XXV


W piątek siódmego lipca Gunvald Larsson wstał bardzo wcześnie, choć nie równo ze słońcem, bo to byłoby niedorzeczne. Tarcza słoneczna wzeszła nad horyzontem Sztokholmu już dwanaście po trzeciej.

O wpół do siódmej był już wykąpany, ubrany i po śniadaniu, a o siódmej znalazł się na schodach segmentowego domku przy Sångarvägen w Sollentunie, tego samego domku, który przed czterema dniami odwiedził Einar Rönn.

Wiele miało się wydarzyć tego piątku, Mauritzon miał ponownie zostać skonfrontowany z Buldożerem Olssonem, a charakter spotkania będzie mniej kordialny, można mieć nadzieję. Nadeszła też pora, żeby przyłapać Malmströma i Mohréna i udaremnić ich wielki skok.

Lecz nim grupa specjalna na serio zacznie działać, Gunvald Larsson chciał rozwiązać pewien mały, ale od tygodnia go intrygujący problem. W porównaniu z całością był to drobiazg, ale irytujący drobiazg. Chciał go unicestwić, a tym samym sam sobie udowodnić, że słusznie rozumował i wyciągnął właściwy wniosek.

Sten Sjögren nie zerwał się równo ze słońcem. Dobrą chwilę potrwało, nim otworzył, ziewając i zawiązując pasek szlafroka.

Gunvald Larsson bez wrogości przystąpił od razu do rzeczy.

– Okłamał pan policję – powiedział.

– Okłamałem?

– Przed tygodniem dwa razy opisał pan tego napastnika, który na pierwsze wejrzenie wydawał się kobietą. Wyczerpująco opowiadał pan o samochodzie, jakim ta osoba posłużyła się w ucieczce, i o dwóch mężczyznach, którzy siedzieli w samochodzie, marki renault szesnaście.

– Zgadza się.

– W ubiegły poniedziałek powtórzył pan to słowo w słowo pierwszemu asystentowi, który przyjechał tu na rozmowę.

– To też się zgadza.

– Zgadza się i to, że prawie wszystko było zmyśleniem i kłamstwem.

– Opisałem tę blondynkę jak mogłem najlepiej.

– Tak, bo wiedział pan, że wiele innych osób też widziało napastnika. Był pan także dostatecznie sprytny, by liczyć się z tym, że przypuszczalnie wypadek w lokalu banku został sfilmowany.

– Ja naprawdę sądzę, że to była kobieta.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Jakiś instynkt działa, kiedy chodzi o dziewczyny.

– Tym razem instynkt zawiódł. Ale nie dlatego tu przyjechałem. Chcę, żeby się pan przyznał, że historia o samochodzie i dwóch mężczyznach była zmyślona.

– Dlaczego pan chce?

– Powody nie mają nic do rzeczy. Są zresztą natury prywatnej.

Sjögren nie był już zaspany. Patrząc na Gunvalda Larssona rzekł wolno i z namysłem:

– O ile mi wiadomo, nie jest przestępstwem składać zeznania niepełne albo nieprawdziwe, póki się nie zeznaje pod przysięgą.

– Tak jest.

– W takim razie nasza rozmowa nie ma sensu.

– Nie dla mnie. Chcę sam skontrolować. Powiedzmy, że doszedłem do pewnego wniosku i chcę wiedzieć, czy jest słuszny.

– I jakiż to wniosek?

– Że nie wmawiał pan w policję zmyślonych historyjek dla własnej korzyści.

– Dość jest w naszym społeczeństwie takich, którzy myślą tylko o własnej korzyści.

– Ale nie ty?

– Usiłuję w każdym razie unikać tego. Mało kto to rozumie. Moja żona na przykład nie rozumiała. Dlatego nie mam już żony.

– Uważasz, że napadanie na banki jest słuszne i że policja to naturalny wróg ludu?

– Coś w tym rodzaju można by myśleć. Choć to nie tak zupełnie proste.

– Obrabować bank i zabić nauczyciela gimnastyki to żaden czyn polityczny.

– Nie, tu i teraz nie. Ale można na to spojrzeć ideologicznie. Poza tym istnieje perspektywa historyczna. Czasem można napaść na bank z powodów czysto politycznych. Na przykład podczas rewolucji w Irlandii. Protest może być także nieświadomy.

– Uważasz, że zwykłych przestępców można uznać za rodzaj rewolucjonistów?

– To jest myśl – powiedział Sjögren. – Ale nawet wybitni tak zwani socjaliści odrzucają ją. Czy czytujesz Artura Lundkvista?

– Nie.

Gunvald Larsson czytywał przeważnie Julesa Regis i podobnych autorów. Teraz właśnie brnął przez produkcję S. A. Dusesa. Ale to nic wspólnego z tą sprawą nie miało. Jego literackie zainteresowania wynikały z potrzeby rozrywki, nie odczuwał pragnienia kształcącej lektury.

Gunvald Larsson długą chwilę milczał. W końcu powiedział:

– A więc nie było beżowego renaulta?

– Nie.

– Ani nienaturalnie bladego szofera, ani ubranego na czarno chłopaka, który przypominał Harpo Marxa?

– Nie.

Gunvald Larsson pokiwał głową. I dorzucił:

– Napastnik jest już prawie ujęty. I nie jest to żaden nieświadomy rewolucjonista, tylko nędzny szczur, który na gapę jedzie na kapitalizmie, żyje na lewo z pornografii i narkotyków i ani trochę nie myśli o korzyści innych. Tylko o swojej własnej. A żeby ratować własną skórę, od razu sypnął kamratów.

Sjögren wzruszył ramionami.

– I takich też nie brak – powiedział. – W każdym razie ten, kto obrabował bank… Czy to już wszystko, co chciałeś wiedzieć?

– Tak, wszystko. Zegnam.

– Żegnam – powiedział Sjögren. Wyglądał na ogromnie zaskoczonego, lecz Gunvald Larsson tego nie widział, bo już wyszedł, nie słyszał też ostatniej wypowiedzi Sjögrena: – W każdym razie jestem zupełnie pewien, że to była dziewczyna.


O tej samej wczesnej porze pani Svea Mauritzon piekła ciastka w swej kuchni, w Jönköping przy Pilgatan, gdyż syn marnotrawny zawitał do domu i trzeba go było ugościć świeżymi cynamonowymi bułeczkami do porannej kawy. W błogiej nieświadomości, jakich określeń używano właśnie, mówiąc o jej synu, w domku segmentowym o trzydzieści mil stąd, zaznawała pełni szczęścia, bo gdyby usłyszała, że ktoś jej oczko w głowie nazywa szczurem, natychmiast przyłożyłaby takiemu osobnikowi wałkiem do ciasta.

Ostry dźwięk dzwonka u drzwi zburzył poranny spokój, szybko postawiła na płycie zlewozmywaka blachę ze świeżo wyjętymi z pieca precelkami z cynamonem, wytarła ręce o fartuch i pospieszyła do drzwi drobnym człapiącym krokiem, powłócząc przydeptanymi pantoflami. Zobaczywszy na zegarze szafkowym, że jest dopiero wpół do ósmej, lękliwie rzuciła okiem na zamknięte drzwi sypialni.

Tam spał jej chłopiec; posłała mu w bawialni na tapczanie, ale zegar z wahadłem mu przeszkadzał, w środku nocy zbudził ją i zamienili się miejscami. Strasznie był przepracowany, biedne dziecko, musiał się porządnie wyspać. A ona była głucha jak pień, prawie nic nie słyszała, zegar jej nie przeszkadzał.

Za drzwiami stało dwóch rosłych mężczyzn. Nie bardzo słyszała, co mówili, ale byli natarczywi i domagali się możności pomówienia z jej synem. Na próżno usiłowała wytłumaczyć, że jest za wcześnie i że może zechcą przyjść nieco później, gdy syn się wyśpi. Byli nieustępliwi, twierdzili, że sprawa jest niesłychanie ważna, w końcu więc niechętnie poszła do syna i zbudziła go ostrożnie. Dźwignął się na łokciu, spojrzał na stojący na nocnym stoliku budzik i powiedział wzburzony:

– Masz ty dobrze w głowie? Żeby mnie budzić w środku nocy! Mówiłem przecież, że muszę się wyspać.

Spojrzała na niego rozżalona.

– Jacyś dwaj panowie cię szukają.

– Co! – krzyknął, zrywając się z łóżka. – Chyba ich nie wpuściłaś?

Mauritzon był pewien, że to Malmström i Mohrén dowiedzieli się o jego zdradzie, wywęszyli, gdzie się skrył i przyszli, żeby się zemścić.

Matka potrząsnęła głową i ze zdziwieniem patrzyła, że syn wkłada ubranie na piżamę, miotając się jednocześnie po pokoju, zgarniając porozrzucane drobiazgi i wrzucając je do walizki.

– Co to znaczy? – spytała przestraszona.

Zatrzasnął walizkę, chwycił matkę za ramię i syknął:

– Musisz się ich pozbyć! Powiedz, że mnie nie ma, że pojechałem do Australii, powiedz, co chcesz.

Matka nie słyszała, co syn mówi, właśnie odkryła, że słuchawkę zausznikową zostawiła na stoliku przy łóżku. Założyła ją, podczas gdy Mauritzon zakradł się pod drzwi, przyłożył ucho i słuchał. Żadnego szmeru. Stali tam pewnie z całym gotowym do strzału arsenałem.

Matka przyszła za nim i szepnęła:

– Co to takiego, Filipie? Co to za ludzie?

– Przypilnuj, żeby się ich pozbyć – odszepnął. – Powiedz, że wyjechałem za granicę.

– Już powiedziałam, że jesteś, nie wiedziałam, że nie chcesz się z nimi spotkać.

Mauritzon zapiął marynarkę, wziął walizkę.

– Już idziesz – powiedziała matka, zawiedziona. – A ja upiekłam bułeczki, precelki z cynamonem, które tak lubisz.

Odwrócił się do niej wzburzony.

– Opowiadasz mi tu o bułeczkach, kiedy…

Urwał i nasłuchiwał. Od strony przedpokoju dochodził słaby szmer głosów. Już idą go zabrać, a może od razu na miejscu zlikwidować. Zimny pot go oblał. Z desperacją rozejrzał się po pokoju. Matka mieszkała na siódmym piętrze, co wykluczało okno jako drogę ratunku, a jedyne drzwi wiodły do przedpokoju, gdzie czekali Malmström i Mohrén.

Podszedł do stojącej przy łóżku zmieszanej matki.

– Idź – powiedział. – Powiedz, że przyjdę, ale to jeszcze chwilkę potrwa. Spróbuj ich zabrać do kuchni. Zaproś na bułeczki. Pospiesz się. Idź!

Pchnął matkę ku drzwiom, sam przywarł do ścian. Gdy matka wyszła, przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał głosy, a po chwili ciężkie kroki, które zbliżyły się i zatrzymały pod drzwiami, zamiast skierować się do bułeczek w kuchni, jak miał nadzieję. Nagle zrozumiał, co właściwie oznacza wyrażenie, że komuś włosy się na głowie zjeżyły.

Cisza. Metaliczny dźwięk, może pistoletu. Chrząknięcie. Mocne pukanie i głos:

– Proszę wyjść, Mauritzon. Policja kryminalna.

Mauritzon otworzył drzwi i z jękiem ulgi padł w ramiona asystenta jönköpińskiego wydziału kryminalnego Högflikta, który stał z kajdankami w pogotowiu.


W pół godziny później Mauritzon siedział w samolocie do Sztokholmu z wielką torbą cynamonowych precli na kolanach. Założenia kajdanków uniknął, gdyż przekonał Högflikta o chęci dobrowolnej współpracy. Żuł bułeczki, spoglądał na zalany słońcem Östergötland i mimo wszystko czuł się dość zadowolony ze swej sytuacji.

Od czasu do czasu podsuwał torbę swemu towarzyszowi, który odmownie potrząsał głową, z większą za każdym razem zawziętością, gdyż asystent Högflikt bał się lotów i bardzo źle się czuł.

Samolot wylądował zgodnie z rozkładem za pięć wpół do dziesiątej i w dwadzieścia minut później Mauritzon znalazł się znowu w gmachu policji na Kungsholmen. W samochodzie już zaczął lękliwie przemyśliwać, co też Buldożer teraz ma na widoku i uczucie ulgi, jakie nastąpiło po gwałtownym przebudzeniu porannym, zniknęło, zastąpiły je złe przeczucia.

Buldożer Olsson w otoczeniu wybranej części grupy specjalnej, mianowicie Einara Rönna i Gunvalda Larssona, niecierpliwie oczekiwał na przybycie Mauritzona. Pozostali członkowie grupy pod wodzą Kollberga byli w trakcie przygotowań do popołudniowej akcji przeciw bandzie Mohréna, do manewru skomplikowanego, wymagającego dokładnej organizacji.

Buldożer Olsson mało nie oszalał z radości, gdy go zawiadomiono o odkryciu w schronie, w nocy prawie oka nie zmrużył z podniecenia, z niecierpliwego oczekiwania na wielki dzień. Mauritzona miał już w potrzasku, Mohréna et consortes też, będzie ich mieć w chwili, gdy spróbują zrealizować swój wielki skok. Jeżeli nie w ten piątek, to z całą pewnością w następny, w takim wypadku dzisiejsza operacja będzie bardzo pożyteczną próbą generalną. A jak już będzie mieć całą szajkę Mohréna pod kluczem, nie potrwa długo, a i Roosa przychwyci.

Olśniewające marzenia Buldożera przerwał sygnał telefonu, chwycił za słuchawkę, słuchał trzy sekundy, a potem wrzasnął:

– Dawać go tu natychmiast!

Rzucił słuchawkę, klasnął w ręce i powiedział energicznie:

– No, moi panowie, przybył. Jesteście gotowi?

Gunvald Larsson coś mruknął, Rönn bez entuzjazmu odpowiedział:

– Tak.

Dobrze wiedział, że najważniejszym zadaniem jego i Larssona było wystąpić w roli słuchaczy. Buldożer uwielbiał popisy publiczne, a dziś przedstawienie było niewątpliwie jego. Nie tylko grał główną rolę, ale i reżyserował, między innymi z piętnaście razy przesunął krzesła współaktorów, nim wreszcie był zadowolony.

On sam siedział za biurkiem, Gunvald Larsson w rogu przy oknie, a Rönn po prawej stronie przy końcu stołu. Krzesło dla Mauritzona stało naprzeciw Buldożera, odsunięte jednak tak daleko, że stało samotnie na środku podłogi.

Gunvald Larsson dłubał w zębach złamaną zapałką i po kryjomu oglądał letnio-radosny uniform Buldożera: musztardowożółty garnitur, niebieską koszulę w białe paski i krawat w zielone kwiaty rumianku na pomarańczowym tle.

Rozległo się pukanie i wprowadzono Mauritzona. Tym razem był dość niespokojny, a widok dobrze znanych twarzy wcale go nie uspokoił. Jakie surowe miny!

Że ten wielki blondyn, Larsson, czy jak mu tam, nie żywi wobec niego cieplejszych uczuć, to wiedział, ten Norlandczyk z pijackim nochalem zawsze był ponury, ale to że nawet Buldożer, przy ostatnim widzeniu wesolutki jak święty Mikołaj w Wigilię, teraz przyglądał mu się srogo i z niechęcią, nie wróżyło nic dobrego.

Mauritzon usiadł na wskazanym mu krześle, rozejrzał się po pokoju i powiedział:

– Dzień dobry. – Nikt na to przywitanie nie odpowiedział, więc ciągnął dalej: – Właściwie nic chyba nie stało na przeszkodzie i z tym zaświadczeniem, które dostałem od pana prokuratora, mogłem opuścić miasto, o ile dobrze zrozumiałem, w naszym porozumieniu nie było takiego zastrzeżenia.

Buldożer podniósł brwi, więc Mauritzon dodał pospiesznie:

– Ale oczywiście służę chętnie w miarę możliwości.

Buldożer pochylił się, splótł ręce na blacie biurka, chwilę przyglądał się swemu rozmówcy, a potem powiedział łagodnie:

– Ach tak, pan Mauritzon służy chętnie. To bardzo uprzejmie ze strony pana Mauritzona, ale teraz pan Mauritzon nie musi już nam oddawać żadnych usług. Teraz na nas kolej, żeby panu Mauritzonowi oddać przysługę. Nie był pan wobec nas zupełnie szczery, panie Mauritzon, prawda? Przypuszczamy, że to musi panu ciążyć, dlatego zadaliśmy sobie trud, zorganizowaliśmy to spotkanie, żeby mógł pan spokojnie ulżyć swemu sercu.

Mauritzon niepewnie patrząc na Buldożera powiedział:

– Nie rozumiem…

– Czyżby? Pan Mauritzon nie odczuwa potrzeby ulżenia swemu sercu?

– Ja… ja nie rozumiem, o co chodzi.

– Ach tak? A jeżeli powiem, że chodzi o zeszły piątek, to może pan Mauritzon zrozumie?

– Zeszły piątek?

Spojrzenie Mauritzona latało, poprawił się na krześle. Spoglądał to na Rönna, to na Buldożera, napotkawszy porcelanowoniebieskie spojrzenie Larssona, zaczął patrzeć w podłogę. W pokoju panowała cisza, póki Buldożer nie podjął:

– W piątek, tydzień temu, tak, chyba niemożliwe, żeby pan Mauritzon nie pamiętał, co wtedy robił. Ani też nie mógł pan Mauritzon zapomnieć, jaki miał tego dnia zysk. Dziewięćdziesiąt tysięcy to nie drobiazg, nieprawdaż, panie Mauritzon?

– Jakie dziewięćdziesiąt tysięcy? Nic nie wiem o dziewięćdziesięciu tysiącach.

Mauritzon nabierał pewności siebie, a głos Buldożera już nie był tak łagodny, gdy powiedział:

– Pan Mauritzon oczywiście w ogóle nie wie, o czym mówię?

– Nie, rzeczywiście nie wiem.

– Pan Mauritzon chce pewnie, żebym się jaśniej wyraził. Chce pan, panie Mauritzon?

– Będę bardzo wdzięczny – pokornie powiedział Mauritzon.

Gunvald Larsson wyprostował się i z gniewem powiedział:

– Przestań udawać! Dobrze wiesz, o co chodzi.

– Pewnie, że wie – dobrodusznie potwierdził Buldożer. – Pan Mauritzon chce nam tylko pokazać, że cwaniak z niego kuty na cztery nogi. Wypada po prostu. No, ale to mu przejdzie. Można też przypuszczać, że nie jest mu łatwo wypowiadać się.

– Z tym nie miał żadnych trudności, kiedy szło o zakapowanie kolegów – uszczypliwie powiedział Gunvald Larsson.

– No, zobaczymy – rzekł Buldożer.

Znowu się pochylił i uporczywie patrząc na Mauritzona powiedział:

– Chcesz, żebym się jaśniej wyraził? Okay, zrobię to. Dobrze wiemy, że to ty napadłeś na bank przy Horngatan w zeszły piątek, i na nic się nie zda zaprzeczać, bo mamy dowody. Niestety nie skończyło się na rabunku, choć rabunek byłby sprawą poważną, chyba nie muszę wyjaśniać, że bardzo to dla ciebie kiepsko wygląda. Teraz pewnie będziesz w nas wmawiać, żeś został zaskoczony, że nie strzelałeś, żeby zabić, pozostaje jednak faktem, żeś go niewątpliwie położył trupem.

Mauritzon zbladł i u nasady włosów wystąpiły mu drobne kropelki potu. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Buldożer ciągnął dalej:

– Mam nadzieję, że dostrzegasz, jak poważna jest twoja sytuacja. Jeżeli nie chcesz jej pogarszać, najlepiej zrobisz, jeżeli przestaniesz kręcić, to się zupełnie nie opłaca, i okażesz chęć współdziałania. Jasne?

Mauritzon z otwartymi ustami potrząsnął głową. Wreszcie wyjąkał:

– Ja… ja nie wiem, o czym… o czym pan mówi.

Buldożer wstał i zaczął przechadzać się przed nosem Mauritzona.

– Mój drogi, kiedy trzeba, moja cierpliwość jest niewyczerpana, ale zwykłą, jawną głupotę trudno mi znieść – powiedział tonem świadczącym, że nawet niewyczerpana cierpliwość ma jakieś granice.

Mauritzon wciąż zaprzeczał ruchem głowy, a Buldożer krążył miedzy nim i biurkiem, wciąż mówiąc:

– Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno, powtarzam jednak: wiemy, że w pojedynkę wszedłeś do banku przy Horngatan, żeś śmiertelnie postrzelił klienta, że udało ci się ujść z dziewięćdziesięcioma tysiącami w banknotach. Wszystko to wiemy i nic nie zyskasz zaprzeczając. Odwrotnie. Możesz natomiast w pewnej mierze – w niewielkiej, trzeba przyznać – ale jednak w pewnej mierze polepszyć swą sytuację, przyznając się bez dalszych wykrętów i wykazać trochę dobrej woli. A najlepszy sposób wykazania dobrej woli to opowiedzieć, jaki był przebieg całego wydarzenia. Dalej, powiedzieć, coś zrobił z pieniędzmi, jak wydostałeś się z miejsca zbrodni i jakich miałeś wspólników. No, czy dostatecznie jasno rzecz wyłożyłem?

Buldożer przerwał spacer, znowu usiadł za biurkiem. Rozparł się w krześle, zerknął na Rönna, potem na Larssona, jak gdyby chciał podelektować się ich uznaniem. Niestety, Rönn wyglądał dość sceptycznie, a Gunvald Larsson z roztargnioną miną dłubał w nosie. Buldożer, który oczekiwał podziwu dla swego wzorcowo zwięzłego i psychologicznie słusznego wystąpienia, pomyślał z rezygnacją „Rzucać perły przed wieprze” i znowu zwrócił się do Mauritzona, który wpatrywał się w niego z mieszaniną przerażenia i niedowierzania.

– Ależ ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego! – powiedział wzburzony. – Pojęcia nie mam o żadnym napadzie na bank.

– Dość tych bzdur. Słyszałeś, co mówiłem. Mamy dowody.

– Jakie dowody? Żadnego banku nie obrabowałem, nikogo nie zabiłem. To absurd.

Gunvald Larsson podniósł się z westchnieniem i stanął przy oknie, plecami zwrócony do pokoju.

– Co za sens uprzejmie z takim rozmawiać – rzucił przez ramię. – Dać mu w pysk, tylko to zrozumie.

Buldożer uspokajająco zamachał ręką i powiedział:

– Poczekaj, Gunvald.

Oparłszy łokcie na stole, a brodę na rękach ze zmartwioną miną patrzył na Mauritzona.

– No, Mauritzon, i co mamy z tobą począć?

Mauritzon rozłożył ręce.

– Ależ ja tego nie zrobiłem. Przysięgam!

Buldożer dalej przyglądał mu się ze smutkiem. Potem schylił się i wyciągnął dolną szufladę mówiąc:

– Aha, tak powiadasz. Ja jednak pozwolę sobie w to wątpić. – Wyprostował się i z triumfalną miną rzucił na stół zieloną torbę z żaglowego płótna. Spojrzał na Mauritzona, który ze zdumieniem wybałuszył oczy.

– Jak widzisz, Mauritzon, mamy tu wszystko. – Wyjmował z torby i rzędem układał na stole. – Peruka, koszula, okulary przeciwsłoneczne, kapelusz i ostatnia rzecz, ale nie najmniej ważna, pistolet. No, co teraz powiesz?

Mauritzon z początku wpatrywał się w rozłożone przedmioty nic nie rozumiejąc, potem wyraz jego twarzy zmienił się, patrzył dalej i robił się coraz bledszy.

– Co… co to jest? – powiedział.

Głos się załamał, odchrząknął i powtórzył pytanie.

Buldożer spojrzał na niego ze zniechęceniem i zwrócił się do Rönna.

– Einar – powiedział – zechciej sprawdzić, czy świadkowie przyszli.

Rönn wyszedł. Wrócił po kilku minutach i stojąc w drzwiach powiedział:

– Są.

Buldożer zerwał się.

– Dobrze – powiedział. – Zaraz przyjdziemy.

Rönn znowu zniknął, a Buldożer zebrał wszystkie przedmioty do torby i powiedział:

– Chodź, Mauritzon, przejdziemy do innego pokoju. Będziemy mieli mały pokaz mody. Ty też idziesz, Gunvald?

Rzucił się ku drzwiom ściskając torbę w objęciach. Gunvald Larsson podążył za nim, brutalnie popchnąwszy przed sobą Mauritzona. Weszli do pokoju w głębi korytarza. Pokój nie różnił się od innych służbowych pomieszczeń. Biurko, krzesła, szafa żaluzjowa, stolik z maszyną do pisania. Lustro wpuszczone w ścianę. Po drugiej stronie ściany to lustro funkcjonowało jak okno, tak że z przyległego pokoju można było widzieć ten, w którym znajdowali się Buldożer, Mauritzon i Gunvald Larsson.

Stojąc przy tej szklanej tafli Rönn widział, jak Buldożer pomaga Mauritzonowi włożyć niebieską koszulę, wtłacza mu na głowę jasną perukę z długimi włosami, podaje kapelusz i okulary. Mauritzon podszedł do lustra i ze zdumieniem patrzył na swe odbicie, a po drugiej stronie ściany Rönn, sam niewidzialny, doznawał nieprzyjemnego uczucia spoglądając tamtemu prosto w oczy. Mauritzon włożył kapelusz i okulary. Wszystko znakomicie pasowało.

Rönn wyszedł, wprowadził pierwszego świadka, starszą kasjerkę z banku przy Horngatan. Mauritzon stał na środku pokoju z torbą przewieszoną przez ramie. Buldożer coś do niego powiedział, Mauritzon zaczął chodzić tam i z powrotem.

Kasjerka przyjrzała mu się przez szyby, potem spojrzała na Rönna i kiwnęła głową.

– Proszę obejrzeć dokładnie – powiedział Rönn.

– Ależ to ona. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wydaje mi się tylko, że spodnie miała węższe, to jedyna różnica.

– Jest pani zupełnie pewna?

– O tak. W stu procentach.

Następnym świadkiem był kasjer. Tylko okiem rzucił na Mauritzona.

– To ona – powiedział zdecydowanie.

– Musi się pan dokładnie przyjrzeć – powiedział Rönn. – Nie chcemy, by została popełniona omyłka.

Bankowiec jeszcze chwilkę patrzył na przechadzającego się Mauritzona.

– Tak, poznaję ją. Chód, postawa, włosy… jestem zupełnie pewien. – Potrząsnął głową. – Jaka szkoda, taka miła dziewczyna.

Buldożer i resztę przedpołudnia poświęcił Mauritzonowi. Lecz gdy nadeszła pierwsza, przerwał przesłuchanie, choć nie udało mu się wydobyć żadnego zeznania. Liczył jednak na to, że wkrótce się załamie system obrony Mauritzona, zresztą i tak dowody były wystarczające. Mauritzonowi pozwolono zadzwonić do adwokata i zostawiono pod strażą w oczekiwaniu na nakaz aresztowania.

Mimo wszystko Buldożer czuł się zadowolony z tego przedpołudnia, pospiesznie zjadł w stołówce lunch składający się z flądry i kartofli purée i z odświeżonymi siłami rzucił się do następnego zadania. Do przyłapania szajki Mohréna.

Kollberg ciężko się napracował, duże siły zostały zmobilizowane w dwóch punktach, w których można było oczekiwać napadu: przy Rosenlundsgatan i w okolicy banku. Będące w ruchomym pogotowiu siły otrzymały rozkaz trzymania się wokół tych terenów, lecz bez zwracania uwagi. Wzdłuż tras wylotowych też dla pewności znajdowały się pojazdy, mogące szybko zamknąć drogę ucieczki napastnikom, gdyby doszło do takiej konieczności.

W kwaterze policji na Kungsholmen nie było ani jednego motocykla, dziedziniec i garaże opustoszały, wszystkie pojazdy rozmieszczono w mieście na pozycjach taktycznych.

Sam Buldożer miał się w krytycznym momencie znajdować w kwaterze policji, drogą radiową śledząc rozwój wypadków. Tam zamierzał przyjąć gangsterów, gdy ich przywiozą.

Członkowie grupy specjalnej mieli znajdować się w pobliżu lokalu bankowego, oprócz Rönna, któremu przypadł w udziale nadzór na Rosenlundsgatan.

O godzinie drugiej Buldożer wyjechał na inspekcję szarym volvo amazon z niemieckim numerem rejestracyjnym. Może za dużo policyjnych wozów widać było na ulicach w pobliżu Rosenludsgatan, koło banku jednak nie rzucało się w oczy, że jest strzeżony, ilość pojazdów policyjnych nie wzbudzała uwagi. Prokurator całkowicie zadowolony wrócił na Kungsholmsgatan, by doczekać wybicia krytycznej godziny.

O czternastej czterdzieści pięć było zupełnie spokojnie. W minutę później też nic się nie wydarzyło w pobliżu najwyższej kwatery policji. Gdy o drugiej pięćdziesiąt i bank nie został zaatakowany, stało się jasne, że nie był to dzień wielkiego napadu.

Dla pewności Buldożer czekał aż do wpół do czwartej, dopiero wtedy odwołał akcję, którą należało uważać teraz za udaną i dobrze przeprowadzoną próbę generalną. Grupa specjalna spotkała się dla przeanalizowania operacji, której przeprowadzenie mogli teraz szczegółowo rozpatrzyć, a jeśli okaże się to potrzebne, cały tydzień mieli na korektę i doszlifowanie. Wszyscy jednak byli zgodni, że całość przebiegała zgodnie z planem.

Wszyscy zadowalająco wykonali swe zadania. Wszystko odbyło się o właściwej porze, wszyscy byli na właściwych miejscach o wyznaczonej porze. Tylko dzień był nie ten, ale za tydzień powtórzą wszystko z większą jeszcze, jeśli to możliwe, precyzją i z lepszym wynikiem.

Można mieć nadzieję, że także Malmström i Mohrén się stawią.


Tego piątku wydarzyło się to, czego wszyscy najbardziej się obawiali. Główny komendant policji wmówił sobie, że ktoś zamierza obrzucić jajkami ambasadora Stanów Zjednoczonych. Albo może pomidorami budynek ambasady, albo podpalić gwiaździsty sztandar.

Tajna policja była zaniepokojona. Żyła bowiem w urojonym świecie, gdzie mrowiło się od niebezpiecznych komunistów, rzucających bomby anarchistów i chuliganów, próbujących doprowadzić społeczeństwo do zguby przez urządzenie protestów przeciw jednorazowym opakowaniom szklanym i niszczeniu środowiska. Informacje policji pochodziły przeważnie od ustaszowców i faszystowskich organizacji, z którymi jeszcze chwilowo współpracowano, żeby mieć wiadomości o domniemanych lewicowych aktywistach.

Główny komendant osobiście był jeszcze bardziej zaniepokojony. Wiedział mianowicie o czymś, o czym nawet tajna policja jeszcze nie miała pojęcia. Można się było spodziewać Ronalda Reagana. Ten mało popularny gubernator pojawił się w Danii i nie ma żadnej pewności, że te odwiedziny da się utrzymać w tajemnicy.

Dlatego wieczorna demonstracja w sprawie Wietnamu wypadła w bardzo nieodpowiednim czasie. Wiele tysięcy ludzi oburzonych dywanowymi nalotami na tamy i niczym nie chronione wsie w Wietnamie Północnym, który miał ze względów prestiżowych zostać obrócony w perzynę, zgromadziło się na Hakberget, żeby powziąć rezolucję. Zamierzali, jeśli się da, doręczyć to pismo jakiemuś portierowi w ambasadzie Stanów Zjednoczonych.

To stać się nie powinno. Sytuacja była drażliwa, naczelnik miał zwolnienie, szef policji porządkowej był na urlopie. Tysiące burzycieli pokoju znajdowało się w groźnej bliskości najświętszego w mieście budynku, szklanego pałacu przedstawicielstwa Stanów Zjednoczonych. W tym położeniu szef policji państwowej powziął historyczne postanowienie: osobiście dopilnuje, żeby demonstracja miała spokojny przebieg, osobiście poprowadzi pochód w bezpieczne miejsce, z dala od tego sąsiedztwa. Owym bezpiecznym miejscem był Humlegård, park w śródmieściu. Tam niech odczytają tę przeklętą rezolucję, a potem się demonstrację rozwiąże. Demonstranci byli usposobieni ugodowo i przystali na wszystko. Pochód ruszył przed Karlavägen. Wszyscy zdolni do służby policjanci w zasięgu tego ruchu zostali zmobilizowani do czuwania nad całą operacją.

Gunvald Larsson na przykład nagle znalazł się w helikopterze i spoglądał na wijący się rząd ludzi z transparentami i chorągiewkami ONZ-u. Wyraźnie widział wszystko, co się stało, ale nic na to nie mógł poradzić. Zresztą wcale nie miał na to ochoty.

Na rogu Karlavägan i Sturegatan szef policji państwowej osobiście wprowadził pochód w tłum bardzo rozgoryczonych kibiców wychodzących ze stadionu, podpitych, a przede wszystkim niezadowolonych z marnego meczu. Zamieszanie, jakie nastąpiło, przypominało bardzo odwrót spod Waterloo lub przyjazd papieża do Jerozolimy. W ciągu trzech minut policjanci wszelkich formacji walili wszędzie i wszystkich, na pacyfistów i na kibiców spadały pałki, na kłębiący się tłum napierały ze wszystkich stron zmotoryzowane i konne oddziały policji. Demonstranci i wielbiciele piłki nożnej walczyli z sobą, nie wiedząc dlaczego, w końcu nawet mundurowi policjanci łomotali swoich kolegów po cywilnemu.

Szefa policji trzeba było wydostawać helikopterem. Nie był to jednak ten helikopter, w którym siedział Gunvald Larsson, gdyż on już po kilku minutach powiedział:

– Odlatuj stąd u licha, leć, gdzie chcesz, byle daleko.

Setki ludzi zaaresztowano, jeszcze więcej poturbowano. Nikt nie wiedział za co. W Sztokholmie panował chaos. A szef policji państwowej ze starego nawyku powiedział:

– Nic z tego nie może się przedostać na zewnątrz.

Загрузка...