Pokój w gmachu policji na Söder przy alei Västberga wyraźnie świadczył o tym, że przez długi okres ktoś inny tu urzędował jako szef komisji zabójstw. Był to wprawdzie pokój czysty i sprzątnięty, a nawet ktoś zadał sobie trud postawienia na biurku wazonu z chabrami i margaretkami, wszystko jednak nosiło piętno jakiegoś bliżej nie określonego braku pedanterii, ogólnego nieładu, powierzchownego może, lecz oczywistego i na swój sposób przyjemnego. Dotyczyło to przede wszystkim szuflad biurka. Niewątpliwie ktoś niedawno usunął z nich mnóstwo rzeczy, lecz to i owo zostało. Na przykład stare kwity za przejazdy taksówką i bilety do kina, zepsute długopisy, puste pudełka. Kilka podstawek z łańcuchami poszczepianych spinaczy, gumkami, kostkami cukru, dwie serwetki nawilżające, paczka papierowych chusteczek do nosa, trzy puste łuski od kul i zepsuty zegarek na rękę marki Exacta. Prócz tego sporo karteczek z luźnymi notatkami, robionymi wyraźnym, łatwo czytelnym pismem.
Martin Beck obszedł cały budynek, z wszystkimi się przywitał. Większość stanowili starzy znajomi, choć dużo się zmieniło.
Teraz siedział przy biurku i przyglądał się zegarkowi na rękę, wydawał się całkowicie nie do użytku. Szkiełko zamglone od wewnątrz, a gdy potrząsnął, coś we wnętrzu zegarka zachrobotało, jakby żadna ze śrubek w całym mechanizmie nie była na swoim miejscu.
Rozległo się pukanie i wszedł Lennart Kollberg.
– Cześć – powiedział. – Jak się masz?
– Dziękuję. Czy to twój zegarek?
– Tak – powiedział Kollberg z goryczą. – Zapomniałem opróżnić kieszenie i przekręcił się w pralce.
Rozejrzał się dokoła i dodał tonem usprawiedliwienia:
– Próbowałem w piątek zrobić tu porządek, poupychać, ale mi przerwano. Wiesz, jak to jest…
Martin Beck kiwnął głową. Kollberg należał do osób, z którymi najczęściej się spotykał w czasie swej długiej rekonwalescencji, i niewiele nowego mieli sobie do powiedzenia.
– Jak z odchudzaniem się?
– Dobrze – powiedział Kollberg. – Straciłem pół kilo. Dziś rano się ważyłem. Zjechałem ze stu czterech na sto trzy i pół.
– To znaczy, że tylko dziesięć ci przybyło od czasu, kiedy zacząłeś?
– Osiem i pół – powiedział Kollberg z akcentem obrażonej godności. Wzruszył ramionami i ciągnął dalej tonem skargi: – Coś okropnego. Cały ten projekt jest sprzeczny z naturą. A Gun się ze mnie śmieje. Bodil zresztą też. A jak ty się czujesz?
– Dobrze.
Kollberg zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Otworzył natomiast teczkę i wyciągnął czerwony plastykowy skoroszyt wyglądający na to, że zawiera raport niezbyt wielkiej objętości. Jakieś trzydzieści stron.
– Cóż to takiego?
– Nazwijmy to prezentem.
– Od kogo?
– Powiedzmy ode mnie. Chociaż nie tylko. Od Gunvalda Larssona i Rönna. Uważają, że to szczyt humoru.
Położył czerwoną teczkę na stole. I dodał:
– Niestety muszę już iść.
– Dokąd?
– Do Komendy Głównej.
– Dlaczego?
– Ten przeklęty napad na bank.
– Przecież do tego jest grupa specjalna.
– Grupa potrzebuje wzmocnienia. Jakiś dureń dał się w piątek zabić.
– Wiem, czytałem.
– Komendant natychmiast postanowił wzmocnić grupę specjalną.
– Tobą?
– Nie – powiedział Kollberg. – Wydaje mi się, że właściwie tobą. Ale rozkaz przyszedł w piątek, a wtedy jeszcze ja tu byłem szefem, więc powziąłem samodzielną decyzję.
– Mianowicie?
– Mianowicie oszczędzić ci tego domu wariatów i samemu wpakować się w grupę specjalną.
– Dziękuję.
Martin Beck zgodnie z tym, co powiedział, był wdzięczny. Praca w grupie specjalnej sprowadzałaby się prawdopodobnie do codziennych konfrontacji z komendantem, z dwoma przynajmniej kierownikami biur, z różnymi intendentami i innymi nadętymi dyletantami. A Kollberg dobrowolnie wziął na siebie ten dopust.
– No – powiedział Kollberg – a w zamian to – i położył gruby palec na plastykowym skoroszycie.
– Cóż to takiego?
– Wypadek – rzekł Kollberg. – Naprawdę bardzo interesujący wypadek. W odróżnieniu od napadów na banki i tym podobnych. Szkoda tylko…
– Że co?
– Że nie czytujesz powieści detektywistycznych.
– A to czemu?
– Bo wtedy bardziej może byś to sobie cenił. Rönn i Larsson sądzą, że wszyscy czytują powieści detektywistyczne. Właściwie jest to ich sprawa, ale tak są teraz przywaleni, że odstępują swoją pracę każdemu, kto zechce wziąć. A to rzecz, nad którą trzeba pomyśleć. Tylko siedzieć spokojnie i myśleć.
– Mogę zajrzeć – beznamiętnie powiedział Martin Beck.
– W gazetach nie było o tym ani słowa. Nie jesteś ciekaw?
– Owszem. To tymczasem.
– Do jutra – powiedział Kollberg.
Za drzwiami zatrzymał się i parę sekund stał ze zmarszczonymi brwiami. Potem smutno potrząsając głową poszedł do windy.