XVII


Szef wydziału narkotyków nazywa się Henrik Jacobsson. Zajmował to stanowisko od dziesięciu lat i był człowiekiem dobrze zahartowanym. Wszyscy uważali, że powinien mieć otwarty wrzód żołądka, trudności w prowadzeniu samochodu, a właściwie nie byłoby nawet dziwne, gdyby wdrapywał się na firanki i próbował je zjeść. Miał taką kondycję, że jakoś wszystko wytrzymał i teraz nie było już nic, co by go dziwiło i skłaniało chociażby do uniesienia brwi.

Patrzył na pokrojony ser, wydrążony bochenek chleba, na torebki z haszyszem i kapsułki z amfetaminą i na swego pomocnika, który wciąż jeszcze dziabał rabarbar.

Przed Jacobssonem siedział Mauritzon, pozornie spokojny, ale wewnętrznie mocno wzburzony. Jego podwójne zabezpieczenie załamało się, w sposób najbardziej nieprawdopodobny i idiotyczny. Jak mogło się coś podobnego zdarzyć? Ze zdarzyło się raz, z tym mógł się pogodzić, lecz coś zupełnie podobnego przytrafiło mu się zaledwie kilka miesięcy temu. Dwa razy? Prawdopodobnie w jego kuponach będzie trzynaście trafień w tym tygodniu.

Powiedział już wszystko, co można było powiedzieć. Na przykład, że ta nieszczęsna torba z zakupami nie jest jego, dostał ją od jakiegoś nieznajomego na Centralnym z prośbą, by ją wręczył innemu nieznajomemu przy Mariatorget, wprawdzie rozumiał, że jest w tym coś podejrzanego, nie mógł się jednak oprzeć stukoronowemu banknotowi, który mu nieznajomy zaproponował.

Jacobsson słuchał nie przerywając, nie komentował, ale też nie wydawał się w najmniejszym stopniu przekonany. A teraz powiedział:

– No więc, Holm, jak powiedziałem, jesteś zatrzymany. Prawdopodobnie jutro przed południem zostaniesz aresztowany, wolno ci odbyć jedną rozmowę telefoniczną, jeżeli jej treść nie przeszkodzi śledztwu ani go nie utrudni.

– Czy to bardzo poważne? – pokornie spytał Mauritzon.

– Zależy, co kto rozumie przez poważne. Zobaczymy, co się znajdzie przy rewizji domowej.

Mauritzon dokładnie wiedział, co znajdą w jednopokojowym mieszkaniu przy Vickergatan, mianowicie bardzo nędzne umeblowanie i trochę starego ubrania. To go zupełnie nie martwiło, a tym, że we właściwym czasie spytają, od jakich zamków są jego pozostałe klucze, też się nie przejmował, nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie. Drugie jego mieszkanie przy Armfeltsgatan na Gärdet miało zatem wielkie szanse, że nie zostanie splugawione przez niuchających tajniaków i odrażające czworonogi…

– Będzie grzywna? – spytał jeszcze pokorniej.

– Wykluczone, mój stary – rzekł Jacobsson. – Za to zawsze jest więzienie, więc kiepsko to dla ciebie wygląda, Holm. Chcesz może kawy?

– Proszę, a jeżeliby nie sprawiło kłopotu, wolałbym herbatę.

Mauritzon myślał gorączkowo.

Gorzej to dla niego wyglądało, niż Jacobsson mógł przeczuwać. Pobrali odciski palców, wkrótce komputer wypluje kartę rejestracyjną, na której wcale nie będzie figurować Arne Lennart Holm, tylko zupełnie co innego, co może być podstawą do wielu kłopotliwych pytań.

Wypili, jeden kawę, drugi herbatę, zjedli po pół chałki, asystent rozkroił ogórek skalpelem, z głęboką powagą, nie różniącą się od powagi operującego chirurga.

– Nic więcej nie ma – powiedział.

Jacobsson spokojnie kiwnął głową i żując mruknął:

– Aha. – Spojrzał na Mauritzona i dodał: – Twojej sprawy to nie polepsza ani nie pogarsza.

W Mauritzonie dojrzało postanowienie. Był zwyciężony na punkty, ale daleki od znokautowania. Chodziło o to, żeby się dźwignąć na nogi, nim zostanie wyliczony, a wyliczony będzie w tejże sekundzie, kiedy z biura informacyjnego przyjdzie zawiadomienie i położą je na biurku Jacobssona. Potem już nikt w nic nie uwierzy, czegokolwiek się chwyci.

Odstawił papierowy kubek, wyprostował się i powiedział głosem o zupełnie nowym brzmieniu:

– Wszystko jedno, karty na stół. Nie zamierzam dłużej kręcić.

– Dziękuję – powiedział Jacobsson obojętnie.

– Nie nazywam się Holm.

– Ach, nie?

– Nie, to jest nazywam się tak, ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko.

– Więc jak się nazywasz?

– Filip Trofast Mauritzon.

– Wstydzisz się tego nazwiska?

– Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to siedziałem parę razy, dawno temu. Jest się znanym pod więźniarskim nazwiskiem. Wiesz, jak to bywa.

– Tak.

– Ludzie wiedzą, że się siedziało, gliny nachodzą, żeby spraw… przepraszam, to znaczy, policjanci.

– Nie ma znaczenia. Nie jestem drażliwy.

Jacobsson milczał przez chwilę, a Mauritzon nerwowo spoglądał na zegar ścienny.

– Nie wpadłem za coś poważnego – powiedział. – Za pośrednictwo, posiadanie broni, paserstwo, ciężkie pobicie, ale to było dziesięć lat temu.

– A potem dobrze się prowadziłeś – powiedział Jacobsson. – Stałeś się pewnie lepszym człowiekiem? A może się trochę lepszych sposobów nauczyłeś?

Mauritzon odpowiedział na to żałośnie krzywym uśmiechem.

Jacobsson się nie uśmiechnął. Dodał:

– Dokąd właściwie zmierzasz?

– Nie chcę wpaść.

– Już wpadłeś. Posiedzisz i świat się od tego nie zawali. W mieście pełno ludzi, którzy wpadają i dostają odsiadkę. Codziennie takich spotykam. Odpocząć parę miesięcy nigdy nie zaszkodzi.

Mauritzon był najzupełniej pewien, że mowy nie ma o krótkim odpoczynku. Przyjrzał się rozłożonym produktom spożywczym i pomyślał, że jeżeli zostanie zaaresztowany, gliny zaczną się we wszystkim grzebać i mogą wpaść na to czy owo, a to nie wyjdzie mu na dobre.

Z drugiej strony odłożył spory kapitalik w zagranicznych bankach. I gdyby wyszedł stąd, gdzie się teraz znajdował, wkrótce by się postarał wynieść z miasta, następnie w ogóle z kraju. A potem jakoś się ułoży. Już od dawna planował porzucenie starych zajęć. Zamierzał skończyć z pornografią i narkotykami. Nie miał też zbytniej ochoty być dalej chłopcem na posyłki, co prawda dobrze płatnym, u osobników takich jak Malmström i Mohrén. Zamierzał natomiast urządzić się w branży spożywczej, szmuglowanie duńskiego masła do Włoch było zdumiewająco opłacalne. I prawie legalne, jedyne ryzyko, i to spore, że się zostanie zlikwidowanym przez mafię. Zresztą może nie tylko to.

W każdym bądź razie najwyższy czas, by chwycić się niezwyczajnych sposobów.

– Kto się zajmuje napadami na banki?

– Buld… – zaczął Jacobsson i zdołał się powstrzymać.

– Buldożer Olsson – natychmiast uzupełnił Mauritzon.

– Prokurator Olsson – rzekł Jacobsson. – Zamierzasz coś donieść?

– Może mógłbym udzielić mu kilku informacji.

– A nie możesz mnie udzielić tych informacji?

– Chodzi o sprawy poufne – powiedział Mauritzon. – Z pewnością wystarczy krótka rozmowa telefoniczna.

Jacobsson zastanowił się. Wiedział, iż szef policji i jego zastępca ogłosili, że napady na bank mają pierwszeństwo przed wszystkim, jedyne przestępstwo, które można by uznać za poważniejsze to rzucanie jajkami w ambasadora Stanów Zjednoczonych.

Przysunął telefon i nakręcił numer bezpośredni do kwatery głównej grupy specjalnej.

Buldożer natychmiast się zgłosił.

– Tu Olsson.

– Mówi Henrik Jacobsson. Zatrzymaliśmy kuriera z narkotykami. Twierdzi, że ma coś do powiedzenia.

– O napadzie na bank?

– Widocznie.

– Już pędzę – powiedział Buldożer.

I rzeczywiście. Wpadł do pokoju sprężony chęcią działania.

Wywiązała się krótka rozmowa.

– O czymż to pan Mauritzon chce pomówić? – spytał Buldożer.

– Czy pana prokuratora interesują dwaj chłopaczkowie, którzy nazywają się Malmström i Mohrén?

– O! – rzekł Buldożer i oblizał wargi. – Tak – powiedział. – Ogromnie mnie interesują. A co właściwie pan wie, panie Mauritzon?

– Wiem, gdzie są.

– Teraz?

– Tak.

Buldożer zatarł ręce z podnieceniem. A potem, jak gdyby tknięty jakąś myślą, powiedział:

– Przypuszczam, że stawia pan jakieś warunki?

– Chętnie bym o tym podyskutował w jakimś przyjemniejszym otoczeniu.

– Hm – powiedział Buldożer. – Na przykład mój pokój na Kungsholmsgatan byłby przyjemniejszym otoczeniem?

– Ależ oczywiście – rzekł Mauritzon. – Przypuszczam, że pan prokurator musi sprawę omówić z tym panem.

Jacobsson przysłuchiwał się wymianie zdań z miną pozbawioną wszelkiego wyrazu.

– Właśnie – entuzjastycznie powiedział Buldożer. – Musimy się porozumieć, Jacobsson. Możemy porozmawiać w cztery oczy?

Jacobsson z rezygnacją kiwnął głową.

Загрузка...