? Przemilczałem te moje; wątpliwości, ogarnięty nagłym podejrzeniem, że to nie stary filozof odpowie mi na pytanie, lecz chmura bystrów, złączonych w jego postać. Mówiłem sobie wprawdzie, że myślę jak dzikus szukający w aparacie radiowym gadających krasnoludków, ale niezwalczony opór zamknął mi usta. Czy stopniowość automorfozy rzeczywiście zapewniała osobową kontynuację istnienia? Jak można się było o tym przekonać? Zgłębienie tej kwestii wydało mi się ważniejsze od wyprawy do pokutników, więc ją odłożyłem. Tymczasem zaproszono mnie na spotkanie ze studentami i wykładowcami Instytutu Bystretyki. Sala były nabita do ostatniego miejsca, ale z pytań, jakie się na mnie obruszyły, ziała kompletna ignorancja w ziemskich sprawach. Jakiś białopióry student w okularach wciągnął mnie w dyskusję na temat aniołów. Znając je z wizerunków twierdził, że na takich skrzydłach nie można latać. Ponadto tylko upierzony ogon zapewnić może stateczność, ewentualnie pierzaste stateczniki przy kostkach. Powiedziałem, że to obiekty wiary, postaci duchowe, a nie przedmioty badań aerodynamicznych. To go nie przekonało. Ludzie muszą ubóstwiać potajemnie ptactwo, upierał się, w przeciwnym razie skrzydła aniołów nie byłyby upierzone, lecz na przykład błoniaste. Chciał, abym wyraźnie określił nasz stosunek do pierza. Skrzydła są symboliczne, tłumaczyłem, nie oznaczają ptaków i nie chodzi o lotki ani o puch, lecz o niebo, do którego wierzący pójdzie po śmierci. Nastąpiły pytania o płeć i sposób rozmnażania się aniołów. Sugerowałem, że anioły nie mogą mieć dzieci, ale jako słaby w angelologii traciłem grunt pod nogami. Ktoś słyszał o aniołach stróżach i pytał, czy to jest ziemskim odpowiednikiem etykosfery? Ledwie odetchnąłem, ale gdy temat się wyczerpał, padło pytanie o nasze konkurencje rozrodcze. Domyśliłem się, o co chodzi, bo byłem onegdaj na miejskim stadionie świadkiem corocznych biegów godowych. Erotykę zastępuje Luzanom ten właśnie rodzaj wyczynowego sportu. Młodzież obojga płci odświętnie przyodziana staje na bieżniach, a trybuny dopingują biegaczy i biegaczki oklaskując frenetycznie każdy udany akt zapłodnienia. Wyjaśniłem więc, że my nie rozmnażamy się w biegu, więc to nie może być u nas sportem. To nie jest sportem? A więc czym? Począłem bełkotać o miłości. Niestety ześlizgnąłem się z niej w namiętność zmysłową, nieposiężną dla nich i dostałem się w krzyżowy ogień. Namiętność zmysłów? Co to jest? Tak, tak, wiemy, macie inną budowę anatomiczną, nie biegacie, bardzo dobrze, robicie to inaczej niż my, ale czemu te sekrety, te napomknienia, uświadamiania,” ta aluzyjność? Dlaczego w waszej prasie tyle jest reklam z piersiowymi gruczołami? Czy to ma coś wspólnego z polityką? Z walką o władzę? Nie? A więc z czym właściwie? Życie rodzinne? l co z tego? Pociłem się jak mysz, bo nasiadali coraz mocniej, chcąc koniecznie, żebym powiedział, co tak wstydliwego widzimy w zapłodnieniu. Jaki to wstyd? Kto się wstydzi, samiec czy samica? I czego właściwie? Czy religia zabrania się wam rozmnażać? Nie zabrania? Na sali, chciał pech, znajdowało się kilku studentów religiologii porównawczej i ci dołożyli mi najgorzej. Ledwiem rzekł, że religia nie ma nic przeciw dzieciom, jeden z tych mędrków opowiedział o ślubach czystości, które mają się przyczyniać do zbawienia duszy, z czego wniosek, że im kto by więcej napłodził dzieci, tym dalej mu do zbawienia podług naszej wiary. Upierałem się, że nic podobnego. On coś ukrywa! — wołano z różnych stron sali. Zapewniałem gorąco, że wcale nie. Całe audytorium huczało, koniecznie chcąc się dowiedzieć, skąd ten jakiś wstyd, te odosobnienia, intymność, u nich nie ma nic bardziej publicznego, a ja, całkiem zbaraniały, nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Jakaś studentka spytała, czy składamy jaja, lecz inni, lepiej poinformowani wyśmiali ją. Ludzie pochodzą od czwororękich nadrzewnych włochaczy, z gromady ssaków, i są żyworodni. Ssaki? Ano tak. Matka karmi dziecko piersią. Piersią? Mlekiem z piersi, samą piersią karmią pelikany. Mleko wzbudziło sensację; Czy serem też? A jak z masłem? Plątałem się w zeznaniach; Może bym w końcu zdołał im zakomunikować dwuczłonowość erotyki, jako duchowej i zmysłowej, ale bariera, użyczająca pierwszej wzniosłości na niekorzyść drugiej, była dla nich nie do pojęcia. Dlaczego taki podział? Czy pokrywa się z rozgraniczeniem cnoty i grzechu? Tak? Nie? Jakiś młody logik, perłowy jak turkawka, wydedukował, że ludzie nie wyznają jak należy własnej religii, bo jakby ją tak wyznawali, to wszyscy dawno już wymarliby bezpotomnie. Zbiorowe samobójstwo celibatyczne! Grzeszą, więc istnieją! Pecco, ergo sum, et nihil obscoenum a me alienum puto! Sala ubrdała sobie, że wszystko wiem, ale nie wolno mi tego zdradzić. Próbowałem w rozpaczy taktyki Sokratesa, pytając, co u nich uchodzi za nieprzyzwoite. Okazało się, że niestety nic. Obelżywe, brzydkie, wstrętne, budzące repulsję, niesmaczne, okrutne, te pojęcia znali, ale nieprzyzwoitości nie. Nieprzyzwoite, to jeść brudnymi rękami! Dłubać w nosie na egzaminie! Przedrzeźniać i wyśmiewać innych! Tak wołali do mnie pełni nadziei, że naprowadzony na właściwy ślad, zdradzę im wreszcie tę zagadkę. Nic z tego nie wyszło. Wśród tumultu, psykania i tupania (zachowywali się już nieprzyzwoicie) dałem nareszcie za wygraną.
Po wykładzie był bankiet. Zapoznałem się z młodym naukowcem, który siedział po mej lewicy — z prawej strony miałem rektora. Młodzieniec okazał się bardziej zajmujący. Był to doktor bystretyki, podobny do puchacza z grzywką, nazwiskiem Tiuxtl. Poza głównym kierunkiem studiów uprawiał też człekistykę. Widać było jednak, że zna ziemskie problemy tylko z teorii. Sądził na przykład, że odstraszamy napastników zjeżoną czupryną jak hieny. Zapewniałem go, że włosy wcale nie stają nam dęba, ale powołał się na ziemskie książki, l wytłumacz tu obcemu, że to nie dowód, bo i pięt nie bierzemy literalnie za pas, chociaż tak się mówi. Usłyszawszy o mym spotkaniu z Tahalatem, Tiuxtl uśmiechnął się ironicznie. Oficjalna propaganda, rzekł, jarmarczne sztuczki i tricki, zawracanie dzioba. Zgodził się zostać moim mentorem. Dopiero od niego dowiedziałem się, jak działa etykosfera. Składają się na nią bystry, produkowane w zakładach strukturowych i w bystrowniach. Nad centralną dyspozycją mocy stoi rządowy duumwirat — Pierwszy Inhibitor i Pierwszy Hedomatyk. Ich zdania się równoważą, bo jeden dba o prewencję zła, więc ograniczanie czynów, a drugi ó podaż dobra i tym samym maksimum swobód. Fach Tiuxtla, bystretyka, to nie zasady moralne wpajane bystrom, lecz sztuka wcielania etyki w fizykę. Już pierwsi projektanci etykosfery, zwani Ojcami Fundatorami, pojęli tę konieczność. Największą biedą wszystkich kodeksów moralnych jest niewspółmierność uczynków rodząca pytania w rodzaju, co jest gorsze, okraść sierotę, dręczyć starca czy też pobić kapłana świętą relikwią. Etykosfera nie miała się więc stać ani psychologiem–wychowawcą, ani podpatrywaczem i kontrolerem, ani niewidzialnym rozjemcą czy policjantem, a tym bardziej nie miała stać się stroną, z którą można by dyskutować i spierać się o właściwość czynów, bo wszędobylstwo takiej kurateli byłoby nie do zniesienia. Złochłonność etykosfery przejawia się więc wyłącznie jako jej fizyczna własność. W uszlachetnionym środowisku nie można nikogo zmusić do niczego, tak jak nie można zmusić elektronów, żeby przestały krążyć wokół jąder atomowych. Nie można w niej unicestwić żadnego życia, tak jak nie można unicestwić materii czy energii. Prawa fizyki są przede wszystkim zakazami, czynią one bowiem pewne rzeczy niemożliwością, toteż popełnić zbrodni w etykosferze nie można, tak samo jak w naturalnym otoczeniu nie można zbudować perpetuum mobile. W tym celu wszystkie decyzje, jakie muszą podejmować bystry, przeniesiono z grząskich debr psychologii na grunt ścisłych obliczeń. Tym właśnie zajmuje się bystretyka. Tiuxtl pokazał mi, jak się to robi. Jedno z przykazań głosi, że „Nikt nie może być więziony”. Dyrektywa ta działa jak prawo fizyki. Można je stwierdzić, usiłując zakuć kogoś w kajdany, biorąc go w pęta czy na stryk lub sposobem bardziej wyrafinowanym na przykład przez wcementowanie nóg ofiary do kubła i wrzucenie jej do stawu. Okowy i pęta rozpadną się natychmiast, podobnie rozkruszy się na proch i cement, ale żeby do tego doszło, oprymowany musi podjąć wysiłki uwolnienia się. W przeciwnym razie rozpadałaby się nawet odzież i nikt nie mógłby nosić szelek czy paska. Pętany powinien się więc rwać z więzów i kiedy te wysiłki przekroczą pewne natężenie, czujniki bystrowe każą się rozpaść pętającej substancji. Gdybym szarpał się na obroży, odzyskałbym wolność, ale o tym nie wiedziałem, nie będąc Luzaninem i na to właśnie liczyli moi porywacze, dodał śmiejąc się Tiuxtl. Bystry wcale się nie zajmują duchowym stanem zaatakowanego, bo tego nie potrafią, ustalają tylko, czy cokolwiek pęta wolność jego poruszeń. Kunszt bystretyków przejawia się w takim przekładaniu moralnego sensu wszelkich sytuacji na ścisły język fizyki, żeby doszło do rozwiązania optymalnego dla wszystkich, bez wtrętu oceny psychologicznej. Znaczy to, że bystry nie nadzorują wcale tego, kto usiłuje dokonać mordu, że nie osądzają takiej intencji przejawionej czynem, lecz ustalają tylko stan faktyczny i udaremniają jego szkodliwe skutki. Programy obejmują wiele przykazań, brzmiących rzeczowo, na przykład: „Nic nie może spaść gwałtownie”, co oznacza, że ani meteor nie może runąć na miasto, ani też nikt nie zabije się w upadku bez względu na to, czy sam wyskoczył przez okno, czy został wyrzucony, jakkolwiek uruchamiane przeciwśrodki są rozmaite. Do środków tych należą niszczki i chłonki, podatomowe drobiny, wchłaniające energię lub wydzielające ją na rozkaz bystrów. Trylion chłonków rozsiany nad milą kwadratową może obniżyć temperaturę o dwadzieścia stopni w ciągu minuty. Nikt mi tego nie powiedział, ale myślę sobie, że tak właśnie spowodowała Luzania zlodowacenie Kliwii Czarnej. Inne dyrektywy bystretyki ustalają, że jeśli ofiar nie można uniknąć, to ma ich być jak najmniej. Jest to zasada minimum zła. Gdyby dziecko przechodząc przez tory uwięzło nóżką w szynach, a wyhamowanie pędzącego pociągu zagrażałoby wykolejeniem, więc życiu pasażerów, dziecko zostanie przejechane. Przykład ten wymyślił Tiuxtl na mój użytek, ponieważ w Luzanii nie ma pociągów. Inna reguła głosi, że „Nikt nie może zachorować”. W Luzanii nie ma już od dwustu lat medycyny typu ziemskiego, bo medyczny nadzór sprawują nad wszystkimi bystry od narodzin do śmierci, więc operacje i wszelkie inne zabiegi są zbędne. Nie może na przykład dojść do zatorów krwiobiegu czy do skrętu kiszek, bo wszelką powstającą przypadłość bystry likwidują w zarodku. Dotyczy to również tkankowych błędów i wypaczeń, zwanych nowotworami. Stąd też właśnie poszła niegdyś rewolucyjna idea zdobycia nieśmiertelności poprzez ektokowanie. Ratowniczo–naprawcze pogotowie, bezustannie aktywne w bystrosferze, nie jest bynajmniej czymś nowym i pierwszym, czego świat dotąd nie widział, podkreślał Tiuxtl, ponieważ bardzo podobne stosunki panują w każdym żywym organizmie. I w nim przecież, póki jest sprawny, jedne narządy czy tkanki nie mogą szkodzić innym, nie mogą się rozrastać ich kosztem, a cokolwiek wtargnie z zewnątrz, czy będą to zarazki, czy odłamki pocisku, zostanie unieszkodliwione, otorbione bądź wydalone z ustroju. Organizm, tak samo jak bystrosfera, nie wdaje się też w żadne refleksje moralne, by ustalić na przykład, czy za danym zamachem na zdrowie i życie stały jakieś słuszne racje, czy nie. Organizm działa nieperswazyjnie i właśnie to sprawiało niegdyś lekarzom wielkie kłopoty w postaci odrzucania narządowych przeszczepów. Ciało można przechytrzyć i zabić, ponieważ działa zawsze tak samo, natomiast etykosfera podlega ciągłym usprawnieniom dzięki bystretyce. Nie znaczy to jednak, żeby już była doskonała albo nawet, żeby kiedykolwiek mogła osiągnąć absolutną doskonałość. Pod tym względem Tiuxtl okazał się sceptykiem. Dał mi do przeczytania pamflet wymierzony przed pięćdziesięciu laty w pozycje bystretyków przez filozofa Xaimarnoxa, który sam był bystretykiem, dopóki radykalnie nie zmienił przekonań. Xaimarnox twterdził, że etykosfera nie jest wymierzona w społeczne zło, jak się powszechnie sądzi, lecz w coś zupełnie innego. „Dobrobyt — pisał — nie jest przecież tym, co się już ma, a przynajmniej” nie tylko tym, lecz mirażem, dalekim celem ulokowanym w przyszłości. Nędza jest okropna i przytłaczająca, ale przynajmniej dopinguje do wysiłków, żeby się z niej wydobyć, a dobrobyt łatwy i posiadany jak powietrze jest o tyle gorszy, że nie ma z niego dokąd iść, więc trzeba go powiększać — nic. innego nie można już zrobić. Nie tylko trzeba mieć coraz więcej — już, teraz, pod ręką — ale trzeba zarazem mieć coraz więcej nowych, dalszych szans. Więc musieliście przerobić sobie świat, skoro nie chcieliście albo nie mogliście wziąć się do przerabiania samych siebie, co zresztą, jak wiemy, daje wprawdzie rezultaty o innym wyglądzie, ale niemniej fatalne. Lecz nic tak nie niszczy człowieka w człowieku jak błogostan zdobywany za darmo — i bez udziału, bez wsparcia, bez uczestnictwa innych ludzi. Nie trzeba być dobrym dla nikogo ani świadczyć usług, ani pomocy, ani serdeczności, bo to się staje równie bezsensowne jak dawanie jałmużny krezusowi, jak miedziak w kopalni złota. Skoro każdy ma już więcej, niż mógłby zachcieć, cóż można jeszcze mu dać? Uczucia? W takiej sytuacji może je świadczyć tylko jeden abnegat drugiemu. Ale abnegacja staje się wtedy urągowiskiem z tego cywilizacyjnego raju, który został stworzony takim trudem — a zresztą do erozji życzliwości, przywiązania, szacunku, miłości dochodzi się pomału — nie w jednym pokoleniu ani w dwóch. Najpierw pojawiają się prymitywne roboty, pełniące rolę sług, najpierw mechanika małpuje tylko nieforemnie podpatrzoną u ludzi, zaprogramowaną uwagę oddania, gotowość służb, ale można, a nawet trzeba już wtedy doskonalić ową symulację dalej, żelazne manekiny idą do muzeum techniki, zastąpione przez nie narzucającą się tak grubo jak one, pielęgnacyjną, czułą, poddańczą, wprost miłosną, choć bezosobową, ale za to bezgraniczną, bo do samozatraty, bezegoistyczną uwagę otoczenia — toż ono spełnia ledwie na wpół pomyślane zachcianki — ale jeśli władza absolutna absolutnie deprawuje, to taka doskonała życzliwość doskonale unicestwia. Skoro zaś odwrót w niedobory, w biedę i ubóstwo jest dla ogółu niemożliwy — do kogo ma się on zabrać dla porachunków za to swoje przywalenie szczęściem, jak nie do tego, co je wytwarza? Ktoś musi być winien zawsze — Bóg, świat, sąsiad, przodkowie, obcy, ktoś musi być winien, l cóż? przychodzi ratować przed ludźmi to ich nie chciane szczęście, a kiedy nie mogą go rozdeptać, nie zostaje im do porachunków nikt poza innymi ludźmi. Więc wszystkich przed wszystkimi trzeba osłonić i toście właśnie zrobili. Nazwę to katastrofą: powszechny raj, w którym każdy siedzi z własnym piekłem w sobie, i nie może dać drugim do posmakowania tego piekła, l niczego nie pragnie tak bardzo, jak udzielić innym tego smaku swojej kondycji. Chcecie dowodu na to? Oto on. Chociaż wcaleście tego nie planowali, chociaż było to nierozmyślnym, a nawet niepożądanym skutkiem złochłonności otoczenia, wyprodukowaliście rozróżniki wiary i niewiary. Przeświadczeń dogłębnie autentycznych i skłamanych. Rząd głosi, że chodzi o bardzo nędzną wiarę, ograniczoną do jednego artykułu, przemianowującego zło w dobro — czyli mord w świątobliwą zasługę. Że to Credo nie jest dla naszych ekstremistów celem (a wszak wiara powinna być celem), lecz środkiem do oszukania etykosfery, ażeby mogli zabijać.
Bystretycy szukają więc nowych programów, które udaremnią ten wybieg, a tego, kto mówi jak ja, mają za przeciwnika. Ale ja nim wcale nie jestem. Powiadam jedynie: proszę mi rzec, co przyjdzie wam z tego, że zdołacie tak udoskonalić bystry, żeby zło, które wydobywa się jeszcze z ludzi ostatnią szparką, jaka została im na własność — przeżyć religijnych — zaszpuntować w nich na amen. Zabetonować każdemu jego wewnętrzne piekło. Czy doprawdy nie dostrzegacie absurdalności takiego »udoskonalenia«? Wiem, że chcieliście jak najlepiej. Nie chcieliście zła. Chcieliście upowszechniać dobro i tylko dobro. Ale okazało się, że to jest właśnie złe. Teraz usiłujecie zamaskować przed sobą zło tej melioracyjnej roboty. A więc okłamujecie się. Zmierzacie do tego, aby nikt nie mógł udowodnić wam, innym, społeczeństwu — że to dobro go unieszczęśliwia, że czyni go złym. Wiary rodzą się z nieszczęścia, które jest składową egzystencji. Z potrzeby takiego Ojca, który nigdy nie zestarzeje się i nie umrze, lecz zawsze pozostanie niezawodnym miłującym opiekunem. Z poczucia, że skoro świat nas nie kocha, to powinien być Ktoś, kto by nas ukochał. Wiara powstaje nie z nędzy materialnej, lecz z nadziei, że ten świat nie jest jednak całym światem, że w nim albo ponad nim jest To albo Ten, do kogo można się zwrócić, kogo będzie można zobaczyć twarzą w twarz po śmierci — jeśli nie za życia. Jednym słowem wiara jest wybiegiem rozpaczy jako zrodzonej przez nią nadziei, ponieważ w zupełnej rozpaczy i bez krzty nadziei nie można żyć. Nie można chociażby dla innych ludzi, a wyście im tę szansę zabrali. Więc ta nowa kiełkująca wiara, ta, która mord jako uczynek obraca w dobro, w najwyższą zasługę, ta nieszczęsna postać zwyrodniałej wiary też jest przecież wyrazem rozpaczy i zrodzonej przez nią nadziei, że tak, jak jest, nie może być. Tamta pierwotna wiara i wtórna biją obie z tych samych duchowych źródeł. Dziwaczność tej nowej wiary wynika z dziwaczności utworzonego stanu rzeczy, który samiście sobie sporządzili. Moi koledzy i przyjaciele bystronicy nie myślą tak, ponieważ są zajęci rozwiązywaniem szczegółowych kwestii technicznych następnego kroku w hedomatyce i w inhibicji, toteż nie wiedzą, oraz nie życzą sobie wiedzieć, że hedomatyka po trochu zmieniła się im w algomatykę, czyli tortury z życzliwości.”
Ten pamflet stał się bestsellerem. Fachowcy ignorowali go, ale został biblią intelektualistów, bo ich lamenty i oskarżenia etyfikacji znalazły wreszcie konkretny mianownik. Wiadomo z historii, pisali, że nie ma tego dobrego, co by nie wyszło komuś na złe. Dobro może i bywa w niewielkich dawkach dobre, ale jako dożywocie jest trucizną. A właśnie Xaimarnox twierdził, że im opiekuństwo bystrów jest doskonalsze, tym więcej rodzi nieszczęścia. Rząd milczał, miał jednak popleczników i ci wzięli się do Xaimarnoxa, jako dziwaka i pieniacza. Poszły nawet w ruch pogłoski, jakoby dostał odznaczenie od Przewodniczącego. Wnet poszedł ów hałas w zapomnienie. Wizja starego bystretyka nie spełniła się—, mord jako protest przeciw przymusowej łagodności nie oblekł się w wyznanie wiary, pozostał sztandarem nielicznych ekstremistów, a jednak Xaimarnox nie okazał się ze wszystkim fałszywym prorokiem. Zaszła bardzo dziwna rzecz, bo etykosfera odrodziła zapomnianą już Doktrynę Trzech Światów.
Jak do tego doszło? Rząd wprowadził etyfikację, kiedy Luzania wiła się w kryzysach. Dobrobyt rozjątrzył społeczeństwo, przyrost ludności rozsadzał miasta, znikały granice między polityką i występkiem. Wszystko to ucichło pod kloszem etykosfery, lecz po czterdziestu latach dały znać o sobie zjawiska całkiem nieznane, bo zarazem korzystne i niepokojące. Były to zmiany na lepsze, których nikt nie planował ani nie zamierzył. Zmniejszał się przyrost naturalny, przestały się rodzić dzieci ułomne i niedorozwinięte umysłowo, rosła przeciętna długość życia. Przez jakiś czas rzecznicy etyfikacji tłumaczyli to uszlachetniającym umysły wpływem bystrosfery. Sensację wzbudziło dopiero orzeczenie lekarzy, że starych ludzi przestają trapić typowe w ich wieku złamania kości, bo ulegają one powoli metalizacji. Wrastając w piszczele i golenie, mikroskopijne nici metalu zwiększały wytrzymałość szkieletów. Tego fenomenu nie dało się już uniewinnić ogólnikami o wychowawczym działaniu etykosfery; był niewątpliwie dziełem samowoli bystrów. Zanik złamań nie byt zły — złe było to, że bystry robią coś, czego im nie zlecono. Intelektualiści, z którymi każdy rząd pod każdą gwiazdą ma same kłopoty, znów zaczęli wielkim głosem pytać, kto właściwie kim włada: żyjący — bystrami czy bystry — nimi? Czyżby udało się stworzyć, pytali sardonicznie, raj doskonalszy od wymarzonego?
Bystretycy pozostawali niewzruszeni, tłumacząc na wszystkie strony, że nic niedobrego się nie dzieje. Etyka nie daje się wprost przekładać na fizykę. Gdy powiesz „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”, nie musisz nic dodać, bo każdy wie intuicyjnie, co mu niemiłe. Gdy jednak wcielać takie przykazania w fizykę generalnie remontowanego świata, nie ma już jako odwołania niczyich intuicji. Układa się programy dla elementów logicznych, które podlegają im, nic nie rozumiejąc. Bystretyk nie pracuje jak moralista, lecz jak matematyk budujący system dedukcyjny. Taki system wynika z założeń zwanych aksjomatami. Z aksjomatów wynika zwykle więcej, niż wiedział ten, kto je ustanowił. Geometria określa punkt, prostą i płaszczyznę, a potem się okazuje, że wbrew zdrowemu rozsądkowi wynika z tych definicji i taka płaszczyzna, która ma tylko jedną powierzchnię. Programiści zlecili bystrom troskę o. dobro społeczeństwa, a one troszczą się bardziej, niż ktoś by się spodziewał. Czy to źle? To przecież doskonale, wszak miały czuwać nad zdrowiem, więc czuwają, ale stare kości stają się łamliwe powoli, i nie można przewidzieć, kiedy się złamią. Nie mogąc udaremnić tego, co miały udaremnić, bystry przeszły do radykalnej profilaktyki. Medycyna nie ma żadnych zastrzeżeń wobec metalizacji szkieletów, więc nie ma powodów do alarmu. Bystry wcale nie wymknęły się spod Imperatywu życzliwości, toteż wszystko jest w porządku.
Tymczasem i pogoda ulegała zmianom. Znikały znaczniejsze skoki ciśnienia, cyklony omijały terytorium Luzami, cóż by to znów miało znaczyć? Fronty burzowe, okluzje i elektryczność atmosferyczna powodują stresy, więc i w tej dziedzinie bystry zabrały się do opieki, regulując klimat. Cóż, pytali bystretycy znów hałasujących opozycjonistów, tęsknicie za trąbami powietrznymi i tajfunami? Teraz jednak, zarysował się rozłam i wśród biegłych. Jedni upierali się, że dyrektywa dobra zawsze będzie trzymać w ryzach inicjatywę bystrów, a inni powtarzali, że zło już się stało, bo każdy, kto odnosi nieproszone korzyści, podlega ubezwłasnowolnieniu.
Rację mieli, jak się niebawem okazało, jedni i drudzy. Przyszło do niesamowitych zdarzeń. Coraz więcej starych ludzi nie umierało do końca. Tak to nazywano. Tracili siły, kładli się na łoże śmierci, ślepi i głuchli w bezprzytomności, i trwali w takiej zawieszonej agonii całymi miesiącami. Rodziny czekały ostatniego tchnienia, lecz zgon nie przychodził. Co okropniejsze, ciało już wystygłe zaczynało się nagle poruszać, ręce i nogi wykonywały chaotyczne ruchy, aż znów wracał niepojęty letarg. Zdarzyło się nawet, że serce przestawało bić, ale i to nie było znakiem śmierci, bo rzekomy trup nie ulegał rozkładowi. Dopiero od Tiuxtla dowiedziałem się, że to nie Luzanie sami wynaleźli ektotechnikę, lecz dowiedzieli się o niej od bystrów. Bezmyślne i sprawne pracowały wciąż tak, jak im nakazano. Miały podtrzymywać życie, więc podtrzymywały je przeciw konaniu. Organizm stawał się terenem ich zaciętej cichej bitwy o ratunek ledwie kołaczącego życia. Mózg umierał na dobre, temu nie potrafiły zapobiec, więc ratowały, co się jeszcze dało. Odkrycie to było początkiem wielkiej wrzawy. Fachowcy, wprost zachwyceni, wzięli się od razu do dalszego doskonalenia bystrów, bo zaświtała im nadzieja nieśmiertelności poza śmiercią. Głusi na wszelkie protesty, głosy oburzenia i trwogi, eksperymentowali na zwierzętach. Opozycja wołała, że nie może być bardziej szyderczego spełnienia marzeń o żywocie wiecznym, niż otrzymać taki dar podsunięty skrycie, po złodziejsku, cichaczem wprowadzony w ciała. Zostać przymusowo skazanym na nieśmiertelność toż to urągowisko, a okazywany przez bystroników entuzjazm świadczy o ich profesjonalnym szaleństwie. Referując mi wydarzenia sprzed trzystu lat, Tiuxtl nie ukrywał ich makabryczności. Pośpiech, z jakim bystretycy przenieśli ektotechnikę ze zwierząt .na Encjan, dat koszmarne skutki. Liczyli na to, że kiedy na ulicach pojawią się pierwsi nieśmiertelni przechodnie, ogół oceni to należycie i odwróci się od opozycyjnych krytyków. Tymczasem już po niespełna roku przyszło zamykać pierwszych kandydatów do wieczności w specjalnych azylach. Jedni z dnia na dzień sztywnieli tracąc przytomność, i to było jeszcze najmniej okropne, bo wielu wpadło w szał. Wspinali się jak małpy na drzewa czy ściany, wskakiwali na bliskich, rzucali się z okien, nie robiąc sobie zresztą nic złego, bo czuwała nad nimi bystrosfera. O ile mi wiadomo, stąd wzięły się właśnie pogłoski o „naskoczycielstwie”, „wczepinach” i „lalonizacji”, fałszywie przedstawione w pismach naszego ministerstwa. Było to tym fatalniejsze, że w zetyfikowanym środowisku nikogo nie można krępować ani powstrzymać siłą. Nawet potężne dawki środków uspokajających nie skutkowały, bo lekarze mieli do czynienia nie z szalejącymi starcami, lecz z całą potęgą bystrów, które nie dawały uśmierzyć wyników swej unieśmiertelniającej roboty. Tragedia, zauważył Tiuxtl, powinna mieć w sobie dostojność, tymczasem zacne starania o wieczne życie zapełniły ulice i domy bijatyką niepoczytalnych staruszek i staruchów z przerażonym otoczeniem. Zamiast przekonać społeczeństwo do immortalizacji, bystretycy skompromitowali ją nieodwracalnie i kiedy rzecz się wyjaśniła, nikt nie chciał nawet słyszeć o nieśmiertelności. Zwierzęta, na których robiono eksperymenty, mają prostsze mózgi i dlatego znosiły ektokowanie bez szwanku. Późniejsze sukcesy nic bystronikom nie pomogły. Kto może teraz wiedzieć, pisali dysydenci, czy nasze przymusowe doszczęśliwianie na tym się skończy? Kto zaręczy, że bystry nie przenikają z rządowego błogosławieństwa do grobów, ażeby paradować nas znajomymi kościotrupami, dziarskim marszem wracającymi z cmentarzy? Nie przychodzą już na świat ułomne dzieci i to jest ponoć dobre — ale skąd możemy wiedzieć, jakie inne jeszcze dzieci przestały się rodzić? Skoro bystry udaremniają poczęcie ułomnych, znaczy to, że dokonują selekcji zapłodnień, a skoro tak, to gdzie pewność, że nie gubią w zarodku innych dzieci, na przykład takich, co mogłyby wyrosnąć na zawadę etykosferze? Gdyby bystry były stroną, gdyby można się z nimi porozumieć, poddać je indagacji, wyperswadować im te zacne potworności, gdyby umiały wskazać kierunek swych działań i jego racje, pół biedy, ale to jest przecież niemożliwe! Chęć dyskutowania z etykosferą zawiera tyleż sensu, co chęć wypytywania prądów atmosferycznych o jutrzejszą pogodę. Włada nami bezduszna aktywność, doprawiona fizyce zastanego świata i nic nie może dowieść, że ten nowy świat zawsze będzie światem życzliwym — że jego opiekuńczy uścisk nie stanie się za pięć lub za sto lat morderczy… Kiedy Tiuxtl mi to mówił, musiałem myśleć o Anixie. Zdecydował się na ektokowanie wśród społeczeństwa dyszącego nienawiścią do uczonych, bystrotechników, pewno i filozofów jak on, bo zrozpaczony, bezsilnie wściekły tłum — a toki przecież wołał o pomstę — nie bierze się do rozróżnień winy. Gdyby nie etykosferą, doszłoby niechybnie do gwałtów i samosądów, tymczasem fachowcy, zamiast bronić się czy usprawiedliwiać, wskazywali na obelgi, jakimi ich obrzucano, i na odrazę, którą budzili, jako na dowody swej nieustającej słuszności — bo gdyby etyfikacja naprawdę była zniewoleniem umysłów, mówili, to nie dopuściłaby do powszechnego wrzenia. Oczywiście nikt nie chciał ich słuchać. Ektoków odosobniono jak trędowatych, przy czym cokolwiek z nimi czyniono, opinia miała za złe. Poszły słuchy, że ich potajemnie uśmierca jakimiś stalowymi prasami czy młotami, w czym była taka szczypta prawdy, że istotnie znalazły się rodziny żądające odjęcia ich ektokom nieśmiertelnośei nawet przez zagładę, jeżeli inaczej nie da się tego zrobić.
Udatne immortalizacje następnego dziesięciolecia przeprowadzano w największej tajemnicy, a jednak nie dała siei utrzymać, z takim efektem, że społeczeństwo ogarnęła gorączkowa podejrzliwość — teraz już nie tępota, lecz inteligencja miała świadczyć o trupim pochodzeniu. Musieli zmieniać twarze, nazwiska, porzucać rodziny, żaden też nie mógł nigdzie osiąść na stałe, bo samą swoją nie kończącą się obecnością kłuł sąsiedztwo w oczy. Byli to więc tułacze, szukający pomocy lekarzy i kosmetyków, aby nadawać sobie wygląd pozornej starości. Widząc rzecz w takim impasie — pomówienie o nieśmiertelność stało już się obelgą i tak posądzonemu groził społeczny bojkot — rząd porzucił kampanię propagandową i powziął odwrotną decyzję. Aby udo— . wodnic sobie i opozycji, że nadal sprawuje kontrolę nad bystrosferą, powstrzymał wdrażanie ektotechniki. Odtąd wieczności można było udzielić tylko zasłużonym jednostkom na ich żądanie. Odwrót był dość zręczny, bo nadał miano szczególnego przywileju operacji, ustawowo dostępnej wybrańcom, choć ludność widziała w niej hańbę. Manewr ten powiódł ślę i uspokoił umysły. Mimo to zaszła w stosunku Luzanów do etykosfery wyraźna zmiana. Widać to było z potocznego słownictwa, jakie notują też materiały naszego MSZ. Ogół traktuje swój udoskonalony świat jako antagonistę o osobowych cechach i nie ma już na to rady. Zbiorowa wyobraźnia sięga pod wpływem zatajonych lęków po tradycyjne, mityczne fantazmaty, ucieleśniając w konkretną postać to, co jest bezcielesne i nieosobowe. Lecz ponad takimi naiwnymi wyobrażeniami trwa rzeczywistość nie mniej zagadkowa niż pierwotny świat naturalny, który miał się zmienić w błoga Arkadię. Nie mniej zagadkowa, skoro można jej przypisywać życzliwość, obojętność lub nieżyczliwość — znów patrząc w byt tak, jak filozofia starożytności. Odrzucona nieśmiertelność to nie dowód, że można po wieki zaufać bystrosferze. Nazbyt dobroczynny opiekun został powstrzymany na pewnym odcinku, lecz cóż z tego? W każdej chwili może dojść do nowych „Zamachów Dobra”, jak je nazywają. Klasyczne pytanie „Ouis custodiet ipsos custodes?” nie daje się unicestwić. Ot, choćby w sferze codzienności: każdy robi, co chce — jak jednak odpowiedzieć na pytanie, czy on sam tego chciał, czy tkwiące w nim roje bystrów? Dopóki nie wykluczy się tej alternatywy, dopóty muszą trwać rozstaje Trzech Światów i nie można oddać zbiorowego losu pod wiekuistą opiekę. Etykosfera na pewno jest w dyrektywach dobra, ale czy nie jest czasem zbyt dobra, nie wiadomo, odkąd obiecująco uśmiechnęła się do Encjan twarzą trupiej nieśmiertelności.
Jak słyszałem od Tiuxtla, wiele grup badawczych pracuje nad utworzeniem nowych systemów nadzoru, niezależnych od etykosfery. On sam uczestniczył w projektowaniu tak zwanego zwierciadła informatycznego, które miało, zawisłe ponad bystrosferą, umożliwić pomiar jej ingerencji, co pozwoliłoby ustalić, gdzie kończy się osobnicza wolność i zaczyna potajemne zniewolenie. Informatycy udowodnili jednak, że i ten wyższy poziom kontroli nie byłby ostatecznym, gdyż oznaczałby tylko ustanowienie nad bystrowym nadzorcą kontrolera wyższej rangi. Przyszłoby z kolei badać i jego lojalność…, a to jest już początkiem budowania nieskończonej piramidy nadzoru. Pytałem Tiuxtla, czy nie uważa tych obaw za przesadne. Wszak od tyluset lat dzieje im się pod uszlachetniającym ciśnieniem dobrze, a jeśli nie całkiem dobrze, to w każdym razie lepiej — czy chociaż tylko nie gorzej — aniżeli w dawnych wiekach pełnych zbrodni i krwi, czy więc sporządzony stan rzeczy nie zasługuje przynajmniej na umiarkowane zaufanie? Ależ nie o to chodzi, odparł, że mamy ten stan rzeczy za zły, tylko o to, że nie wiemy, czy znajduje się pod naszą kontrolą! Moglibyśmy się z niejakim dwuwładztwem, ustaliwszy, dajmy na to, że zmajoryzowaliśmy nadzór i mamy w ręku dwie trzecie, a jedną trzecią oddaliśmy bystrowym plenipotentom…, ale nie mamy pojęcia, jaki jest ich rzeczywisty udział w decyzjach o naszym losie. Możliwe, że każda społeczność kosmiczna buduje swoją etykosferę i każda rozwija się przez tysiąc lat, a potem ulega od samokomplikacji lub innych, nieznanych przyczyn zwyrodnieniu, i to nie w jednej chwili, lecz stopniowo, aż etykosfera obróci się w etykoraka… Idziemy w przyszłość bardziej niewiadomą od naturalnej, i to budzi naszą trwogę, a nie dyskomfort ugrzeczniających zakazów… Zważ, ziemski przyjacielu, że etyfikacji niepodobna odrzucić częściowo, tak samo jak industrializacji! Jak twoja ludzkość zmarniałaby po likwidacji przemysłu, tak my okazalibyśmy się bezradni po strzaskaniu złochłonnego klosza i nasz zwrócony w przyszłość lęk oczekiwania klęski obróciłby się w klęskę natychmiast…
Mówił tak, a ja myślałem, że zaczynam rozumieć ich tęsknoty za kurdlandzkim prymitywizmem, bo nie zdawały mi się już tak głupie, jak dotąd. Ponadto ja, sypiający zawszą jak suseł, co jest zresztą zawodowym nawykiem astronauty, zacząłem budzić się po kilka razy każdej nocy, nie to, żeby dręczony koszmarami, ale nadzwyczaj zdumiony treścią snów, jakich nigdy dotąd nie miewałem. Śniłem siebie jak ciasto na stolnicy, wyrabiane ogromnymi rękami, raz na kluski, to znów na pączki, i ocykałem się przy wrzucaniu we wrzątek. Czy moją głowę stać na coś takiego, myślałem, czy nie wśniły tego we mnie miliony bystrów, panoszących się w mózgu? Obracałem się na drugi bok wzdychając do chwili, kiedy wejdę na pokład, żeby wracać i nawet szwajcarskie więzienie wydawało mi się wówczas bezpiecznym portem.