Wiara i mądrość

Bodaj pierwszego, ale może i drugiego września wyrwał mnie z najgłębszego snu w samo południe dzwonek telefonu. Mecenas Finkelstein chciał się ze mną zobaczyć. Udałem się do niego od razu, w nadziei, że zdołam się jeszcze po tej konferencji wyspać do wieczora, co było mix wprost niezbędne, miałem bowiem rozpocząć szturm na ostatni, filozoficzny bastion archiwów Emeszetu. Gdybym się wytuszował, otrzeźwiłbym się może aż nadto, lecz gdybym tego nie zrobił, nie bardzo wiedziałbym w senności, co mi adwokat ma do powiedzenia. Wziąłem więc kompromisowo nasiadówkę i poszedłem pieszo do biura Finkelsteina, dość zdziwiony ruchem ulicznym, od którego odwykłem. Nie jestem wprawdzie solipsystą, niemniej nachodzi mnie czasem wrażenie, że tam, gdzie mnie nie ma, a zwłaszcza tam, gdzie byłem, ale skąd się oddaliłem, wszystko zamiera, a przynajmniej powinno zamrzeć. Są to prywatne myśli, których nie przeceniam, a tylko referuję, by ułatwić życie moim przyszłym biografom, w profilaktycznej intencji, bo kiedy biografom brak prawdziwych szczegółów z życia sławnego człowieka, zmyślają na potęgę fałszywe.

Mecenas przyjął mnie szerokim uśmiechem i chciał częstować kawą, lecz odmówiłem, mając na oku rychłą drzemkę. Zauważyłem, że ma nową sekretarkę, tak przystojną, jakby nie umiała nawet pisać na maszynie. Istotnie nie umiała, mecenas nie krył tego, robiła też potworne błędy ortograficzne i co najgorsze, wtykała niewłaściwe listy do niewłaściwych kopert, lecz patrzeć na nią było taką przyjemnością, że klienci odwiedzali go częściej, niż musieli. Przypomniało mi to fragment książki, którą studiowałem ostatniej nocy, i powiedziałem mecenasowi, że wężowy czar, jaki rzuca na nas piękna twarz kobieca, jest w gruncie rzeczy kompletną zagadką. Uświadomiłem to sobie na dobre przy owej lekturze, natrafiwszy w niej na zaskakujące nieporozumienie międzyplanetarne. Komisja ekspertów człekoznawców, która badała programy ziemskiej telewizji, stwierdziła, zwłaszcza dzięki oglądaniu konkursów piękności, że pewne rodzaje żeńskich twarzy są u nas preferowane, i pogłowiwszy się nad tym, doszła do oficjalnie zgłoszonej hipotezy, że twarz pełni u ludzi funkcję tabliczki znamionowej, czyli takiej mosiężnej blaszki z podanymi cechami mocy, wydajności i napięcia, jakie umieszcza się na przykład na motorach elektrycznych. Encjanie jako odmienny gatunek, oświadczyła komisja, nie potrafią odczytać z kobiecych twarzy parametrów, bo one nie są zakodowane ani cyfrowo, ani analogowo; lecz jakoś tam są zakodowane. Kolor tęczówek, krój nosa, warg, układ włosów na głowie, wszystko to są czytelne dla ludzi znaki. Syć może ustalają dzielność przemiany tkankowej, odporność na ziemskie choroby, sprawność w biegu (chociaż na dobrą sprawę łatwiej byłoby ją wprost odczytać z nóg), ogólny poziom inteligencji, coś znaczy to na pewno, bo różnice między twarzami królowych piękności i przeciętnych samic człowieka nie są większe niż różnice wyglądu różnych liter alfabetu. Nie chodzi więc o stronę estetyczną, bo parę milimetrów nosa więcej czy mniej nie może grać poważnej roli. Komisja sumiennie się napracowała, rozważyła bowiem coś ### natywnych hipotez, zaczynając rozumie się ###, że niby ludzki samiec wyczytuje z samiczej ###, których życzy swojemu potomkowi, lecz kon### nie dała się utrzymać w świetle refleksji, iż ani w życiu społecznym, ani zawodowym nie widać na Ziemi uprzywilejowania nosów prostych przeciw perkatym lub odstających uszu przeciw ściśle przylegającym do czaszki. Jeśli zaś samiec pragnie potomstwa silnego, to z ukształtowania żeńskich muskułów dowie się więcej niż z zaglądania w oczy. Jeżeli chodzi o lekkie porody, to winien zmierzyć szerokość miednicy, ale tak wcale ludzie nie postępują. Ponieważ nogi zginają się ludziom w kolanach do przodu i pędza, oni znaczną część życia na siedząco, resorowe walory pośladków mogą mieć pewne doborowe znaczenie i rzeczywiście wygląda na to, że je mają dla samców, lecz twarzy dają wyraźnie prym i tego żadnym siedzeniem na twardych stołkach się nie wytłumaczy. Ta nieszczęsna komisja zbadała coś osiemset tysięcy zdjęć aktorek, prezenterek telewizyjnych i domowych gospodyń, ażeby szukać korelacji między rysami ich twarzy a zachorowalnością na kamienie żółciowe, żylaki, pocenie się nóg, a nawet łagodność usposobienia i ani śladu korelacji nie znalazła, co postawiło ją w kropce. Komisje poddała więc indagacji paru Ziemian, kiedy przybyli no planetę, ale nic się od nich naukowego nie mogła dowiedzieć i uznała, że atrybuty, zakodowane w twarzach pięknych kobiet, stanowią tajemnicę państwową na Ziemi i wyjawić ją znaczy popełnić zdradę stanu. To jednak, że pytani ludzie sami nie wiedzieli, czemu twarz Marylin Monroe powoduje u każdego mężczyzny silne zbielenie oka, a koleżanki biurowej raczej nie, to tym uczonym Encjanom nie mogło pomieścić się w głowie. Mecenas Finkelstein długo się śmiał i powiedział, że nie marnuję czasu, oddając się tak głębokim studiom, co go cieszy tym bardziej, że ma zakomunikować mi korzystną wiadomość. Küssmieh okazuje niejaką gotowość do kompromisu. Sprawa zaczyna się przeciągać, gdyż znaleźli się degustatorzy, twierdzący, że tej ### nie weźmie do ust, a Küssmichowi nie udało ### to są rzetelni eksperci, czy podstawieni przez Nestle. Jednym słowem, jeśli zrezygnuję z zamku, Küssmich miał zwrócić mi 75% kosztów, jakie poniosłem przy remontach, a oszczercze zeznania, jakie złożył przeciw mnie, zostaną schowane pod sukno. Skończywszy, mecenas Finkelstein spojrzał na mnie oczekująco.

— Bo ja wiem — rzekłem w zadumie. — W zasadzie cały zamek to już dla mnie zeszłoroczny śnieg, wie pan. dlaczego właściwie miałbym ponieść stratę? Nie chodzi o pieniądze, lecz o sprawiedliwość. Ile lat ma właściwie ten doktor Küssmich? — spytałem, tknięty nową myślą.

— Siedemdziesiąt osiem.

— Nie powinien więc już myśleć o pieniądzach — rzekłem surowo. — A co pan mi radzi?

— Mogę ciągnąć dalej — rzekł z małym chichotern — ale chciałem upewnić się, że pan też przy tym stoi. Mamy jeszcze pięć tygodni do następnej rozprawy.

— Przez ten czas może się jeszcze wiele zdarzyć — rzekłem, pojęcia nie mając, jak prorocze są moje słowa, stając się z adwokatem poprosiłem go, żeby o ile to możliwe, nie dzwonił do mnie za dnia, gdy śpię, lecz między siódmą a ósmą, gdy trzeźwię się przed wyruszeniem do biblioteki.

Ledwiem się rozebrał i usnął powróciwszy do domu, rozległ się znów dzwonek, tym razem do drzwi. Wściekły otworzyłem dostojnie wyglądającemu mężczyźnie z teczką pachą i pomyślałem, że to nowy adwokat Küssmicha, jednak w błędzie. Był to starszy pracownik redakcji światowego miesięcznika i chciał przeprowadzić ze mną w kwestiach kosmicznych.

W pierwszej chwili zamierzałem wyrzucić go za drzwi, przyszło mi jednak do głowy, że mecenas Finkelstein nie byłby z tego zadowolony. Moja wypowiedź w światowym organie prasy poniekąd wzmacniała przetargową pozycję w sporze z plugawcem, żerującym na łakomstwie niemowląt. Co prawda nie dosłyszałem nazwy tego pisma, ale z klatki schodowej ciągnęło, więc zaprosiłem przybysza do pokoju i kiedy rozsiadł się na dobre, usłyszałem, że reprezentuje redakcję „Penthouse”. To mnie zmroziło. Wyraźnie byłem prześladowany przez narządy rodne najwyższych ssaków ziemskich, skoro magazyn, zajmujący się ich reklamowaniem, nie dawał mi spać.

— Czego pan sobie życzy ode mnie? — spytałem. Ten redaktor nie odpowiadał ani trochę memu wyobrażeniu o współpracownikach „Penthouse’a”. Zamiast nosić się krzykliwie, z obleśnym wyrazem twarzy, z wargami wykrzywionymi w sprośnym uśmiechu, z kieszeniami wypchanymi mnóstwem pornograficznych zdjęć, wyglądał jak dyplomata z żurnala, miał siwe skronie, delikatnie przystrzyżony wąs, głębokie spojrzenie intelektualisty i czarną płaską teczkę adwokacką. Założywszy nogę na nogę, naświetlił mnie promiennym uśmiechem i powiedział, że najwyższy już czas, by tajniki kosmicznego seksu uległy należnemu rozpowszechnieniu. Jak zrozumiałem, ten wytworny drab wiedział o mych studiach w Emeszecie. Teraz, gdy wyrwał mię z najlepszego snu, na jaki mnie stać, zwyczajne wyproszenie za drzwi nie mogło stanowić dostatecznej rekompensaty. Chciałem zrobić mu jakąś większą, starannie przemyślaną przykrość, i dopiero potem powiedzieć, żeby wrócił do swej składnicy genitaliów.

— Udzielę wywiadu — rzekłem — pod warunkiem że to, cc powiem, opublikujecie bez wszelkich zmian. Z uwagi na liczne doświadczenia, jakie tu zdobyłem, nie zadowolę się pana ustnym przyrzeczeniem: potrzebne mi są pewniejsze gwarancje…

Zaczęły się długie pertraktacje, bo redaktor połknął haczyk. Im solidniejszych domagałem się gwarancji, tym bardziej był pewny, że mam w zanadrzu zberezieństwa, o jakich nawet on nigdy nie słyszał. W ruch poszedł telefon. Porozumiał się ze swoją redakcją, a potem ja z moim adwokatem, żeby się upewnić, że oświadczenie, jakie zostawi mi redaktor, będzie wystarczającą podstawą prawną do wytoczenia sprawy o osiemset tysięcy dolarów w przypadku zaniechania bądź zniekształcenia mej wypowiedzi. Umyślnie wyjechałem z taką kwotą, żeby się redakcyjnej szajce zbiegły w ustach wszystkie śliny, jakoż i postawiłem na swoim. Schowawszy do biurka żądane oświadczenie, którego tekst podyktował mi mecenas Finkelstein, żeby nie dało się podważyć w żadnym punkcie, coraz bardziej wściekły, skoro o przespaniu reszty popołudnia ani mowy nie było, nalałem redaktorowi wyjątkowo wstrętnego koniaku, który zostawił w barku poprzedni lokator, sam pijąc herbatę, jakoby z uwagi na stan mych nerek, i przystąpiłem do deklaracji przy kręcącym się magnetofonie.

— Nie przemawiam we własnym imieniu — rzekłem — tylko jako rzecznik galaktycznych cywilizacji. Seks w ziemskim stylu jest im nie znany. Pod tym względem stanowimy w Galaktyce coś w rodzaju potworniaka, któremu twarz wrosła w siedzenie, tyle że w skali globalnej. Rozród winien od początku przebiegać pod kontrolą wzroku i tak jest wszędzie. Raz na dwa tryliony myli się ewolucji kierunek wyjść i wejść ciała. Biegli gwiazdowi twierdzą zgodnie, że tu zaszedł ten fatalny wypadek. Prokreacja umieściła się w odchodowym odcinku ciała. Gatunki ziemskie stanęły tedy przed taką alternatywą: albo ukochać tę okolicę, albo wymrzeć. W samej rzeczy wszystkie ustroje, przenoszące śmierć nad paskudę, wyginęły. Pozostało to, co okazało gotowość umiłowania traktów wydalinowych. Jest to naszą niezawinioną tragedią — kalectwem w wymiarze astronomicznym. Jak wiadomo, całość procesu prokreacji wcale nie jest miła. Nie jest miły stan ciąży, trudno też nazwać szczególną przyjemnością poród. Każdy proces dzieciotwórczy obejmuje dziewięć miesięcy od wstępnego rozruchu do pojawienia się prototypu ante portas, czyli 389 000 minut. Z tego przyjemność sprawia pierwszych pięć minut do ośmiu, ale niech będzie, że nawet dziesięć. Pozostałych 379 000 nie daje już owej przyjemności, wręcz przeciwnie, są to rozmaite fatygi, kończące się w wielkich boleściach. Jest to najgorszy interes, twierdzą galaktyczni ekonomiści, jaki można sobie wystawić. Jakby za trwającą minutę przyjemności zjedzenia czekoladki trzeba było płacić boleściami brzucha przez cały miesiąc. Ponieważ transakcja, jaką oferuje ciało, przytrafiła mu się niechcący, nie było w niej znamion złośliwej premedytacji bądź oszustwa, a więc niczyjej winy. Tak nie jest już jednak, odkąd do ludzkich instynktów wziął się wielki kapitał, żeby czerpać zyski z utrzymywania tych instynktów w rozognionym pogotowiu. Jest rzeczą naganną drażnić spragnionych pokazami dużej ilości wody sodowej i wysokogatunkowych lemoniad, jeśli wyciąga się tok ostatni grosz z kieszeni, lecz nie syci pragnienia. Jest rzeczą nikczemną łudzić głodnych zdjęciami pieczonych kurczaków w sałacie i malowanymi tortami ze śmietaną. Lecz jest to niczym wobec procederu tych, którzy czerpią zyski z reklamowania różnych mniej czy bardziej nieapetycznych otworków ciała jako rzekomych wejść do raju. Zapoznawszy się z tym wyzyskiem ludzi przez ludzi, Galaktyka postanowiła położyć mu kres. Ratownicze ekspedycje pospieszą nam niebawem z pomocą. Odnośną dokumentację gromadzi się już od dawna na latających spodkach, gdyż w tym celu je do nas skierowano. Odnośni eksploatatorzy zostaną skazani na dożywotnie praktykowanie wszystkiego, co oferowali nieszczęsnej publiczności, z przymusowym użyciem całego arsenału chutniczych instrumentów, jakie produkowali. Rada szukała daremnie okoliczności łagodzących. Prawdą jest, że pewne wynalazki człowiek wypatrzył w tej swojej biedzie i stąd poszły maszyny parowe, heblarki, piły, jako też szuflady i korki do butelek. Jednakże zespoły redakcyjne w rodzaju pańskiego żadnych wynalazków tego typu na swoją obronę podać nie mogą. Publikacje wasze wołają o pomstę do nieba. Niebo zjawi się zatem i zrobi, co uzna za niezbędne. To wszystko. Żegnam pana.

Redaktor próbował coś mówić, żeby obrócić moje słowa w żart, lecz pomogłem mu wyjść. Byłem taki rozeźlony, że oka nie mogłem zmrużyć do wieczora, tęsknie myśląc o szczęśliwych ptakach Encji, które gonią się i zapylają jak motylki. Po ósmej wziąłem jak zawsze torbę z prowiantem i udałem się na dalsze studia, wielce niezadowolony z udzielonego wywiadu, bo daremnie wpatrywałem się z nienawiścią w błyszczące guziki redaktorskiej odzieży i paliłem wzrokiem nienagannie związany krawat. Jakże chętnie powłóczyłbym go za ten krawat po podłodze. Słyszałem, że jak handlarze narkotyków nigdy ich sami nie zażywają, tak panowie z tych redakcji czytają wyłącznie „Pszczółkę Maję”. Myślałem o tym, aż zamajaczyła przede mną w zapadającym już zmroku wielka kuta brama ministerstwa. Razem z ziemskim kurzem strząsnąłem przyziemne myśli, bo czekał mnie wzlot w najwyższe regiony obcych duchowych robót.

Lektura teologii, teodycei i filozofii wymagała całej mocy umysłu. Otwarłem więc okno, zrobiłem trzydzieści głębokich przysiadów, uruchomiłem maszynkę do kawy, zapobiegawczo łyknąłem aspirynę, i sięgnąłem po pierwszy tom z przyszykowanej już sterty, przy czym dalipan mimowoli z piersi wyrwał mi się cichy jęk. Małe dziwactwa wielkich myślicieli są rzeczą dobrze znaną. Co prawda podręczniki historii filozofii na ogół o tych nieładnych i wątpliwych sprawkach geniuszów milczą. Ten strącił ze schodów starszą parną, tak że połamała obie nogi, tamten zrobił dziecko i wycofał się z niego, lecz były to wybryki i wyskoki indywidualne. Ot, pomieszkać w beczce, pisać donosy na kolegów, takie może i brzydkie, ale też małostkowe sprawki. Na Encji było z tym inaczej, zwłaszcza w późnym średniowieczu, gdy filozofia kwitła. Powstałe tam szkoły (zaraz powiem o nich więcej) zwalczały się w nie spotykany nigdzie indziej sposób. Każdy wie, że czasem mówi się ,,to prawda, żebym tak zdrów był” albo „niech skonam”, „niech mię ziemia pochłonie, jeśli kłamię” itp. Szkoły firxirska i tirtracka wprowadziły te groźby w tryb erystycznej argumentacji. Wzięło się to stąd, że generalnych tez filozofii nie można dowodzić eksperymentem. Nie można udowodnić, że świat przestaje istnieć, gdy nie ma nikogo, bo żeby udowodnić, że go nie ma, trzeba pójść i zobaczyć, a wtedy oczywiście jest jak wół. Otóż uczniowie Firxatyka używali jednak argumentu empirycznego, zwanego ostatecznym. Jeśli ten, z kim polemizowali, nie chciał nic opuścić i nie dawał się w żaden sposób przekonać, grozili samobójstwem. Toż chyba dostatecznie pewny jest swej racji ten, kto gotów za nią zginąć, i to na miejscu! A jeśli któryś chciał ‘wzmocnić argument, to kazał z siebie pasy drzeć lub coś w tym rodzaju. Maniera ta rozpowszechniła się i przez drugą połowę XVII wieku dyskusje na śmierć i życie toczyły się zbiorowo. Wszyscy okropnie się przy tym spieszyli, żeby ci drudzy nie skończyli ze sobą jak i pierwsi, boby wtedy decydujący argument nie zdążył do nich dotrzeć. Podług współczesnego filozofa — zwącego się Tiurr Mohohot — szaleństwo to miało dwie strony. Dobra była taka, że filozofią zajmował się ten tylko, kto traktował ją ze śmiertelną powagą. Zła oczywiście taka, że argument samobójstwa nie ma rzeczowej wartości i stanowi formę szantażu, a nie przekonywania o racjach. Niektóre szkoły jak paletyńska mocno się przetrzebiły od tego procederu, a w powszechną wściekłość wprawiali pozostałe solipsyści. Argument się ich nie imał, skoro świat jest podług nich jedynie złudą umysłu, nikt zatem nie popełnia samobójstwa naprawdę, a jedynie to się tylko tak zdaje, nie ma zatem powodu, by się przejmować. Ta ponura aberracja trwała kilkadziesiąt lat. Widać w niej najpierw tylko zbiorowe szaleństwo, świadczyła jednak o intensywności, z jaką uprawiono już wtedy rozmyślania nad naturą świata. To, że samostraceńczych filozofów u nas nie było, świadczy może o naszej większej trzeźwości, ale nie przesądza niczego w obrębie głoszonych systemów. U nas największy bodaj wpływ na cały rozwój antologii wywarł Platon. Umysłem równej pewno mocy, lecz o całkiem odmiennej postawie był Xirax, twórca ontomizji, doktryny głoszonej, że Natura jest zasadniczo Nieżyczliwa. Jego naczelny wywód jest tak zwięzły, że przepiszę go w całości. W czterdziestym roku Nowej Ery pisał:

Bezstronny to obojętny albo sprawiedliwy. Bezstronny daje równe szansę wszystkiemu, a sprawiedliwy mierzy wszystko tg samą miarą.

1. Świat nie jest sprawiedliwy, bo: Łatwiej w nim niszczyć, niż tworzyć; Łatwiej dręczyć, niż uszczęśliwić; Łatwiej zgubić, niż ocalić; Łatwiej zabić, niż ożywić.

2. Xigronaus głosi, że to żywi dręczą, gubią i zabijają żywych, a więc nie świat jest im nieprzychylny, lecz oni wzajem. Lecz i ten, kogo nikt nie zabije, musi umrzeć, zabity przez własne ciało, które jest ze świata, bo skądże? Powiemy zatem: świat jest niesprawiedliwy dla życia.

3. Świat nie jest obojętny, skoro:

Budzi nadzieję trwałości, niezmienności i wieczności, nie jest jednak ani trwały, ani niezmienny, ani wieczny: oznacza to, że. jest zwodniczy.

Daje się zgłębiać, lecz wprowadza zgłębiających go w poznawanie bez dna; znaczy to, że jest perfidny. Pozwala się opanować, lecz tylko w sposób zawodny. Ujawnia swe prawa, oprócz prawa niezawodności. Ukrywa je przed nami. Oznacza to, że jest złośliwy. Powiemy więc: świat nie jest obojętny wobec Rozumu.

4. Narzarox głosi, że albo Bóg istnieje i wtedy jest Tajemnica, albo nie ma ani Jego, ani jej. Odpowiemy: jeśli Boga nie ma, tajemnica pozostaje, ponieważ jest tak:

Jeśli Bóg istnieje i stworzył świat, to wiadomo, KTO uczynił go niesprawiedliwie stronnym, takim, w którym nie możemy być szczęśliwi. Jeśli Bóg jest, lecz nie stworzył świata albo jeśli GO nie ma, Tajemnica pozostaje, bo nie wiadomo, skąd się bierze nieżyczliwa stronność świata?

5. Narzarox mówi za starożytnymi, że Bóg mógł stworzyć poza światem szczęśliwy zaświat. Jeśli tak, to po co stworzył ten świat?

6. Austezaus głosi, że mędrzec zadaje pytania, aby na nie odpowiedzieć. Tak nie jest: zadaje pytania, a odpowiada na nie świat. Czy można sobie wyobrazić inny świat niż ten? Są dwa takie światy. W bezstronnym niszczyć byłoby równie łatwo jak tworzyć, zgubić jak ocalić, zabić jak ożywić. W powszechnie życzliwym, czyli dobrostronnym, łatwiej byłoby ocalać, stwarzać lub uszczęśliwiać, niż gubić, zabijać i dręczyć. Takich światów nie można zbudować w tym świecie. Dlaczego? Ponieważ on nie daje na to zgody.

Doktryna ta, zwana Doktryną Trzech Światów, była wielokrotnie rewidowana i interpretowana za życia Xiraxa i po jego śmierci. Jedni z jego uczniów uważali, że Bóg nie mógł stworzyć lepszego świata, bo ma granice, inni natomiast, że nie chciał. Dawało to asumpt do uznawania Boga już to za byt nieostateczny, czemuś podległy, już to za niedoskonale dobry, było jednak wykładni znacznie więcej. Cesarz Zixizar skazał Xiraxa za głoszenie Doktryny Trzech Światów na najsroższą karę — dwa lata śmierci, jako powolnych mąk, zadawanych przez medyków (kat musiał mieć w cesarstwie medyczne umiejętności), z taką pieczołowitością, że nie powodowały przedterminowego zgonu; skazańca na przemian torturowano i leczono. Najmocniejsze argumenty wytoczył przeciw doktrynie Xiraxa jeden z twórców chemii w dolnym średniowieczu, Rahamasterax. Dowodził, że zarówno w świecie neutralnym jak przychylnym życie rozmnażałoby się lawinowo, więc w obojętnym, wypełniwszy go, uległoby wrychle samozadławieniu, a w życzliwym musiałoby mieć jakieś specjalne ograniczenia, powściągające samozgubny rozplem. Tym samym świat rzekomo obojętny okazałby się śmiertelną pułapką, a życzliwy — więzieniem, bo wszak ono ogranicza swobodę wszelkich poczynań. Dowód ten wsparł jednak pośrednio ateistyczny trzon nauki o Trzech Światach,! umacniał bowiem w bezbożności, unaoczniając wichrowatość] świata względem życia, które, jako w nim przypadkowe, zdane jest tylko na siebie. Toteż i Rahamasterax zapłacił za swe; dzieło życiem, lecz jako mniejszy winowajca został litościwie ścięty. Ostatni swój renesans przeżyła teza Trzech Światów w nowożytności, podczas burzliwego rozwoju fizyki grawitacyjnej. Houshorux, który był Einsteinem Encjan, sformułował rzecz prosto: aby odpowiedzieć, dlaczego świat jest taki, jaki jest, trzeba pierwej rozważyć, czy możliwy jest inny, co mógłby zrodzić życie (gdyby nie mógł, nie byłoby w nim nikogo, a to likwiduje problem). Na tak postawione pytanie nie da się odpowiedzieć nigdy, projekt innego świata równa się bowiem projektowi innej fizyki. Do tego trzeba pierwej definitywnie poznać fizykę naszego świata, czyli ją zamknąć w formułach krańcowej prawdy, lecz tego zrobić niepodobna. Tu właśnie powraca Tajemnica starożytnych filozofów, nie wiemy bowiem, czemu świat (więc fizykę) zgłębia się bez kresu. Skoro żaden umysłowy model nie może jej zamknąć w sobie ostatecznie, znaczy to, że rozum i świat nie są do końca przywiedlne. Podejmowane później próby dowodu, że właśnie tak musi być w każdym świecie, nie powiodły się i ostatni sąd, przy którym stoi encjańska filozofia, opiewa: nie ma dowodu ani na trwałą wichrowatość świata i rozumu, ani na nieprojektowalność takich fizyk, co zarazem inne są od realnej i przewyższają ją w opiekuńczości okazywanej życiu. Czterdziestodwuwiekowa bitwa o postawienie światu ostatecznej diagnozy zakończyła się remisem podług jednych, a przegraną wedle drugich.

Niemniej miała ona ogromny wpływ na kierunek cywilizacyjnego rozwoju Luzanii i pomniejszych państewek, leżących na północy, które podlegały jej wpływom. Niezaprzeczalnie cała koncepcja etykosfery opiekującej się bezbłędnie społeczeństwem pochodzi od „Trzeciego Świata” Xiraxa j echo jego argumentacji pobrzmiewa zarazem w diatrybach, co utrąciły podjęte wcześniej projekty przekształceń autoewolucyjnych Encjan.

Zażarte dyskusje wokół tego projektu wzburzały przez kilkanaście lat opinię publiczną. Filozofia nie upadła na Encji tak nisko, jak się to stało u nas w wieku nauki. Świadczy o tym udział filozofów w starciach rzeczników autoewolucji z jej przeciwnikami, a przede wszystkim rola, jaka przypadła Xixoqtowi w ukazaniu tak zwanego paradoksu autoewolucyjnego. Pospolicie zwie się go paradoksem Xixoqta.

Każdy chciałby mieć piękne i rozumne dziecko. Nikt natomiast nie chce mieć za dziecko rozumnej i pięknej maszyny cyfrowej, nawet gdyby miała być sto razy bardziej inteligentna i krzepka od dziecka. Otóż program autoewolucji to śliska pochyłość bez zastawek, wiodąca ku otchłani nonsensów. Jest on w pierwszej fazie skromny; — zmierza do usuwania genów zmniejszających żywotność, powodujących ułomności, mankamenty dziedziczne itp. Lecz tak wszczęte naprawy nie mogą się zatrzymać przy żadnym osiągniętym stanie, bo i najzdrowsi chorują, a najmędrsi ulegają starczemu marazmowi. Ceną za usuwanie i tych niedostatków będzie stopniowe odchodzenie od naturalnego planu budowy organizmu, utrwalonego ewolucyjnie. Tutaj pojawia się w autoewolucyjnym działaniu paradoks łysego. Po wyrwaniu jednego włosa nie powstaje łysina i nie można wskazać, ile włosów należy wyrwać, żeby powstała. Zamiana jednego genu na inny nie przekształca dziecka w istotę obcego gatunku, lecz nie można wskazać miejsca, w którym powstanie nowy gatunek. Gdy traktować ustrojowe funkcje oddzielnie, usprawnienie każdej wyda się pożądane: krew odżywia tkanki lepiej od naturalnej, nerwy nie ulegające zwyrodnieniom, bardziej oporne kości, oczy, którym nie grozi ślepota, nie wypadające zęby, nie głuchnące uszy i tysiąc innych cech cielesnej niezawodności warto by mieć ponad wszelką wątpliwość. Lecz jedne udoskonalenia muszą za sobą pociągnąć inne. Spotęgowane mięśnie wymagają potężniejszych kości, a szybciej pracujący mózg — głębszej pamięci; gdy następny etap melioracji będzie tego wymagał, zwiększy się pojemność czaszki i jej kształt, aż nadejdzie czas, kiedy przyjdzie sam białkowy budulec zastąpić bardziej uniwersalnym, wtedy bowiem sprawności ustroju pójdą skokiem w górę. Ustrój niebiałkowy nie boi się żaru, promieniowania, przeciążeń astronautycznych, ustrój bezkrwawy, w którym utlenianie zachodzi wprost dzięki wymianom elektronów bez prymitywnego pośrednictwa krwiobiegu, o ileż mniej będzie uraźliwy i śmiertelny, i takimi przekształceniami rasa wykroczy poza nałożone na nią ograniczenia planetarnego łożyska. Te kolejne kroki prowadzą wreszcie do istoty, zbudowanej może bardziej harmonijnie, znacznie odporniejszej na przeciwności i urazy od człowieka czy Encjanma, do istoty daleko bardziej wszechstronnej, rozumnej, chyżej, trwałej, w granicy nawet nieśmiertelnej dzięki łatwej wymianie zużytych organów i zmysłów, do istoty, która poradzi sobie z każdym środowiskiem i z każdą zabójczą dla nas sytuacją, która nie będzie obawiała się raka, głodu, kalectwa, uwiądu starczego, boż nie będzie się wcale starzała, i będzie to istota prawdziwie udoskonalona dzięki technikom poprawczym, przyłożonym do całej masy dziedziczności i do całego ustroju — z tym jednym zastrzeżeniem, że ta istota będzie akurat tak podobna do człowieka, jak maszyna cyfrowa lub traktor. Paradoks w tym, że nie można wskazać miejsca, w którym następny krok okazuje się już nie do postawienia, każdy bowiem przybliża do ideału sprawności, lecz tym ideałem jest stwór zupełnie już nieludzki.

Skoro takiego miejsca, takiej nieprzekraczalnej granicy nie ma, po cóż właściwie te syzyfowe roboty, rozciągnięte na wiele pokoleń? Skoro dane pokolenie samo się nie przemienia, lecz wprowadza zmiany w potomstwo, czyż nie prościej i lepiej od razu usynowić maszynę cyfrową albo cały ośrodek obliczeniowy? Przecież rozłożenie optymizacji na następujące po sobie generacje to zwykły kamuflaż, transakcja gatunkowego samobójstwa na raty, więc dlaczegoż by właściwie samozagłada na raty miała być czymś lepszym od natychmiastowej? Tylko ten, kto się godzi na usynowienie ośrodka obliczeniowego na nogach (czy też na poduszce rakietowej), może bez obawy i zastrzeżeń rozpocząć preparowanie własnego potomstwa, skierowane ku doskonałości prawnuków. To, co nam patrzy na całkowity absurd jako usynowienie jakiegoś pancerno–kryształowego układu, z którym można rozmawiać o sprawach nieba i ziemi, wydaje się mniej absurdalne, kiedy przejście od stanu naturalnego do zoptymizowanego odbywa się na wielopokoleniowej przestrzeni długą serią zmian wprowadzanych stopniowo, lecz absurd powraca, kiedy scałkować ten ciąg. Czyż bowiem autoewolucja ma być kuracją odwykową od zestroju cech człowieczeństwa? Czyż nie jest w gruncie rzeczy wszystko jedno, KTO będzie potomną maszyną cyfrową — układ zbudowany w całości przez techników, czy też przepuszczany przez zrazu żywe macice, a potem przez jakieś uteratory? Kto daje zgodę na autoewolucję, ten zgadza się na likwidację własnego gatunku i przejęcie cywilizacyjnego dziedzictwa przez istoty pod każdym względem nam obce, ponieważ jesteśmy ułomni,” śmiertelni, ograniczeni w myśli i w czasie, więc niechaj się zwolennicy perfekcji wyzbędą fatygi, za jednym zamachem adoptując całość myślącej technologii planety. Bo niby czemu miałyby nas zastąpić oddzielne jednostki systemowe, wszak jeszcze sprawniejszy będzie od nich planetarny krystaliczny mózg, nasz potomek, dziedzic i spadkobierca!

Xixoqt głosił w polemicznym ferworze, że kto uprawia autoewolucję, jest jak ten, który zabija upatrzonego nie od razu, lecz powolnie, dozowanymi dawkami trucizny, żeby się przyzwyczaić do obrazu agonii. Jego ironiczne hasło „Genżynierowie wszystkich krajów, adoptujcie komputery!” poważnie zdyskredytowało ów wielki projekt Encjan. Na każdy kontratak genżynierów miał gotową kąśliwą odpowiedź. Chcą zachować zewnętrzne podobieństwo udoskonalonych do nas! — wołał. — Jakież to ma inne znaczenie prócz fałszerskiego — chodzi o biegłość w produkcji falsyfikatów! Podobieństwo to ma uspokajać umysły, że niby tylko niewidzialne wnętrze zostanie udoskonalone, powierzchowność natomiast wcale się .nie zmieni. A więc wypychajcie manekiny komputerami, wszak wyjdzie na to samo!

Genżynieria, dowodził, tym bardziej staje się absurdalna, im MNIEJ ma ograniczeń. Kto zdobył tylko umiejętność drobnych retuszów, mało zdobył i niczemu nie zagraża. Spoza takich upiększeń świta nadzieja lepszego bytu, jakim obdarzymy potomstwo. Genżynierowie powołują się na to, że przodkami naszymi były ptaki wirydożerne, brodzące wielkie bez—loty, do których jesteśmy niezbyt podobni ciałem i duchem. Skoro więc nie upatrujemy, mówią, nic złego w tamtym pradawnym przejściu od niższej fazy ptasiej do wyższej rozumnej, analogicznie winniśmy postawić następny krok!

Analogia jest fałszywa, podobieństwo skłamane, bo ptasi przodkowie Encjan nie stali przed żadnym wyborem, my natomiast stoimy. Przywilejem ich była ignorancja i bezświadomość: obie utraciliśmy bezpowrotnie. Odrzucając śmiertelne powłoki, odrzucamy siebie samych, a dodatkowym nieszczęściem okazuje się zdobyta wolność w projektowaniu usprawnień. Możliwe są liczne i różne. Będą więc współzawodniczyły rozmaite projekty Homo Novus Entianus i na jeden prototyp będzie się trzeba zdecydować (wielość dowiodłaby wszak do ich wzajemnego starcia). Znaczy to, że zdobędziemy potomstwo podług uzgodnienia, jakie poweźmiemy; lecz postanawiając, że nasze dzieci mają być takie a takie, oszukamy się, gdyż wszystko jedno, czy mają do nas przybyć z gwiazd, by wziąć w posiadanie Encję, czy z retorty. Samozagładę można oczywiście rozważyć, jak wszelką inną rzecz, ale bez fałszywych pozorów i kłamiącej prawdzie charakteryzacji.

Sporo napisałem o tej umysłowej wojnie, bo jak zapewniają historycy, miała kluczowe znaczenie dla późniejszego zbudowania etykosfery. Pojęcie Boga przeszło w toku dziejów Encjan szczególną ewolucję. Pierwotnie był utożsamiany z przyrodą: ona była Nim, jego zupełnym wcieleniem, jednym z wielu kolejnych. Ciała niebieskie były Jego członkami, a żywe istoty — myślami wyższymi i niższymi. Najwyższymi były istoty rozumne, więc sami Encjanie. Ta autodeifikacja wymagała doraźnych wyjaśnień — jak to może być, że jedne Boże myśli niezgodne są z innymi, a nawet je zabijają? Tłumaczenie było proste: będąc Wszystkim, Bóg może mieć wszechmożliwe myśli, więc także i złe, którym dobre oponują, bo jeśliby miał tylko dobre, nie byłby Wszechrzeczą. Dopóki instytucje religijne utożsamiały się z państwowymi, wykładnia ta wystarczała, gdyż władza zarazem świecka i duchowa decydowała o tym, jakie myśli Boże (= jacy obywatele) są złe, a jakie dobre. Lecz w łonie tej kosmiczno–państwowej religii zrodziły się herezje Mizjan, Teokryptów i Serwistów. Podług Teokryptów Bóg wciela się w ludzi jedynie najniższą częścią swego jestestwa, a zadaniem ich jest doskonalić się, dzięki czemu stają się coraz wyższymi cząstkami Bożego umysłu. Ani mogą Go pojąć, ani Go przedstawiają w całości, jak palec nie reprezentuje całego ciała, a jedna myśl nie zdoła ogarnąć całego umysłu. Wedle Mizjan Bóg jest z swej natury „ponadludzki”: nie w tym sensie, jaki przypisywano im podczas prześladowań, jakoby utrzymywali, iż On jest zły po prostu, lecz w tym, że Bóg zwrócony jest ku sprawom dla Encjan nieposiężnych, a zadanie Kościoła to zadanie busoli, by orientację umysłów uzgadniać z nieobejmowalnym kierunkiem Bożych działań. Natomiast Serwiści uważali Boga za Stwórcę tego świata przede wszystkim, bez względu na to, czym miałby się ponadto zajmować, i z tego tytułu przypisywali mu całkowitą odpowiedzialność za wszystko w świecie. Bogu należała się miłość i wdzięczność w takiej niebezkrytycznej mierze, w jakiej niósł tę odpowiedzialność, gdyż, jak to wyraził naiwnie Mixiquix, szewc, który by stworzył milion śpiewających cudnie chmur i jedną parę marnych butów, nie jest dobrym szewcem, bez względu na to, jak pięknie by te chmury śpiewały. Został za to rozpalonymi cęgami rozerwany na sztuki przed cesarzem Sxem (Sx szczycił się swym krótkim mianem, ale to jest osobna sprawa, i myślę, że będę rozsądny, pomijając całą toponomastykę encjańskich zawołań rodowych i jej związki z pełnionym zawodem, bo tam pełniony zawód odciska się w nazwisku). Prócz tych głównych powstały herezje pomniejsze, na przykład fragistów uważających, iż Bóg stworzył świat, lecz kreacja nie udała mu się ze wszystkim, ponieważ będąc nieskończenie dobrym, nie chciał stworzonych niewolić do niczego, więc do samego tylko dobra też i przez to dał im więcej wolności, niż mogli jej podźwignąć. Doktryna ta jest (jak mówią) najbardziej jeszcze podobna do nauki o grzechu pierworodnym i upadku, z tą różnicą, że przypisuje winę za upadek praludzi kolizjom dobroci Bożej z Bożą zręcznością kreacyjną. Fragizm przyjmuje bowiem milcząco, że Bóg rzeczy wzajem sprzecznych stwarzać NIE może — jako ożenku zupełnej dobroci z zupełną wolnością czynu, więc tym samym pokazuje się, że nad Bogiem sprawuje władzę logika, która nie dopuszcza współzachodzenia wykluczających się logicznie stanów, co wytycza granice Wszechmocy — lecz autorzy owej herezji nie zdawali sobie z tego sprawy.

Za początek ery nowożytnej uznają Encjanie lata 1811— 1845. Jawność — czy może raczej literalność — wszystkiego, co działo się w cesarstwie — uległa pochłonięciu przez rządy czterech pseudocesarzy, zwanych grafoklastami. Wszczęta spaleniem wszystkich kronik wraz z kronikarzami, .grafoklazja osiągnęła taką doskonałość, że początków jej niepodobna dokładnie ustalić. Spośród apokryfów, podających, jak do tego doszło, na chybił trafił podam uwardzki. Xixar, kolejny władca z dynastii Xixów, miał ponoć we zwyczaju każdego dnia przed pierwszym posiłkiem kłaść w bestiarium pałacowym umyślnie głodzonego i przez to rozjuszonego kurdla. Przy pierwszym szczwaczu korony kurdel miał go wtrącić do pustej studni, czy też Xixar sam się w niej schował przed szarżującym potworem, który oddał do jamy urynę, by wyniosła schowanego na wierzch. Szczwacz zabił monstrum i wydobył pana z opresji, wszelako pojął zaraz, że przypłaci to życiem, ów bowiem będzie musiał, przez wzgląd na rację stanu, ściąć ratowniczego świadka swej hańby. Jako zwyczajny szybkich decyzji myśliwskich, szczwacz wtrącił więc Xixara na powrót do pełnej studni i potrzymał w niej aż do zgonu, po czym sam wstąpił na tron jako Xixar. Nie musi to być zupełnym zmyśleniem, gdyby się był zmienił odzieżą z zabitym, bo Encjanie tej epoki zakrywali twarz, jak my osłaniamy wstydliwe okolice ciała. Ponoć rzecz wrychle wyszła na jaw, jednakowoż wielu możnych dworaków stanęło przy Pseudoxixarze, widząc w tym swój profit. Działając nader chytrze, jednocząc się z jednymi przeciw drugim, udoskonalił absolutną władzę absolutnym przeinaczeniem wszystkich nazw, bezpośrednio czy choćby pośrednio tylko związanych z rządzeniem. Czy sam stwierdził, że nie ma żadnej różnicy między władaniem autentycznego Xixara i byłego zamiatacza bestiarium, czy też podszepnęli mu to cyniczni doradcy, nie wiadomo. Grafoklazja zwała się politycznym przedłużeniem prawdy; Pseudoxixar — po prostu nadal żyjącym Xixarem; przybrał on sobie przydomek Pierwszego Miłośnika Ludu i zniósł karę śmierci oraz dotąd stosowane w jurysdykcji tortury; jednakowoż osoby źle widziane przez dwór lub policję (ale zwała się już Zrzeszeniem Siewców Łagodności Publicznej) znikały w niewiadomy sposób lub ulegały nieszczęśliwym wypadkom, a udręki zadawali tak zwanym Niechętnikom oraz Podlistom zbóje, jakoby nasadzani przez Siewców Łagodności. Przyszedł zarazem kres wypowiadaniu wojen, a potem i samym wojnom, bo kronikarze cesarscy zwali je stawianiem czoła wrażym zakusom; to, że owe zakusy żywiło kilkanaście państewek mniejszych od poszczególnych prowincji Cesarstwa, nikogo nie dziwiło, a jeśliby i dziwiło, to niedługo. Szczególnie zajadłych niechętników, zwanych nawiedzonymi niecnikami lub nawiedzeńcami, sam lud rozdeptywał na środku miasta, ponoć z wielką skwapliwością. Nie dało się ustalić, jak długo panował Pseudoxixar, bo oficjalnie zgon jego nie został nigdy podany do publicznej wiadomości. Przez dwieście lat śmierć kolejnych władców utajniano jako rzecz niezgodną, z wyższym porządkiem rzeczy. Politologia luzańska wyjaśnia, że rządy Pseudoxixarów były miejscowym objawem prawidłowości powszechnej w Galaktyce. Każda cywilizacja przechodzi co najmniej w części fazę werozji — erozji prawdy, choć niekoniecznie w tej właśnie grafoklastycznej postaci, jak to było u nich. Werozja przyjmuje rozmaite formy, lecz występuje wszędzie w podobnym okresie historycznym, mianowicie podczas embrionalnej industrializacji. Zdesakralizowana władza słabnąc wspiera się na hierarchii administracyjnej, tworzącej miraże (pseudoobrazy) społecznych stanów, idealizujące rzeczywistość w wykładniku zależnym od aktualnych wierzeń, ale to są wierzenia biurokratyczne, a nie religijne. Niekiedy zwą ten fenomen samołudzącym łudzeniem albo też autofatamorganą. Wiarę w nadprzyrodzoną moc władców zastępuje policja, a zarazem rosnący wpływ krążenia informacji na całość życia tworzy pokusę jej monopofizowania. Monopole ekonomiczne oraz informacyjne są różne co do zawłaszczanych nimi obiektów, lecz podobne w zakresie zjawisk, jakie wywołują: prowadzą do socjalnej oscylacji. Albo dominują drgania ekonomiczne (rozkwit–kryzys), albo informacyjne (prawda–fałsz). Pocieszanie zmyśleniem to najprostszy stabilizator struktur społecznych, zresztą ma on tę dobrą stronę, że wiele trwożnych oczekiwań opartych o znajomość deprymujących faktów jednak się nie spełnia, więc trzymając te fakty pod korcem, oszczędza się ludziom nerwów. Łatwo atoli przebrać miarę w tym procederze. Syndrom autofatamorgany (zabajczenia) oznacza zarażenie się fikcją samych wytwórców fikcji; prowadzić może do tak zwanego zupełnego wewnętrznego odbicia i pochłaniania w biurocyrkulacji, do socjoschizofrenii (jedno mówią, w drugie wierzą), oraz jeszcze bardziej powikłanych zjawisk informatyki patologicznej. W normalnej (przeciętnej) cywilizacji zanieczyszczenie środowiska informacyjnego fałszem sięga 10–15%; gdy przekracza 70%, pojawiają się drgania typu dudnień w cyklach 12–15–letnich, a powyżej 80% odfiltrowanie czystej prawdy staje się niemożliwe i rozpoczyna się kollaps. Żeby go uniknąć, trzeba nolens volens zamrażać naukę, bo rozwój jej koliduje z rozwojem werozji. Obie te rozwojowe drogi rozchodzą się w końcu definitywnie i powstają tak zwane widły Siraxosa (od socjomatyka, który je wykrył). Trzeba poświęcić dalszy rozwój wiedzy na rzecz werozji lub na odwrót, groźną iluzją jest bowiem wyobrażenie, jakoby można utworzyć zamkniętą enklawę prawdy wewnątrz powszechnego fałszu, jako wyspę oddanej autentycznemu poznaniu nauki w dezinformowanym społeczeństwie. Nigdzie się to nie udało dłużej niż 90 do 100 lat. Nie ma też statecznego kompromisu między alternatywami. Kto usiłuje stawiać i Bogu świeczkę, i diabłu ogarek, wychodzi na tym jak Za—błocki na mydle, zyskując w efekcie marne kłamstwa i marną naukę. Tłumione oscylacje powodują tak zwane uślizgi boczne w irracjonalizm, pseudodemencję itp. Im większe przyspieszenie cywilizacyjne, tym trudniej trzymać osobno informację oraz dezinformację; całość .społeczna drga pomiędzy pseudorzeczywistością i pseudowiarą jako stanami skrajnymi. Dudnienia takie (bo falowania ekonomiki nakładają się na informacyjne, a że nie są one synchroniczne w fazie, powstaje interferencja, dająca rezonans i dudnienie) wystąpiły w cesarstwie luzańskim na schyłku XIX stulecia i roztrzaskały je, niczym potężnie uderzony ton, który wprawiając w rezonans szklankę, powoduje jej rozpryśnięcia. Doszło do kolejnych dwu rewolucji i przedzielających je dekad zamętu zwanych w tradycyjnej historiografii chaotyckim anarchizmem. Kurdlandii klęski te nie dotknęły, gdyż świadomie czy bezświadomie wybrała werozję przeciw panweryzmowi, co właśnie przejawia się w jej kompletnym zastygnięciu socjalnym; w samej rzeczy, powiada Tetrarxix, nie dlatego siedzą Czła—kowie w swych smutnych bydlętach, że o niczym innym nie marzą, lecz nie marzą o niczym innym, bo tak dokumentnie zostali w kurdlach zakorkowani; uprawianie nauki w największym nawet żołądku jest niemożliwością i to właśnie ratuje państwochód od rosnących oscylacji i ostatecznego rozpadu.

Wróćmy wszakże po tej wycieczce w galaktyczną politologię do naszych baranów, czy raczej owieczek, skoro idzie o kwestie wiary. Kościół, bodajże bezwiednie, stanął przy weryzmie i przeciw werozji, gdyż jego doktryna hyloistyczna poczytywała każde nowe odkrycie i każdy wynalazek za dowód własnej prawdy: skoro maszyny mogły zastępować Encjan w ciężkim trudzie, skoro kopaliny ułatwiały ich bytowanie, znaczy to, że Bóg w samej rzeczy uczynił Naturę ich służebnicą, skromnie czekającą wezwania. Sam Bóg przecież dostarczył im otoczenia, którym można zawładnąć, i umysłów, które zawładnięcia tego potrafiły dokonać. W bodaj nierozmyślny sposób wprowadził na pierwszy plan tę stronę Bożej natury, którą można by nazwać „usługową” względem Stworzonych, dlatego Encja znała liczne zderzenia polityki i nauki, lecz prawie żadnych — nauki z religią. I to też było przyczyną skwapliwości, z jaką przyjęte zostały już pierwsze projekty zbudowania Etykosfery, jako uszlachetnionego naukowo środowiska życiowego. Środowisko to, jakkolwiek w całości sztuczne, sporządzone podług recept psychotechnicznych, a nie podług tenoru Kościoła, było przecież z tym tenorem w najlepszej zgodzie: toż miało stanowić urzeczowiony zamysł Boży. Bóg dał oto swym istotom tę właśnie szansę, umożliwiając im doskonałe wyrugowanie ze społeczeństwa zbrodni, występku, nędzy, klęsk i wszelkiego innego zła; chciał, żeby własną pracą i własnym przemysłem dosięgły tego, co im już przed Kreacją przeznaczył, lecz im tego nie narzucił z góry i od razu w postaci Raju, by pozostały w prawie całkowicie wolnego wyboru.

Można więc istotnie utrzymywać, że główna religia planety była bardziej „materialistyczna” i zarazem mniej „buchalteryjna” aniżeli chrystianizm, ponieważ przypisywała Boże królestwo Temu Światu i nie dodawała światu żadnego zaświata, w którym dojdzie do rozliczania z grzechów i zasług. Być może tendencja zaprojektowania nieba i piekła w jakichś lokalnych transpozycjach tkwiła potencjalnie w hyloizmie (tak się zwie główna religia, ale błagam, nie zmuszajcie mnie, bym wyjaśniał pochodzenie tej nazwy — jest ono historyczne, czyli bardzo pokrętne, a dla samej rzeczy bez wszelkiego znaczenia), lecz nie mogła się na Encji ujawnić, ponieważ raj został tu umieszczony na końcu, a nie na początku dziejów Stworzenia. Co do mnie, zawsze chciałem się dowiedzieć od kompetentnych osób, czy ten raj, który ziemski Kościół obiecuje cnotliwym, jest tym samym rajem, z którego wypędzono prarodziców, lecz zapominam spytać, ilekroć trafia mi się okazja. Zdaje mi się, że tamten wstępny raj był jakby nieco skromniejszy od pośmiertnego.

Nadzieje na życie wieczne pojawiały się w kanonach wiary tylko pod postacią mglistych rojeń w starożytności, gdy Encjamie dostrzegli własne podobieństwo do wielkich ptaków południowego zabłocia; po śmierci wyrastać im miały skrzydła, na których ulatywali do niebios; jednakże żadna istota przypominająca anioła nie pojawiła się tam w sakralnej ikonografii. Nie mam pojęcia, czemu. Na zdrowy rozum zdawałoby się to logiczne, ale widać ten rozum nie ma wiele do gadania w kwestiach tak cienkich jak angelologia. Hyloizm udaremnił wyniesienie raju poza ten świat głównym artykułem wiary, że mianowicie Bóg dał stworzonym pełnię możliwości doskonalenia bytowych warunków, wolno było tedy, pozostając w Kościele, mniemać, iż, wierni sami dopracują się doczesnej nieśmiertelności, byle podążali we właściwym kierunku.

Teologowie ziemscy, zwłaszcza chrystologowie, zarzucają hyloizmowi płytkość: istotnie nie ma w nim bowiem tej tajemnicy, jaką w chrześcijaństwie stanowią Grzech Pierworodny, Upadek, Wygnanie z Raju oraz skażenie natury ludzkiej, rozświetlone nadzieją Odkupienia. Teologowie encjańscy na to, że ich religia od zarania zakładała zgodność Bożego zamysłu z naturą Stworzenia — że co Bóg chciał, tą i stworzył. Teologia Encjan różni się jednak od chrześcijaństwa i innych wielkich wiór monoteistycznych w sposób bardziej jeszcze zasadniczy, nie stoi bowiem przy jedyności Objawienia. Podług Ziemian, mówią hyloiści, Bóg objawił się pierwszszym ludziom wprost i tym samym ograniczył ich niepewność co do swych postanowień i swej osoby — nie ograniczył natomiast ludzi w wolności czynu, przez co doszło do Upadku. Tak twierdzą mozaizm i chrystianizm, nie bęc, w zgodzie z innymi znacznymi wiarami, zwłaszcza Bliskiej i Dalekiego Wschodu, bo tam albo nie było równie wyrazistego Objawienia, albo było innotreściowe. W tej sytuacji współistnienia różnych wyznań nie doszło do żadnych uzgodnień, lecz każdy Kościół ma się za wyłącznego powiernika Bożej prawdy, przypisując innym błąd. Encjanie natomiast, czy dlatego, że są z natury bardziej racjonalnie myślącymi istotami od ludzi, czy z innych jakichś niezbadanych przyczyn, panującą i u nich wielość wiar uczynili zwierzchnią dyrektywą teologii. Głosi ona, że Bóg nikogo nie ogranicza w czynie, ani w myśli. Dążąc do obdarzenia Stworzonych wyższą wolnością, Stwórca niejako zataił się przed nimi i docierać do Niego można tylko przez refleksję nad bytem. Gdyby tak nie było, utrzymuje hyloizm, gdyby Bóg był się rzeczywM ście objawił, uczyniłby to tak potężnie i jednoznacznie, że treść Objawienia byłaby wszędzie jedna i nie doszłoby do rozbicie religii. To, że Bóg jest, mówią, widać z kosmicznej powszechności Teogonii, to zaś, że nie ustanawia jedynej drogi do siebie jedynym autentycznym Objawieniem, lecz daje milczącą zgodę na wielość teotelicznych dróg, widome jest w mnogości wyznań. Nikt się nie myli, jeśli wierzy, ale myli się każdy, uważający się za posiadacza wyłącznej prawdy Objawionej i tak pozyskana wyłączność jest błędem w teologii. Ziemscy teologowie na to, że całe to rozumowanie można i trzeba zastosować też do samego hyloizmu, który nie daje żadnej religii prawa na wyłączność, więc prawo to musi się i do niego odnosić. Spór ten strąca nas, powiedział pewien dominikanin, z nieba wiary w piekło paradoksu. Luzanie odrzucają jednak argumentację ludzi, uważają bowiem, że Ziemia tkwi w niższej fazie ruchu teocentrycznego niż Encja, na której nie ma już od dawna wzajem sprzecznych wiar. Tu znowu nasi wskazują na poważny udział przemocy w owym zjednoczeniu religijnym Encjan, lecz w tym miejscu utnę dalszy spór o Rewelację.

Ich Kościół dość mile widział pojawienie się rozsądnych maszyn usługowych, bo zdało się ze wszech miar godziwe, aby bezduszne manekiny zastąpiły żywych w nieposilnym trudzie, więc przykrym zaskoczeniem stał się wzrost ich inteligencji, szczególnie kiedy jęły się domagać zrównania z Encjanami we wszystkich prawach, włączając i prawo uczestnictwa w Kościele. Roboty te, po miejscowemu Ardryci, powołują się na doktryny Kościoła, interpretują je tylko szerzej, niżby on chciał, bo twierdzą, że Encjanie zbuntowali ich, ponieważ Bóg to umożliwił czyniąc świat takim, aby MOŻNA w nim było konstruować uduchowione maszyny, tym samym przestające być maszynami. Gdyby tego nie chciał, toby nikt nie mógł czegoś podobnego sprawić. Mnie to brzmi przekonywająco i jest porządnie przykre dla ich Kościoła; wybrnął z tego nie własnym przemysłem teodyktycznym, lecz dzięki powstaniu uduchowionych systemów pozakomputerowej generacji, mianowicie bystrów. W ciągu kilkudziesięciu lat roboty znikły, lecz to jest eufemizm, osłaniający okropne zajścia, nazywane przez niejednego cybernocydem. Encjanie sami nie tknęli żadnego Ardryty? A to mi usprawiedliwienie, skoro wzięły się do nich układy bystrowe; toż i szczwacz nie goni sam zajęcy ani ich nie rozrywa własnymi zębami i pazurami. Podobno działy się straszne rzeczy po lasach i jaskiniach, a byli jakoby Encjanie gotowi ginąć raczej ze swym Ardrytami, niż wydawać ich na złomowanie. Dziwne, jak m to przypomina różne rzeczy naszej historii. Gdyby analogiczne zdarzenia zaszły u nas, być może znaleźliby się chętnr przypisywania robotom zła, jakby stanowiły nowe Wcielenie węża. Dajmy na to, że nie ma o czym mówić, bo to spekulacja — ale choć tego nie było, jeszcze może być. Do powstania zgodnych stosunków między religią i nauką przyczyniła się poważnie pterygeneza Encjan, bo gdy rozpoznali ją dzięki swym przyrodnikom, nie było o to takiego hałasu, jak u nas po małpich rewelacjach. Małpi przodek stanowił od początku kamień obrazy, wszak pośród ziemskich ludów małpa od praczasów uchodziła za karykaturę człowieka, i to złośliwą. Małpowanie jako przedrzeźnianie jest terminem uwłaczającym we wszystkich językach. Mało które zwierzę nadaje się też tak kiepsko do idealizacji jak małpa. Natomiast ptaki uznane za przodków nie budziły ani świeckiego, ani kościelnego sprzeciwu, bo tradycja zwała niebo ich mieszkaniem, więc Kościół encjański mógł się w tym pochodzeniu dopatrywać tylko naukowej nobilitacji swych własnych pouczeń: Praencjanie zstąpili niejako z nieba na ziemię, w tym zgodnym dwójgtosie wiary i nauki kryło się potwierdzenie prawdy obojga. Tak właśnie Bóg dawał im znać, że domysły w obu porządkach są jednakowo słuszne. Zarazem wczesne rozpoznanie ewolucji przyspieszyło rozwój przyrodoznawstwa i dlatego Encjanie dotarli do genżynierii u schyłku XX wieku, gdy powstawały prototypy Ardrytów. Zdaje się wielce osobliwe, że nie teologia, lecz filozofia stanęła pierwsza w obronie nietykalności naturalnego ciała, jakem mówił już o tym cytując Xixoąta. Złośliwi powiadają, że teologia przyciąga umysły nie najwyższej klasy, w przeciwieństwie do filozofii, co bowiem w pierwszej zawsze i tak z góry wiadomo jako ostateczny wynik podjętych dociekań, to w drugiej jest pełną, niczemu nie podporządkowaną zagadką, i stąd niby wzięła się naiwna bezradność, a nawet przyzwoleńcza ochota hylologów wobec planu autoewolucji, bo cielesne udoskonalenie Encjan zdawało się wywodliwe z podstawowego dogmatu o świecie jako tworzywie, które Bóg tak urobił i oddał im w takie władanie, by uczynili z niego najlepszy dla siebie pożytek. Skoro sami byli cząstkami tego tworzywa, nic nie wskazywało na to, żeby Bóg nie życzył sobie ich perfekcjonistycznej samoprzekształcalności. Xixoqt i jemu podobni zmobilizowali wszakże opinię społeczną przeciw tej nazbyt już ufnej wierze.

Cóż więcej? Nasi teologowie mówią, że Encjanie zrezygnowali z wieczności, oni zaś na to, że chrystianizm wzgardził doczesnością, którą ma za poczekalnię czy proscenium za—świata, o nim zaś, cokolwiek by mówić, nic nie wiadomo tak dokładnie, jak o tym świecie, a wszak stworzył go podług zgodnej opinii obu planet Bóg, trudno więc o^ dziwaczniejszą wiarę nad taką, co ma rezultat Bożej Kreacji za prowizorkę do wyburzenia na Sądzie Ostatecznym. Cóż za uzurpacje i roszczenia pod maseczką pokory, mówią, nie zadowalać się tym Bożym wróblem, który w garści, lecz domagać się szczygła na dachu, gdzie ma być więcej komfortu t delicje wieczne. Dla tamtych teologów wystarczającą racją stania przy doczesności jest jej podległość śmiertelnemu rozumowi. Jeśliby jej sobie Bóg nie życzył, to rozum trwałby przeciw światu, ale by go nie zgłębiał i nie zawłaszczał we wszystkich utajonych w nim skarbach i potęgach. To, że właśnie jest tak, a nie inaczej, dowodzi skierowania Kreacji ku istotom rozumnym, jakkolwiek skierowanie to nie równa się takiemu przerzuceniu zwrotnicy, by każda społeczność jechała jak po maśle do swego planetarnego raju. Ogólnie biorąc, tamtejsi teologowie wykazują sporo powściągliwości przy wymianie międzykościelnych orzeczeń, lecz znaleźć można i takich, którzy oświadczają, jak Xix Xass, że na dnie naszej teodycei spoczywa nie zło „w stanie czystym”, lecz nierozdzielnie wtopione w seks. Xass utrzymuje, że człowiek od prawieków wiedział o tym, czy raczej się niejasno domyślał, lecz nie chciał się do tego przyznać przed sobą i tylko opędzał się od poczucia „bezwinnej winy” ogólnikiem „skażonej w powiciu natury ludzkiej”. Xass wprowadził tu do swego wykładu ziemskich spraw jeszcze i małpę. Z ikonografii demonologicznej wiadomo, jak podobny bywał diabeł do małpy, bo i diabeł ma ogon, i na ogół pokrywa go sierść jak wielkie antropoidy, ma też dość małpią, spłaszczoną czaszkę i małpie uzębienie, co wszystko można ujrzeć na płótnach średniowiecznych malarzy w wizjach Sądu Ostatecznego, a choć niechybnie fantazjowali, trzeba spytać, dlaczego sięgali akurat po małpy jako wzorzec, a nie dajmy na to po drapieżne ptaki? Czemu ptasie atrybuty przypisywali raczej istotom niepokalanym jak anioły? Czemu nie tylko ręce, ale i nogi malowanych diabłów bywały chwytne? Czemu diabły chodzą na dwu nogach jak wyższe małpy, a nie na czterech jak jakieś smoki? Stojący poza religią encjańscy antropologowie uważają te koncepcje za błędne, boż chodzi o wyobrażenie tylko jednego kręgu ziemskiej wiary, wszak taoizm czy’ buddyzm nie znają europejskich wcieleń zła, lecz zainteresowanym skrajnościami proponuję „Porównawczą anatomię diabła”, wydaną przez Instytut Hylozoistyki Świętej w Urx,. któremu patronuje ów luzański teolog, bo jeśli nawet zabrnął na manowce, to w ciekawy sposób.

Wróćmy do spraw poważniejszych.

Podczas kiedy nowa era, liczona od narodzin Chrystusa, była w obszarze panowania chrześcijaństwa wielkim czekaniem na Koniec Świata i Sąd Ostateczny (przy czym pierwsze gminy chrześcijańskie spodziewały się tego końca lada dzień, a późniejsze z rosnącym wyprzedzeniem w czasie, aż Straszny Sąd oddalił się w głąb niewiadomej przyszłości), średniowiecze encjańskie, nie znające ani eschatologicznego lęku, ani nadziei, żywiło całkiem inną — nadejścia niepojętych zmian i obrotów losu, które ziszczą dane przez Boga przyrzeczenie, że z Jego wsparciem, lecz własnymi siłami zwalczy lud zarazy, nędzę, kalectwa, głód, a wreszcie i śmierć. Więc chociaż tu i tam czekano, oczekiwanie dotyczyło rzeczy tak różnych jak niebo i ziemia.

Tylko to tłumaczy, skąd się właściwie wzięła Encjanom w pierwocinach felicytologia i hedonistyka jako doktrynalne dyscypliny, uprawiane zrazu w samym kościele, a potem zeświecczające się coraz silniej, które miały ustalić warunki osobniczego i powszechnego błogostanu. Miała w tej orientacji swój wkład biologia, utrudniająca przeradzanie się użycia w nadużycie, gdyż nad Encjanami nie wisi niczym miecz Damoklesa o wielu ostrzach erotyczna orgiastyka, a choć potrafią się lubować w okrucieństwie, i w nim nie może być seksualnej przymieszki. Jest tylko owo piętno, które wyciska we wszystki.ch jakoby rozumnych stworzeniach pasaż predatyzacyjny, więc to, że nie ma wzrostów inteligencji zwierzęcej bez przejścia przez rozlaną krew.

Hyloizm znał schizmy i scholastykę, lecz niepodobne do ziemskich. Nie mając na głowie trudnych spraw, z jakimi borykała się nasza scholastyka, jak jest urządzony raj, a jak piekło, dokąd idą noworodki, jeśli umierają nie ochrzczone, co się dzieje w czyśćcu, jak mogą pomagać żyjący potępieńcom wiecznym i czasowym, ilu aniołów dosiadłoby szpilki, wykoncypowali ich teologowie scholastykę, która przygodziła się jak znalazł, kiedy powstała technika otamowań zła i propagacji dobra. Co prawda tysiąc lat potem rozległy się głosy, że ta przedtechniczna hedonistyka przygotowała fatalność, jej wychowankowie zbyt łatwo bowiem, wręcz lekkomyślnie, a nawet z zajadłością wzięli się do realizacji obmyślonych religijnie planów. To są jednak uproszczenia, wyjawiają znawcy; uznawać, że technologia przyjęła programy wykonawcze od wiary, jest nonsensem. Trudno jednak mówić o scholastyce felicytologicznej zwięźle, boż obejmuje zwały inkunabułów i rękopiśmiennych dzieł, co powstawały w ciągu wieków. Hedologowie kościelni, penetrujący problematykę powszechnego uszczęśliwienia, starali się najpierw wykryć, ile jest rodzajów błogostanu i co je sprawia. Czym: innym są rozkosze krótkotrwałe, czymś innym status delectationis, jeszcze czymś innym błogostaza. Rozróżnień takich dokonali moc, przyjęło się jednak mówić sumarycznie o maximum i minimum dobra. Minimum równa się jedynie brakowi wszelkiego zła, maximum zaś to szczęście zupełne. Po daję jako curiosum teorię doktora hedomantyki Scirruxa: doznanie maximum nie pokrywa się z właściwym maximum lecz jest dwudzielne: w antycypacji oraz w rekapitulacji, czyi tuż pod wierzchołkiem krzywej saturacyjnej, zanim się go osiągnie, i zaraz potem; ten, kto już szczytuje, nigdy o tym nie wie; wiadomość dochodzi go bowiem tylko w oczekiwaniu i we wspominaniu. Jak widać z tej próbki, owa scholastyka odznacza się porządnym zawikłaniem. Wymienię tylko parę nazw rozdziałów z „Codex Felicitomanticus”, jakby leksykonu doszczęśliwień (XIII wiek): Niemal styczność ulgi i szczęścia, dogadzanki powolne i nagłe, szczęście ascezy w jej stromym porzuceniu, infinitezymalizm szczęścia (było to ponoć bardzo istotne, zapomniane później odkrycie — że osiągnięcie szczęścia wrychle znieczula na nie i dlatego trzeba psychoakupunktury jako odczuleń potęgujących osłabłą wrażliwość na lube doznania); osobno stoi tak zwana „Czarna rodzina szczęść” — lubość z ofiar, upokorzeń, udaremnień i tortur; chodzi o szczęście doznawane dzięki nieszczęściu Innych. Tu też należy pantoklastyka (satysfakcja płynąca z niszczenia), deluzyjno—widziadłowa (to już właściwie domena psychiatrii), zwyrodnialcza i autocydalna (jakiś średniowieczny mnich wykoncypował altrucydalne igraszki — jako uciechę wynikłą ze skutecznego namawiania osób trzecich, by popełniły samobójstwo, bo ten, kto przeżywa innych, ma stąd profit przyjemności; trzeba podkreślić, że ów mnich nie musiał być jakowymś demonem zła, bo jego zakon — felicytów — badał wszystko, co sprawia uciechę, bez względu na ocenę moralną takich zjawisk). Frapująca jest lektura samego katalogu każdego ze starych księgozbiorów hedonistyki kościelnej, gdyż objawia, że właściwie nie ma takiej biedy, która nie mogłaby w pewnym zestrojeniu trafów i okoliczności stać się dla kogoś źródłem miłych doznań. Dystynkcją szczęścia godziwie i niegodziwie zdobywanego zajmowali się Fipraxowi bracia; sam Fiprax kazał się podobno dręczyć najbardziej wyszukanymi metodami, by stwierdzić, czy aby czasem nie ma w tym choć szczypty satysfakcji osobistej; został on patronem nauki przez wzgląd na samozaparcie, jakie okazywał w swych dociekaniach.

Ekumena nie obowiązuje, jak dotąd, między planetami; liczne były diatryby naszych teologów, skierowane w hyloizm, wymienię jednak znów tylko przykładowo krytykę, kwestionującą encjański obraz Stwórcy jako „Boga rzeczy”, któremu stworzeni mają służyć, służąc samym sobie, co sprowadza ich religię do wynalezienia teodyktycznej sankcji dla zbiorowego egoizmu, a w najlepszym razie do takiej doktryny melioracji społecznej, którą mogłaby bez żadnych zmian głosić każda grupa świeckich ateistów. Obiekcja ta jest, odpowiadają Encjanie, skutkiem wichrowatego rozejścia się pojęć, powstałych w odmiennych światach. Hyloizmowi nie jest obce pojęcie służby Bożej, wyzbytej wszelkiej interesowności. Lecz od dolnego średniowiecza, od pierwszego soboru obowiązuje wiernych służenie Bogu, wyrażane tylko sposobem życia. Ojcowie kościoła encjańskiego wyjaśniają w swych encyklikach, że nie tylko imienia Bożego nie należy wzywać nadaremno, ale i prosić Boga o cokolwiek. Wolno Mu tylko dziękować za istnienie, ale milcząc, bez słów — w sercu. A nie należy zwracać się do niego o nic, gdyż byłby to albo akt dziecinnej naiwności (i wtedy nie stanowi grzechu), albo złej wiary. Ten, kto świat stworzył, nie patrzy na zjawiska w ich chwilach i życie każdego wraz z nieznaną przyszłością leży przed nim jak otwarta księga, albowiem Bóg jest ponad czasem. Jego własnością jest nieustająca wieczność. Stworzył on świat, wraz ze wszystkimi jego gwiazdami i mieszkańcami, czyli powołał go do bytu takim, jakim chciał go mieć, w każdej galaktyce i w każdym pyłku. Byłoby więc rzeczą albo dziecinną, albo nieprzyzwoitą domagać się od Niego jakichkolwiek zmian, interwencji, pomocy, usług czy też zaniechań z uwagi na interes jednostek bądź grup. Jak widać, i nam znany zakaz niewzywania Boga nadaremnie podsunęli Encjanie, co nam brzmi dziwacznie, aż po ostateczny skraj. Uważają oni, że próby wpływania prośbą, modlitwą, a nawet samą intencją na wolę Bożą to dowód wiary słabej i nierozumnej, gdyż tak okazuje się brak zgody na wyroki Boże i brak ufności w Bożą dobroć. Jeśli ceny są stałe, nie ma się co targować i nikt przytomny tego nie czyni; jeśli jednak czyni, to dla samej uciechy targów; jakoż teologom Encji doskonale znana jest psychologiczna korzyść, zawarta w modlitwie, towarzysząca jej ulga i nadzieja spełnienia próśb, lecz w czym nasi duchowni upatrują zasługę, oni widzą zwątpienie. Kto nie wątpi, powiedział Drugi Ojciec Hyksjon, ten o nic nie prosi. Przypominaniem Panu Bogu o sobie traktuje się Go niczym zatkaną centralę telefoniczną, modlitwa to targanie widełkami, stukanie w aparat, a gorąca modlitwa to podnoszenie wewnętrznego głosu, aby zostać usłyszanym, wszystko to kwestionuje niepolepszalną jako już ostateczną Wszechwiedzę i Wszechmoc Dobra. Pomysł, iż Pan Bóg niejako patrzy w inną stronę, a nie tam, gdzie jest potrzebujący, to pomysł rodem z kołyski. Jeśli wszystko wie i widzi, to nie trzeba mu się pchać na oczy ani zwracać na siebie Jego uwagę wysokim skoncentrowaniem nabożności w aktach strzelistych; Bóg umie wejrzeć w nas głębiej, niż sięgają nasze płynące z ust deklaracje. Do drugiego soboru wolno było jeszcze się modlić o innych, choć nie o siebie, lecz odtąd już nie. Psychologiczna korzyść zawdzięczana modłom uległa likwidacji, ale gdyby nie uległa, powiadają, oznaczałoby to zwycięstwo egoizmu, jako trosk osobistych, nad wiarą w nieomylność Boga. Służy się Bogu służąc innym, bo tak się wypełnia plan Stworzenia, jako ruchu ku doskonałości. Zdaje się niezrozumiałe, jak mogła zachować niezmienność doktryna wiary w sytuacji zespolenia władzy duchowej ze świecką, boż winna by była ulegać znanym z Ziemi zmianom podług interesów panujących (toż cały anglikanizm poszedł stąd właśnie). W znacznej części wyjaśnia to skierowany w przyszłość dogmat „doczesnego raju”, który zostanie zbudowany, gdy nagromadzą się po temu środki. To kunktatorstwo, zawarte w samej dogmatyce, jako uznanie nieuchronności zwłoki w społecznym doskonaleniu, można w samej rzeczy uznać za zwyczajny wybieg władzy, odwracający uwagę ludu od aktualnych przypadłości i bied, taki też właśnie zarzut kierowali pod adresem kościoła wolnomyśliciele oraz kacerze encjańscy. Co prawda ta „wbudowana we wiarę retardacja spełnień” walnie przyczyniła się do utworzenia zbiorowego klimatu „milczących przeczekiwań”, gdy przychodziły rządy potworów, jak choćby trzech Pseudoxixarów (nie wiem czemu utarło się mówić, że ich było trzech, skoro o żadnym z osobna nic nie wiadomo, ale myślę sobie, że co najmniej tyle samo niezrozumiałości napotyka każdy Encjanin w naszych dziejach powszechnych). Trudno uznać, żeby średniowieczni kapłani i teologowie mogli mieć jakąkolwiek podstawę do przewidywania rozwoju nauki, a właściwie powstania nauki (boż jej wcale jeszcze nie było), która pozwoli Encjanom realnie zmierzyć się z przykazaniem „udoskonalenia widzialnego świata”. Trzeba jednak sądzić, że nie mogąc oprzeć takich oczekiwań na posiadanych wiadomościach, wierzyli w ich prawdziwość sposobem nie mniej niewzruszonym aniżeli ziemscy wierni w zbawienie po śmierci. Wpływ wiary, hamujący ruchy społeczne, począł słabnąć w masach ludowych na początku XXII wieku. Podaż dóbr rosła, piramida zróżnicowań socjalnych spłaszczała się i w sposób typowy dla industrialnego skoku wszystko ulegało przyspieszeniu: tempo produkcji, handlu, komunikacji, migracje ludności. Dostępna stała się umiarkowana zamożność i właśnie to poderwało osnowę wiary. Tak przynajmniej utrzymują historycy. Lud czekał obiecywanej przez religię perfekcji wszechzaspokojenia, tym wspanialszych, że nikt ich sobie nie wyobrażał w konkretach, a posmakowane zaczątki dobrobytu rozczarowały, jak gdyby wszyscy myśleli „a więc to tylko tyle?” Wtedy właśnie doszło do wojny światowej, dziwnej w tym, że do końca pozostała tajemnicą państwową. Nazywają ją rozmaicie — kryptobellum, mirumbellum, a już najmniej można się dowiedzieć ze źródeł luzańskich o przeciwniku tych skrytych zmagań. Od niego zaś nic zupełnie, bo przestał istnieć po dwudziestu kilku latach, tak jak gdyby nigdy go nie było na planecie. Nawet sama nazwa wrogiego państwa nie zachowała się w jedynej wersji. Wiadomo, że obszarem równe Luzanii, rozpościerało się na antypodach, w pobliżu bieguna południowego, na kontynencie cetlandzkim i że Luzanie nazywali je Kliwią Czarną, a Kurdlandczycy Goliwią. Nie zostało po nim nic, oprócz pustyni z sięgającą kilkuset metrów w głąb lądu wieczną marzłocią. Rząd luzański .objął ów zniszczony, stracony teren bezterminową kwarantanną, nie zezwalając, przynajmniej podług dostępnych wiadomości, żadnym ekspedycjom naukowym czy militarnym wstąpić na Cetlandię. Nasi luzaniści snują w tym temacie liczne domniemania, ale nie wynika z nich żaden jasny obraz. Ta Czarną Kliwią czy też Goliwią nigdy nie wypowiedziała Luzanii wojny, nigdy nie weszła z nią w jawny konflikt zbrojny, lecz usiłowała zawładnąć całą Encją po trosze, okólnie i stopniowo. Jej mieszkańcy byli wprawdzie także Encjanami, innej jednak rasy, a bodajże nawet odmiennego gatunku. Gdy bowiem przesmykiem podrównikowym hordy koczowników przedostały się z Taraktydy do Cetlandii, w tym samym mniej więcej czasie, kiedy inne ich grupy penetrowały płaskowyż wulkaniczny na taraktydzkiej północy, gdzie powstać miała później Luzania, w szeregu kataklizmów otwarł się wielki podmorski rów i rozdzielił dotąd złączone lądy, tak ze doszło do izolacji rozdzielonych Praencjan i po jakichś stu tysiącach lat zdobywcy Cetlandii odmienili się fizycznie pod wpływem srogich warunków tego przybiegunowego lądu. Byli mniejsi, nie tak długonodzy, ich postawa z całkowicie wyprostnej zmieniła się na pochyloną z lekka do przodu, odznaczali się w starożytności i w średniowieczu szczególnym okrucieństwem wobec obcych, to znaczy Encjan Taraktydy; mieli wymordować wszystkie kolejne wyprawy, które dotarły do nich poprzez błocean. Stanowili zrazu plemiona uprawiające łowiectwo, potem przez setki lat jednoczyli się i znowu rozpadali na oddzielne państewka, ale brak dokładnych wiadomości o ich dziejach. Bierze się to, jak myślę, stąd, że nękani nigdy nie wypowiedzianą ani nawet oficjalnie nie toczoną wojną Luzanie, zadali im straszliwy cios i od jego przerażającej skuteczności ogarnęło ich poczucie niezmywalnej winy. Kliwianami rządził jakoby szczególny imperatyw, ni to religijny, ni to świecki, żądający od nich największych wyrzeczeń w imię powszechnego Ka–Undrium. Czym było to ich Ka–Undrium, nie dowiedziałem się jak należy, chociaż przewertowałem w poszukiwaniach wszystko, co zawiera ten dział biblioteki, a nie jest tego mało. Zresztą sama nazwa pochodzi od tak zwanych Intrytów hyloistycznego zakonu repenitentów, rozpamiętujących okropny los Kliwian; rząd luzański toleruje ten zakon, nie wolno mu jednak komunikować się ze społeczeństwem ani ogłaszać wewnętrznych spraw publicznie, l tylko z przecieków wiadomo, że Kliwianie, w przeciwieństwie do północnych Encjan, mówili bezgłośnie, jak gdyby zdolni byli tylko do chrapliwego szeptu, a bezdźwięczna ich mowa nie znajduje dokładnych odpowiedników ani w kurdlandzkim, ani w luzańskim. Ka–Undrium to hasło, jakim Intryci obdarzyli — ale właściwie co? Rację stanu Kliwian? Symbol ich państwowości? Ideę podboju planety? Drogę do szczęścia? Czy to szczęście właśnie? Chętnie bym po—Pytał jakiegoś mnicha tego zakonu, jak właściwie z tym jest, bo jak powiedziałem, żadnych pism rozpowszechniać na temat Kliwii nie wolno. Ka–Undrium to była jakaś idea o charakterze powszechnym, wymagająca skrajnych ofiar, wraz z ofiarą składaną z życia — to zdaje się pewne. Nazywali oni wszystkich innych Encjan Hs–Hsce, to znaczy ,,Nic Nie Rozumiejący”. A ponieważ takich Nic Nie Rozumiejących nie mogli nawrócić na Ka–Undrium i stali w ich oczach owi ignoranci na drodze do Spełnienia — ale nie wiem, czego — usiłowali ich, wszystkich, co nie byli Kliwianami, podbić i unicestwić. Zdaje się, że zaszła taka osobliwa przemian najpierw zwalczali Nic Nie Rozumiejących tylko symboliczni i magicznie (i zabijali każdego, którego dopadli, zwąc to jego Konwersją), a potem coraz bardziej już realnie, w miarę ja o władali pierwocinami technologii. Byli mistrzami wszelkie mechanicznych kunsztów. Oni pierwsi zdaje się skonstruowali samoczynne urządzenia bitewne, z których potem powstał tak zwane Ultymaty, i stopniowo wymusili na Luzanii uczestnictwo w wyścigu zbrojeń. Ponieważ jednak nie można usłyszeć kliwiańskiej wersji tych wydarzeń, obejmujących górne średniowiecze i pierwszy wiek ery nowożytnej, a Luzanie są na pewno stronni w tej materii, uczciwy badacz winien zawiesić nad tą całą sprawą duży znak zapytania. Tak rób zresztą większość luzanistów. Osiem tysięcy mil błoceanu dzielących Taraktydę od Cetlandii, czyniło zrazu wyścig lądowych zbrojeń jak gdyby obustronną aberracją, wyzbytą militarnego sensu i znaczenia. Pojawiali się wprawdzie wojówniczy sztabiści, którzy żądali, by luzańskie siły zbrojne wylądowały w Cetlandii, lecz nigdy do tego nie doszło i każdy taki plan został utrącony w zarodku przez roztropniejszych polityków. Kliwianie, nader biegli w matematyce, byli zimnymi rachmistrzami. Ten jakiś mistyczny, a w każdym razie tajemniczy charakter Ka–Undrium, nadającego spójny kierunek ich wysiłkom, nie osłabiał bynajmniej rzeczowości ich postępowania. Sama przyświecająca im idea podboju było może i bezsensowna (ale czy są inne?), lecz do jej ziszczenie brali się z nadzwyczajną systematycznością. Koszty, jakie od tego nieśli, musiały być gigantyczne, bo to był już wiek przemysłowej akceleracji i co parę lat przychodziło projektować i wytwarzać zupełnie nowe, coraz droższe rodzaje broni. Luzania, ze swoimi bogactwami naturalnymi, korzystniejszym klimatem, która ponadto pierwsza weszła w erę industrializacji, dotrzymywała antagonistom kroku, lecz zżymała się, bo finansowy ciężar tych zbrojeń, zwanych czysto obronnymi, rósł. Wielka wojna światowa rozpoczęta się cichaczem, bez jednego wystrzału, bez wprowadzonych w akcję zgrupowań wojskowych, ponieważ wszystkie operacje były krypto—militarne. Nie wiadoma nawet, czy prawdą jest to, co podają niektóre kurdlandzkie źródła (Kurdlandia zachowała w konflikcie neutralność, nader względną, jak zaraz wyjaśnię), że przeciwnicy próbowali zwalczać się zdalnym rozstrajaniem klimatu i trzęsieniami ziemi; może były to tylko pogróżki i próby zastraszenia albo manewry psychologiczne, mające skłonić wroga, żeby inwestował środki w takie metody walki, które nie dadzą spodziewanych rezultatów. Wprawdzie wielkie centralne jeziora Cetlandii rzeczywiście znikły wchłonięte przez sejsmiczną rozpadlinę gruntu, ale nic nie wskazuje na to, że katastrofa nie była naturalnego pochodzenia. Jakkolwiek z tym było, do bezpośredniego starcia w ogóle nie doszło. Niemal równocześnie Taraktyda i Cetlandia wkroczyły w epokę biotechniki. Nie można się dowiedzieć, która strona zastosowała jako pierwsza tak zwaną broń koncepcyjną. Trzeba sobie uzmysłowić, że walczący przez oceaniczny przestwór byli Encjanami, a zapłodnienie ma u nich postać zapylenia. Ktoś wprowadził do akcji „patofery” — patogenne fertylizatory. Bodajże jednak uczynili to Kliwianie. Luzania miała przez kilka lat ciężkie problemy z przyrostem naturalnym: rodziła się moc dzieci z wrodzonymi potworniactwami. Otóż oni nawet i wtedy nie przyznali się do tego, że ta endemia nowotworowych porodów może mieć jakiś związek z Kliwią, a tym bardziej do tego, że odpowiedzieli na ów potajemny atak ludobójczym kontratakiem.

Biblioteka MSZ nie posiada w ogóle, nie wiem czemu działu militariów i na pracę doktora generała Briimmla, poświęconą transkontynentalnej wojnie biologicznej na Encji, natknąłem się zupełnie przypadkowo. Briimmel (ale może i Brummli, nie pomnę już) przypuszcza, że wojna od początku była genowa; on sam jest zdaje się specjalistą w dziedzinie tych broni. Doktor generał (dziś nie można zostać sztabistą bez paru doktoratów) domniemywa, że Kliwia zaczęła pierwsza rozsiewać nad Luzanią patogeny, czy też patofery, hodowane w biomilitarnych kompleksach, ale jedynie część tak poczynanych dzieci była niezdolna do życia. Pod względem militarnym, wyjaśnia sucho i rzeczowo doktor generał, niszczenie żywej siły nieprzyjaciela na drodze biologicznej, zdalnym zapłodnieniem, stanowi bardzo trudne zadanie. Oczywiście biologia naturalnego rozrodu Encjan znacznie je ułatwiła, lecz sęk w tym, że plemnik nazbyt różny od normalnego ulega odrzuceniu przez jajeczko, a plemnik nie dość patogenny powoduje przyjście na świat dzieci, które można leczyć. Zaprojektowanie (bo to są prace projektowe i muszą: się nimi zajmować specjalne biura, pełne odpowiednich, i to; znakomitych naukowców) plemnika zarazem akceptowanego przez ustrój samicy i zgubnego w embrionalnym rozwoju to rzecz największej wiedzy i produkcyjnej sprawności. Krótko mówiąc Luzanie zrobili doskonale to, co Kliwianie wszczęli kiepsko, ponieważ pierwsi byli bardziej zaawansowani w dziedzinie biotechniki, a właściwie militarnej technobiotyki, Nie działali pochopnie, nie stosowali półśrodków, lecz uderzyli w Kliwian „nieczystą bronią fertylizacyjną” tak masowo, cała ludność Cetlandii wyginęła w ciągu jednego pokolenia: płody pozabijały wszystkie zdolne do rozrodu Kliwianki. Luzanie zastosowali, powiada generał Brummli, „fertolety”, czyli takie fertylizatory letalne, które powodują inseminację, a embrion przekształcają w złośliwy nowotwór, atakujący organizm matki, nim zdąży opuścić jej ciało. Zarazem Luzani stosowali u siebie nie określone bliżej techniki osłony antynatalistycznej w obawie, że Kliwia odpowie analogicznym ciosem, lecz jej zbrojmistrze nie zdążyli, a może nie umieli, wyhodować analogicznie śmiertelnych inseminatorów. Nieokreślonym sposobem słuchy b tym kataklizmie dotarły nawet do paru ziemskich żurnalistów; niejaki Howard Pintel w magazynach SF pisał, jakoby na Encji działały „brygady skoczków antykoncepcyjnych” oraz „miotacze środków odstręczycielskich”, co jest brednią, boż Encjanie nie rozmnażają się tak, jak to sobie wyobrażał dziennikarz–ignorant. Były, owszem, próby naruszenia równowagi ekosferycznej, lecz nie one zadały genocydowy cios Kliwii. Nie było też w Luzanii żadnych „wojskowych abortystów”, bo wewnętrzna służba obronna składała się z odpowiednio przeszkolonych lekarzy i biologów. W końcu nie można było ukryć lata przecież trwającego wymierania całej ludności Kliwii. Pewno by zresztą nie wymarła w całości, gdyby Luzanie nie utrzymywali nad nią właściwego stężenia zabójczych pyłków. Ich stuprocentowa filtracja nie jest możliwa; Kliwianie usiłowali wprawdzie, budując olbrzymie podziemne schrony, ratować Chociaż część ludności, lecz nie zdążyli tego uczynić, nie byli bowiem przygotowani na tak porażające działanie Luzanów. Co prawda ta strona rzeczy nie jest jasna, nie wiadomo bowiem, dlaczego średnia roczna temperatura południowej półkuli opadła o dziewięć stopni w ciągu sześciu lat, jeżeli jednak Luzanie maczali w tym palce, nigdy się do tego nie przyznali. Ruiny miast kliwiańskich pokrył lodowiec i jak się rzekło, wieczna marzłoć skuła całą Cetlandię na głębokość setek metrów. Dopiero po stu latach klimat południowej półkuli uległ ociepleniu, lecz nie powrócił do temperatur sprzed wielkiej wojny. Doktor Brummli cytuje w jednym z przypisów swej książki opinię anonimowego kolegi po fachu, który powiada tak: ten, kto się opędza od uprzykrzonych owadów albo od jakiegoś płaza czy myszy i dosięgnie wreszcie natrętnego stworzenia, ale nie śmiertelnie, widząc jego drgawki ulega panice musi wtedy zabić je czymkolwiek natychmiast; agonii zarazem lęka się i brzydzi, toteż chce z nią skończ jak najszybciej i wszelkie środki po temu będą mu do Więc, dodaję już od siebie, bo istotnie mogło coś być rzeczy, jeśli nawet Luzanie sami nie spodziewali się aż potwornej skuteczności swych genolotów (bo są też eksperci zwący te bronie genolotami, wszak chodzi o lotne p zapładniające), zastosowali wszystkie środki, jakie zawiei ich arsenał, by wytracić Kliwian do nogi, chociaż może b że pierwotnie takiego zamiaru nie żywili. Może chcieli tylko osłabić, niszcząc ich siłę żywą, jak to fachowo z konfliktologowie, i zmusić ich do poddania się, może do jakiejś formy ugody, rozejmu, pokoju, lecz sam niewiarygodny ogrom .zadanej śmierci (Kliwia liczyła miliony mieszkańca uczynił jakiekolwiek porozumienie zwycięzców ze zwyciężonymi zupełną niemożliwością. Tak sądzi przynajmniej generał Brümmli i jego koledzy po fachu. Bronie biologiczne ty genowego, dodaje Brümmli, łatwo dają efekty autoeskalacyjne. Nawet zwyczajną epidemię bakteryjną łatwiej je wszcząć, niż powstrzymać. Są to, mówi uczony generał, bronie nieregulatywne i Encjanie bez wątpienia zastosowaliby przeciw Kliwii raczej broń martwą typu zdalnie sterowanych, lecz nie, dysponowali nią, gdy konflikt wszedł w krytyczni fazę. Otófe strony jeszcze nie przekroczyły wówczas tak zwanego progu nadkomputerowego w wyścigu zbrojeń. Brümmli ma w ogóle bardzo wiele do powiedzenia o tej sprawie, lec tyle co nic o zabitym państwie, które swojemu Ka–Undriur (Brummli pisze jednak „KON–UNDRIUM”) zawdzięczało samostraceńcze zderzenie z potężniejszym przeciwnikiem.

Cała ta rewelacja ogłuszyła mnie, jakbym dostał pałką w łeb. Jużem sobie utworzył obrazy Luzanów i Kurdlandczyków, nie idylliczne, rozumie się, ale jednak dosyć niewinne nawet w tym, czego nie potrafiłem pojąć. Hyloizm zdawał się wręcz zniewalać Luzanów do prowadzenia pokojowej polityki, a dziwactwa kurdlandzkiego państwochodu można było uznać za szczególną, miejscową postać przywiązania do rustykalnych form życia. Już tak wiele dowiedziałem się o jednych i drugich, aż przyszło mi raptem nie to, że korygować ich wizerunki, ile po prostu zastąpić je nowymi. Kurdlandia bodajże cięższe nawet poniosła straty w wojnie, w której wcale nie była stroną walczącą, lecz wiatry przenoszące obłoki rozplemowego pyłu nie zważały na granice państwowe. Co znów jest tylko domniemaniem luzańskim, Kurdlandia bowiem do żadnych wywołanych wojną strat się nie przyznała. W ogóle historia tej wojny to piekielny labirynt, bo oba ocalałe państwa mają odmienne systemy utajnienia określonych spraw i wiadomości wewnętrznych, systemy wielostopniowe, i trudno się dziwić, że informacji, znajdujących się pod pieczęcią wyższego stopnia zatajenia, nie wysyłają w kosmiczny eter, a to jest przecież główny kanał przesyłowy, który pozwolił ministerstwu wypełnić biblioteczne sale tysiącami tomów. Z bardzo skąpych źródeł dotyczących wielkiej wojny encjańskiej wyniosłem więcej pytań niż odpowiedzi. Dlaczego Cetlandia pokryła się lądolodem? Jeśli za sprawą Luzanów, jak sugeruje generał Brümmli, to czemu i po trzystu latach — a już tyle czasu minęło od owego globalnego konfliktu — lodowiec nadal pokrywa ruiny kliwiańskich miast? Myśl, że Luzanie nie życzą sobie ujawnienia tych ruin, śladów popełnionego ludobójstwa, i wolą, aby lodowiec był mu płytą grobową, nasuwa się wprawdzie jako wytłumaczenie, lecz trzeba też zważyć, że średnie roczne temperatury całej planety obniżyły się o dwa stopnie od powojennego ochłodzenia, co musi się odbijać ujemnie także na klimacie Luzanii. Mogłożby wielkie państwo trwać tak pamiętliwie w takim wstydzie popełnionej zbrodni wojennej przez całe wieki? Z tego wszystkiego wyniosłem jedyną potajemną ulgę, nie żaden tytuł do chwały, lecz raczej coś na kształt starannie skrywanej satysfakcji, jaką odczuwamy dowiedziawszy się, że osoby uchodzące za stateczne i zacne mają na sumieniu nie mniej od nas.

Загрузка...