Droga do największych odkryć wiedzie przez absurd. Jak wiadomo, jedynym sposobem, aby się nie starzeć, jest umrzeć, i tym wnioskiem kończy się poszukiwanie wiecznej młodości. Dla Encjan ten koniec stał się początkiem nieśmiertelności. Widziałem wczoraj filozofa, który nigdy się nie zestarzeje, jest bowiem od trzystu lat trupem. Nie tylko widziałem, ale rozmawiałem z nim ponad godzinę. Z nim samym, nie z jego maszynową kopią czy innym wtórnikiem. Był to Anix, który trzysta sześćdziesiąt lat temu otrzymał tytuł Mędrca Korony od ostatniego z Xixarów, więc pamięta jeszcze czasy cesarstwa. Na Dychtonii usłyszałem niegdyś dowód na nieosiągalność wiecznego życia bez wsparcia ogromnych maszyn, i widziałem te maszyny, ciężką aparaturę, w której wnętrzu musi unieśmiertelniony pędzić żywot istnego paralityka. Dychtończyk Berdergar udowodnił, że tyle właśnie trzeba urządzeń, aby wprowadzić na powrót do organizmu informację, ronioną w postępach starości. Encjanie okazali się bardziej pomysłowi od Dychtończyków. Nie obalili dowodu Berdergara, bo to niemożliwe. Uczynili coś innego: obeszli go manewrem wymijającym i zdobyli nieśmiertelność poprzez śmierć. Muszę to wyjaśnić dokładniej. Zadanie opiewa na absurd: tego, kto ma trwać wiecznie, należy zabić. Rzecz w tym, j a k dokonuje się tego zabójstwa. W głąb ciała zostają wprowadzone bystry zaprogramowane tak, że wnikają do wszystkich tkanek, aby towarzyszyć molekularnym procesom życia. Te bystry, zbudowane z cząstek podatomowych, są mniejsze od najdrobniejszych wirusów. Nie widać ich prze? najsilniejszy mikroskop optyczny. Stopniowo przywierają do jąder komórkowych i zapełniają je. Są tak małe, że organizm w ogóle ich nie dostrzega, toteż nie mobilizują jego sił obronnych. We wstępnej fazie ektokowania bystry te jeszcze nie pracują, lecz tylko uczą się swych przyszłych zadań, niejako odczytując wszystkie informacyjne zjawiska, które tworzą życie. Nie uszkadzają zrazu tkanek, bo są tylko ich biernymi cieniami: jak gdyby ktoś, wszedłszy samowolnie na scenę, wziął się do najdokładniejszego naśladowania aktorów pantomimy. Pozornie w ustroju nic się nie zmienia, aż nasycone zdobytą wiedzą bystry poczną przejmować funkcje żywych drobin protoplazmy. Niezbędną po temu energię czerpią z reakcji nuklearnych, zwanych cichymi. Niemniej, te reakcje zabijają po trosze organizm. Ektokowany tego nie odczuwa. Porusza się, myśli i działa jak poprzednio, może też jeść i pić, lecz po pewnym czasie, mierzonym latami, już nie musi się odżywiać. Ciało tego człowieka umiera pomału, ale on nic o tym nie wie. Osiadłe w nim tryliony bystrów sprzęgły się w niewidzialny podatomowy szkielet, któremu przemiana żywej materii jest na nic i to już właśnie jest wtedy ektok, czyli trup, którego rozkład zachodzi niepostrzeżonymi porcjami. Jego uprzednie ciało zostaje po trosze wydalone z odchodami, ale on nic o tym nie wie, bo choć umarł, trwa nadal. To jakby ktoś uruchomił starą maszynę Watta nie poprzez dopływ pary z kotła, lecz miniaturowym elektromotorem, ukrytym w wale koła zamachowego, więc już nie para, lecz prąd porusza tłoki i korby. Tak napędzana maszyna staje się wiernym modelem, ruchomą dekoracją — i podobnie jest z ciałem ektoka. Nazwę encjańską tłumaczymy na grekę, ektos to tyle, co zewnętrzny, bo ta nieśmiertelność przybywa z zewnątrz. Fachowcy zwą tę podmianę ciała pseudomorfozą: martwe układy logiczne, bystry, zastępują żywą protoplazmę. Organizm zachowuje swój wygląd, kształt i czynności, wypchany jak truchło, a cały okrutny dowcip w tym, że zastępczy budulec jest trwalszy i sprawniejszy od naturalnego. Przez pewien czas oba systemy — organiczny i bystrowy — pracują równolegle, lecz ten martwy unicestwia z wolna żywy i największym problemem ektotechniki była właściwa synchronizacja tej pełzającej śmierci i odpowiednio pełznącej pseudomorfozy. To i tylko to zdawało się początkowo nie—urzęczywistnialne. Sukces opłaciły hekatomby zwierząt laboratoryjnych. Kiedy przemiana materii poczyna się rwać jak zetlałe płótno, jej funkcję zdążył już przejąć zbystrowany nośnik i ostatki życia tłukące się w ciele są już tylko drążoną skorupą, pustoszejącą poczwarką, maską, za którą milcząc tętni energetyczny kościec bystrów. Ektokowany nie może odmłodnieć, bo bystry dowiadują się od ciała tyle i tylko tyle, ile ono zawierało w chwili ich inwazji. Trzeba trwać pozornie we wieku, w którym zbystrowano ciało. Dlatego najlepsze efekty daje ektokowanie za młodu. W sto lat od początku ektokowania człowiek jest już biologicznie martwy. W jego organizmie nie ma już ani śladu mięśni czy nerwów. To znaczy — są ich znakomite namiastki, bo uległy w całości pseudomorfozie i podmienione bystrami, stały się substratem nieśmiertelności. A więc doprawdy trzeba umrzeć, aby ją zyskać. Mniej więcej po dwustu latach dochodzi do nieznacznych zmian zewnętrznego wyglądu, lecz jak twierdzą, dostrzeże je tylko oko specjalisty. Nic już wtedy nie zostało z autonomii życiowych procesów. Wszystkie narządy ciała działają tak, jak maszyna parowa, napędzana potajemnie prądem, więc pozornie. Oczy mogą przejściowo zmętnieć, bo tu synchronizacja pseudomorfotyczna nieraz zawodzi, lecz tak czy owak wnet wyprzejrzyści je twarda szklistość. Jeśli ektokowany ma nagą skórę, skóra ta będzie odrobinę ciemniejsza, bo pracujące niezmożenie bystry wydzielają w toku przemian jądrowych jony ciężkich metali. Ten metaliczny poblask skóry zjawia się zazwyczaj po trzystu latach. Żadnych innych efektów nie ma przez co najmniej pięć tysięcy lat. Krew nadal płynie żyłami, ale to jest już obojętna czerwona ciecz i nie przenosi tlenu, jest więc tylko jakby starą dekoracją. Gdyby serce stanęło — choć nie staje, jak tamta maszyna parowa — ektok poruszałby się i myślał nadal, bo ono już nie podtrzymuje życia. To serce będzie jednak pracować dalej, gdyż uczucie głuchej ciszy i pustki w piersiach mogłoby niepokoić. Tak więc wszystkie pozory życia zostają zachowane — oprócz niego samego. Bo to już jest biologiczny trup i jak trup nie obawia się ani wysokiej próżni, ani zarazków chorobotwórczych, ani największego mrozu. W swych jądrowych przemianach bystry wydzielają ciepło tak wydozowane, ażeby ektok nie różnił się temperaturą od żywej istoty. Lecz pozory zostają zachowane tam tylko, gdzie to konieczne dla dobrego samopoczucia. Wnętrze zektokowanej czaszki jest zimne, gdyż zbystrowany mózg pracuje w niskiej temperaturze lepiej niż w cieple. Kiedy doszło do masowego ektokowania, badacze stwierdzili zarazem jego znakomitą niezawodność cielesną i jego wielce niepożądane skutki psychiczne jako różne postaci neurozy, a nawet obłędu, gdyż nie sposób było oślepić unieśmiertelnianych na cenę, jaką musieli płacić. Ektok nie może się rozmnażać. Bodajże nie jest całkiem pewne, czy nie udałoby się osiągnąć i tego, lecz cóż po rozwiązaniu technicznym, kiedy nic nie odmieni faktu, że martwi płodziliby martwych. Ektok niczym lub prawie że niczym nie różni się od żywego, ale w i e, że nim nie jest. Oddycha, ale jego płuca poruszają się jak bezpotrzebne miechy, bo oddychanie nie wspiera już życia. Nie potrzebuje już snu. Myśli szybciej i bieglej niż ten, kto ma ciepły, ukrwiony mózg. Pozostaje duchowo tą samą istotą, jaką był uprzednio, bo struktury mózgu, tworzące osobowość, nie zmieniły się, lecz utrwaliły właśnie. Nie żyjąc, nie może się starzeć ani umrzeć. Nie choruje i nie cierpi. Nie sposób też nazwać go androidem czy robotem, bo do ostatniej kosteczki i do ostatniego włókna jest taki sam, jak przed immortalizacją. To, że NIE jest taki sam, można wykryć jedynie przy pomocy biopsji i mikroskopu elektronowego, który ukaże subtelną strukturę atomową jego organizmu. Chodzi więc o taki falsyfikat, który pod wieloma względami jest doskonalszy od oryginału, jako mniej zawodny” i bardziej trwały. Był to, na zaraniu bystrowej epoki, jej wielki triumf. Dziesiątki tysięcy pragnęły tej nieśmiertelności, ale nie mogły jej podołać. Jak powiedział Irrx, jeden z twórców ektotechniki, widocznie trzeba powstać martwym, aby przystać na taką kondycję. Ektologowie sądzili — jak się okazało pochopnie i fałszywie — że problem psychologiczny unieśmiertelnienia da się zagłuszyć tym, że ektokowany nie umiera w jednej chwili, lecz całymi latami, w sposób stopniowy, niedostrzegalny ani dla niego samego, ani dla jego otoczenia. To był kres rojeń encjańskich o nieśmiertelności. Żadna inna technika, wyjaśniono mi, nie może dorównać ektokowej, bo żadna w sposób tak jawny i niewątpliwy nie daje gwarancji ciągłego istnienia. Gdyby kogoś wskrzesić z prochu, w który się obrócił, będzie to już inna istota, może podobna do zmarłego jak kropla do kropli, ale jednak ktoś inny — niczym bliźniak. Na styku śmierci i wskrzeszenia powstają bowiem egzystencjalne paradoksy, których nie można przezwyciężyć, to znaczy rozstrzygnąć, KTO właściwie otwiera oczy jako zmartwychwstały — TEN sam, tylko TAKI sam człowiek. Natomiast ektotechnika, jako metoda pełzająca, zapewnia ciągłość istnienia w sposób oczywisty. To, że nikt nie potrafi znieść rezultatów tak znakomitego! przedsięwzięcia, jest sprawą osobną — której biegłość techniczna już się nie ima. Odrzucenie tej nieśmiertelności nie u wszystkich zachodzi tak samo, lecz główne objawy są podobne: obrzydzenie do własnego ciała, ziejąca pustka umysłowa, strach i rozpacz, kulminujące w maniach samobójczych. Trzeba też dodać, że społeczeństwo nie osładzało bytu ektokowanych, objawiając im szczególny rodzaj pogardy pomieszanej z zawiścią. O tym, dlaczego jeden Anix, dawny cesarski filozof, nie zrezygnował z takiej egzystencji, mówiono mi wiele sprzecznych rzeczy. Sam miał się kiedyś określić jako wieczny świadek przemijającego świata, ale to chyba tylko jedna z na poły już legendarnych anegdot wokół jego osoby. Nie pracuje zawodowo od przeszło stu lat. Nie przyjmuje też nikogo; ani jeden z jego dawnych uczniów już nie żyje. Podobno trzeba samemu stać się ektokiem, aby pojąć smak i brzemię takiego istnienia. Historycy starają się jak mogą pomijać ektotechniczną fazę swej cywilizacji. Odniosłem wrażenie, że jest to w ich przeszłości sprawa podobnie fatalna i przemilczana dla podobnych względów, co zagłada Kliwii. Jak gdyby tu i tam zaszło coś ponad wszelką miarę haniebnego, czego nic nie może ani naprawić, ani wytrzeć z pamięci. Anix mieszka w niewielkim parterowym domu poza Hesperydą, w ogrodzie pełnym chwastów i dziko rosnących kwiatów. Sam chciał się widzieć ze mną i było to, jak mnie zapewniano, szczególnym wyróżnieniem. Za młodu, więc jeszcze za Cesarstwa, ogłosił swoją główną pracę, nawiązującą do Doktryny Trzech Światów, tego fundamentu myśli encjańskiej. W jego ujęciu doktryna uległa swoistej redukcji. Anix uznał, że możliwe są tylko dwa rodzaje światów. Świat jest albo lojalny względem swych mieszkańców, albo nielojalny. Lojalny to taki, co nie ma żadnych własności ani miejsc niedostępnych. Jest to świat bez nierozstrzygalnych zagadek r wiekuistych tajemnic, świat doskonale przezroczysty dla poznającego rozumu. Natomiast świat nielojalny to taki świat, którego do końca poznać nie można. Jest niedocieczony i niewyczerpalny. Nasz świat jest taki właśnie. Anix porównał go w tym swoim dziele do studni, ograniczonej i skończonej wymiarami, z której można przecież bez końca czerpać wodę. Kosmos jest właśnie taki: skończony i nie do zgruntowania. Po dwustu latach, już jako ektok, wprowadził do swej nauki niewielką z pozoru zmianę. Zachował pierwotny podział światów, uznał jednak, że tylko świat, który nazwał był nielojalnym, można uznać za przychylny, bo jest on wiecznym wyzwaniem dla rozumu, rozum bowiem łaknie bardziej drogi niż jej końca, poznawania bardziej niż ostatecznej formuły, gdyż osiągnąć ją, znaczyłoby zarazem zwyciężyć i przegrać. Cóż miałby począć z sobą rozum, który by poznał „wszystko”. Odwrócił więc znaki lojalności i nielojalności w swej pierwotnej klasyfikacji światów. Tyle wiedziałem, stając na progu jego posiadłości. Kikerix, który przywiózł mnie tam, nie chciał mi dalej towarzyszyć. Być może Anix pragnął widzieć się ze mną w cztery oczy, nie wiem. Nie pytałem o to. Siedział na drewnianej werandzie, w blasku słońca, wyjątkowo silnym dla północnych regionów Luzanii i patrzał na mnie, gdy szedłem między wysokimi krzakami, okrytymi puchem jakichś przekwitających kwiatów. Siedział za niskim drewnianym stołem, w tym dziwacznym dla mego oka krześle, którego używają Encjanie, podciągający pod siebie nogi w spoczynku, i zdawał się podobny raczej do wielkiej żaby–głowacza aniżeli do łysego ptaka. Jego twarz, twarda, wypukła, ogromna, z szeroko rozstawionymi oczami i nozdrzami, miała matową barwę sinawego mahoniu. Przez luźny materiał białej burki czy habitu rysował się potężny szkielet, obie wielkie, ciemne ręce trzymał na płycie stołu, i patrzał na mnie bez ruchu, nie mrugając oczami żółtymi jak u drapieżnego kota. Ujrzawszy go, uwierzyłem od razu, że liczy prawie czterysta lat. Choć nie miał żadnych zmarszczek, a jego głos brzmiał silnie, było w nim coś niesamowicie starego. Nie było to znużenie, raczej taka cierpliwość, jaką można przypisać chyba tylko kamieniom. Czy też może obojętność. Jak gdyby już wszystko wiedział i nic nie mogło go zaskoczyć albo. zadziwić.
— Witaj — powiedział, gdy wstąpiłem na drewniane skrzypiące stopnie werandy — przybywasz z Ziemi. Słyszałem o niej dawno. Jesteś człowiekiem i zwiesz się Ijon. Tak będę ci mówił, a ty zwij mnie Anixem. Siadaj. Mam stołek dla ludzi…
Rzeczywiście stołek, który mi wskazał, był ziemskiego kroju. Usiadłem, nie wiedząc, jak się odezwać. Zapewniono mnie, że nie żył, ale czy nie była to tylko kwestia terminologii?
— Jesteście podobni do nas — powiedział. — Idziecie tą samą drogą, co my, i pewno dojdziecie w podobne strony.
Popatrzał w ogród. Słońce świeciło mu prosto w. żółte wielkie oczy, ale nie zdawał się oślepiony. Spod białawego puchu głowy prześwitywała smagła, prawie sina skóra.
— Odpowiem ci najpierw na pytanie, które chcesz mi zadać. Dlaczego nikt nie korzysta z ektokowania? Oto odpowiedź. Dlatego, bo nic śmiertelnym po nieśmiertelności. Niepodszyty zagrożeniem byt traci wszelką wartość. Pospolicie zwą to śmiertelnymi nudami. Tym razem zdrowy rozsądek trafia w sedno.
— A ty? — spytałem cicho.
— Ja się nie nudzę — odpowiedział patrząc wciąż w ogród mimo mojej twarzy.
— O co jeszcze chcesz mnie spytać?
— O Kliwię Czarną. Musisz ją pamiętać.
— Pamiętam.
— Co to było Ka–Undrium?
Obrócił ku mnie swą wielką głowę na zgarbionych barkach.
— Więc i ty dopatrujesz się w nim tajemnicy? Muszę cię rozczarować. Na każdej zamieszkanej planecie powstaje wielość kultur, a zwycięża inne ta, która pierwsza dotrze do materialnej potęgi i powszechnej idei. Nie dość ani samej siły, ani samej idei. Muszą przyjść razem, jak dwa oblicza tej samej rzeczy. Pod tym względem Ziemia nie różni się od Encji. Zwycięska idea nie zawdzięcza sukcesu podbojom, lecz dobrom, które zdaje się nieść. Taka idea spełnia obietnice lub nie, lecz i spełnione okazują się czymś innym od wzbudzonych nadziei. Chodzi o to, że historia nie może stanąć ani w złotym, ani w czarnym wieku, a triumfująca idea, zwrócona w świat czy w zaświat, nie tam prowadzi, gdzie wskazuje. Powierzchowne brzmienia ideologii kurdlandzkiej i luzańskiej są diametralnie różne, lecz ich treść jest tożsama. Chodzi o to, by mieć korzyści stanu społecznego bez właściwych mu nieszczęść. Tu i tam wolność ma być pogodzona z niewolą nie poprzez wewnętrzną pracę ducha, lecz od zewnątrz. Jeśli tak spojrzysz na rzeczy, zobaczysz, że między nimi a nami .nie ma istotnej różnicy. Państwochód jest rozwiązaniem dylematu innym od bystrosfery w zakresie środków, lecz nie w zakresie celu. Nasze więzienia są bardziej komfortowe od kurdlandzkich i mniej widzialne, wszelako jesteśmy uwięzieni tak samo, jak oni. Tu i tam granice nałożono z zewnątrz. To podejście do wszystkich zjawisk bytowych cechuje nas od praczasu. Nazywam je ektotropowym. Wy na Ziemi zwiecie je instrumentalnym. Przewidywana z wcześniejszej, następna faza cywilizacji wydaje się raz koszmarem, a raz, optymistom, rajem. Oglądana zaś tak, jak ty ją tu oglądasz, patrzy na dziwnie zaciekłe w swojej logice dopełnienia szaleństwo. Prawda?
Przerwał, lecz milczałem, więc mówił dalej.
— Poszczególne fazy technologii są jak pływające kry, a społeczność planety porusza się naprzód, przeskakując z poprzedniej kry na następną. To, czy rozziew między dwiema kolejnymi krami nie będzie zbyt wielki, czy więc następny skok się uda,, czy też zmierza w topiel, zależy od loterii kosmicznej, która ulepią planety. Katastrofa jest zawsze w zasięgi możliwości. Ale kiedy los pozwala iść wciąż dalej z kry na krę, ten ruch nie jest ruchem ku statecznemu uspokojeniu. Może nie wiesz, że etykosfera była dla nas raczej, słomką tonącego, aniżeli mirażem doskonałości. Dobrobyt obezmyślnia i rodzi gwałt idący od rozpaczy, nędzę ubóstwa zastępuje nędza rozpasania. Nie mieliśmy innej drogi. Przekonacie się o tym kiedyś, jeśli kry nie rozewrą się przedwcześnie pod waszymi krokami. Oczywiście nie znaczy to, że wejdziecie w bystrosferę; ektotropowych rozwiązań jest wiele jako alternatyw, ale nie różnią się od siebie bardziej niż luzańskie od kurdlandzkiego. Całkowicie otwarta społeczność musi się w końcu stać miazgą tak samo jak dokładnie zamknięta, a ostateczne pozycje równowagi pomiędzy nimi nie istnieją. Nic więc dziwnego w tym, że wieczność też wzięliśmy szturmem od zewnątrz. Pytałeś o Ka–Undrium. Nikt nie wie, czym ono było dla Kliwian. Jak skrzela nie tłumaczą ryby poza wodą, tak pojęcia nie tłumaczą się poza kulturą, co wydała je na świat. Sądzę, że „Ka–Undrium też było formą zespolenia wolności i niewoli. Nie wiem dokładnie jaką, ale nie myślę, by swoistość rozwiązania była ważna, ponieważ w pełni dobrych nie ma. Kliwianie bynajmniej nie różnili się tak bardzo od reszty Encjan. Jeśli zrozumiałeś lub nie zrozumiałeś, pytaj dalej.
— W jaki sposób zabiliście ich? — spytałem. — Czy to prawda, że ogół nie wiedział nic o wojnie? Wasze źródła różnie o tym mówią…
— Nasze źródła kłamią — odparł wielki staruch. Wciąż patrzał bez ruchu w osłoneczniony ogród. — Ale nie tam kłamią, gdzie sądzisz. Historycy toczą wciąż jeszcze nie rozstrzygnięty spór o to, czy zadaliśmy im cios prewencyjny, czy też był to kontratak. Czy główne wprowadzone środki były biologiczne, czy nie. Jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Rzecz w tym, że technika immortalizacji powstała jako technika zagłady. Dopiero potem spadły zdumionym znawcom łuski z oczu i dostrzegli przedłużenie życia poprzez zadawaną śmierć. Wcale tego nie chcieli i dlatego bystry pierwszej generacji służyły ektocydowi.
— Bystry powstały jako broń?
— Tak. Zabijały powoli, niepostrzeżenie i nieodwracalnie. Raz wszczętego procesu ektokowania nie można zawrócić ani przerwać. Bystry rozmiecione nad Kliwią zabiły ją w ciągu kilku lat.
— A lodowiec? Czy to prawda, że…
— Zlodowacenie Południa nastąpiło potem. Nie zajmowałem się szczegółami militariów, więc nie wiem, jak doszło do glacjacji całego kontynentu. Nie uważam, aby to mógł być czysty traf. Jeśli chcesz dowiedzieć się o tym czegoś więcej, i nie wystarczą ci moje przekonania, udaj się do pokutników. Wiesz, kto to jest?
— Tak. Zakon repenitentów, rozpamiętujących los Kliwii.
— Nie ze wszystkim. To bardziej zawiłe. Ale idź do nich. Nie jest to zła rada, chociaż nie tego się dowiesz, czego chcesz.
— Sądzisz, że będę mógł?
— Przypuszczam, że nikt ci w tym nie przeszkodzi. W każdym razie możesz spróbować. Czy masz jeszcze jakieś pytanie?
— Chcę wiedzieć, dlaczego pragnąłeś się widzieć ze mną, skoro sam nie pytasz mnie o nic?
— Chciałem zobaczyć człowieka — powiedział Anix.