Źródła

Tak więc Strümpfli, zdobywszy po temu nieoficjalną zgodę dyrektora departamentu Cielca, wprowadził mnie nocą, po skończonym urzędowaniu, do archiwum encjańskiego i w pierwszej sali bibliotecznej udzielił mi osobiście wyjaśnień, jak mam korzystać ze zgromadzonych tam materiałów.

Dane dotyczące planet nie zamieszkanych magazynuje się, jak mnie uświadomił, dość prosto, parcelując je potrójnym kluczem. Najpierw idą raporty pierwoodkrywców, siłą rzeczy błędne, potem wyniki specjalistycznych ekspedycji, gdzie już dochodzi do rozwidleń w pomyłkach, bo nie bywa, żeby się fachowcy zgadzali ze sobą, więc zjawiają się vota separata, koreferaty i kontrreferaty, dalej przychodzą ekspertyzy rzeczoznawców ziemskich, czyli ludzi, co nogi nie postawili na żadnym statku kosmicznym, nie mówiąc już o innych globach, więc od ich opinii, jako gabinetowych i bezwartościowych, składają omszali w bojach kosmonauci–badacze odwołania, postulaty superrewizji i protestacyjne atestaty, co pociąga za sobą planowanie następnych wypraw, ucinane w połowie lub u końca drogi służbowej przez buchalterię, bo podług niej znacznie tańsze są komisje rozjemcze i arbitraż na miejscu, i na tym się zwykle spór kończy, chyba że jakiś dostojnik, osobliwie wpływowy lub ambitny, pragnąc:] się uwiecznić przez związanie swego nazwiska z nowym ciałem niebieskim, dokołacze się nadzwyczajnej subwencji, wszelako sprawa tak czy owak traci wówczas wszelkie znaczenie dla MSZ, skoro wiadomo, że żadnych stosunków się nie nawiąże, bo nie ma z kim, więc akta idą do archiwum z sygnaturą Nolo Contendere naczelnika odnośnego wydziału.

Gorzej z planetami zaludnionymi. Przy nich bardzo wcześnie już dochodzi do pomieszania materii astronautycznej z polityczną, bo każda obca cywilizacja wytwarza co najmniej tyle wersji swych dziejów, ile w niej państw; są to wersje niespójne, wręcz diametralnie sprzeczne, lecz MSZ jawnie nie może żadnej kwestionować, boż byłaby to prosta droga do konfliktu ante rem; akceptuje się tam prima vista wszystkie i potem dopiero przychodzi praktyczne ustalanie, co z tymi fantami zrobić. Pragmatyka dzieli gwiazdy na te, co sję oddalają od naszego słońca, i na takie, które się ku nam zbliżają: z pierwszymi nie ma problemów, bo i jak mogłoby dojść do zbliżenia dyplomatycznego wobec rosnących astronomicznych dystansów; uwagę służbową skupia się natomiast na drugich, i do takich właśnie należą układy planetarne Tauri. Tutaj obowiązuje podział materiałów na oficjalne i prawdziwe, czyli jawne i tajne; kurs polityczny trzeba wszak ustalać podług tego, jak tam JEST, a kroki dyplomatyczne stawiać zgodnie z tym, co oni TAM o tym mówią.

Jeśli na planecie jest osiemnaście państw (a to w skali kosmicznej pestka),, tylko naiwny oczekiwałby osiemnastu wersji jej spraw wewnętrznych; prócz dzieł historyków oficjalnych są wszak orzeczenia historyków tolerowanych, ewentualnie kaźnionych i rehabilitowanych post mortem, jako też dziejopisów — krytykantów i odbrązowiaczy, którzy, niestety, ulegają nieraz perswazjom duchowym bądź fizycznym i zmieniają swe diagnozy w następnych wydaniach, bo, dajmy na to, mają żony i dzieci, jeśli dopuszcza to tameczna biologia, zresztą instynkt samozachowawczy ma każde istnienie rozumne, więc nie warto zbytnio deliberować nad tą komplikacją historiografii galaktycznej. Na tak utworzony stos wariantów kładą się cetnary kronik, obrazujących los danego państwa piórami historyków sąsiedzkich oraz sąsiadów; jak wiadomo, pierwszą wojnę światową nazwali Chińczycy wojną domową Europejczyków, i to jest całkowicie zrozumiałe, lecz też obraca prace MSZ w zmagania z labiryntem pełnym zasadzek i zagadek, gdyż, jakby powiedzianego było nie dość, przychodzą nowe raporty, nowych wypraw, a kiedy wraz z misjami dyplomatycznymi udadzą się TAM handlowe, zainteresowane bardziej w obrotach niż w prawdzie historycznej, znów trzeba subtelnych uzgodnień. A kiedy nareszcie jakoś się wszystko uładzi na miejscu, następują przełomowe zmiany i całą robotę trzeba zaczynać od początku, bo pomniki czczonych dotąd włodarzy lecą z piedestałów, zbrodnicze demony i potwory okazują się bohaterami i przywódcami narodowymi, peany na cześć i pisma uwieczniające po wsze czasy zasługi monarchów czy poliarchów tracą aktualność i ładnie by wyglądał ziemski dyplomata, który przy wręczaniu listów uwierzytelniających pomylił fazę.

Zdumiony tymi objaśnieniami, nie mogłem powściągnąć pytania, czy doprawdy Ziemia nawiązała już stosunki z takim rojem planet, co stwarza tyle najcięższych kłopotów erneszetowi, boż w Instytucie mówiono mi o treningowym charakterze obecnych prac. Strümpfli popatrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby mu się zdawało, że nie dosłyszał, i powoli, wyraźnie, żebym lepiej zrozumiał, wyjaśnił mi niedorzeczność tkwiącą w pytaniu. Ministerstwo Spraw Zaziemskich urzęduje w oparciu o posiadane akta spraw i tyle. Jedynie temu, kto nie ma zielonego pojęcia o urzędowaniu, może się wydawać, że w tej pragmatyce tkwi coś nadzwyczajnego, niedowarzonego czy zgoła niepoważnego. Przecie cała historia polityczna Ziemi składa się z pomyłek i ich konsekwencji; od zarania dziejów państwa stawiały na fałszywe karty, robiąc to, co NIE leżało w ich najlepiej rozumianym interesie; toteż na politykę składają się błędne oszacowania przeciwników, a częściej jeszcze robienie przeciwników z potencjalnych przyjaciół, wskutek nieporozumień i myślowego niedowładu. Zarówno podboje jak i klęski wynikały z niewłaściwych antycypacji, skoro na ogół zwyciężeni wychodzili z klęski w lepszym stanie od zwycięzców, a jeśli nie było tak od razu, to po pewnym czasie. Polityka dotyczy bowiem zajść przyszłych, których przewidzieć z pełną trafnością nie można, a polityk wytrawny to ten, kto wie o tym doskonale i robi swoje z patriotyzmu, poczucia obowiązku oraz wyższej konieczności dziejowej. Więc Ministerstwo Spraw Zaziemskich nie weszło na jakąś całkiem odmienną drogę, lecz działa tak samo, jak zwyczajne ziemskie emeszety, tyle że margines nieuchronnego błędu uczestniczącego w urzędowaniu powiększył się astronomicznie. Czy nie wiadomo mi o tym, że krytyczne decyzje, przesądzające o wojnach światowych, zapadały przy całkowitym nieuwzględnieniu raportów i innych niepodważalnych dokumentów wyjawiających, że wojny wypowiadać nie należy? Jakież znaczenie może mieć zatem to, czy podobne raporty i dokumenty są autentykami, czy fantomami? Jak miałaby właściwie ta różnica wpłynąć na tok urzędowania?

Udzieliwszy mi tonem dobrotliwym, lecz kategorycznym tej admonicji, Strümpfli przestrzegał mnie przed tykaniem głównego katalogu, bo ma ponad 40 000 pozycji, więc tylko się w nim zagubię. Wręczył mi kartkę z najważniejszymi tytułami, przygotowaną przez życzliwego magistra Brabandera, poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i poszedł spać, zostawiając mnie sam na sam z bibliotecznym labiryntem.

Mając kartkę radcy za nić Ariadny, zawahałem się przez chwilę między termosem i piersiówką, wychyliłem wreszcie haust koniaku, by dodać sobie odwagi, i wziąłem się do harowki, literalnie zakasawszy rękawy, gdyż najstarsze raporty pokrywał grubą warstwą kurz, a nie chciałem sobie zbytnio pobrudzić koszuli; nawet w tym miejscu zdawał się czuwać nade mną niewidzialnie zrzędliwy duch dochodzącej. Notatka radziła mi zacząć od „Dziejów powszechnych” Msimsa Pittiliquastra, prehistoryka luzańskiego, ale z czystej ciekawości sięgnąłem po najstarszy, pożółkły fascykuł papierów. Był cienki. Na przybrudzonym arkuszu widniały nieporządnie nalepione wstążki telegraficzne czy może telexowe; chyląc głowę nad dostojnym tekstem, odczytałem nie bez trudu wypłowiałe słowa:

CIELEC. GAMMA. DO CHOLERY PLANET ALE DZIĘKI BOGU BEZLUDNYCH W PERYHELIUM BŁOTNE W AFELIUM ZALODZONE. WSZYSTKO PASKUDNA ENTROPIA l TYLE STOP ZAŁOGA MA DOSYĆ STOP OBSKOCZYMY JESZCZE JEDEN PARSEK l DO MAMY STOP ZA PIERWSZEGO JANKIPAS I FILERGUS STOP. PO POWROCIE PORACHUJEMY SIĘ ZE STOCZNIA CZEŚĆ STOP KONIEC

Tekst był na krzyż przekreślony czerwonym pisakiem. Niżej widniał ręczny dopisek: „Szóstka zamieszkana wnoszę o wstrzymanie premii tym bumelontom”, i nieczytelny podpis. Jeszcze raz spojrzałem na archaiczny astrotelex i łuski spadły mi z oczu: pojąłem, że nazwa ENTEROPII poszła po prostu od „paskudnej entropii”, przekręconej przez jakiegoś kancelistę. Była tam jeszcze druga kartka, a raczej formularz delegacji służbowej z podczepionym rachunkiem hotelowym, na którym siniała pieczęć „NIE UZNANE”. Na odwrocie delegacji napisał ktoś niewyraźnie: „Przez kuriera z immunitetem. Satelita szóstki to syntelita kamuflażowy zapewne Dystraktor Przechwytywania Cudzoziemców, pusto—ścienny, nadymany w razie potrzeby. Zalecona ostrożność, bo ze względu na makiety KURDLI uważany jest przez część tuziemców za księżyc prowokacyjny. Szczegóły p. aide memoire mój szyfr TZG/56 Eps. Robię co mogę. Nie protokołować. Nie publikować. Nie urgować. Spalić. Rozsiać komisyjnie popioły”. Następował zapewne podpis, zalepiony pomarańczową karteczką z nadrukiem UTAJNIĆ.

Pożegnałem więc westchnieniem ów prastary tekst, odczuwając zarazem ulgę, że nie zbłaźniłem się biorąc zwyczajny latający Lunapark za planetę, skoro był to specjalny satelita dystrakcyjnego przechwytywania. Jednocześnie pomyślałem, że poznam tu nareszcie zagadkę sepulek, która dręczyła mnie przez lata, lecz ogarnąwszy spojrzeniem rzędy szaf bibliotecznych i ksiąg pod zamkami (ale radca zostawił mi wielki pęk kluczy), zreflektowałem się, że nie przyjdzie mi to łatwo. Następna teczka, którą otworzyłem, też była pokryta grubą warstwą kurzu. Odstawiłem ją niezwłocznie na półkę, zawierała bowiem jakieś historie chorób z lecznicy psychiatrycznej. Dziwiłem się, co ją tu zaniosło, aż tknięty nową myślą wyjąłem z niej plik przyżółkłych kart i zacząłem przeglądać je stojąc. Znalazłem atestat lekarski, stwierdzający u załogi „Rhamphornychusa” zbiorową psychozę halucynatoryczną, zespół dementywno–progresywny i znaczną agresywność wobec otoczenia, przejawiającą się w stawianiu czynnego oporu terapeutom i służbie pielęgniarskiej. Diagnoza uznawała chorobę za zawodową i wnosiła o przyznanie renty inwalidzkiej. „Rhamphornychus” miał przy pomocy dwóch lądowników zbadać sejsmiczny płaskowyż półkuli północnej oraz wielkie nizinne obszary podmokłe strefy umiarkowanej. Deluzje obu grup badawczych były jednakowo uporczywe, lecz całkowicie różniły się treścią. Ludzie z rekonesansu moczarów utrzymywali, że mieszkańcy planety spędzają całe dni po szyję w błocie, wieczorami zaś wynurzają się i nucąc z cicha, włażą na siebie na suchszym miejscu, niczym cyrkowcy w akrobacji parterowej, tworząc żywe kolumny, a po nich włażą inni, i tak powstaje pewna ilość grubych nóg, przy czym wspinanie się trwa, aż spleceni nogami i rękami utworzą coś jakby podobiznę słonia czy mamuta z obwisłym brzuszyskiem. W tak zespolonej postaci oddalają się ze śpiewem na ustach w niewiadomym kierunku. Próby wypytywania tych, co odpadli po drodze, nie powiodły się mimo użycia najsilniejszych translatorów, indagowani dawali bowiem nurka w błoto, i z ich fragmentarycznych okrzyków można było się tylko dorozumieć, że olbrzymi stwór, jaki tworzą dzięki powszechnemu wczepianiu, zwie się Kuradłem lub Kurasiem, a może Kurczęciem Bladym. Nie jest jednak wykluczone, że oni sami siebie zwą kuradłami lub może kurczydłami. Natomiast objawy psychotyczne, produkowane przez członków grupy północnej, były znacznie bogatsze. Jedni zwiadowcy mieli dostać się do wielkiego kompleksu zabudowań bez drzwi czy okien, stwierdziwszy, że trzeba z niejakim rozpędem ruszyć na ścianę, która wtedy przepuszcza do środka. Nim rozeszli się jeszcze w poszukiwaniu tubylców, zostali zaatakowani przez watę względnie watolinę, jako też luźno zszyte albo może sfastrygowane sztuki odzieży w rodzaju fufajek, które mając liczebną przewagę, wyparły ich na dach, skąd ratowali się taktycznym odwrotem na ładowniku. Inni utrzymywali, że powiodło im się lepiej. W wielkim parku, pełnym spacerujących leniwie drzew, natknęli się na grupę małych krajowców i dwu lub trzech większych, którzy na ich widok uciekli. Mali natomiast, uznani przez nich za miejscową dziatwę szkolną, nie zdradzając lęku ani zaskoczenia usiłowali wdać się ze zwiadowcami w rozmowę, z czego nic jednak nie wynikło, bo translatory zamiast mówić, wydawały tylko odgłosy podobne do beczenia. Niemniej, owe rzekome dzieci przystały chętnie na wspólną fotografię z ludźmi i obdarowały ich na pożegnanie sporą ilością zagadkowych przedmiotów. Zwiadowcy musieli się jednak wycofać, bo doszły ich sygnały alarmu wysłane przez grupę błotnego rekonensansu. Zdjęcia się nie udały, albowiem jak stwierdzono już na pokładzie „Rhamphornychusa” aparaty fotograficzne uległy takiemu uszkodzeniu, jakby je poddano działaniu wysokiej temperatury. Soczewki obiektywów popękały i stopił się też film. Pytani, co się stało z rzekomymi podarunkami, które mieli otrzymać, twierdzili, że w pojemnikach, do których je załadowali, nie było nic prócz znikomej garstki szarawego pyłu. Żaden z badanych nie miał poczucia choroby psychicznej. Tej diagnozy nie postawiono pochopnie. Dowiedziono eksperymentami, że aparaty fotograficzne zostały poddane silnemu nagrzewowi, prawdopodobnie w kuchennych piekarnikach statku, choć się do tego chorzy nie chcieli przyznać. Spektroskopowa i chromatograficzna analiza pyłu, w jaki miały się jakoby obrócić podarunki, wykryła pierwiastki właściwe dla wszelkiego rodzaju zmiotków, śmieci itp. Choć tak staranne analizy zadawały kłam ich słowom, chorzy utrzymywali z uporem, że zetknęli się z mieszkańcami planety, którzy, z dala człekokształtni, z bliski bardziej przypominają skrzyżowanie strusia lub emu z pingwinem, poddanym kuracji odchudzającej. Mogą chodzić jak ludzie, lecz mogą też poruszać się skokami trzymając obie nogi razem jak wróble, albo jak dzieci grające w tak zwane klasy. Nie potrafią usiąść jak człowiek, gdyż kolana ich zginają się do tyłu jak u ptaków, toteż dla spoczynku kucają. Noszą się kolorowo, a na twarzach mają, jak można sądzić, maski, bo potrafią je zdejmować, i wtedy ukazuje się dość odrażające wyglądem oblicze o szerokim czole, z rozstawionymi oczami, całkiem okrągłymi, a tam gdzie mamy usta i nos, oni mają wyłupiaste wzniesienie z otworami jak gdyby nozdrzy. Po odosobnieniu w lecznicy agresywność nieszczęsnych znacznie się wzmogła. Następowała lista urządzeń szpitalnych zdewastowanych przez nich w atakach szału.

Komisja, powołana do zbadania tej sprawy, rozpatrzywszy czterdzieści osiem różnych hipotez, uznała za możliwe nagły wybuch masowej psychozy rozmyślnie indukowany przez obcą cywilizację, broniącą się w ten sposób przed niepożądanym wtargnięciem. Planeta została tedy objęta kwarantanną i gromadzone potem materiały uzyskano wyłącznie dzięki nawiązaniu kontaktów radiowych z typowym dla nich opóźnieniem w czasie. Właściwie rad byłem nawet, doszedłszy do tego miejsca tajnych raportów, że wszystkie dalsze informacje o Encji i Encjanach pochodzą wprost od nich, nie będą zatem zniekształcone uprzedzeniami właściwymi ludziom. Niemniej czekała mnie ciężka i długa robota, bo objawiając niemały altruizm kosmiczny, Encjanie przekazali nam setki swoich dzieł, traktatów, podręczników, a nawet gazet i innych druków ulotnych.

Uznałem za rozsądne rozpoczęcie ich lektury od podręczników historii, i to najstarszych, ażeby pójść niejako śladem naturalnego rozwoju społecznego, a zarazem umysłowego nieznanych istot. Miejscem mych zmagań z sążnistymi tekstami stało się biurko, porządnie oświetlone nisko zsuniętą lampą. Mając po lewicy termos, a po prawicy keksy, zabrałem się do pierwszego tytułu, włożywszy jeszcze na wszelki wypadek odkręconą piersiówkę koniaku do wysuniętej poręcznie szuflady, tak żem mógł po nią sięgnąć na oślep, nie odrywając oczu od gęsto zadrukowanych stronic. W ogromnej bibliotece było cicho jak makiem zasiał. Prócz szelestu przewracanych kartek rozlegały się w niej od czasu do czasu moje ciche westchnienia, z upływem godzin coraz bardziej podobne do powściąganych stęknięć, bo też za nielekką wziąłem się sprawę. Jak to mam we zwyczaju, przejrzałem najpierw bibliografię, zamieszczoną na końcu studiowanego dzieła, i dała mi poniekąd do myślenia, bo nazwiska uczonych cytowane przez encjańskiego historyka brzmiały: Tzirrtzwarraquax, Tirrlitriplirrlipitt, Qiuqiuxix, Quorrstiorrquiorr, Cwidtderduduck, i podobnie. Nie należy niczego przesądzać przedwcześnie, rzekłem sobie i spojrzałem na kartę tytułową.

Były to „Dzieje Encji” pióra znakomitego ponoć historyka kurdlandzkiego Quaquerli. Radca polecił mi je jako niezgorszy wstęp do dalszych studiów, ale na widok nazwiska autora, rymującego się wyraźnie ze szwajcarskimi, przemknęła mi obłąkańcza myśl, że Strümpfli dlatego mi je doradzał. Oczywista brednia, świadcząca tylko o stanie mego ducha. Poszedłem za radą, bo wydała mi się rozsądna. Nie potrafiłbym co prawda orzec, która część wsadu była mniej zrozumiała, kurdlandzka czy luzańska, lecz coś mówiło mi, że dziwaczna, wręcz unikalna kultura miastochodów jako zasiedlonych żywych stworzeń musi być bliższa Natury i tym samym mniej sztuczna niż cywilizacji tak wysokiej, że tchnęła rozum nawet w glebę i kamienie. Natura, przez swoją kosmiczną powszechność, miała być spójnikiem i wejściem w obcą historię. Myślałby kto, że rzucę się łapczywie na owo grube dzieło, pochłaniając stronicę po stronicy, a tymczasem stałem jak niezdecydowany kąpielowicz nad przeręblem, aż wreszcie, wciągnąwszy powietrze do płuc, wziął .się do czytania.

Początki życia na Encji opisywał Quaquerli bardzo uczenie, ale i dość zwyczajnie. Jak tłumaczył, życie rodzi się wszędzie tak samo. Pierwej w niebywale powolnym rozwoju ocean musi przybrzeżnie skisnąć w kisielkowatą chlustwę i ciche fale sulają ją przez wieki, a to i tysiąclecia, nim z tego mięsiwa wyłoni się kurczliwa mlazgroć, która po niezliczonych pokrętnych przygodach dociapka się tam, gdzie jej miąższ zwapnieje w jakiś stelażyk. Quaquerli utrzymywał, że podług miejscowych warunków powstają na różnych globach różne istoty wyższe, jako to podług typów głównych ćpaki, ssaki i ptaki. Rozmnażają się też rozmaicie — przez pocieranie, zapylanie, pączkowanie, a czasem, ale bardzo rzadko, absolutnie wręcz wyjątkowo, przez tak zwane szpuntowanie, do którego na Encji, jako na planecie normalnej, nie doszło. Pochodząc od wielkich ptaków bezlotów, Encjanie zwą siebie człakami, co niektórzy entropologowie wiążą z człapaniem po błocie, gdyż błota, bezkresne moczary i olbrzymie topieliska stanowiły tu pierwotną kolebkę życia. Wyjaśnia się to lokalną geografią. Encja krąży wokół swego słońca po silnie wyciągniętej orbicie, i w afelium ściska ją potężny mróz. Ocean podchodzi wszakże niezwykle rozległymi płyciznami pod brzegi kontynentu, na stokach błotnistego, lecz górującego w głębi wulkanami płaskowyżu sejsmicznego, i odpromieniuje zbawienne ciepło, które okresowo podsusza mokradła. Wszelako od tego gorącego regionu odstraszały wszystko co żywe nieustające dawniej erupcje wulkaniczne i siarkowe, wrzące gejzery. Przyszło się więc życiu osiedlić kompromisem między lodami oceanu i wulkanami .Taraktydy, w obszarze Wielkiego Błoceanu. Tam to wylęgły się z łazów płazy, aż płazów przepełzy i niedopełzy. Te ostatnie, jak sama nazwa wskazuje, utonęły, bo nie dotarły na cieplejszą suszę, natomiast przepełzy dały początek błoćkom. Błoćki zrodziły błociany, co miały nie dość jeszcze długie nogi, a kto ma tam krótkie nogi, ten wnet grzęźnie i ginie z głodu. Błociany przekształciły się w błotniaki, błocieńce i błotniskowce. Było też skoczne błocie, lecz stanowiło ślepą odnogę, skoro niedowidziało i dlatego sczezło. Dalszy rozwój przystanął na milion lat, bo rozmnażać się w oślizgłym zimnym błocie to niewielka satysfakcja, toteż samce częściej udawały, że biorą się do rzeczy, niż czyniły to naprawdę, cisnąc się do samic raczej dla rozgrzewki. Tamtejsze błoto jest niezwykle lepkie, tak że stada przestały się ze wszystkim rozłączać. Łatwo pojąć, że dzięki temu powstawała z parki czwórka, z niej — ósemka i tak dalej, aż następne generacje wyolbrzymiały w zmoczydła, zmoczęta, zmoczki i — wreszcie — zmoki właściwe. To właśnie ze zmoków narodził się potem kurdel. Zmoki miały wprawdzie uczciwie długie nogi — przeciętnie 6 do 9 metrów, lecz i tego mało, by utrzymać tułów nad powierzchnią mokradła, więc od taplania się i wałęsania po błocie ogon z brzuszyskiem zawsze są zmoczone, i żeby ratować się z tej opresji, gdyż błoto jest paskudnie zimne, zmoki jęły podwyższać temperaturę swych ciał, oczywiście nie umyślnie, jako zwierzęta bardzo tępe, lecz dzięki selekcji naturalnej najcieplejszych. Nie mogły wszakże przyspieszać dalej przemiany materii, boż w końcu ścięłyby się niczym jajko we wrzątku i kolejna mutacja uprzywilejowała wyrzucanie z paszczęki gazu, który od zgrzytania zębów (albo od szczękania zębami z zimna) zapalał się jak u nas gaz błotny na podmokłych torfowiskach. Odtąd zmok, żeby się nie zaziębić, zionął ogniem, który go przyzwoicie podsuszał, a wygodniej było się nawzajem suszyć dwu zmokom, stojącym naprzeciw się co wykształciło pierwocinę altruizmu. Te pierwsze pyroforyczne zmoki nie były jeszcze ani w połowie tak wielkie, ich późny potomek — kurdel. Podsuszany dobrze zmok je się smokiem. One właśnie, ziejące ogniem, zastąpiły Praencjanom niebo, z którego Prometeusz wykradł ogień. W legendach ich występuje mężna postać herosa, zwanego Gromaciejem lub Gromateuszem, który miał dokonać tego samego. Chwytane w zapadnie, były smoki używane do celów ogrzewczych w sadybach plemiennych wodzów.

Ale to się stało miliony lat później, za czasów mitycznego króla Topiela. Tymczasem w stadzie smoków chadzał zwykle jeden gigant–przodownik oraz mniejsze, zdominowane przezeń samce, lecz gdy nasiadał na nie zbyt okrutnie, zbijały się w kupę, udając kopulację, i dzięki temu trzy lub cztery zmoczki, sczepiwszy się, wspólnymi siłami dawały radę wielkiemu. Dialektyka ewolucji zmoków była taka, że kiedy się zbytnio rozmnażały, udeptywały do sucha duża połać mokradła, lecz chodząc po twardym gruncie, udeptywały go w jałowe klepisko, niedostawało więc żarcia i ginęły z głodu. Wtedy mokradła brały górę, robiło się grząsko, błotne mchy rozkwitały i cały cykl powtarzał się od nowa. Gdy paszy było już bardzo mało, zmoki zaczynały pożerać się nawzajem z głodu, przy czym raziły się ogniem buchającym z paszcz, i tak nawykły do pieczystego. Zmoczy kanibalizm doprowadził właśnie do powstania kurdli, gdy prakurdel był to po prostu zmok straszliwie przejedzony. Lecz prakurdel, ze względu na gigantyzm, nie okazał się zwierzęciem sprawnym ewolucyjnie. Miał zwłaszcza trudności w zorientowaniu się, gdzie sam się kończy i gdzie zaczyna się coś innego, nadającego się do spożycia, toteż samożerstwo, poczynając od ogona było zjawiskiem częstym, o czym świadczą paleontologiczne wykopaliska, gdyż prakurdel–samojed ginął, gdy zbytnio się skonsumował, można to stwierdzić na szkielecie.

Potem małe smoki, obawiające się wielkiego, który zaczynał już się kurdlić, podtykały mu rozmyślnie takie egzemplarze, które wskutek długotrwałego tarzania się w porostach mokradłowych, takich jak wymiotnik pospieszny, niezapominajka torsjowa lub żygielnica rychłozwrotna, działały po połknięciu jak emetyk. Były to tak zwane nauzeaki, a nauzaniem zwie się podtykanie zmokowi wymiotnych zmocząt. Niebezpieczeństwo grożące tym zwierzętom było dubeltowe. Zbyt wielki kurdel–odyniec łatwo sam siebie napoczynał na dalekim perymetrze, a zbyt mały, ze względu na zwykłą dalekowzroczność, mógł się w ogóle nie zauważyć, po czym, sądząc, że go nie ma, przestawał żreć i zdychał. W tym miejscu właśnie ewolucyjny los kurdli definitywnie skrzyżował się z ewolucją społeczną Encjan, wywołał bowiem niesłychane skutki, jakich odpowiednika brak w całej Galaktyce.

W swoim eolicie, czyli epoce kamiennej oddawali Praencjanie cześć kurdlom jako istotom boskim, choć plugawym. Stąd symbolika kurdlowa weszła trwale do arsenału ich mitologii oraz legend i podań archaicznych; stąd wzięła się też późniejsza nazwa państwa jako kurdelstwa. Już wtedy zdarzało się, że kurdel łykał człowieka, więc Praencjanie, by uniknąć takiej śmierci, smarowali się w błotnych ostępach pastą wytwarzaną z roślin, podkradanych małym nauzeakom, wypatrzyli bowiem, w jakich roślinach tarza się takie bydlę, zanim podłoży się kurdlowi jako przynęta zniechęcająca do kanibalizmu. Ten, kto połknięty przez kurdla, opuszczał potwora cały, był otaczany szczególną czcią jako tak zwany Połykanin, więc gdy składano kurdlom ludzkie ofiary, smarowano je przy rytualnych pieniach pastą, tak że kurdel wprawdzie przyjmował ofiarę, lecz rychło zwracał ją z niesmakiem. Czy jednak zawsze tak postępowano, nie jest całkiem pewne. Podobno wytypowani nacierali się na własną rękę nielegalnie zdobytym wywarem mdlących ziół, nabywanych od plemiennych szamanów, co miało doprowadzić do powszechnej korupcji, bo w niektórych okolicach zwrócenie ofiary przez kurdla uchodziło za niedobrą wróżbę Lecz w innych znów regionach Połykanin sam był szamanem albo i wodzem, skąd poszedł obyczaj, że kandydat na wodza musi dać się połknąć kurdlowi. Ten pasaż uchodził za formę rytualnej inicjacji. Kto nie chciał dać się połknąć wskutek małoduszności, nie mógł liczyć na żaden poważniejszy urząd w gminie. Praencjanie, żyjący na zabłociach, zwali się już wtedy Człakami. Ich wierzenia były z naszego stanowisko bardzo dziwne. Najwyższą czcią otaczali kurdla, co sam się zżerał, w domniemaniu, że samojedztwo jest podniesieniem do potęgi (skoro kurdel jako istota boska wypełnia się są mym sobą, zostaje bóstwem do kwadratu). Olimp człackiej starożytności był gęsto zamieszkany, ze względu na wielość form kurdla i jego losów. Tak np. głodujący kurdel robi się coraz mniejszy i coraz bardziej zły, i to jest kurdel skundlony czyli kundrel. Powstają z nich kurdeludki, i to one, a nie sąsiedzi, zanieczyszczają po nocy obejście. A kukurdel to jest taki kurdel, który zjadł kundrla i rozeźlił się przez to, lecz nie zmalał. Czatuje on na wędrowców i zadaje im zagadki których nie można rozwiązać, bo nie można go zrozumieć mówi bowiem bardzo niewyraźnie. We wczesnym średniowieczu uznawali Człakowie nazwę „kurdel” za świętą i niewymawialną, nadając potworom imiona zastępcze jak Doerdel, Brrrdl, Merdel itp. Ich mity bohaterskie prawią o dzielnych, co się wkurdlili i wykurdlili za sprawą czarów, stąd poszła nawet herezja, która odwróciła znaki dotychczasowe wiary i ogłosiła kurdla wcieleniem wszelkiego zła i ohydy jednym słowem — monstrum rodem z piekieł (wejścia ich miały stanowić kratery wulkanów). Ponieważ średniowiecze trwało w Ęncji osiem razy dłużej niż na Ziemi, miało to ważne skutki dla rozwoju człackiej kultury. Laicyzacja rozpoczęła się w okresie wielkiego głodu, od polowań na kurdle, kiedy to grupa wojowników z dzirytami i włóczniami (ale były składane, żeby nie stanęły kurdlowi w gardle), mając pochowane za pazuchą torebki i mieszki z zielem womitalnyrn, dawała się pochłonąć, i nasmarowawszy się w żołądku owym ekstraktem, dźgała jego organy wewnętrzne, aż zaczynało mu się robić niedobrze i dostawał kolek. Niekiedy kurdel wydalał myśliwych przedwcześnie, niekiedy padał ginąc razem z nimi, to znów ginął wprawdzie, ale udawało im się wyjść na światło dzienne. Gatunek tak zagrożony począł ulegać dziwnym postaciom mimikry, były np. kurdle, które porastały trawą, a nawet ponoć krzewami i wyglądały jak kurhany, czyli mogiły człackich przodków, i stawały się dzięki temu nietykalne. Lecz nauce nie udało się ustalić, czy podania te zawierają źdźbło prawdy.

Uczyniłbym rozsądnie, nie odrywając się w lekturze od „Dziejów Encji” w wersji kurdlandzkiego uczonego, ale w tylu miejscach pomstował na historyków luzańskich, opatrując ich nazwiska epitetami nędznych łgarzy, falsyfikatorów i potwornych demonów, aż zachciało mi się dowiedzieć, czym wywoływali takie wybuchy gniewu, i wyszukawszy kitka ich dzieł, odłożyłem tom, założywszy go w doczytanym miejscu łyżeczką, bo nie miałem, pod ręką nic innego. Najpierw otwarłem „Historię zmistyfikowaną”, bo to była książka najcieńsza ze wszystkich. Napisał ją luzański kurdlolog Arg Quarg Tralaqsarg. Dowiedziałem się od niego, że żadnych zmoków, zmocząt ani smoków nigdy na Encji nie było. Są to prastare bajędy, bezkrytycznie przejęte przez poważny odłam nauki kurdlandzkiej, z przyczyn całkowicie pozanaukowych. Nie było też tam żadnych ogniem ziejących zwierząt. Były po prostu na błotach osobno błędne ogniki samozapalającego się metanu i osobno ziemnowodne płazy, jako też podbłotne wulkany, zwane pospolicie bulkanami, które, zwykła rzecz, wybuchały i gulgotały od czasu do czasu, co w ciemnych umysłach krajowców przemieniło się w straszliwe walki pyrozaurów i co potem usiłowali zracjonalizować czyli uzgodnić z teorią ewolucji Cipcirwina uczeni ze szkoły paletyńskiej, subwencjonowani przez ministerstwo propagandy kurdlandzkiej, albowiem Przewodniczącemu zależy na dobrej reputacji nacjomobilizmu także poza granicami państwochodu.

Lecz autor ten polemizował z innym, Quickxakiem, sięgnąłem więc po jego pracę paleontologiczną i znalazłem podany w niej cały cykl przemian miazgi pokarmowej w żołądku kurdla (właściwie w żołądkach, bo jest ich coś sześć), czyli tak zwany cykl Grepsa, oraz tablice z widmami spektralnymi wykonanych laboratoryjnie doświadczeń nad owym samozapłonem, z których wynikało, że kurdel z niedokwasotą produkuje wyziewy palące się jasnym pomarańczowym płomieniem, natomiast gdy ma nadkwasotę i dręczy go zgaga, zionie ogniem sinofioletowym, a jeśli uprzednio spożył w nadmiarze rośliny zdrewniałe — dymi. Tam się też znajdowały fotografie, przedstawiające osoby, które na własne oczy miały widzieć w kurdlandzkim mateczniku Fyffary okaz żywego prakurdla, jak spał zanurzony w błocie powyżej uszu, wystawiwszy nad powierzchnię trzęsawiska tylko swe zrogowaciałe nozdrza i od czasu do czasu ciężko wzdychał, aż dostał czkawki, wynurzył łeb i zgrzytnął zębami, że iskry poszły, od czego buchnął z paszczy ogniem, przy gromowym odgłosie dwutaktowego diesla. Miało to świadczyć o tym, że nie ocknął się całkowicie, lecz zionął płomieniem przez sen. Wolałbym co prawda ujrzeć zdjęcia tego ziejącego kurdla zamiast zdjęć osób, które go tak dokładnie obserwowały, jednakowoż precyzja opisu była poniekąd zniewalająca. Cóż, kiedy Yx Quasseryx Hetelent, pono pierwszy autorytet planety w zakresie kurdlistyki genetycznej i morfologicznej, wylicza niezbite doświadczenia przemawiające przeciw istnieniu pyrozaurów, przeprowadzone z kurdlami w jego Instytucie. Choć ostrzono im specjalnie zęby szlifierką, choć podawano im do żarcia palony korek i same strączkowe, a nawet usiłowano poić lotnymi, łatwo palnymi cieczami, od eteru po benzynę, żaden nie czknął bodaj najmniejszym nawet płomyczkiem i tylko wskutek nieuwagi spłonął Instytut, bo się zaprószył ogień rozpalony przez zirytowanych zwolenników hipotezy pyrozaurycznej. Hetelent nie wyjawia jednak, zapewne przez lojalność wobec kolegów, czy usiłowali oni tym podpaleniem zniszczyć rezultaty negatywnego eksperymentu, czy wręcz głosić, że podpalaczem był badany kurdel. Co gorsza, tenże Hetelent kwestionuje w ogóle istnienie MIASTODONTÓW, utrzymując, że w żołądku kurdla można utopić się lub skonać od razu z fetoru, a w jego powietrznych miechach też by nikt nie wytrzymał ani przez pięć minut, to zaś, co na organizowanych przez kurdlandzkie biura podróży wycieczkach zwiedzają turyści luzańscy, jest perfidnie spreparowaną makietą, praktycznie bezwonną wsią potemkinowską, podczas gdy każdy, kto zbliżył się na dziesięć kroków do choćby tylko z cicha bekającego kurdla, wie, że oddech jego na tym dystansie zwala z nóg i powoduje astmatyczne duszności. Tak więc podług Hetelenfa nie tylko żadnych ogniowymiotnych smoków nie było na planecie, ale nie istniały też i nie istnieją miastochody. Na tym stwierdzeniu, orzeka, kończy się jego rola jako oddanego poznaniu paleontologa, bo co do reszty, czyli pytania, dlaczego Kurdlandczycy upierają się przy istnieniu istot nie istniejących, powinny zabrać głos pozanaukowe instancje i czynniki. Zdaje się, że głos Hetelenta wywołał burzę polityczną zarówno w Luzanii jak Kurdlandii, bo doszło do nieparlamentarnych interpelacji w miastodontach, do protestacyjnych wieców żołądkowych i do debaty w parlamencie luzańskim, a potem do wymiany not dyplomatycznych zamkniętej oświadczeniem rzecznika luzańskiego, że jego rząd nie kwestionuje faktu zasiedlenia kurdli pod względem bytowym, uczeni zaś, wypowiadający się w tym przedmiocie, czynią to jako osoby prywatne, nie upoważnione do składania wyjaśnień o charakterze programu, wytyczającego, co jako prawda obiektywna decyduje o zagranicznym kursie państwowej polityki.

Porządnie otumaniony tak zasadniczą kontrowersją, wziąłem się na powrót za „Dzieje Encji”, których autorem był Quaquerli, bojąc się”, że jeśli raz stracę jakiś przewodni wątek, utonę w grzęzawisku sprzecznych poglądów naukowych. Drugą część swej monumentalnej monografii poświęca Quaquerli rozumnym mieszkańcom Encji. Przedstawia rzecz dość wyraziście, mianowicie tak, że nie było na planecie jednego tylko gatunku Rozumnych, lecz dwa, mianowicie Dwońcy, oraz Człakowie, czyli Połcie. Z Dwońców powstali Luzanie, a z Człaków — Kurdlandczycy. Jedni i drudzy pochodzili od wielkich bezlotów, toteż byli dość podobni do siebie anatomicznie, natomiast różnili się zasadniczo pod względem umysłowym. Dwońcy odznaczali się lubieżnością, skłonnością do występku oraz ogólnym niedorozwojem duchowym. Natomiast Człakowie rozwijali się jak po maśle. Dlatego, przewidziawszy na setki lat’ naprzód, dzięki rozwijaniu astronomii, że planeta wejdzie w chmury meteorytowe, bo się jej naturalny księżyc rozleci, wchodząc w perturbacyjną strefę Roche’a, Praczłakowie postanowili sporządzić sobie schrony. Na zabłociach, które zamieszkiwali wtedy jeszcze wespół z tępymi Dwońcami, żywiąc ich niekiedy z przyrodzonej litości, nie było jednak możliwe żadne budownictwo, a znów żyjąc z łowiectwa, nie mpgli wędrować na północ, na płaskowyż wulkaniczny, bo ich łowna zwierzyna, kurdle, wyginęłaby tam rychło, zdolna do życia tylko na moczarach i żywiąca się bagiennymi wodorostami. Pobudowali więc sobie jedyne w swoim rodzaju arki Noego, jako ruchome warownie (basztochody) z olbrzymich kości szkieletowych upolowanych kurdli, których tusze spożywali, co było dla nich jedyną szansą ocalenia, bo przed milionami lat rozpadł się był w strefie Roche’a inny, mniejszy księżyc planety i spadał na nią deszczami kamiennych odłamków, zanim powstały jeszcze rozumne Naczelne, i to właśnie wywołało mutacje prakurdli, którym wyrosły na grzbiecie potężne pancerze zeskalającej się krzemionki. Wydzielają ją tak zwane gruczoły przeciwmeteorytowe, które opisał Ququeriqqu, inny badacz kurdlandzki, archeolog, w oparciu o wizerunki zachowane na ścianach jaskiń wulkanicznego płaskowyżu.

Ostatki tych pancernych prakurdli wymierały bowiem, gdy watahy Człaków zapuszczały się w śmiałych wyprawach na płaskowyż i (jak utrzymują Quiqueriqqi oraz Quacquerlack, też archeolog) Człakowie nauczyli się doić te kurdle, bo wydzielina ich dójek krzepła i wlana w foremki dawała bardzo przyzwoitą cegłę silikatową. (Co prawda rzeczoznawcy luzańscy jak jeden mąż zwą to zupełną fantazją, podkreślając, że cegły te pochodzą z ósmego tysiąclecia starożytnej ery i były zwyczajnie wypalane, a nie wydojone).

Tak więc, gdy rozpoczęły się strumy, czyli opady meteorytów drugiego rozpękłego księżyca Encji, Człakowie mieli już pobudowane warownie na nogach, warownie notabene nie były żywymi zwierzętami, gdyż to jest oszczerczy wymysł tępogłowych Luzanów (czyli Dzwońców). Z natury miłosierni, pozwalali Prapołcie (Człakowie) przebywać Luzanom pod swymi hulajgrodami i w samej rzeczy pod brzusznym dnem każdego koczowała wataha bezdomnych Dwońców. Tutaj muszę dodać, że ta podwójna nomenklatura (Połcie—Dwońcy, Człakowie–Luzanie) wynika z istnienia w samej Kurdlandii dwóch zwalczających się szkół archeologicznych, z których każda dysponuje dziesiątkami argumentów, zniewalających do uznania za właściwą tylko jednej pary nazw, lecz niestety, nie mogą się one z sobą pogodzić. Włóczędzy ci żywili się odpadkami, jakich udzielali im z warownego kurdla zacni Człakowie. Utrzymując się z owej jałmużny, biegając w ochronnym cieniu kurdla, dorobili się ci Dwońcy miana Luzanów, że niby chodzili luzem, w przeciwieństwie do człackich załóg. Ale i Kurdlandczykom nie żyło się wtedy słodko, bo pracowali od świtu do nocy jak na galerach, poruszając setnym zbiorowym wysiłkiem olbrzymie gnaty, uruchamiając nogi ich warowni. Tym pracom galerniczym na dobre położył kres dopiero Przewodniczący, który osobiście wymyślił bioinżynierię. Pouczył swych maluczkich pobratymców, jak należy syntetyzować pod jego przewodem małe kurdlęta i hodować je hormonami wzrostowymi, co uczyniono ze znakomitym skutkiem. W ten sposób powstały syntekurdle, a z nich współczesne miastodonty, znakomicie urządzone, skanalizowane, komfortowe i schludne, jako grody chodzące i dbające o swych lokatorów. Każdy może sobie wychodzić na spacer lub za inną potrzebą z rodzimego kurdla, a potem wraca tak, jak się wraca do domu. Wprawdzie strumy się od dawna skończyły, cóż jednak może być wygodniejszego nad luksusowy basztomobil, w którym zimą jest ciepło, latem nie ma upału, w którym podróżuje się wygodnie, w swojskim otoczeniu, poznając ojczysty kraj we wszystkich kierunkach? Co się tyczy przepustek i paszportów, uprawniających do czasowego opuszczenia kurdla, okazały się niezbędne z czysto administracyjnych powodów, żeby nikt nie musiał się tłoczyć u wejść i wyjść. Paszportyzacja okazała się ponadto konieczna, bo nikczemni Luzanie, zamiast okazywać Kurdlandczykom dozgonną wdzięczność za uratowanie życia podczas strumów, przebierali się za Człaków i udając powracających z przechadzki prawowitych mieszkańców miastodonta, dostawali się doń, żeby siać zamęt i demoralizację, zwłaszcza w szeregach niedoświadczonej młodzieży, wmawiając jej, jakoby życiowe warunki poza kurdlem były lepsze. Po kilku wiekach, nakradłszy się i narabowawszy ile wlazło, Luzanie opuścili zabłocia i pobudowali sobie sadyby na płaskowyżu północy, gdzie przy zaniku aktywności sejsmicznej utworzyli własne państwo, pod każdym względem gorsze od kurdlestwa. Tymczasem błocean cofał się i na podmokłych obszarach okrzepł Kurdlistan, a na graniczącym z nim płaskowyżu Cesarstwo Luzańskie, które potem stało się republiką. Do wytyczenia granic doszło około 900 lat przed nową erą. Rzecz ciekawa, wojny w stylu ziemskim, z wyraźnymi frontami i ruchami wojskowych zastępów, trwały na Encji zaledwie trzysta lat. Zarzucono je na rzecz walki ciągłej, lecz nie tak jawnej. Szkodzono sobie wzajem szarpaniem, podjazdami, prowokacjami, sobotażem i dywersją, w czym prym wiodła zawsze Luzania (przypominam, że cytuję uczonych kurdlandzkich). Powstały wtedy w sztabach luzańskich nowe metody zwalczania miastochodów, na przykład przez wszczepianie im piątej nogi, która pełniła rolę piątej kolumny. Chytrość nędzników polegała na tym, że udawali, jakoby nic im nie było wiadomo o mieszkańcach kurdli. Jeśli więc komandosi luzańscy wszczepiali kurdlowi piątą nogą (ten, kto to robi, zwie się mącinogą), jeśli wprowadzali w cielskach kurdli chaos jako tak zwani wichrzyciałacze, smarując np. ogon bydlęcia czymś smacznym, żeby się tam napoczęło, jeśli uprawiali wywrotową robotę, podrzucając pasącym się kurdlom truciznę z balonów, wywołującą tak silne torsje, że kurdel może się wynicować (jest to tak zwane rozkurdlenie), były to ataki oficjalnie wymierzone tylko w zwierzęta. Luzanie nie przyjmowali bowiem do wiadomości ich Budowlanej, syntetycznej genezy i głosili przewrotnie, że żadnej bioinżynierii Przewodniczący nie wymyślił.

Zasadniczą przemianę stosunków przyniósł dopiero wiek XXII, który mniej więcej odpowiada naszemu dziewiętnastemu. Zapoznałem się z tym dzięki trzytomowej pracy profesora doktora habilitowanego, członka Kurdlewskiej Akademii Nauk, Mzizimrqssa. Luzania weszła wtedy na szlak industrializacji, którego to nieszczęścia Kurdlandia uniknęła dzięki pouczeniom Przewodniczącego. Pierwszy impuls dało wynalezienie machiny smakowej, napędzanej płomieniami, jakie namoczony i podrażniony tym smok wyrzuca z paszczęki. Co majętniejsi Luzanie jęli sprzedawać włości i lokować środki w ogniotrwałych kurdlach. Dało to asumpt do hodowli. Wrychle powstały rasy nader ogniodajne i zarazem ogniodojne. Używano ich w hutnictwie do wytopu żelaza, a też do celów ogrzewczych. Kapitalizacja kurdli doprowadziła do wzmożonego popytu na sztuki wysokocieplne i długowieczne, lecz kurdli bezdymnych wyhodować się nie udało. Stada rozmnażały się gwałtownie i po kilkudziesięciu latach doszło do fatalnego zatrucia środowiska. Powstała wtedy idea centralizacji smoków (zwanych już często smogami), bo niewiele potężnych sztuk dymi mniej niż rojowisko maluchów, a stąd już niedaleko było do koncepcji znacjonalizowania wszystkich stad. Był to tak zwany program optymizacji komasacyjnej, lecz część uczonych, zajmujących się obliczaniem, jaki kurdel byłby najekonomiczniejszy, twierdziła, że wszelki kurdel naturalny na nic. Inni głosili ideę Komasata, zarazem ognistego i chędogiego, który pracuje w cyklu zamkniętym, żywi się tym, co sam wydala, po niejakim wzbogaceniu witaminami. Lecz jedne zdychały albo— wściekały się i obaliwszy mury ochronne uciekały do Kurdlandii, inne traciły ogień, a niektóre w trakcie naukowych eksperymentów poczęły się nawet oziębiać do temperatur ujemnych, co miało być wyzyskane w chłodziarstwie, lecz nic z tego nie wyszło, bo powymarzały. Zagroził kryzys energetyczny, akcje towarzystw kurdlich leciały na łeb na szyję, kto mógł, pokątnie chomikował ostatnie smoczki, próbowano na gwałt wybudować wypaśnicę, co by żarła trawę i ze sfermentowanej wytwarzała gaz, ale to się nie udało. Rozpadowi Luzanii zapobiegło dopiero wyzwolenie energii atomowej, dokonane zresztą wielce niezdarnie, jak wszystko, co się robi w tym państwie. Tyle kurdlandzki akademik. A może i więcej, ale sił mi już nie stało do dalszej lektury. Ponieważ dunderował szczególnie na luzańskiego kolegę o nazwisku Pirivitt Piritt, nie referując jego poglądów, lecz wieszając tylko na nim zdechłe psy, a właściwie kurdle, z ciekawości odszukałem niewielką książeczkę tego Luzanina. Tytuł jej brzmiał „Mendosfera czy ety—kosjera”. Zaniepokojony zajrzałem do wielkiego słownika wyrazów obcych i dowiedziałem się, że pierwsze słowo tytułu pochodzi od łacińskiego mendax — kłamca. Na wstępie autor rozprawiał się z kurdlandzką wersją uprzemysłowienia Luzanii. Nazwał ją stekiem złośliwych bredni: żadnej hodowli pyrozaurów nigdy w cesarstwie nie było ( w tym czasie Luzania była jeszcze cesarstwem), ani kapitalizacji smoków, co o tyle zrozumiałe, że nie może być kapitałem to, czego nie ma. Nie było też żadnych prób zastąpienia budownictwa mieszkaniowego hodowlą kurdli (jak utrzymywała strona kurdlandzką) częściowo na licencjach bioinżynierów Przewodniczącego (kurdle — drapacze), a częściowo dzięki grabieży patentów kurdlandzkich. Wszystko to od a do zet miało być propagandą na użytek wewnętrzny, ogłupiającą nieszczęsnych kurdelników–galerników, którym nosa nie wolno wysunąć poza brzuch swego wieloraba, czyli wielozniewoleńca, bo tak powinno się zwać miastodonty. Trudności ani zjawisk kryzysowych nie brakowało wprawdzie w dziejach Luzanii, lecz były nieposiężne dla umysłów zatrzymanych w rozwoju, posiadających naukowe tytuły z nadania, a nie z wiedzy. Pirivitt Piritt wskazywał, że kurdlandzki akademik nie był nawet autentycznym doktorem, lecz nosił czysto honorowy tytuł „doctor honoris causa” i był przez własnych uczniów zwany doktorem kurdlem. To było przynajmniej dosadnie jasne. Natomiast w dalszych rozdziałach polemizował Pirivitt Piritt z etyfikatorami i hedomatykami luzańskimi i mało co z tego mogłem pojąć. Głosił, że nie ma innej drogi dla społeczeństwa jak etyfikacja środowiska, a rzecznicy etyfikacji parcelowanej, którzy proponują umoralniać tylko gmachy i miejsca publiczne, nie zdają sobie sprawy z koszmarnych konsekwencji, które taki krok musiałby za sobą pociągnąć. To, że w całej Galaktyce nie ma ani jednej totalnie zbystrowanej cywilizacji, nie jest żadnym argumentem contra rem, bo jakaś społeczność musi być w niej pierwsza jako najdalej wysforowana w rozwoju i ten los zarazem zaszczytny i ciężki przypadł właśnie w udziale Luzanom, którzy torują tym samym drogę mlecznym braciom w rozumie. Następowały wykresy, tablice, wzory matematyczne i schematy, podobne w mych oczach do hieroglifów. Mając przykre wrażenie, że po przewertowaniu książki o tak dobitnie brzmiącym tytule wiem mniej niż przed jej otwarciem, zabrałem się do szukania jakichś przystępnych opracowań, kompendiów, i to napisanych na Ziemi, boż takie piszą przecież ludzie dla ludzi, swojaków, ale tum dopiero wpadł, wyszperawszy między grzbietami podręcznik tak zwanego kursu zerowego dla doktorantów — historyków luzanistyki. Była to praca zbiorowa coś dwudziestu autorów fachowców, istna chińszczyzna, przynajmniej dla kogoś jak ja, kto nie rozumiał, co czyta, bo jakże mogłem rozumieć, jeśli co chwila pojawiały się łańcuszki wzorów i terminy w rodzaju „szczęścianów”, „entropków”, „antybitów”, EMCI (entropii modułów cyfrowych inteligencji), a pod zachęcającą nazwą „Wyprawy w głąb nauki luzańskiej” krył się całkowicie ciemny dla mnie tekst o organizacjach inspertyzy w grupach półżywych ze wsparciem pozakosmicznym. Okazało się później, że wszystko to miało całkiem zdrowy sens, ale umęczyłem się setnie i nazłościłem, nimem go ogarnął, bo stałem tej nocy nad stertą odrzuconych tomów, patrząc na szeregi nie ruszonych jeszcze na półkach z taką beznadziejną irytacją, jak człowiek, który chce wskoczyć do pędzącego pociągu, bo musi, a zarazem wie, że może przy tym kark skręcić. Rękę obciągał mi potężny tom „Słownika luzano–kurdlandzkiego” i poczułem piekącą chęć, by rąbnąć nim o podłogę, co przyniosłoby mi nie lada ulgę, bo choleryk ze mnie, ale powściągnąwszy się, wziąłem tylko stary, w kącie umieszczony stojak na kapelusze i huknąłem nim jak taranem w drzwi wielkiej szafy z aktami, gdyż były dębowe i tym samym wytrzymałe. Stojak, co prawda trzasnął, ale ustawiłem go przy ścianie tak, żeby odłamane ramiączko oparło się o nią i szkoda nie była widoczna. Mógłby kto pomyśleć, że powinienem te nocne awantury pominąć, skoro wystawiają nie najlepsze świadectwo i moim nerwom, i mej lotności, uważam jednak, że taki krytyk myliłby się grubo, gdyż sposoby, jakimi dochodzi się wiedzy, nie są dla tej wiedzy całkiem obojętne. Połamanie stojaka bardzo dobrze mi zrobiło. Ułagodzony, zabrałem się do szukania lektur, chodząc wzdłuż półek i wybierając to, co wpadło mi w oko, jakkolwiek i ta metoda nie była zbyt mądra, zorientowałem się bowiem poniewczasie, że sięgam po szczególnie ładne, solidnie oprawne tomy, a wszak nie suknia zdobi ciało. Była to niestety przeważnie lektura dla zaawansowanych luzanistów, zdolna przyprawić o rozpacz, bo miałem, czego chciałem — byłem u źródeł, skarbnica wszelkich wiadomości o Encji stała przede mną otworem, i nic nie potrafiłem z nią począć. Kusiło mnie nawet, żeby wyrwać radcę ze snu telefonem o pomoc, ale wstydziłem się, więc otarłszy pot z czoła, a kurz z zabrudzonych rąk, ruszyłem do nowego natarcia. Spuściłem jednak z tonu i wziąłem się za „Wstęp do melioracji epistemicznej”, bo mi zaświtało, że nie będzie miał nic wspólnego z gleboznawstwem i sztucznymi nawozami. Tak też było. Dowiedziałem się, że w XXII wieku popadła Luzania w okropny kryzys, wywołany samozaćmieniem nauki. Najpierw coraz częściej było wiadomo, że badane zjawisko na pewno już ktoś, kiedyś dokładnie przebadał, nie wiadomo było tylko, gdzie tych badań szukać. Specjalizacja naukowa rozdrabniała się w postępie geometrycznym i główną przypadłością komputerów, a budowano już megatonowe, stało się tak zwane chroniczne zaparcie informacyjne. Obliczono, że za jakieś pięćdziesiąt lat nie będzie już żadnych innych komputerów uniwersyteckich jak tylko tropicielskie, czyli poszukujące w mikrozespołach i przemyślnicach całej planety, GDZIE, w jakim zaułku, której pamięci maszynowej, tkwi wiadomość o tym, co jest kluczowe dla prowadzonych badań. Nadrabiając wiekowe zaległości, w szalonym tempie rozwijała się ignorantyka, czyli wiedza o aktualnej niewiedzy, dyscyplina do niedawna pogardzana aż do zupełnego zignorowania (ignorowaniem niewiedzy zajmowała się gałąź pokrewna, lecz osobna, mianowicie ignorantystyka). A przecież porządnie wiedzieć, czego się nie wie, to już dowiedzieć się niejednego o wiedzy przyszłej, i od tej strony zrastała się ta gałąź z futurologią. Drogiści mierzyli długość drogi, jaką poszukiwawczy impuls musiał przemierzyć, ażeby dopaść szukanej informacji, a była już taka, że przeciętnie wypadało czekać na cenne znalezisko pół roku, aczkolwiek ten impuls poruszał się z chyżością światła. Jeśliby szlak labiryntowych tropień wewnątrz zawłaszczonych dóbr wiedzy miał się przedłużać nadal w obecnym tempie, to następnemu pokoleniu fachowców przyszłoby czekać po 15 do 16 lat, nim świetlnie gnająca sfora sygnałów–odnajdywaczy zdoła im zgromadzić pełną bibliografię do zamierzonego przedsięwzięcia. Ale, jak mówił u nas Einstein, nikt się nie drapie, jeśli go nie swędzi, powstała więc najpierw domena ekspertów szukanistyki, a potem tak zwanych inspertów, bo potrzeba powołała do bytu teorię odkryć zakrytych, czyli zaćmionych innymi odkryciami. Tak powstała Ariadnologia Ogólna (General Ariadnology) i rozpoczęła się Era Wypraw w Głąb Nauki. Tych właśnie, co je planowali, zwą inspertami. Pomogło to trochę, ale na krótko, bo insperci, też przecie uczeni, chwycili się teorii inspertyzy z działami labiryntyki, labiryntystyki (a one są tak różne jak statyka i statystyka), labiryntografii okólnej i krótkozwartej, jako też labiryntolabiryntyki. Ta ostatnia to ariadnistyka pozakosmiczna, podobno dziedzina wielce ciekawa, traktuje bowiem istniejący Wszechświat jako rodzaj małego regału czy półeczki w olbrzymiej bibliotece, która nie może wprawdzie istnieć realnie, lecz nie ma to poważnego znaczenią, teoretyków nie mogą bowiem interesować banalne, bo fizyczne” granice, które świat nakłada na Insplorację, czyli Pierwsze Wgłobienie Samożercze Poznania. A to, ponieważ ta straszliwa ariadnistyka przewidywała nieskończoną ilość następnych takich wgłobień (poszukiwanie danych, poszukiwanie danych o poszukiwaniu danych, i tak dalej aż do zbiorów mocy pozaskończonej Continuum).

Ciekawe, nieprawdaż? Dobrze się złożyło, że miałem przy sobie dwie paczki proszków na ból głowy. Ariadnistyka postulowała nieskończenie wielowymiarową niemetryczną przestrzeń informacyjno–entropijną i zapanowała powszechna, triumfalna radość, gdy się dało udowodnić, że ta przestrzeń jest doskonale kongruentna z Panem Bogiem, który w ten sposób przynajmniej został definicyjnie ogarnięty w swojej Wszechwiedzy Wszechmocnej, l jeszcze się pokazało stąd, że kreowany świat odłącza się od takiej quasi–bożej przestrzeni niczym maciupeńki bąbelek i staje się z nią nigdziestyczny, i że inaczej być nawet nie może. Nader osobliwe skutki miało to finalne zmatematyzowanie Bożej esencji, jako systemu Wszechwiedzy, rozumie się całkowicie abstrakcyjnego, więc to nie był jakiś obraz Boga jako osoby, lecz. topologicznie doskonałe Domknięcie Jego atrybutów. Okazało się przy tym, że owa pozaskończona przestrzeń ma granice, ale że nie mieści się w nich nic realnego, a w szczególności Kosmos. Jak nietrudno się domyślić, żadna religijna ortodoksja nie przyjęła tego dowodu do’ wiadomości. Ów transfinalny przestwór okazał się niezwykle ciekawym obiektem badań, lecz nie wniosły one nic praktycznego w epistemę, bo szło o układ wszechwiedzący, a zatem taki, w którym niczego szukać jako informacji nie trzeba, a nawet nie można. (Mówiąc w silnym, naiwnym uproszczeniu, wszechwiedza jest jednocześnie założeniem i własnością tego zdumiewającego tworu myśli abstrakcyjnej i nigdzie się .z rzeczywistym Kosmosem nie przecina). Było więc tak, jakby ktoś, zgubiwszy w mieszkaniu łyżeczką, nie mogąc zapodzianej znaleźć od ręki zabrał się do rzeczy z takim rozrpachem, —że zbudowałby idealny porządek poszukiwań nieomylnych, który oczywiście musi być od razu systemem Wszechznalezienia, wobec tego nie może niczego orzec w kwesty łyżeczki,, jako zupełnie trywialnej. Znalezistyka ma się do szukanistyki mniej więcej tak, jak matematyka czysta do stosowanej. Ten podział ariadnologii ogólnej na użytkową i abstrakcyjną pogorszył sytuację, bo im który ariadnolog był potężniejszy umysłem, tym bardziej się interesował własnościami Wszech—znaleziska i tym mniej banalnym gmeraniem we wnętrznościach sztucznej pamięci planetarnej, zatłoczonego magazynu wiedzy. Toteż kryzys zdawał się nieuleczalny, jednakowoż Luzanie pozbyli się go, właśnie się go pozbyli, a nie przezwyciężyli na obranej drodze, wylali bowiem kąpiel razem z dzieckiem, czyli udało im się pozbyć ze wszystkim samej nauki — przynajmniej w tym rodzaju, jaki znamy. Na Encji nie ma już od stu kilkudziesięciu lat uczonych, są jedynie uczący się od wykładowców, a ci wykładowcy to już nawet nie spotęgowane maszyny cyfrowe, lecz bystry. Zrozumienie bystrologii kosztowało mnie sześć bezsennych nocy, w których dawałem memu biednemu mózgowi ostrogi litrami kawy. Bystry to elementy logiczne, niewidzialne gołym okiem, bo wielkości dużych molekuł, sporządzane przez inne bystry metodą przypominającą poniekąd powstawanie białek w żywym organizmie, ale mniejsza o stronę techniczną. Ten przewrót był dla uczonych luzańskich niezmiernie bolesny i całe kadry kończyły nieraz samobójstwem, kiedy się wyjawiało, że pisanie prac magisterskich ani nawet habilitacyjnych nie ma już najmniejszego sensu, i że najmędrszy doktorant czy profesorant jest w sytuacji tego, kto usiłuje przy pomocy krzemiennego ciosaka produkować krzemienne noże, podczas gdy odpowiednie maszyny produkują tysiąc razy lepsze noże z hartowanej stali. Doszło zarażam do tak zwanego unicestwienia empirii, a tym samym do likwidacji wszystkich rodzajów eksperymentu laboratoryjnego czy polowego. Nie trzeba przeprowadzać żadnych doświadczeń realnie, ponieważ każde może wykonać odpowiedni układ bystroniczny in abstracto, to znaczy wymodelować cyfrowo, analogowo czy jak tam jeszcze inaczej to właśnie doświadczenie, i to z chyżością światła, tak że nie trzeba czekać, aż gdzieś wzrośnie jakaś dąbrowa nad ruczajem, żeby zbadać jej wpływ na mikroklimat, bo to, co trwałoby sto lat, bystry zrobią w mgnieniu oka. Mgnienie oka jest dla nich zresztą cholernie długim czasem, bo trwa ono bodaj jedną dziesiątą sekundy, a im wystarczy jedna milionowa. Lecz i te zbystrowane eksperymenty robiono tylko początkowo, niejako wskutek bezwładności dotychczasowych nawyków oraz zgodnie z tradycją. Mikroklimat bada się wszak zawsze w jakimś celu; dość tedy określić ów cel, nie troszcząc się o etapy pośrednie, i tym zajmują się celiści, dawniej zwani teleonomami. Należy zaznaczyć, że cel może być zupełnie kretyński, na przykład jako żądanie, ażeby jednego dnia padały deszcze koloru zielonego, a drugiego — bladocytrynowe albo żeby ponadto każdemu sekundowało powstanie tęczy, lub żeby piżama pieściwymi dotknięciami materiału usypiała w łóżku, i żeby rano o właściwej porze budziła subtelnym masażykiem, gdyż cały cykl produkcyjny takich nocnych strojów albo takich opadów atmosferycznych zostanie samoczynnie opracowany i wdrożony. A jeśli ktoś jest ciekaw, jak to się dzieje, zapisze się na oczywiście zbystrowany poliwersytet, gdzie najpierw wyjaśnią mu nauczaki, jakie pytania ma zadawać, bo na głupie pytania nie ma mądrej odpowiedzi, i po ukończeniu kursu pytanistyki może dowiadywać się o tym, co go interesuje, lecz nie jest to żaden fach, a tylko coś W rodzaju hobby. Pytania tworzą tak zwaną hierarchię piramidalną —albo może piramidę hierarchiczną, bo nie spamiętałem tego dokładnie, i ta hierarchia ma tak zwany poziom Tiutiquotzitoka, zwany też barierą graniczną, bo powyżej tego poziomu nikt nie może już zrozumieć ani pytania, ani odpowiedzi, przede wszystkim dlatego, ponieważ musiałby całe życie poświęcić temu jednemu pytaniu i tej jednej replice, i też byłoby tego nie dość, skoro umysłowe siły słabną z wiekiem, a tu winny by rosnąć nieustannie co najmniej przez sto a to i trzysta lat. Umrze więc, nim się porządnie spyta i uczciwie się dowie, czego chciał. Natomiast rezultaty praktyczne pytań stawianych powyżej bariery Tiutiquotzitoka można użytkować, i nie jest to nic nadzwyczajnego ani pierwszego na świecie, bo jak wyjaśnia rzecz nauczak TITIPIO 84931109, w swojej popularnej broszurce przeznaczonej dla szkół podstawowych, jedząc placek z żytniej mąki, nie trzeba znać ani historii powstania żyta i sposobów jego uprawy, ani teorii z praktyką piekarni—ctwa, tylko wbija się zęby w placek i już. Tak więc nauka pogrążyła się w ciężkiej żałobie po samej sobie, co zresztą nie obeszło specjalnie społeczności luzańskiej, bo choć zawdzięczała nauce rozkwit cywilizacyjny, miała ten rozkwit uczonym coraz bardziej za złe, więc i samej nauki dość, a teraz dzięki Bogu wyglądało na to, że nikt nie będzie już mógł wynosić się nad innych wiedzą jako docent habilitowany, co wielce kontentowało demokratycznie nastrojonych szarych obywateli. Rozum nie był do luftu, lecz stanowił coś, czym można się prywatnie radować, niby gładką cerą bez piegów, która, jak wiadomo, nigdzie nie użycza specjalnych przywilejów społecznych. Kto chciał, mógł naturalnie uprawiać naukę po staremu, bo to był nieszkodliwy konik niczym budowanie pałaców z pudełek po zapałkach lub puszczanie latawców. Podobno i dziś nie brak w Luzanii osób, które oddają się ze świętym zapałem tej zdziecinniałej niejako działalności, w potajemnej nadziei, że uda im się odkryć coś, co zakasuje całą bystronikę, lecz są to mrzonki biedaków, którym nie przyszło się urodzić w zamierzchłych wiekach, kiedy pewno staliby się miejscowymi Newtonami bądź Darwinami. Od zlikwidowania tradycyjnej nauki zaczęła się właśnie w Położeniach Zesupłanych budowa syntetycznej kultury, czyli syntury. Co prawda w tej kwestii nie ma zgody historyków. (Historycy są nadal ludźmi, to jest, chcę rzec, Encjanami, bo nie udało się zautomatyzować humanistyki, nie żeby była taka niedościgle zawiła, na odwrót, przez to, że jest tak niespójna i nielogiczna, pełna dowolnych wymysłów, stanowiących chlubę humanistycznych prądów i szkół, toteż nie można jej przekazać układom logicznym, bo zaraz dostają zaparcia albo rozsypkowej wysypki). Jedni, jak Otottotz twierdzą, że syntura powstała dla protezowania kultury naturalnej, gdy ta konała przywalona powszechnym dobrobytem, i to samo utrzymuje wielu synturologów, lecz inni jak Tziotziupirr albo Quixiqokx powiadają, że było z tym jak z powietrzem i próżnią: bystry wkraczały wszędzie tam, gdzie mogły wkroczyć, bo się tworzyły puste miejsca. Nazywają to naturalnym gradientem ewolucji sztucznego środowiska, co po prostu znaczy, że jak natura nie znosi próżni, tak też nie znosi jej kultura, a gdy rozpadały się więzi społeczne, dobre obyczaje, moralność, gdy padały bariery wiekowych zakazów religijnych i legislacyjnych, gdy już każdy od razu mógł mieć, cokolwiek mu się tylko zachciało, ostatnią godną jeszcze pożądania rzeczą stało się robić bliźniemu, co mu niemiłe albo nawet okropne, ponieważ ten bliźni się bronił i stawiany opór był pikantną przyprawą zaostrzającą apetyt lub nawet głównym celem łaknień, natomiast posięście wszelkich innych dóbr albo usług straciło jakąkolwiek wartość. Co zbyt łatwe, to nic nie warte. Kiedy kto ma osiemnaście ubrań, może się miło przebierać co dnia w inne, ale będąc posiadaczem dziesięciu milionów, nie ma się z nich nic oprócz fatygi. Tylko małym dzieciom wydaje się, że mieszkać na górze sporządzonej z samej czekolady byłoby wspaniałe. Satysfakcja kończy się bólami brzucha. Tym sposobem na wyżynnym poziomie powszechnego dobrobytu odrodził się stan powszechnego zagrożenia, bo cóż to za uciecha mieć wszystko i bawić się tym ze świadomością, że w każdej chwili można dostać pałką w łeb lub znaleźć się w piwnicy jegomościa, gustującego w bardziej wyrafinowanym zadawaniu mąk. Bystry zareagowały więc na ów stan rzeczy, albowiem policja uległa zbystrowaniu bardzo wcześnie, i tak właśnie syntura poczęła pełnić funkcje opiekuńczo–osłonowe, a potem przejęła patronat nad losami wszystkich żyjących. Muszę wyznać, że ta sprawa — korzeni syn—tury — wydała mi się najniezwyklejsza ze wszystkiego, czegom się dotąd dowiedział. Wygląda na to, przynajmniej z historycznego doświadczenia Luzanów, że kiedy się zapoczątkuje narodziny inteligencji w życiowym środowisku, kiedy się tę inteligencję przeflancuje z głów do maszyn, kiedy później po maszynach jak po mamutach i prymitywnych gadach odziedziczą ją molekuły, kiedy te molekuły, doskonaląc następne generacje zmyślnych molekuł, przekroczą tak zwany próg Squarcka, czyli ich intelektualna gęstość znacznie przekroczy umysłową gęstość mózgu ludzkiego, tak że w objętości ziarnka piasku będzie tkwiła psychiczna moc nie to żeby jednego docenta, lecz stu fakultetów wraz z radą wydziałową, żaden diabeł już nie wyzna się, kto kim powoduje — ludzie bystrami czy bystry ludźmi. I nie chodzi przy tym wcale o jakieś bunty maszyn, o te powstania robotów, którymi kiedyś straszyli nas niedokształceni dziennikarze podczas mody na futurologię dla mas, lecz o proces zupełnie innego rzędu i znaczenia. Bystry akurat tak samo się buntują jak zboże rosnące w polu czy mikroby na agarowej pożywce. One dalej bardzo sprawnie robią to, do czego je przeznaczono, ale robią to coraz lepiej, i przez to właśnie po jakimś czasie zaczynają robić to tak świetnie, jak się tego nikt nie mógł domyślać na początku. Niby od dawna było wiadomo, że cały plan człowieka razem z całym przedsiębiorstwem budowlanym, które ten plan zrealizuje, tkwi w niedostrzegalnej gołym’ okiem główce plemnika, ale nikt nie przypuszczał, żeby stamtąd można było wziąć produkcyjne licencje dla zmolekularyzowania rozumu, aczkolwiek każdy niby wiedział po ukończeniu szkoły, że jego mózg w całości mieścił się przed przyjściem na świat właśnie w niewidzialnym okruszku cząsteczkowym ojcowskiego spermatocytu. Co oznaczało, że będzie można przejąć te metody produkcji w takiej samej masowej skali, w jakiej jądra wytwarzają miliardy i miliardy plemników, bez wszelkiego nadzoru, planowania, bez fabryk, biur projektowych, załóg robotniczych i tak dalej. Tym bardziej więc nikt nie wierzył, że te jakieś bystry uzyskają nad ludźmi wyższość, nie żeby miały ich zdominować zastraszeniem czy siłą, ale tak, jak rada wydziałowa złożona z samych doktorów podwójnie habilitowanych góruje nad pędrakiem w krótkich majtkach. On tej zbiorowej mądrości nie zrozumie, żeby nie wiedzieć co. A gdyby nawet był królewięciem i wydawał jej rozkazy, a ona słuchała go podług najlepszych chęci, to przecież efekty tego posłuchu nie będą się pokrywały z jego dziecinnymi oczekiwaniami, jeśliby, dajmy na to, życzył sobie, żeby mu umożliwiono latanie. Owszem, będzie latał, ale nie na ten bajkowy sposób, jaki pewno sobie wystawiał, nie na dywanie latającym, lecz w jakichś odrzutowcach, balonach, rakietach, ponieważ największa nawet mądrość może sprawić to tylko, co jest możliwe w realnym świecie. Więc z jednej strony spełnią się rojenia tego szczeniaka, a z drugiej owo ziszczenie będzie mu każdorazowo zaskoczeniem. Mędrcy może by mu w końcu jakoś wytłumaczyli, dlaczego nie tą drogą doszli do celu, jaki im wskazał, boż malec dorośnie i będzie mógł pobierać u nich nauki, ale środowisko rozumniejsze od swych mieszkańców nie może im wyjaśnić tego, czego nie pochwycą, bo aby nazwać wreszcie rzecz po imieniu, są na to za głupi. Te dalekie skutki rozwoju cyfroniki, uwieńczone wreszcie narodzinami bystroniki, są dla naturalnej dumy istot rozumnych nadzwyczaj niemiłe. Cóż jednak robić! Samiście chcieli, no to macie. I nie to macie, czegoście się naiwnie obawiali —— nieposłuchu, rewolty, wzięcia za łeb przez stalowe monstra i potwory, przez jakieś zdziczałe czy żądne władzy komputeraki i komputerzyska, ale przemieszczony z głów w otoczenie, utysiąckrotniony w trakcie przeprowadzki rozum w ekstrakcie molekularnym zachowuje się poniekąd tak samo, jak łan zboża czy plemniki. Nie jest on żadną osobą, lecz podczas gdy powstałe w walce o swój byt zboże, ameby czy koty troszczą się o samozachowanie, czyli o siebie, a hodowcom służą tylko ubocznie, bo nadają się do spożycia jak zboże lub do zabawy jak kotki, zbystrzone środowisko dba najpierw o ludzi, a o siebie tylko podług niezbędnego minimum samozachowawczości, boż gdyby nie dbało o siebie wcale, to wrychle uległoby zniszczeniu, po prostu by się rozpadło.

Czy można kierować ewolucją bystrów? Można, pewno że można, ale nie ze wszystkim dowolnie, podług tego co przyjdzie do głowy, tak samo jak można hodować różne odmiany zboża jarego czy ozimego, ale nie można sprawić, żeby z kłosów sypały się dynie. A z bystrami ten jeszcze szkopuł, że ich prospektywne przemiany zależą od miprów, mikroprogramatorów, a mipry od kodkodaków, kodów koherencyjnie dawkowanych, a kodkodaki już nie pamiętam od czego. Kiedy się uruchamia pewien rozwój, nadaje się temu, co powstaje, autonomię w nie znanych z góry granicach, jakby się powoziło końmi, które słuchają lejców i bata i galopują posłusznie, wcale się nie narowiąc, lecz będą właśnie gnały coraz prędzej, i droga, jaką was powiozą, będzie wam coraz bardziej nie znana, a różnica tylko ta, że końmi można zawrócić, a cywilizacją nie bardzo.

To znaczy — w zasadzie można by i Luzanie mogli, rzecz jasna, zlikwidować swoje bystry, zrenaturyzować swe życiowe środowisko, ale byłoby to niewyobrażalną w skutkach katastrofą, gorszą, niż gdyby na Ziemi naraz wysadzić w powietrze wszystkie elektrownie, spalić biblioteki, rozpędzić inżynierów i uczonych z lekarzami — czyż warto opisywać konsekwencje takiego powrotu do Natury?


* * *

Przesypiałem dni, a nocami ślęczałem w archiwach Emeszetu. Całkiem nieźle się tam urządziłem. W biurku trzymałem maszynkę do kawy, cukier, mydło, ręcznik, filiżankę, tylko łyżeczka gdzieś mi się zapodziała i mieszałem kawę trzonkiem szczoteczki do zębów, bo wciąż zapominałem przynieść inną, mając głowę zatkaną masą wiadomości, których nie próbowałem nawet uporządkować, ale zauważyłem, że o wysokich sprawach Encji niby coś już wiem, natomiast o rzeczach zwykłych wciąż nic, bo luzańskie źródła zaprzeczały kurdlandzkim i na odwrót. Siedziałem w środku dużego miasta, a całkiem jak Robinson Crusoe na bezludziu. Przez dwa dni studiowałem anatomię i mitografię kurdla. Ma on ogromne miechy pławnikowe po obu stronach płuc i ten, kim się kurdel udławi, może się dostać do tych miechów, Podobno jest tam miejsce dla trzydziestu chłopa z każdego boku. Ponoć kiedyś kurdle były tresowane i używane jako zwierzęta do walki, jak bitewne słonie. Niektóre człackie plemiona uważały wulkany za beznogie kurdle i być może stąd się wzięły podania o pyrozaurach, boż wulkany dymią. Ciekawe, że nawet w podręcznikach anatomii wciąż trafiały się zachwyty nad Przewodniczącym, a zaraz po nich potępienia Luzanów. Ciekawsza była mitografia. Odpowiednikiem naszego świętego Graala był święty kurdel, a pierwsze kosmogonie Człaków utrzymywały, że Kosmos jest zbudowany na podobieństwo i obraz superkurdla, zwanego też superdlem. Najwyższy kapłan, który zanosił do niego modły, miał godność kurdynała. Sporo było w tym i niezrozumiałości. Rycerzy wyruszających na poszukiwanie świętego kurdla zwano żołądkowcami. Czyżby szukali kurdla, siedząc w jego żołądku? Ale czy można przykładać zwykłe miary do myślenia mitologicznego? Dopadłem nawet stosu kulinarnych przepisów na pieczone smoki, tak zwane przysmaki. Z drugiej strony prawie na pewno żadnych smoków nie było. Czyżby wchodziła w grę metafizyka transsubstancjacji? Na grzbietach przewertowanych już książek robiłem kredą znaki, żeby do nich nie wracać. Wciąż miałem i tak wrażenie, że grzęznę w rozmaitych drobiazgach i głupstwach. Długie nogi potworów błotnych nazywali Połcie nie kończynami, lecz nieskończynami. Niegdyś istniała sekta tak zwanych kaudytów, którzy mierzyli długość ogona kurdla i wróżyli z niej łowiecką pomyślność. Coś się z tej tradycji zachowało, skoro do dziś istnieje godność doktora honoris caudae. Ale ostatecznie mógł to być też zwykły błąd drukarski. Przewodniczący, jak piszą jego apologeci, ściągnął kurdla z nieba na ziemię w ramach laicyzacji i udostępnił go swym ziomkom. Ponieważ wulkany uchodziły za beznogie kurdle, wyrywanie nóg stanowiło akt beatyfikacji. Niechaj to pojmie, kto potrafi. Podobno luzańscy agenci przebrani za Człaków wkradają się do zamieszkanych kurdli, są to tak zwani Nibypołcie. Wiarołomcom tym udaje się niekiedy wszcząć zamieszki wśród jednostek przesiedlonych karnie w tylne regiony miastodonta — nazywa się ich ozadnikami i stanowią element niepewny, a nawet wsteczny (z uwagi na miejsce zamieszkania). Szczególną niejasnością odznaczała się kwestia wścieklizny kurdli, bo uchodziła podług Luzan za irredentę polityczną, a podług rzeczników kurdlandzkich za skutek sabotażu. Długo nie mogłem się połapać w tym rozgardiaszu, bo nie znałem doktryny politycznej Człaków, a nie znałem jej, albowiem jakiś bałwan bibliotekarz umieścił cały dział Nacjomobilistyki razem z Automobilistyka pod hasłem Transport i Komunikacja Miejska; ja natomiast szukałem pod „Doktryny Polityczne”, „Polityczne doktryny”, „Ideologie” i tak dalej. Na właściwe regały natrafiłem zupełnie przypadkowo, kiedy potrzebny mi był bardzo gruby i ciężki tom do wygładzenia spodni, bom je czasem zdejmował dla wygody i dostrzegłem, jak są pomięte, a trudno było chodzić do Ministerstwa z żelazkiem i deską do prasowania. Bynajmniej nie Przewodniczący wynalazł ideę państwochodową, lecz osiemnastowieczny społecznik Xarbargsar, który opisał w swoim dziele idealne państwo jako Powszechny Splot Szczęściarzy, w skrócie PSS, a miał ci ten myśliciel przykry mi zwyczaj posługiwania się skrótami ukutych przez siebie terminów, tak że przyszło mi go studiować z kartką w ręku, na której wypisałem sobie te wszystkie skróty, bo inaczej popadałem w kompletny mętlik. Praktycznym urzeczywistnieniem swojej idei Xarbargsar bardzo mało się interesował, uskrzydlony lubymi wizjami Raju na Encji, i dopiero jego cioteczny brat Gęgęx odkrył tożsamość idealnego państwa z idealnym kurdlem. Wzięta w dwa słowa idea polegała na zjednoczeniu przeciwieństw jako Natury F Kultury; Człak został stworzony siłami Natury, toteż tylko na łonie Natury może się czuć naprawdę dobrze; jednakowoż kultura także jest mu niezbędna, w przeciwnym bowiem razie nie różni się dostatecznie od zwierząt. Otóż kur—del, będąc sam zwierzęciem, jest ponad wszelką wątpliwość integralną częścią Natury i chodzi o to, ażeby go skulturalizować, czyli zasiedlić, zmieniając jego pierwotną Animalność, lecz nie zmieniając jego Istoty. Zdaje się, że dobrze oddaję myśli tych dwóch wybitnych krewniaków, od których przejął centralny koncept Przewodniczący. Z zewnątrz naturalny, od środka kulturalny, czy skulturalizowany, miał stać się kurdel podstawową komórką państwa także i ze względu na czcigodną tradycję, mianowicie schedę podań, mitów i rytów, związanych ze strumami i Człakami, z ich arką Noego i tak dalej. Ojcowie nacjomobilizmu postawili jednak sprawę realistycznie, odwracając kurdla do góry nogami, a dokładniej mówiąc nie samego kurdla, lecz stosunek między nim a Człakiem. Dawniej bowiem stanowił istotę wyższą, a oni oddawali mu boską cześć; najeżało go tedy zdesakralizować, ażeby odtąd służył Człakom. Konsekwencją wdrażania tej idei w życie stały się właśnie miastodonty, gminochody, drepartamenty, urbanistyczne wypasy i tak dalej. Pojawiły się też, jak to bywa, gdy szczytna myśl zetrze się z szorstką rzeczywistością, rozmaite dylematy, nie przewidziane przez rodziców nacjomobilizmu, poczynając od biegunek i innych przypadłości miastochodów, i półki całej sali bibliotecznej uginały się pod ciężarem tomów poświęconych roztrząsaniu immanentnych lub akcydentalnych defektów państwochodzenia. Było tych dzieł tyle, że plecy zabolały mnie od samego ich znoszenia po drabince i w krzyżach zatrzeszczało. Mimo to wierny postanowieniu zgłębienia rzeczy do dna nie ustawałem w lekturach. Subtelna zawiłość wywodów nakazywała szacunek, ale choć nie natknąłem się ani raz na takie słowo, powoli narastało we mnie przemożne wrażenie, że żyć w kurdlach było niewygodnie, żaden jednak teoretyk kurdlandzki nigdy by czegoś podobnego nie powiedział. Mówili o pewnych przejściowych trudnościach związanych z niedostateczną wentylacją, o złej jakości filtrów i odwaniaczy, o schorzeniach kręgosłupa, wywołanych koniecznością życia w kucki, bo zwłaszcza na niższych stanowiskach trudno się jakoby w kurdlu wyprostować na całą wysokość, ale o tym, żeby po prostu można porzucić te mieszkalne wnętrzności, żaden ani się zająknął. Muszę powiedzieć, że porządnie mnie to dziwiło, bo niby jaki absolutny mus zniewalał ich do pędzenia takiego żywota? A więc odpowiedzi na to powracające pytanie padały ze wszystkich dzieł, które studiowałem, istnym deszczem; szło o syntezę natury z kulturą, o zjednoczenie tych przeciwbieżnych pierwiastków i pozycji, i gdybym chciał tu wypisać tylko główne argumenty szermierzy państwochodyzmu, papieru by mi nie starczyło. Może, myślałem, .tak się już do tego przyzwyczaili, że inaczej nie potrafią, z drugiej jednak strony przyzwyczajenie nie objawia się aż taką niezmordowaną elokwencją perswazyjną. Uznawszy na koniec, że nie zgruntuję tej obcej zagadki, zrezygnowałem z dalszych lektur w sali klasyków. Przewodniczącemu poświęcona była następna sala, ale raz tylko do niej wszedłem i dałem spokój. Była jeszcze trzecia sala, tak zwanych Przeklętników, czyli Kacerzy kurdlizmu, ponieważ najważniejszym wśród nich autorem był pewien stracony za przekonania mędrzec, nie .wymieniany przez ortodoksów z nazwiska, lecz zwany raz Potwornym Maciorem, a raz Maciornym Potworem. Zajrzałem do jego głównej pracy w dziale prohibitów kurdlandzkich i dowiedziałem się dzięki temu dwu rzeczy. Po pierwsze nazwisko tego odszczepieńca nie poddawało się w ogóle transkrypcji na jakikolwiek ziemski język i dlatego figurował w katalogach jako Kinderlos, Sansenfants albo Bezdzietniak, bo to oddawało jakoby sens tkwiący w jego kurdlandzkim zawołaniu. Po wtóre, w herezji, jaką rozpowszechnił, nie mogłem się dopatrzyć nic zdrożnego ani szczególnie oryginalnego. Po prostu sugerował, aby wszyscy chodzili do kurdli na noc, spać, natomiast dni spędzali poza nimi, robiąc każdy, co mu się żywnie podoba, i to właśnie było głównym kamieniem obrazy dla prawomyślnych kurdlistów. Zabijcie mnie, jeśli wiem, dlaczego ta banalna myśl tak ich przerażała. Posuwając się wzdłuż regałów dotarłem do czytanek dla dzieci szkolnych. Znalazłem w nich poczciwe opowieści o tym, jak w pradawnych czasach Nibypołcie, to jest agenci luzańscy, chcąc podejść Prapołciów w ich miastochodach, puszczali w obieg różne kłamstwa i perfidne gadki, na przykład viceversizm, czyli program odwrócenia kurdla tak, żeby miał ogon na miejscu głowy i odwrotnie. Liczyli bowiem na to, że jeśli uda im się namówić zacnych mieszczan do tego kroku, powstanie bałagan i chaos, wówczas zaś wezwą plugawych pobratymców, by wspólnymi siłami natrzeć na rozkojarzony miastochód. Wypędziwszy prawowitych lokatorów na pewną śmierć pod meteorytami (bo to się działo w czasach strumów), Luzanie zajęliby ich miejsce, urządzając zarekwirowanego kurdla dla siebie. Lecz zawsze znalazł się bohater, który w zarodku zdławił te niecne zakusy. Szczególnie wryła mi się w pamięć historyjka o dzielnym malcu, który sam jeden dał radę całej watasze łotrów, wlazłszy śmiało do gardzieli, by łechtać kurdla w podniebienny języczek, aż ów obruszył na zaczajonych napastników gastryczny potop. Czytanki zachęcały dziatwę do czujności wobec wagantów–prowokantów, którzy usiłują odbić sennego albo roztargnionego kurdla od stada, bądź też używają drabin strażackich w poszukiwaniu jego łechczywych miejsc, bo olbrzym łaskotany uporczywie, przejawia skłonność do nagłej irredenty. Skądinąd wyczytałem u luzańskich znawców szkolnictwa, że tło tak zwanej irredenty nie jest wcale polityczne. Żygant to nie kurdel wynicowany przez sabotażystów, ale miastochód, którego mieszkańcy nagminnie pędzą samogon i w opilstwie poty zatruwają nieszczęsne zwierzę, aż popadnie w stan pomrocznego delirium, w którym rzuca się na inne sztuki. Opilstwo jest bowiem społeczną plagą Kurdlandii, o czym wszakże czytanki milczą. Zresztą w samych kurdlach krążą ponoć ulotki, podające, że poszczególne miastochody żrą się ze sobą o paszę, a starnakowie razem z rodzinami i protegowanymi zabawiają się potajemnym orgiami, tnąc hołubce wewnątrz biednych, walących się z nóg starych kurdli i niejednego już zatańczyli od środka na śmierć. Ten zakazany oficjalnie taniec nazywa się kurdesz. Tego rodzaju rewelacje pochodzą głównie od ozadników i na nich opierają się kurdlistycy luzańscy, skupieni w Instytucie Teorii Państwa, kiedy utrzymują, że Człakowie są po prostu pasożytami kurdli, bo o żadnej symbiozie pierwszych z drugimi mowy być nie może. Z włóczęgostwa przeszli Prapołcie do perypatetyzmu, z perypatetyzmu do preparazytyzmu, a z niego do zwykłych form pasożytnictwa. Dziwne, że nie ma między tymi ekspertami zgody, czy kurdle żyją, czy nie. Podług niektórych zaszło to, o czym pisał baron Miinchhausen, gdy „wilk skoczył na ciągnącego sanie konia, wgryzł mu się w zad, przeżarł go na wylot i znalazł się sam w uprzęży, żeby pognać dalej już jako zwierzę pociągowe. To właśnie mieli uczynić Człakowie z kurdlami. Z gigantów, skonsumowanych po trochu od środka, zostało tyle co nic, najwyżej szkielet nośny i potężna skóra z grzbietowymi tarczami pancernymi i teraz aktywiści na zmianę poruszają takiego strupieszalca, a właściwie po prostu trupa, czego zresztą nie wolno nikomu powiedzieć, żeby nie sprawić Przewodniczącemu przykrości. On bowiem wierzy w doskonałe zdrowie i wigor miastodontów, co mu przychodzi tym łatwiej, że nie mieszka w żadnym, lecz w całkiem zwyczajnej rezydencji otoczonej pięknym parkiem i o panującej w kurdlach sytuacji dowiaduje się z rządowej prasy. Pewien luzański psychosocjolog, Tiurrtirrquarr, uważa zresztą, że idea nacjomobilistyczna jest żywa, choć kurdle zdechły, bo jak to mówią, wiara góry przenosi, a cóż dopiero zwłoki. Chodzi wprawdzie o fałsz, ludność akceptuje go atoli z entuzjazmem, i nie dziwota. Wszak wleźli do tych bydląt, żeby się ratować przed strumami, w celach samozachowawczych, a nie ideologicznych, i doskwierała im niejasno świadomość podrzędnej pozycji na planecie. Mówiąc po prostu, głupio im było tak żyć, zwłaszcza że parazytyzm nie cieszy się na Encji niczyim uznaniem. Któż głosiłby na Ziemi, że tryb życia pcheł czy tasiemców to najwyższa forma socjalizacji? Lecz właśnie Przewodniczący, połączywszy w jedno teorię idealnego kurdla z tradycyjnymi legendami, poprzekręcanymi fragmentami historii cywilizacyjnej i ewolucyjnej, zaspokoił polityczne aspiracje Człaków, podkreślając w swych pismach ofiarniczy i przez to szczytny sposób ich bytowania, wiodący ku świetlanej przyszłości.

Tyle zwolennicy koncepcji skrajnej, zwanej mumifikacyjną albo trupicielską. Nie brak jednak badaczy bardziej umiarkowanych w sądach. Ci podkreślają, że od czasu do czasu miastodonty walą się jak długie z nóg, czego hipoteza trupich cielsk nie umie wyjaśnić. A więc one jednak żyją, choć może ledwie zipią, czasem jednak i ryczą, na tak zwanych rzęzawiskach, gdy odzywają się potępieńczym chórem na grzęzawiskach, podczas mityngów i świąt państwowych. Co do ustroju, jest on kastowo—feudalny w rozumieniu anatomicznym. Pozycja obywatela zależy od miejsca, jakie mu wyznaczono w kurdlu. Niestety, są jeszcze inni naukowcy, ale doprawdy nie czuję się na siłach referowania ich poglądów, bo i tak żadnego definitywnie sprawdzić nie byłem w stanie. Miałem już opuścić tę część biblioteki, kiedy natknąłem się na wielką kupę broszur i gazet, zalegającą kąt między dwiema szafami. Zwalono je, jakby zostały wyłączone z zestawu bibliotecznego i miały pójść na śmiecie. Nad nimi dopiero się zdumiałem, bo choć pochodziły wszystkie z Luzanii, pełne były peanów na cześć nacjomobilizmu. Kichając od kurzu usiadłem przecież nad tą stertą, rzucając okiem to na reportaże, to na wiersze, sztuki dramatyczne, poematy, opiewające czar bytowania w miastodontach, w których wszyscy się znają, nie ma żadnej alienacji, frustracji ani inwigilacji bystronicznej, gdzie każdy mówi każdemu po imieniu, a wszyscy zespalają się życiowym rytmem z tym dobrym, wspaniałym stworzeniem, które zapoznawszy się bliżej z gustami swych mieszkańców, spożywa, pasąc się, takie jagody i takie zioła, którymi może im sprawić szczególną przyjemność. Znalazłem w tej stercie całe roczniki periodyków, jak „Czar kurdla” „W kurdla ciszy”, śpiewnik, z którego zapamiętałem „Mój Połykaninie, rozwijaj się”, oraz libretto opery „Curdelio”. Były tam jednak i broszury diametralnej treści, zrównujące brzuch kurdla z piekłem, a nawet pamflet zapewniający, że pewni Praastronauci wylądowali na Encji przed milionem lat i osadzili na zabłociach parę pyrozaurów, co się rozmnożyła w złowonne stada, i co miało na celu zepchnięcie Encjan z przyzwoitej drogi rozwojowej. Udało im się niestety, bo monstra te pochłonęły nie tylko Człaków, lecz i Luzanów, przynajmniej pod względem duchowym, skoro mają odtąd głowy zatkane problemem kurdla respective skurdlenia jako zbawienia.

Można by z tego wnosić, że na Encji nie mają innych kłopotów poza pytaniem „Być albo nie być w kurdlu”. Ja jednak postanowiłem wziąć z nim rozbrat, i to na długo. Czekały mnie nie tknięte dotąd szeregi szaf z wystrojonymi w ordynku książkami wyższej, trudniejszej wiedzy. Gdy stanąłem na progu pierwszej sali, księgozbiór luzanistyki rzędami grzbietów rzucił mi wyzwanie, od którego nogi się pode mną ugięły. Nec Hercules contra plures, przemknęło mi przez głowę, ale też dodałem zaraz: sursum corda! Z tą myślą ruszyłem sam przeciw Encji — przeciw spiętrzonym jak warstwy geologiczne duchowym osadom obcego świata.


* * *

Nigdy względność urody nie ulega tak okropnemu wyjawieniu, jak kiedy patrzą na siebie przedstawiciele dwóch różnych pochodzeniem ras planetarnych. Profesor Schimpanser cytuje w swej „Porównawczej entropologii” raport do użytku służbowego, jaki encjańscy terratologiści złożyli swoim władzom po zapoznaniu się z licznymi emisjami telewizji ziemskiej. Szczególną ich zgrozę wzbudziły konkursy na miss piękności świata. Uosobienie zła stanowi dla ludzi lokalna grawitacja, przy czym walce z nią poświęcone są określone części ciała. Z niepojętych przyczyn kobiety muszą demonstrować swój udział w tym zmaganiu stale, mężczyźni natomiast tylko okresowo. Prawdopodobnie świadomość takiej dysproporcji wywołuje protesty samic homo sap., zwane ruchem wyzwolenia kobiet. Bojowniczki ruchu demonstracyjnie odmawiają noszenia pod odzieżą specjalnej uprzęży (chomąta), która przeciwdziała grawitacyjnemu opadaniu wyrostków karmicielskich, symbolizujących aktywność życia. Walka biustów z ciążeniem zawsze kończy się ich klęską, o czym ludziom z góry musi być wiadomo, bo z wiekiem słabnie napięcie tkanek. Niemniej samce odmawiają przegrywającym samicom choćby szczątków tego uwielbienia, jakim je otaczają, dopóki pozory suwerenności antygrawitacyjnej są zachowane. Niesprawiedliwość tego kodeksu zachowań jest tym bardziej rażąca, że jak się wspomniało, samców analogiczne demonstrowanie niepodległości obowiązuje tylko kiedy niekiedy, a i to przez czas bardzo krótki. Skąd się ten obyczaj wziął, nie dało się ustalić. Musi mieć podkład religijny (metafizyczny), aczkolwiek wszystkie ziemskie wiary milczą w tym temacie, co świadczyłoby o kryptoreligijnym charakterze narządowej walki z siłą przyciągania Ziemi. Rozstrzygnięcie zagadki utrudnia wielofunkcyjność organów wydelegowanych do przeciwciążeniowych wystąpień, gdyż skutkiem jedynego w swoim rodzaju, unikalnego w Galaktyce zrostu narządów wydalniczych z rozrodczymi u ziemskich ssaków nigdy nie jest do końca jasne, w jakim konkretnie charakterze narządy te są aktywowane prywatnie bądź publicznie. Niechybnie powikłania natury biologicznej, które doprowadziły anatomię człowieka do tego pożałowania godnego stanu, znajdują swoje pokrętne odbicie w jego kulturze i religii.

W każdym razie utożsamianie zła z ziemią nie ulegaj wątpliwości; poddać się ostatecznie grawitacji, to wpaść doi jamy zwanej grobową, i zgodnie z tą diagnozą każdego,| kto umiera, ludzie chowają w ziemi. W tej dziedzinie obowiązują ich szczególne rytuały zbiorowego zakłamania, choć bowiem ponad wszelką wątpliwość znany im jest rozkład zwłok, zaprzeczają mu wszystkie wielce skomplikowane czynności, towarzyszące ukryciu zmarłego przed widokiem powszechnym (używa się do tego futerałów z tworzyw zdrewniałych, a dla utrudnienia konstatacji, co dzieje się z ciałami pochowanych, po zakopaniu ich, miejsca te przykrywa się ciężkimi konstrukcjami z kamienia, granitu i innych zakrzepłych skał ogniowych).

Tok widzą nas Encjanie, powiada profesor Schimpanser, i nic tego nie odmieni, bo muszą mówić niczym ślepi o kolorach. Niedostępne są im wszystkie pojęcia związane z erotyką, na, równi z jej duchowymi i zmysłowymi namiętnościami, natura ukształtowała bowiem ich rozród na radykalnie pozaziemską modłę. Nie mają zewnętrznych narządów płciowych, nie parzą się, nie kopulują i nawet pojęcie rodziny wyzbyte jest u nich więzi biologicznej, jako że zapłodnienie żeńskiego jajeczka odbywać się musi w polimiksji, czyli mówiąc mniej uczenie, musi w nim uczestniczyć siemię co najmniej dwóch samców. Ażeby zrozumieć, jak do tego doszło, należy cofnąć się do samych początków ewolucji życia na Encji, i profesor Horacy Gorilles, do którego fundamentalnej „Wegetatywnej prokreacji” skierował mnie profesor Schimpanser (który wciąż cytuje Gorillesa, dając mu prym nad innymi encjologami), w przystępny sposób przedstawił ów niezwykły dla nas stan rzeczy.

Przed trzema miliardami lat planeta przedstawiała się z przestrzeni kosmicznej jako bladoseledynowy dysk. To nie zielonkawe chmury zakrywały jej tarczę, lecz tryliony owadów, znacznie mniejszych od komara. Owady te, zwane zieleńcami (Gorilles Viridans Ohrentangi L.), pełniły funkcję naszych alg, były bowiem zdolne do fotosyntezy, toteż unosząc się na granicy stratosfery, w ciągu miliarda lat nasyciły powietrze tlenem. A ponieważ, obrazowo mówiąc, tameczne pastwiska znajdowały się w niebie, ewolucja wyższych zwierząt rwała się w górę i już od pierwszych pełzów i gadów poszły odmiany latające, odpowiednik naszych roślinożernych, a im który był sprawniejszy w locie, tym skuteczniej korzystał z nieprzebranych zasobów pokarmu w żywych, zielonych chmurach Encji. Rośliny okrytozalążkowe nie powstały na niej nigdy, mokradłowe zaś nie zawierają chlorofilu, lecz nie znany na Ziemi pigment oddechowy, który rozkłada siarczki i siarczany, obficie spłukiwane z sejsmicznych płaskowyżów do błoceanu. Zwierzęta, co przystosowały się do spożywania takich siarczkowych porostów, nie mogły rozprzestrzenić się po całej planecie, przykute do trzęsawiskowych żerowisk, włącznie z największymi, jakie stanowiły kurdle. Zwierzęta te miały moc pasożytów i symbiontów, pochodzenia, jak powiada profesor Gorilles, „niebiańskiego”, bo liczne » odmiany zieleńców, tracąc zielony barwił^ często wróż ze skrzydełkami, przechodziły na krwawy wikt, towarzysząc wielkim stadom pełzów i gadów na zabłociach. O perspektywach rozwoju życia decyduje, jak wyjaśnia doktor Achilles Paviani (na którego powołuje się Gorilles), całość piramidy żywieniowej, czyli to, kto kogo na danej planecie je i przez kogo z kolei bywa jedzony. Porostami siarczynowymi (Sulphuroidea Ohrentangi) żywiły się pełzy, pełzawce oraz inne błotniskowe wraz z kurdlami; a one same stanowiły żer drapieżców, chybkich, zwinnych, przeważnie skaczących, bo dwunogich (dość podobnych do dwunogich kanguropodobych gadów jurajskich) i żerowanie miało zwykle charakter pogoni; tylko olbrzymy jak kurdle usiłowały się kryć przed predatorami nurkując w błotnej mazi, wszystko inne umykało przed kłami i pazurami chyżych wygryzów, zagryzów i przegryzów, jak je nazywa Abraham Gibbon w swej „Historia naturalis praedatorum Entianum”. Schimpanser, Gorilles i Gibbon akceptują bez zastrzeżeń twierdzenie biologów encjańskich, że choć to przykre, zwierzęta Naczelne zawdzięczają zawsze i wszędzie swój rozum tak zwanemu pasażowi predatyzacyjnemu. Sęk w tym, że dla roślinożernych istnieje wyłącznie teraźniejszość, bo mają żarcie pod nosem i tyle, natomiast drapieżcę są z natury rzeczy zwrócone ku przyszłości, skoro muszą oczekiwać zdobyczy, czaić się na nią, podchodzić, tropić, ścigać, pokonywać wszystkie jej wybiegi, co sprzyja wzrostowi inteligencji tym energiczniej, im bystrzejsze są ofiary. Rozum jest tylko potencjalny i niejako śpi/dopóki zdobyczy nie brak; lecz gdy jej mało, przychodzi kryzys i kto nie ma za czym pójść wtedy do głowy, ginie z głodu. A właśnie życiowe warunki były na Encji wyjątkowo ciężkie i groźne; mało, że epoki wulkaniczne czyniły ciepły płaskowyż regionem śmierci, planeta tkwiąc w gromadzie Cielca ulegała często strasznym promienistym udarom gwiazd Nowych, które tam wybuchały, powodując istne hekatomby ofiar wśród zwierząt, a także zabijały każdorazowo lwią część wirydyków (zieleńców) atmosferycznych, i to właśnie dopingowało pozostające przy życiu gatunki do wielkich mutacyjnych przekształceń. Było to, powiada profesor Paviani, jakbyś młócił cepami w stodole pełnej myszy; jasne jest, że cało ujdą tylko najsprytniejsze i najbardziej chyże. Naszym biologom zdawało się, tłumaczy profesor Schimpanser, że decydującą rolę odegrał w antropogenezie pasaż arborealny, czyli, jak niektórzy żartobliwie powiadają, małpi—zacja i następowa demałpizacja pewnych prymitywnych form, co najpierw powłaziły na drzewa, gdzie zyskały chwytność rąk, wyprostną postawę i bystrość wzroku, bo inaczej nie doskoczysz gałęzi, a potem kiedy glacjał wymroził drzewostany, musiały zleźć na udeptaną ziemię i wziąć się do poszukiwania żeru nie czekającego tak biernie spożycia jak jabłko czy banan. Lecz ważniejszy od pasażu arborealnego jest predatyzacyjny; kto wlezie na drzewo jako skończony kretyn, nie zmądrzeje, gdy zlezie na dół; Encja nie miała lasów, nie było się na co wspiąć, i dlatego Naczelne poszły tam od wielkich ptaków. A doszło do tego, wyjawia doktor Schimpansohn (nie należy go mylić z Schimpanserem), bo wielkie ptaki encjańskie miały niezwykle, jak na ptaki, wielki mózg. To znów wzięło się stąd, że wirydyki, które nie oddychają jak zwierzęta, lecz jak rośliny, mogą się unosić w stratosferę bardzo wysoko, tam, gdzie już braknie tlenu dla płucodysznych; więc żerujące na nich ptaki formalnie dusiły się przy wzbijaniu za lotnym pokarmem, a ponieważ najpierw od głodu tlenowego giną komórki nerwowe mózgu, powstało silne ciśnienie selekcyjne, żeby tych neuronów było jak najwięcej; gdy ich było bardzo dużo, ptak mógł przeżyć, chociaż część mózgu obumierała. Jak wiadomo, komórki mózgu nie są zdolne do regeneracji. W ten sposób masa mózgowa ptaków encjańskich rosła i niejako stała się nadmiarowym tworzywem, z którego po milionach lat późniejsze wypadki wykrzesały inteligencję. Stało się to dopiero, gdy przestały latać i jako wielkie dwunogie bezloty zajęły się na błotnych nizinach łowiectwem. Dlatego właśnie Encjanin ma wygląd człowieka tylko gdy stoi bez ruchu; bo przy poruszeniach widać, że stawia nogi jak struś, zginają się bowiem w kolanach do tyłu, a głowę może odwrócić o 180 stopni; ma beczkowatą pierś, ręce o grubych, pustych kościach, a na szkielecie pozostały ślady zaczepu mięśni skrzydłowych. Oczy ma okrągłe, twarz wielce dla nas odrażającą, gdyż zamiast nosa i ust w jej środku wznosi się pałubiczne zgrubienie, z szeroko rozstawionymi nozdrzami, które wcale nie są zresztą nozdrzami, lecz ujściami narządów płciowych, a jego brzuch i łono są gładkie jak u lalki, nie będąc bowiem żyworodnym ssakiem, nie ma ani pępka, ani genitaliów. Nie miałem zdrowia, żeby przebijać się przez podręczniki Schimpansera i Gorillesa do końca, bo zamiast zwięźle rzec co, czym, jak, po co i dlaczego, wypełnili setki stronic genetyką populacyjną bezlotów i Preencjan, lecz szczęśliwie znalazłem krótki rys organologiczny u magistra Stanleya Lemura i na niego się powołam. Wprawdzie Lemur, niższy rangą naukową od Chrentanga, Schimpansera, Gorillesa i innych luzanistów, wie może trochę mniej od nich, ale mnie to w zupełności wystarczyło. Powiada, że wszystkie wyższe zwierzęta Encji rozmnażają się po roślinnemu, lecz nie całkiem, bo czynią to zawsze w biegu, i to w największym pędzie. A jednak trzeba nazwać ten typ rozpłodu roślinnym, upiera się dzielnie S. Lemur, choć tamci łaja go za zbytnie uproszczenie rzeczy. Ptaki encjańskie nie składają jaj. Zdaje się, że najstarsze archeopterygia składały, lecz bezlotnym biegaczom, pokonującym dziennie wiele dziesiątków mil w pogoni za pożywieniem, jajorodność byłaby zgubną zawadą. Embriony, podobne raczej do gąbek niż do jaj, nosi samica podczepione pod brzuchem w fałdzie przypominającym nieco torbę kangura. To ma jeszcze jakieś odniesienie do ziemskich stosunków. Sam akt zapłodnienia nie ma go jednak wcale. Samica ulega inseminacji przez orificia oviductales, umieszczone powyżej otworu gębowego, a samce zamiast koloidowego nasienia produkują lotne pyłki, wyrzucane przez podobne otwory, kiedy dogonią ją w rytualnym biegu godowym. Schimpansohn nie zgadza się tu z Ohrentangiem, a ten z Gorillesem. Ignorując ich spory, Lemur oświadcza, że wszystko wzięło się od wielkich opresji, nękających na planecie zwierzęta. Nacisk zagrożeń ponaglał je do anatomicznych rozwiązań, które się dziedziczy, nim przyszła szansa wyższego zróżnicowania. Mówiąc inaczej, ten zarazem seksualny i bezkopulacyjny rozród jest daleko bardziej prymitywny niż ziemski. Muszę jednak lojalnie dodać, że chodzi o stanowiska zajmowane przez badaczy, którzy jako ludzie pochodzą od małp i uważają, że im kto bliżej spokrewniony z gadami (a ptaki wprost się od nich wywodzą), tym większą ujmę mu to przynosi jako istocie rozumnej. Zdanie Encjan jest radykalnie odmienne. Prymitywizm, i to w najgorszym guście, głoszą widać tam, gdzie defekację od prokreacji oddziela parę milimetrów albo i mniej. Ów sposób pozostaje obojętny moralnie, dopóki nie ma mordności, a nie ma jej, póki zachowaniem zwierząt rządzi bezrozumny instynkt. Wszelako ten oszczędnościowy sposób złączenia w jednym miejscu i kanale funkcji tak diametralnych, jak usuwanie z organizmu nieczystości i uprawianie miłości, musiał się stać zgubą budującego kulturę rozumu. Ponieważ każda żywa istota stroni od własnych wydalin, ten powszechny wstręt należało jakoś przezwyciężyć i ewolucja posłużyła się wybiegiem tyleż prostym, co cynicznym, czyniąc miejsca naturaliter obrzydliwe magnesem dzięki dostępnej w nich rozkoszy. Ci nieszczęśni, bezgranicznie naiwni ludzie głowią się od nie wiedzieć ilu wieków, orzekł człekista encjański Pixiquix, dlaczego kopulacja przynosi zmysłową uciechę ich samicom, a nie czyni tego u żadnych zwierząt niższych. Zdumiewające, dodaje ów uczony poptak, że w ogóle ktoś, będąc rozumnym, może sam siebie okłamywać tak długo i tak skutecznie, jak to robią biedni Ziemianie! Kto parzy się bezrefleksyjnie, nie potrzebuje żadnych obietnic przyjemności, pokonującej odrazę. Ślimak, żaba, żyrafa ani byk nic, ale to nic sobie nie myślą, gdy nachodzi je ruja; lecz żeby stłumić ‘wszelkie myślenie u tych, którzy nie tylko mogą, ale muszą się posługiwać rozumem, trzeba zamroczyć ich umysł autonarkozą i to zadanie przypadło właśnie orgazmowi. Działający pomrocznie spazm mija wszak rychło i powraca jasność myśli. Biedne, oszukane przez ewolucję, niewinne jej ofiary! — wykrzykuje w tym miejscu swojej „Homologii komparatystycznej” doktor Pixiquix, cała Galaktyka winna wam współczucie, za waszą bezradną szarpaninę duchową, z której nie wymotaliście się po dziś dzień i nigdy się nie wymotacie, bo to się przy takim kalectwie nie da zrobić. Dodam nawiasem, że w dziale poezji luzańskiej znalazłem kilka poematów, roniących łzy nad naszym seksualnym nieszczęściem, które zmusiło do rozpaczliwych wykrętów zwłaszcza ziemską filozofię i religię. Spore wrażenie zrobił na mnie „Traktakt niemoralny” Hetta Titta Xiurrxiruxa, otwierający się takimi strofami:

Jakież Natury oskarżenie

Stanowi los nieszczęsnych Ziemian

Zmuszonych mieć w miłosnej cenie

Metabolicznych ujścia przemian.

Litością zdjęty, Kosmos cały

Wyciąga do Was, ludzie, dłonie,

Co macie uczuć ideały

W najpaskudniejszym ciał regionie.

Przełożył to, zdaje się całkiem nieźle, poeta szwajcarski Rudi Wüetz. Znany teoretyk literatury, strukturalista Teodoroff uważa jednak przekład drugiej strofy za chybiony i proponuje taką wersję:

Wiedząc, gdzie mają ideały

I ujść nie mogą z tej zasadzki,

Litością zdjęty Kosmos cały

Ze zgrozy załamuje macki.

Tenże uczony zwraca uwagę na liczne apokryfy, ułożone na Ziemi, a przypisywane Encjanom fałszywie, co widać z wymienianych w nich rekwizytów lirycznych, jak różyczki, pszczółki czy motyle, ponieważ na Encji nie ma ani podobnych zwierząt, ani roślin[1].

Wróćmy jednak do rzeczy przyrodniczych. Życiowe zagrożenie było na moczarach tak wielkie, że ich mieszkańcy nigdy nie ustawali w biegu, ani polując, ani rozmnażając się. W okresie godowym bezloty rozpoczynają tańce rytualne, po czym od stada odpryskują najpierw samice, mknąc w różne strony, a gromady samców gonią je, by otoczyć dościgniętą kłębami pyłku rozplemowego, który galopująca wciąga nozdrzami. Łatwo pojąć, że ojcostwo nie jest w takich okolicznościach do ustalenia, nawet gdyby zapłodnienie mogło się obyć bez polimiksji (zwanej też polipollinizacją). Nie może jednak obyć się na pewno, jak to udowodnili modelowaniem komputerowym Orr, Angutt, Thang oraz ich współpracownicy w Massachusetts Institute of Sexual Technology.

Zdaje mi się, że przekazywane międzyplanetarnie wyrazy współczucia i kondolencji zirytowały naszych uczonych, nie mogli wszakże dać jawnie upustu takim emocjom ani w jakiś kategoryczny sposób odtrącić skądinąd szlachetnie pomyślanej życzliwości. Robotę odwetową podejmują tedy sine ira et studio, podkreślając jakby mimochodem wielkie niewygody prokreacji w galopie, lecz znaleźli w biologach luzańskich tęgich polemistów, ci bowiem wyjaśniają, że skoro najlepszego zdrowia dowodzi ponad wszelką wątpliwość ten, kto najszybciej i najdłużej biegnie, encjański mechanizm godów gwarantował i nadal gwarantuje przeżywanie osobników pod każdym względem najsprawniejszych, czego dalipan nie da się rzec o aktach zachodzących na trawie bądź w łóżku, gdyż położyć się potrafi nawet ostatni kuternoga. Dookoła tej apodyktycznej tezy powstał niejaki hałas, ponieważ nie wszyscy nasi luzaniści byli zgodni w tłumaczeniu ostatniego słowa; tak na przykład profesor Pogorilles (nie mieszać z Gorillosem) sądzi, że prawidłowy przekład powinien brzmieć „ostatni zwyrodnialec”. Inni jednak przeczą temu, powołując się na brak pojęcia zwyrodnień, zwłaszcza seksualnych, wśród Encjan: po prostu nie miały tam żadnych szans powstania. Żeby zamknąć tę kwestię, dodam, skąd się wzięła lokalizacja twarzowa seksu u Encjan. Otóż z ziemnowodnego, a dokładniej mówiąc błotnego życia ich najstarszych przodków przed miliardem lat. Pewne gatunki pełzów usiłowały składać jaja po ziemsku, lecz jaja te tonęły jako cięższe od wody (musiały być cięższe przez ich skład chemiczny, gdybym jednak i to miał wyjaśniać, nigdy nie doszedłbym końca) i ginęły marnie w błotnistym mule; przyszło do mutacji, radiacji gatunkowej i tak dalej, aż wyżyły tylko Sexofaciales i Spermonarinales, które puszczały nosem bańki, zawierające odpowiednio jajeczka z pławnikami oraz chybkie, pływające siemię. Różnie z tym później bywało, lecz nie chcę przekształcić mego sprawozdania z genewskich lektur w podręcznik encjańskiej ewolucji. Ciekawym dalszych szczegółów radzę zwrócić się po prostu do departamentu Cielca w MSZ z prośbą o przepustkę do archiwów.

Studia zajęły mi już pięć tygodni; pozostawały jeszcze prawie dwa miesiące przymusowego pobytu w Szwajcarii, lecz zdawało się to niczym wobec nie przemierzonych dotąd, następnych sal olbrzymiej biblioteki. Nie upadałem jednak na duchu, choć stałem się kompletnym odludkiem, przesypiając dni i budząc się, kiedy dokoła Szwajcarzy załatwiwszy z satysfakcją porcję codziennych interesów, kierowali się w bamboszach do pościeli. Ja natomiast, z teczką wypchaną zapasami kawy, cukru i tartinkami, bo na sam widok krakersów i keksów już niedobrze mi się robiło, maszerowałem pustoszejącymi ulicami do Emeszetu.

Strümpfli nie dawał o sobie znać, toteż pojęcia nie miałem, że on i jego zwierzchnicy dyskretnie śledzą moje pracowite poczynania, mając względem, mej osoby bardzo konkretne zamiary, lecz jako szczwani dyplomaci woleli mi ich przed czasem nie wyjawiać. Sam nie wiem, co bym zrobił, gdybym się dowiedział o ich planach. Sądzę, że robiłbym jednak to samo, bo płonąłem autentyczną chęcią dowiedzenia się pełnej prawdy o naszych dalekich braciach w rozumie.

Pryncypialna odmienność encjańskiej kultury wynikła z zasadniczych różnic prokreacji. Na Ziemi tej centralny element stanowiła walka o prawo pokrycia samicy, a więc czynnik jawnej konkurencji, natomiast tam miało to zjawisko od praczasów charakter kolektywny. Gdyby samice biegały gorzej od samców lub chociażby przeciętnie tak samo, rasy wielkich bezlotów stałyby się po kilkudziesięciu generacjach ociężałe. Groziło to zgubą i dlatego w walce o by zwyciężyły odmiany o samicach długonogich, tak że dognanie ich wymagało nie lada wysiłku. Było też bardzo ważne, ażeby samce orientowały się, i to natychmiast, kiedy doszło do skutecznego zapłodnienia, a raczej zapylenia. Otoczona kłębami pyłków samica wydaje przenikliwy głos, brzmiący nam dość przykro, bo czyni to na wdechu. (Trudno krzyczeć na wydechu przy takich maratońskich biegach). Czasem zdarza się w tej fazie tak zwane momentalne poronienie, a to, gdy zapłodniona samica kichnie, bo pyłki zakręcą jej w nosie. Lecz wówczas zgraja samców podejmuje dalszy wyścig do upadłego, dosłownie zresztą, co słabsi bowiem doprawdy padają po drodze.

Zdolność wydawania porozumiewawczych okrzyków była wstępem wyniknięcia mowy. Warto sobie uświadomić, że ptasia krtań nadaje się do niej o wiele lepiej niż na przykład małpia, bo nie nauczysz szympansa ludzkiej mowy, natomiast szpaki czy papugi nie mają z tym żadnych kłopotów, a nie można od nich usłyszeć nic zajmującego, bo im mózgu niedostaje. Z pierwotnego upierzenia zostało Encjanom tyle co nic — puch okrywający ciało, a nieco grubszymi pasmami zewnętrzne powierzchnie ramion, tam gdzie niegdyś wyrastały im skrzydłowe lotki. Bez ekskursji w przeszłość, na jaką tu sobie pozwoliłem, nie można zrozumieć przepaści, ziejącej między życiem duchowym ludzi i Encjan. Ich rzucająca się w oczy człekokształtność to skutek ewolucyjnej konwergencji; lecz mimo chwytnych dłoni, czaszek o pojemności/zbliżonej do ludzkich, pionowej postawy ciała, umiejętności mowy, może i trudniej nam ich pojąć, jak utrzymują uczeni encjańscy, aniżeli naczelne małpy, od których pochodzimy.

Nim wezmę się do zajrzenia w ich filozofię i wiary religijne, wymienię to wszystko, co nam swojskie, jest dla nich niepojęte i niedostępne. Nie znają, nie mogą bowiem znać wszelkich zawiłości i aberracji erotycznych, pojęć zawłaszczenia partnera erotycznego, wierności, zdrady, monogamii czy poligamii, incestu, seksualnego oddania się i sprzeciwu, jaki ono może budzić, nie znają też żadnych formacji kulturowych utworzonych odgenitalnie bądź seksocentrycznie, boż i to było niemożliwością. Sporo kategorycznych orzeczeń w kwestii kultur ziemskich przyszło nam wysłuchać od tamtejszych antropologów. Typowej dla Encjan skrajności w sądach nigdy się nasi uczeni nie dopracowali. Ziemskie pojęcia czystości i nieczystości, twierdzą, a zarazem i stąd rytuały oczyszczeń i odkupień, ascezy jako walki ze zmysłowością, wyrzeczenia jako buntu przeciw popędowi seksualnemu, jego potępień i uwzniośleń, doprowadziły — wciąż cytuję Encjan — do parcelacji ciała przez jego człowieczego właściciela, tak że w pewnych epokach, na przykład w średniowieczu, kultura wydała to ciało na istne tortury, ciągnąc górną jego połowę do nieba, a dolną spychając do piekła. Żaden teolog ani się zająknął (choć mieli dwadzieścia wieków czasu), co właściwie ludzie, którym chrześcijaństwo gwarantuje zmartwychwstanie ciała, będą robić z genitaliami w raju. Zresztą i hedonistyczna cywilizacja, idąca od Renesansu, była, zdaniem Encjan, takim tylko równouprawnieniem obu połówek ciała, które nie wyszło kulturze na zdrowie, bo w efekcie człowiek brzuszno—genitalny pokonał człowieka sercowego i myślącego. To dolne ciało było istną mordęgą dla wszystkich zresztą wielkich kultur, zarówno kultur Zachodu, z ich opozycją grzechu i ascetycznej świętości, jak wschodnich, gdzie tę dwójce zastąpiły biegunowe pojęcia rozpasania i totalnej negacji ciała (nirwana). Nieszczęśnik homo bił się z tym swoim ciałem, powiadają, i nie znalazł żadnego definitywnego sposobu na pogodzenie się z nim, a tylko namiastki bądź ułudy, jeśli nie aż grzęzawiska samozakłamań. Jakże to ograniczyło ludzi, oświadczają, skoro musieli przez tysiąclecia inwestować tak ogromną część, sił rozumu w usprawiedliwianie, tłumaczenie, czy wręcz przeinaczanie stosunków, nieodwołalnie, znalezionych w ciele. Ileż musieli się namęczyć i samo—oszukiwać, żeby teza o kreacji na obraz i podobieństwo Najwyższego uzgodniła im się ze zrostem narządowym, nad którym święty Augustyn w popłochu wykrzyknął, że „inter faeces et urinam nascimur”. Wciąż trzeba było jedno idealizować, drugie przemilczać, to zakrywać, tamto przemianować, i żadne przewroty w życiu duchowym nie dały pełnej zgody na daną anatomię. Przychodziło najwyżej do przemiany faz, pruderię pokonał cynizm albo pokrewna mu ostentacja; jak gdyby ludzie powiedzieli sobie: „skoro nic się na to nie poradzi, róbmyż z zastanych narządów bezustanny użytek, bodajże tak, by uniemożliwić prokreację, bo choć w ten sposób powstaniemy przeciw Naturze, jeśli inaczej nie możemy”. W przełomach sekularnych problemy dosłownie genitalne nie pojawiały się pierwszoplanowa, co też nietrudno zrozumieć; racjonalizująca się cywilizacja nie chciała, po prostu wyznać sama przed sobą, do jakiego stopnia jest ukrócona w swym racjonalizmie biologią. A jednak Odrodzenie było publicznym przyznaniem się człowieka do ciała także w tych regionach, co były zgrozą teologów, na dalekim Oriencie zaś myśliciele upatrywali w nicości jedyny prawdziwie radykalny środek przeciw rozdarciu osoby pomiędzy zmysły i ducha, delectatio morosa i ratio. Albo rozkosz, przezwyciężająca obrzydzenie, albo obrzydzenie, do którego przyznawać się nie można, bo ten, kto kwestionuje normę, sam się przez to staje nienormalny. Tak brzmi podług Encjan nasz wieczny dylemat. Szukałem ziemskich ekspertów, którzy by podnieśli rzuconą rękawicę (a właściwie całkiem coś innego), ale, dziwna rzecz, nie znalazłem nic, co by zabrzmiało przekonywająco, bo nie szło wszak o sofistykę, lecz o logicznie zniewalające unieważnienie tamtych wywodów. Jeśli nasi nie pozostawali dłużni Encjanom, to nie w kontratakach na terenie seksu, lecz w innych całkiem dziedzinach, przez co dyskurs stawał się po prostu wichrowaty. A szkoda. Tego rodzaju refleksja innoplanetarnych istot nad człowiekiem nie może być uznana za obraźliwą. Jest tylko zasmucająca jako kolejny dowód, że ludzkie roszczenia do kosmicznego uniwersalizmu jeszcze raz upadły.

Gorzko jest przyznać, powiedział pewien stary filozof, żeśmy zostali ponownie zdetronizowani, wyzuci z wysokich pretensji, i to nie abstrakcyjnymi rozważaniami, lecz naocznym dowodem w postaci rozumnych stworzeń. Ten fakt nie do odparcia pokazał nam, jak próżny był mozół ludzkiej myśli, szukającej dla czysto lokalnych ziemskich przypadków racji koniecznej i powszechnie przez to ważnej. Jakie góry karkołomnych argumentów powznosiliśmy, żeby uczynić z kondycji ludzkiej niezmiennik w skali Wszechświata! Do jakiego stopnia dał się człowiek ponieść rojeniom o bezstronności, którą świat okazuje mu przynajmniej, jeśli nie jest, wbrew pocieszycielskim wiarom, światem życzliwie przychylnym. To, co się przytrafiło jakimś pramięczakom, trylobitom i rybom pancernym przed miliardem lat, co było po prostu kwestią pasowania i tasowania narządowych połączeń, co nie miało żadnego ogólniejszego sensu prócz doraźnej funkcji, stało się naszym dziedzictwem i spowodowało tak gwałtowną i beznadziejną — jak teraz widzimy — szarpaninę najlepszych naszych umysłów, stawiających wszystkie siły na jedną kartę, żeby wyprowadzić na czystą wodę kreacji lojalnej wobec Kreowanych to, co się jako urządzenie ciała obronić tak nie daje. Zresztą, dodał tenże filozof, wcale nie jest tak, jak by mógł pochopnie sądzić odbiorca encjańskich sygnałów, że dzięki korzystniejszym trafom dziejowym przypadł im w udziale los świetniejszy od ludzkiego. Brak cudzych nieszczęść nie równa się własnemu szczęściu. Do raju tak samo daleko tamtym, jak nam. Każdy rozumny gatunek ma swoje dylematy, z ich niemałą częścią niepokonywalną i reguła przechodzenia z deszczu pod rynnę zdaje się godna uniwersału, skierowanego w cały Wszechświat. Nie brak zresztą i takich, co dopatrują się w ludzkim seksie wyższości homo sapiens nad homo entianensis, lecz sama zasada takich porównań stanowi nonsens, ponieważ nie jest ani tak, że niedostępne nam przeżycia innych są wyborniejsze od naszych, ani tak, że są gorsze. Gdy przyjąć równość w rozumie, co zdaje się zachodzi, różnice budowy ciał, rzucanych przez mieszadło ewolucyjne na scenę planetarną, można tylko skonstatować. Resztą, czyli oceną jakości bytowej, musi być w każdym takim przypadku — milczenie.

Загрузка...