XXI


Furgonetka była szara, bez żadnych specjalnych znaków zewnętrznych prócz tabliczki z numerem rejestracyjnym. Ludzie, dla których był to pojazd służbowy, mieli na sobie kombinezony w kolorze samochodu i nic w ich wyglądzie zewnętrznym nie wskazywało na to, czym się zajmują. Mogliby na przykład być z jakiegoś przedsiębiorstwa napraw rzemieślniczych, mogli też być pracownikami miejskimi. To ostatnie przypuszczenie okazałoby się słuszne, bo zatrudniał ich zarząd miasta.

Zbliżała się szósta po południu i jeżeli nic alarmującego nie zdarzy się w przeciągu najbliższego kwadransa, wkrótce skończą dniówkę, pojadą do domu, pobaraszkują trochę z dzieciakami, potem spokojnie usiądą przed telewizorem, żeby nacieszyć się wieczornym programem, wciąż jednakowo – przy całej swej naiwności – uroczyście poważnym.

Martin Beck nikogo nie zastał w domu przy Tulegatan, ale tych dwóch udało mu się przyłapać. Siedzieli przy swym volkswagenie ciągnąc piwo, z samochodu rozchodził się ostry zapach środków dezynfekcyjnych, przede wszystkim jednak inny odór, którego żadne w świecie chemikalia nie mogły stłumić.

Tylne drzwi były otwarte, roztropnie wietrzyli wnętrze, gdy tylko nadarzyła się okazja.

Ci mężczyźni pełnili specjalną i dość ważną funkcję w pięknym mieście rodzinnym.

Ich codziennym zadaniem było przewożenie ze środowiska mieszczańskiego w miejsca bardziej odpowiednie samobójców i innych w mało schludny sposób porzucających ten świat umrzyków.

Niektórzy wtajemniczeni, jak strażacy, policjanci, dziennikarze, od razu poznawali ten szary wózek i widząc go na ulicy wiedzieli, że coś się stało. Większość przechodniów jednak traktowała go jak pierwszą lepszą ciężarówkę, co było osiągnięciem właściwego celu. Po cóż bowiem ludzie mają być jeszcze bardziej przygnębieni i wystraszeni niż są.

Jak wielu innych, pracujących w zawodach nietypowych, i ci dwaj przyjmowali swą pracę po prostu, z dużym zrozumieniem i rzadko lub nigdy widzieli swój udział w prawidłowym funkcjonowaniu świata w sposób dramatyczny. O swojej robocie rozmawiali tylko między sobą, poza tym prawie z nikim, bo dawno już zauważyli, że większość słuchaczy reagowała w sposób ogromnie negatywny, zwłaszcza w wesołej kompanii przyjaciół albo przy kawie wśród pań.

Z policją stykali się codziennie, przeważnie jednak z najporządniejszego gatunku glinami. Że komisarz okazuje zainteresowanie ich działalnością i na dodatek sam do nich przychodzi, bardzo im pochlebiło.

Bardziej wymowny otarł usta wierzchem dłoni i powiedział:

– Owszem, pamiętam. Bergsgatan, prawda?

– Tak, zgadza się.

– Choć nazwisko nic mi nie mówi. Stål, prawda?

– Nie, Svärd.

– I tak mi nic nie mówi. My na nazwiska nie zwracamy uwagi.

– Rozumiem.

– To też było w niedzielę. W niedzielę zawsze ruch duży.

– Przypominacie sobie policjanta, którego wymieniłem? Kennet Kvastmo.

– Nie. Mnie nazwisko nic nie mówi. Ale pamiętam, że policjant stał i gapił się.

– Jak zabieraliście ciało?

Rozmówca kiwnął głową.

– Tak, zgadza się jak w zegarku. Uważaliśmy, że to twardy typ.

– Dlaczego?

– Bo są dwa rodzaje policjantów. Tacy, którzy rzygają, i tacy, którzy nie rzygają. A on to nawet nosa nie zatykał.

– Był więc przez cały czas obecny?

– Tak, przecież już mówiłem. Kontrolował pewnie, czy robimy jak trzeba.

Drugi z pracowników prychnął śmiechem i pociągnął łyk piwa.

– Jeszcze tylko jedno pytanie.

– Tak. O co chodzi?

– Kiedy podnieśliście ciało, zauważyliście może, czy coś pod nim leżało? Jakiś przedmiot?

– Niby co?

– Pistolet automatyczny na przykład. Albo rewolwer.

Odpowiadający roześmiał się głośno.

– Pistolet albo rewolwer – powtórzył. – A jaka to różnica?

– Rewolwer ma bębenek, obrotową komorę uruchamianą przez mechanizm.

– Taka kowbojska spluwa?

– Tak, właśnie. Ale to nie ma znaczenia. Pytanie dotyczy głównie tego, czy w ogóle pod zmarłym leżała jakaś broń.

– Niech pan posłucha, komisarzu. Ten klient to był taki więcej średniowieczny.

– Średniowieczny?

– Tak, miał już ze dwa miesiące.

Martin Beck kiwnął głową twierdząco.

– Zgarnęliśmy go na plastykową płachtę; ja zawijałem brzegi tego futerału, a Arne zmiótł z podłogi robaki. Wrzucamy je do takiej specjalnej torby z jakimś smarowidłem, od razu trzaskają.

– Tak?

– Gdyby Arnemu zdarzyło się zmieść razem spluwę, na pewno by zauważył. No nie?

Arne potaknął chichocąc, aż mu resztka piwa trafiła do tchawicy.

– No, pewne jak mur – powiedział.

– A więc nic tam nie było?

– Absolutnie nic. A prócz tego ten policjant cały czas stał i patrzył. Zresztą został tam, kiedy włożyliśmy klienta do cynowej skrzyni i odjechaliśmy. Zgadza się, Arne?

– Jak w zegarku.

– Wydajecie się pewni swego.

– A dlaczego nie mielibyśmy być pewni. Pod tym klientem nie było nic prócz pięknego zbioru cynomyia mortuorum.

– Cóż to takiego?

– Robaki.

– Jesteście zupełnie pewni?

– Jak cholera.

– Dziękuję – powiedział Martin Beck i odszedł.

Mężczyźni w szarych kombinezonach wymienili parę uwag.

– Aleś mu zajechał – powiedział Arne.

– Niby jak?

– Tą greką. Tacy ważniacy to zawsze myślą, że kto inny to nie potrafi nic, tylko pakować zgniłych umarlaków.

Zadzwonił telefon. Arne przyjął, zachmurzył się, położył słuchawkę.

– Psiakość! – powiedział. – Znowu się ktoś powiesił.

– Co robić – powiedział kolega z rezygnacją. – Takie jest życie.

– Z powieszonymi to ja nie lubię. A co ty z tym życiem?

– Ee, nic, chodź, ruszamy.


Martin Beck czuł, że pod względem technicznym wiedział o tym osobliwym wypadku śmierci przy Bergsgatan niemal wszystko, co trzeba było wiedzieć. W każdym razie rola policji została wyjaśniona w sposób zadowalający. Pozostawała jedna rzecz ważna: wydostać raport z badań balistycznych, jeżeli w ogóle zostały przeprowadzone.

O Svärdzie w dalszym ciągu wiedział mało, mimo że włożył już trochę pracy w zebranie wiadomości o zmarłym.

Burzliwa środa dla Martina Becka była dniem prawie bez wydarzeń. Nic nie wiedział o napadzie na bank ani o niepowodzeniach grupy specjalnej i bardzo był z tego rad. We wtorkowe popołudnie po wizycie w mieszkaniu Svärda poszedł najpierw do domu policji na Kungsholmsgatan, gdzie wszyscy tak byli pogrążeni we własnych problemach, że nikt nie miał czasu dla niego, a potem do głównej komendy policji. Tam natychmiast posłyszał wieść, która z początku wydała mu się śmieszna, lecz po dokładniejszym przemyśleniu niepokojąca.

Mówiono, że otrzyma awans.

– Jaki awans? Na intendenta? Szef biura? Dyrektora? Może zdrowia i dobrobytu?

Nie było to najistotniejsze pytanie. Prawdopodobnie przypuszczenie było produktem korytarzowych plotek, ale przeważnie nie są one wyssane z palca.

Komisarzem został dopiero w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym i nie było właściwie podstaw do spodziewania się, że w ogóle osiągnie jeszcze wyższe stanowisko służbowe. Ewentualne mianowanie go, jeśli było do pomyślenia, nie mogło mieć pod żadnym warunkiem miejsca wcześniej niż za cztery, pięć lat. I o tym wszyscy powinni wiedzieć, gdyż jeśli jest coś, o czym wszyscy w instytucjach państwowych wiedzą, to kolejność szczebli służbowych i bieg awansów, tych spraw wszyscy pilnują zazdrośnie, strzegąc własnych i cudzych szans.

Jak więc mogła powstać podobna wieść? Musi się za tym kryć jakieś rozumowanie.

Tylko jakie?

O ile się orientował, były dwa wyjaśnienia do wyboru. Może chciano się go pozbyć ze stanowiska szefa komisji zabójstw i tak im na tym zależało, że gotowi byli dać mu kopniaka w górę, na wyższy szczebel biurokratycznej drabiny, co było przecież zwykłym sposobem pozbywania się niewygodnych lub zbyt jawnie nieudolnych osób na stanowiskach. Nie wydawało się to jednak prawdopodobne; miał wprawdzie wrogów w komendzie głównej, ale nie był dla nich niebezpieczny, prócz tego nie mogliby chyba uchylić się od mianowania na jego miejsce Kollberga, co z punktu widzenia władz najwyższych musiało być równie złe.

Dlatego powstawała druga alternatywa, bardziej wiarygodna, choć niestety znacznie bardziej upokarzająca dla obu stron.

Przed piętnastu miesiącami był bardzo bliski postradania życia; we współczesnej historii policji szwedzkiej był jedynym wyższym urzędnikiem, który został postrzelony przez tak zwanego przestępcę. Wydarzenie to wzbudziło wielką sensację i jego czyn zostałby otoczony glorią, na którą prawdopodobnie wcale nie zasługiwał. Policji jednak z powodów zupełnie naturalnych trudno o bohaterów, dlatego też znaczenie tego względnie szczęśliwie zakończonego dramatu przerysowano, ile się dało.

Wreszcie był w korpusie policji bohater. I co z takim począć? Medal już dostał, a teraz najłatwiej oczywiście było awansować go.

Martin Beck miał dość czasu, żeby przeanalizować to, co się stało w ów fatalny kwietniowy dzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, i dawno doszedł do wniosku, że popełnił błąd i to nie tylko pod względem moralnym, ale także czysto służbowym. Był też świadom, że wielu z jego kolegów doszło do takiego samego wniosku na długo przed jego własną oceną wypadku.

Został postrzelony, bo zachował się jak idiota.

I przy takiej motywacji, gotowi byli teraz dać mu wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowisko.

Myślał nad tą sytuacją we wtorek wieczorem, ale gdy znowu usiadł przy biurku na Västberga, zapomniał o wszystkim. Całą środę poświęcił sprawie Svärda, siedział sam i międlił kolejne wyjaśnienia bez zaangażowania, lecz z nieubłaganą systematycznością.

Przy jakiejś sposobności przemknęło mu przez głowę, że to właśnie, teraz i w przyszłości, chciałby i spodziewa się osiągnąć w swej pracy, gdy się wszystko dobrze ułoży.

Być ze sprawą samym, móc postępować według tradycyjnych metod, bez czyjegoś wtrącania się.

Gdzieś w głębi wciąż jeszcze tkwiło w nim uczucie jakiegoś braku, nie wiedział, czego. Może prawdziwego zainteresowania tym, czym zajmowały się ręce. Zawsze miał łatwość izolowania się, a teraz zdawał się być ostatecznie na drodze do zostania samotnikiem, nie tęskniącym do przestawania z kimś, do towarzystwa i wcale nie mającym ochoty do wydobycia się z próżni, która go otaczała.

Czy był w trakcie zamieniania się w pożytecznego robota, niby bryła sera zamkniętego pod kloszem z niewidzialnego szkła?

Jeśli chodzi o ten tu aktualny problem, nie żywił żadnych wątpliwości. Albo go rozwiąże, albo nie. Liczba wyjaśnionych zabójstw, rozpatrywana przez jego wydział była duża, po większej części wynikało to stąd, że zbrodnie bywały często nieskomplikowane, a sprawcy skłonni do tchórzliwego poddania się i zeznań.

Prócz tego wydział zabójstw był względnie dobrze wyekwipowany. Jedynym odgałęzieniem policji, które w porównaniu z przestępczością, jaką zwalczało, miało większe osiągnięcia, była tajna policja, gdyż właściwie nie miała żadnych zadań do spełnienia, w dalszym ciągu prawie wyłącznie zajmowała się rejestracją komunistów, uparcie nie dostrzegając mniej lub więcej egzotycznych organizacji faszystowskich, w następstwie czego w znacznej mierze sama zmyślała występki i potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa, by mieć się czym zajmować. Rezultaty tej działalności były śmiechu warte. Jednakże tajna policja stanowiła rodzaj taktycznej rezerwy politycznej, gotowej do użycia przeciw uciążliwym ideologiom, i doskonale można było wyobrazić sobie sytuację, w której wcale już nie będzie budzić śmiechu.

Czasami oczywiście i komisji do spraw zabójstw coś się nie udawało, dochodzenia tkwiły w martwym punkcie, aż wreszcie zostały odłożone ad acta. Nierzadko dotyczyło to wypadków, których sprawca był znany, ale uparcie zaprzeczał, a nic nie można mu było udowodnić. Im prymitywniejsza jest zbrodnia, tym uboższy bywa często materiał dowodowy.

Jako typowy przykład mogłoby posłużyć ostatnie osobiste fiasko Martina Becka. W Laponii pewien stary już człowiek zabił swą żonę, będącą w takim samym jak on wieku.

Motywem było to, że od dawna już żył z ich, nieco młodszą, służącą i uprzykrzyły mu się w końcu jazgot i zazdrość starej. Zwłoki zamordowanej ukrył w drewutni, a ponieważ była zima, mróz ostry, czekał prawie dwa miesiące, potem dopiero położył na sankach drzwi i zaciągnął żonę do najbliższej wsi, znajdującej się w odległości przeszło dwóch mil od jego zagrody; do wsi szło się bezdrożami. Powiedział po prostu, że kobieta upadła i uderzyła głową o piec, nie mógł jej wcześniej odtransportować ze względu na mróz. Wszyscy we wsi wiedzieli, że to kłamstwo, ale sprawca obstawał przy swym twierdzeniu, służąca też, a miejscowa policja zniszczyła wszelkie ślady, nieudolnie badając miejsce zbrodni. Potem sprowadzono pomoc. Martin Beck dwa tygodnie spędził w dziwacznym hoteliku, nim wreszcie poddał się i wrócił do domu. W ciągu dnia przesłuchiwał mordercę, a wieczorami siadywał w hotelowej jadalni i słuchał, jak miejscowa ludność chichoce za jego plecami.

Niepowodzenia należały jednak do wyjątków.

Historia Svärda była jedyna w swym rodzaju i w niczym nie podobna do któregoś z dawniej rozpatrywanych wypadków. Powinno to działać podniecająco, lecz Martina Becka nie interesowały zagadki i nie czuł się ani odrobinę ożywiony.

Rezultat środowej pracy przy biurku też był prawdę mówiąc mizerny. Niewiele można było zbudować na wiadomościach, które udało się wyłuskać z oficjalnych danych.

W rejestrach karanych sądownie Karl Edvin Svärd nie był notowany, co samo przez się oznaczało tylko, że nie został skazany, nie, że nie popełnił przestępstwa. Iluż łamiącym prawo udaje się nigdy nie stanąć przed sądem. Już nie wspominając o tym, że prawo zdaje się być stworzone dla ochrony pewnych klas społecznych i ich wątpliwych interesów, a poza tym składa się raczej z przepisów niczemu nie służących.

Wyciąg z urzędu kontroli był czysty, co oznaczało, że Svärd prawdopodobnie nie był alkoholikiem, gdyż osobnik o takiej pozycji społecznej bywa pilnie sprawdzany przez władze, jeżeli chodzi o jego pijackie nawyki. W Szwecji upijanie się klas wyższych nazywane jest kulturą używania alkoholu, natomiast obywatele klas niższych, jeśli mają podobne potrzeby, natychmiast piętnowani są jako nałogowcy, wymagający opieki, a następnie zostawia się ich bez opieki.

Svärd, od kiedy dorósł, był tragarzem, ostatnio pracował w firmie spedycyjnej.

Cierpiał na bóle krzyża, zwykła dolegliwość w tym zawodzie, i mając lat pięćdziesiąt sześć zostały uznany za niezdolnego do pracy. Od tej pory utrzymywał się z renty, innymi słowy, należał do tej kategorii ludzi, dla wygody której domy towarowe utrzymują nadmiernie duże działy z pożywieniem dla zwierząt domowych.

Toteż do połowy opróżniona puszka kociego jedzenia, marki „Miau” była jedynym produktem spożywczym w jego spiżarni.

Niewiele więcej ponad te wiadomości przyniosły Martinowi Beckowi środowe poszukiwania.

Kilka dat, raczej nie mających znaczenia. Svärd urodził się w Sztokholmie, rodzice jego zmarli w latach czterdziestych, nigdy nie był żonaty i nikomu nie musiał płacić alimentów. Nie korzystał z pomocy społecznej. W przedsiębiorstwie, które było ostatnim miejscem jego zatrudnienia, nikt go sobie nie przypominał. Lekarzowi, który uznał go za nieprzydatnego, udało się odszukać parę notatek, głoszących, że pacjent nie nadawał się do pracy fizycznej, a za stary był, by się przekwalifikować. Zresztą Svärd miał powiedzieć, że nie ma ochoty, że to nie miałoby sensu, że nie chce pracować.

Może nie miało również sensu usiłować dowiedzieć się, kto go ewentualnie uśmiercił i dlaczego. Ponieważ sposób, w jaki mógłby to uczynić, wydawał się całkowicie niepojęty, najprościej byłoby znaleźć mordercę, a potem spytać go, jak to zrobił.

Teraz był czwartek i już wieczór. W niespełna godzinę po odwiedzeniu ludzi z cuchnącą furgonetką Martin Beck raz jeszcze spróbował szczęścia przy Tulegatan.

Właściwie było już po godzinach pracy, ale nie miał ochoty wracać do domu. Wszedł więc na drugie piętro i odczekał pół minuty, bo się zadyszał. Przyglądał się przez ten czas owalnej emaliowanej tabliczce na drzwiach z zielonym napisem na białym tle. RHEA NIELSEN.

Nie było przycisku do dzwonka, tylko rączka wisząca na drucie. Pociągnął i czekał.

Dzwonek zadźwięczał. Poza tym nic.

Była to stara kamienica; przez świetliki w drzwiach, przez grube szlifowane szyby widać było, że w hallu świeci się. To znaczy, że ktoś był w mieszkaniu; przy pierwszej tu jego bytności było ciemno.

Po odpowiedniej przerwie znowu pociągnął za dzwonek; tym razem rozległy się szybkie miękkie kroki i za matowym szkłem zarysowała się jakaś postać.

Martin Beck miał zawodową wprawę w szybkiej ocenie osób, jakie spotykał służbowo, rodzaj wstępnego rozpoznania.

Kobieta, która otworzyła, wyglądała najwyżej na trzydzieści pięć lat, lecz coś go skłaniało do przypuszczenia, że jest raczej o parę lat starsza.

Była względnie niskiego wzrostu, jakieś metr pięćdziesiąt osiem na oko. Kompaktnej budowy ciała, lecz robiła wrażenie raczej zręcznej, utrzymanej w dobrej formie, niż przysadzistej i ociężałej. Twarz o rysach mocnych, trochę nieregularnych; oczy niebieskie, nieustępliwe, spojrzenie otwarte, patrzyła mu prosto w oczy, jak ktoś nawykły do przystępowania od razu do rzeczy, czegokolwiek ona mogła dotyczyć. Włosy proste, jasne, krótko obcięte, chwilowo mokre i zmierzwione. Pachniała czysto, pewnie jakimś ziołowym champoonem, miała na sobie trykotową bluzkę z krótkimi rękawami i zniszczone dżinsy w kolorze niebieskim, wyblakłe, świadczące o częstym kontakcie z pralką. Bluzkę musiała włożyć parę sekund temu. Na ramionach i piersiach widać było mokre plamy.

Dalej: Stosunkowo szeroka w ramionach, a wąska w biodrach, szyja krótka, na opalonych rękach jasny puszek. Bosa, stopy małe, palce u stóp proste, jakby używała sandałów, drewniaków, a najchętniej nie nosiła obuwia.

Świadom tego, że przygląda się jej stopom z taką samą zawodową dokładnością, jaką poświęcał śladom krwi i obrażeniom zwłok, podniósł oczy i spojrzał jej w twarz.

Oczy miały teraz wyraz badawczy, a czoło było zmarszczone.

– Właśnie myłam włosy – powiedziała.

Głos zachrypnięty, może przeziębiona, może nałogowa palaczka, a może tak już mówi z natury.

Kiwnął głową.

– Wołałam: „Proszę wejść”. I to dwa razy. Drzwi otwarte. Rzadko zamykam, kiedy jestem w domu. Oczywiście, jeżeli nie zależy mi na tym, żeby mieć spokój. Nie słyszał pan, że wołam?

– Nie. Pani jest Rhea Nielsen?

– Tak. A pan jest policjantem, co?

Martin Beck posiadał godną uwagi szybkość orientacji, tym razem jednak doznał uczucia, że trafił na kogoś, kto go pod tym względem przewyższa. W ciągu kilku sekund zaliczyła go do właściwego zawodu, a wyraz jej oczu świadczył, że ukształtowała już sobie ogólne o nim pojęcie. Jakie, okaże się.

Przyczyną tak szybkiego osądu mogło być oczywiście to, że oczekiwała wizyty policji, wydawało mu się jednak, że tak nie jest.

Wyjął portfel, żeby pokazać legitymację. Natychmiast powiedziała:

– Wystarczy, jeżeli pan powie swoje nazwisko. I niechże pan wreszcie wejdzie. Przypuszczam, że czegoś pan chce, a chyba nie będziemy rozmawiać na schodach.

Martin Beck poczuł się stropiony, troszkę tylko, lecz było to uczucie, do doznawania którego bardzo rzadko miewał powody.

Odwróciła się gwałtownie i weszła do mieszkania. Szedł za nią i nie od razu mógł ocenić jego wielkość i rozkład. W każdym razie pokoje były umeblowane przyjemnie, a meble stare i nie dopasowane do siebie.

Dziecięce rysunki poprzypinane pluskiewkami świadczyły o tym, że ona ma jakąś rodzinę. Ściany były udekorowane w sposób stanowiący mieszaninę. Obrazy olejne, grafika, stare fotografie w owalnych ramkach, ale także afisze, wycinki z gazet, między innymi portret Lenina i Mao, większość tych wycinków jednak, o ile mógł się zorientować, nie miała treści politycznej. Dużo książek, na półkach i w stertach na podłodze, godny uwagi zbiór płyt, urządzenie stereofoniczne, dwie stare i widocznie sfatygowane maszyny do pisania, stosy gazet i wszelkich papierów, przeważnie odbitych na powielaczu i zbroszurowanych.

Wyglądały prawie jak raporty policyjne. Doszedł do wniosku, że chodzi tu o jakieś różnego rodzaju skrypty, widocznie coś studiowała.

Podążał za nią przez coś, co musiało być pokojem dziecinnym, ale tak starannie zasłanym i tak wysprzątanym, że chyba zajmujący ten pokój chwilowo nie znajdowali się w pobliżu. Cóż, lato, większość dzieci jako tako zamożnych rodziców była na wsi, poza zasięgiem zatruwającego powietrza i absurdalnych warunków życia.

Spojrzała na niego przez ramię, bez zbytniego szacunku i powiedziała:

– Możemy usiąść w kuchni? Jeżeli to panu nie odpowiada, proszę powiedzieć.

Ton nie był przyjemny, ale też i nie wrogi.

– Może być w kuchni.

– Proszę tu usiąść.

Byli już w kuchni, usiadł przy dużym okrągłym stole, przy którym stało sześć różnego kształtu krzeseł w wesołych kolorach, a miejsca było na więcej.

– Proszę chwilę zaczekać – powiedziała.

Robiła wrażenie nerwowej i niepohamowanej, ale zachowywała się tak, jakby to był jej normalny sposób bycia. Koło pieca stały czerwone drewniaki. Wsunęła w nie nogi i klapiąc zniknęła z zasięgu jego wzroku. Słyszał, że coś przesuwa, zaczął szumieć motorek elektryczny, a ona spytała:

– I nie powiedział pan, jak się pan nazywa.

– Beck. Martin Beck.

– I jest pan policjantem?

– Tak.

– Jaki wydział?

– Kryminalny.

– Grupa płac dwudziesta piąta?

– Dwudziesta siódma.

– O, to nieźle.

– Nie można powiedzieć.

– To jak się pana tytułuje?

– Komisarz.

Motorek szumiał. Dźwięk dobrze mu znany z dawnych czasów, więc prawie natychmiast domyślił się, że ona suszy włosy przy pomocy odkurzacza.

– A ja nazywam się Rhea. Ale tego nie potrzebuję mówić. Nazwisko jest na drzwiach.

Kuchnia była duża, jak zwykle w starych domach, prócz stołu z wieloma krzesłami znajdowały się w niej kuchnia gazowa, zlewozmywak, lodówka, zamrażarka, maszyna do zmywania i miejsca było pod dostatkiem. Na półce nad zlewozmywakiem stały dzbanki i rondle, a na gwoździach wisiały różne produkty naturalne, kitki piołunu i tymianku, grona jarzębiny, sznurek suszonych smardzów i surojadek oraz trzy długie warkocze główek czosnku, przedmioty, które stwarzały atmosferę, roztaczały aromatyczne zapachy, a w gospodarstwie były przydatne. Piołun i jarzębina dobre do przyprawiania wódki, tymianek sypie się do grochówki, choć on sam wolał z majerankiem, w tych czasach, gdy jego żołądek mógł jeszcze znieść ten szwedzki specjał. Grzyby zawsze dobrze mieć pod ręką, tylko trzeba wiedzieć, jak ich używać. Czosnek należy chyba traktować jako dekorację, gdyż taka jego ilość przy normalnym zużyciu starczyłaby na całe życie.

Weszła do kuchni, uczesana, natychmiast zauważyła jego spojrzenie i powiedziała:

– To żeby wampiry trzymały się z daleka.

– Czosnek?

– Oczywiście. Chodzi pan do kina? Peter Cushino wie wszystko o wampirach.

Zmieniła mokrą bluzkę na turkusową, bez rękawów, wyglądającą jak podkoszulek.

Skonstatował, że ma pod pachami blond włosy, piersi małe i nie musi nosić stanika. W każdym razie nic takiego nie miała na sobie i czubki piersi wyraźnie rysowały się pod materiałem.

– Policjant – powiedziała. – Komisarz z kryminalnej.

Spojrzała na niego swym otwartym spojrzeniem i zmarszczyła czoło.

– Nie przypuszczałam, że urzędnicy takiego stopnia służbowego prowadzą działalność polegającą na składaniu wizyt po domach.

– Bo też na ogół rzadko to robią.

Usiadła przy stole, lecz zaraz wstała, gryząc palec.

Martin Beck uznał, że pora przejawić pewną inicjatywę.

– Jeżeli dobrze panią rozumiem, nie jest pani zbyt przychylnie nastawiona do policji – powiedział.

Spojrzała na niego szybko i odrzekła:

– Nie jestem. Nie mogę powiedzieć, żebym z niej miała kiedy jakiś pożytek. I nie znam nikogo, kto by miał. Znam natomiast wielu, którzy przez policję mieli nieprzyjemności i zmartwienia.

– Spróbuję więc możliwie jak najmniej panią trudzić, pani Nielsen.

– Rhea. Wszyscy mówią do mnie Rhea.

– Jeżeli dobrze rozumiem, jest pani właścicielką tej nieruchomości?

– Tak. Odziedziczyłam ją przed paru laty. Ale tu nie ma nic ciekawego dla policji. Żadnej spelunki, żadnej meliny dla narkomanów, nie ma też prostytutek i złodziei.

Urwała na chwilę.

– Może uprawia się tu trochę niewskazanej działalności. Przestępstwo myślenia. Ale pan nie jest z wydziału politycznego.

– Skąd może pani mieć pewność?

Roześmiała się nagle i serdecznie. Ładnym, zaraźliwym śmiechem.

– Taka zupełnie nierozgarnięta nie jestem.

O nie, rzeczywiście, pomyślał Martin Beck. A głośno powiedział:

– Ma pani racją. Prawie wyłącznie zajmuję się zbrodniami. Morderstwa, napady.

– Tu się nie zdarzyło ani jedno, ani drugie. Nawet bójki nie było od trzech lat. Chociaż zeszłej zimy ktoś się włamał na strych i ściągnął mnóstwo rupieci. Zgłosiłam w policji, towarzystwo ubezpieczeniowe tego wymaga. Nikt z policji oczywiście nie przyszedł, czasu na to nie mają, ale ubezpieczenie wypłacili. Zameldowałam w policji tylko pro forma.

Podrapała się w kark i spytała:

– No, czego ty chcesz?

– Pogadać o jednym z lokatorów.

– Moich?

Zmarszczyła brwi i z naciskiem wypowiedziała słowo moich, jak gdyby taka możliwość szczerze ją zdziwiła i niepokoiła.

– Nikt z obecnie tu mieszkających.

– Tylko jeden się wyprowadził stąd w tym roku.

– Svärd.

– Zgadza się. Mieszkał tu mężczyzna nazwiskiem Svärd. Wyprowadził się wiosną. Coś się z nim stało?

– Nie żyje.

– Został zabity?

– Zastrzelony.

– Przez kogo?

– Być może popełnił samobójstwo. Ale nie jesteśmy tego pewni.

– Czy nie moglibyśmy gadać trochę swobodniej?

– Chętnie. Ale co pani rozumie przez swobodnie? Że możemy przejść na ty?

Potrząsnęła głową i powiedziała:

– Taka oficjalna gadanina jest beznadziejna, nie cierpię tego. Chociaż potrafię zachowywać się zupełnie korekt, kiedy to jest konieczne. Potrafię nawet być kokieteryjna i stroić się, i używać kredki do oczu i szminki.

Martin Beck poczuł się dziwnie niepewnie.

Nagle spytała:

– Chcesz herbaty? Herbata dobrze robi.

Miał ochotę na herbatę, ale powiedział:

– Jeżeli o mnie chodzi, wcale to nie jest konieczne. Nie mam pragnienia.

– Gadanie – powiedziała. – Mowa. Poczekaj, zrobię coś do jedzenia. Ciepła grzanka też dobrze robi.

Poczuł, że i na to też ma ochotę. Nie zdążył odmówić, bo ciągnęła dalej:

– To zajmie najwyżej dziesięć minut. Ja robię jedzenie raz dwa. Żadna sztuka. I smaczne. Zawsze trzeba starać się, żeby wszystko robić jak najlepiej. Jak zaczyna być kiepsko, zawsze można upichcić coś dobrego. Herbata i grzanki zapiekane, a potem pogadamy.

Już nie sposób było odmówić. Wyczuwał w niej coś nowego. Jakiś rys uporu, siły woli, której trudno się było przeciwstawić.

– Proszę bardzo – powiedział pokornie.

Zanim zdążył te dwa słowa wypowiedzieć, już się wzięła do roboty. Szczękała naczyniami, ale poruszała się zdumiewająco szybko i zręcznie.

Nie odzywała się przez siedem minut, które zajęło jej wyprodukowanie gara herbaty i sześciu gorących kanapek z zapiekanym serem i ćwiartkami pomidora. Obserwował ją, gdy się krzątała, i raz jeszcze zastanowił się, ile też może mieć lat.

Sadowiąc się naprzeciw niego powiedziała:

– Trzydzieści siedem. Choć przeważnie biorą mnie za młodszą.

Był taki zaskoczony, że nie potrafił tego ukryć.

– Skąd wiedziałaś… – zaczął.

– Że o tym właśnie myślałeś, co? Jedz!

Jedzenie było bardzo smaczne.

– Wciąż jestem głodna – powiedziała. – Dziesięć, dwanaście razy dziennie jem ciastka.

– Osoby, które jadają ciastka dziesięć, dwanaście razy dziennie, miewają zwykle kłopoty z wagą.

– Nie tyję od tego – powiedziała. – Zresztą to nie ma znaczenia. Człowiek się nie zmienia od tego, że mu parę kilo przybędzie, czy ubędzie. Ja tam jestem jednakowa. Robię się okropna, kiedy nie dostaję jeść.

Wzięła trzy kanapki, Martin Beck zjadł jedną, a po pewnym wahaniu drugą.

– Masz oczywiście swój pogląd na Svärda – powiedział.

– Można powiedzieć, że tak.

Rozumieli się bez trudu. Osobliwe, że żadne z nich nie było tym zdziwione. Wydawało się im to zupełnie oczywiste.

– Coś w nim było dziwnego – powiedział.

– Tak – odpowiedziała Rhea. – Cudak był z niego. Okropnie dziwny człowiek. Nie mogłam się w nim połapać i właściwie zadowolona byłam, że się wyprowadził. Jaką on miał śmierć?

– W ubiegłym miesiącu, osiemnastego, znaleziono go w jego własnym mieszkaniu. Był już martwy od jakichś sześciu tygodni. Może dłużej: ze dwa miesiące przypuszczalnie.

Otrząsnęła się i powiedziała:

– O, do diabła. Wolałabym uniknąć szczegółów. Rozumiesz, trochę jestem wrażliwa. Potem mi się takie rzeczy śnią.

Zamierzał powiedzieć, że oszczędzi jej zbędnych opisów. Potem uznał to za zbyteczne.

Ona natomiast powiedziała:

– Jedno jest pewne.

– Co mianowicie?

– U mnie by się to nie stało, kiedy tu mieszkał.

– Dlaczego?

– Bo ja bym na to nie pozwoliła.

Oparła brodę na ręce, dwoma palcami ujmując nos. Nos miała wydatny, ręce mocne, paznokcie krótkie. Patrzyła na niego poważnie.

Nagle wstała, pogrzebała na półce nad kuchnią, znalazła zapałki i papierosy. Zapaliła, zaciągnęła się głęboko.

Zgniotła papieros, zjadła czwartą kanapkę i siedziała z łokciami na kolanach i ze zwieszoną głową. Spojrzała na niego i rzekła:

– Nie mogłabym zapobiec jego śmierci, to możliwe. Ale nie leżałby dwa miesiące, nawet dwóch dni nie. Ja bym zauważyła.

Martin Beck nic nie powiedział. Pewnie miała rację.

– W tym kraju ci, którzy wynajmują mieszkania, to najgorsze pijawki. System tylko je zachęca, żeby ssały.

Martin Beck zagryzł wargi. Nigdy nie wygłaszał politycznych poglądów i zwykle unikał tematów z politycznymi wtrętami.

– Tylko żadnej polityki, co? – powiedziała Rhea. – No to zostawmy politykę. Tylko, że ja sama zostałam właścicielką domu, przypadkiem. Jak mówiłam, odziedziczyłam tę chałupę. Właściwie zupełnie dobry dom, ale gdy go dostałam i sprowadziłam się tu, było to straszne szczurze gniazdo. Mój ojczaszek z dziesięć lat chyba jednej żarówki nie zmienił ani nie wydał na wprawienie wybitej szyby. Mieszkał daleko stąd i interesowało go tylko, żeby dostawał za komorne i zdążył w porę wyrzucić takiego, który nie płacił w terminie. Potem dzielił mieszkanie i nieprzyzwoicie drogo wynajmował miejsce do spania cudzoziemcom i takim, którzy nie mieli wyboru. Gdzieś przecież musieli mieszkać. I tak jest we wszystkich podobnych chałupach.

Martin Beck usłyszał, że ktoś otworzył frontowe drzwi, wszedł. A ona nie reagowała.

Do kuchni weszła dziewczyna. W fartuchu, z węzełkiem.

– Cześć – powiedziała. – Mogę skorzystać z pralki?

– Oczywiście.

Dziewczyna nie zwróciła uwagi na Martina Becka, ale Rhea powiedziała:

– Nie znacie się. To jest, więc jak się nazywasz?

Martin Beck wstał, podał rękę.

– Martin – powiedział.

– Ingela – przedstawiła się dziewczyna.

– Właśnie się wprowadziła – powiedziała Rhea. – Do mieszkania po Svärdzie.

Zwróciła się do dziewczyny.

– Odpowiada ci mieszkanie?

– Bardzo. Tylko toaleta znów dziś nie działa.

– Cholera. Jutro rano zadzwonię po hydraulika.

– A poza tym wszystko znakomicie. Słuchaj…

– Tak?

– Nie mam proszku do prania.

– Stoi za wanną.

– Jestem bez grosza.

– Nie szkodzi. Nie bierz więcej niż za pięćdziesiąt öre. Możesz mi kiedyś oddać przysługę za pięćdziesiąt öre, otworzyć bramę czy coś takiego.

– Świetnie.

Dziewczyna zniknęła w łazience. Rhea znowu zapaliła papierosa.

– Jest jedna rzecz. To mieszkanie Svärda było dobre. Dwa lata temu je wyremontowałam. Kosztowało tylko osiemdziesiąt miesięcznie. A jednak wyprowadził się.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Żadnych nieporozumień?

– Nie. Nie miewam nieporozumień z tymi, którzy tu mieszkają. Nie ma powodu. Każdy ma swoje właściwości, ale to jest tylko zabawne.

Martin Beck nie odezwał się. Czuł, że ogarnia go zmęczenie. Zresztą zauważył, że pytania wcale nie są potrzebne.

– Najbardziej dziwaczną właściwością Svärda były cztery zamki przy drzwiach, w domu, gdzie nikt się nie zamyka, chyba że chce mieć zupełny spokój. Wyprowadzając się odkręcił wszystkie łańcuchy i zasuwy i zabrał ten kram. Był równie dobrze zabezpieczony jak nastolatki w dzisiejszych czasach.

– Masz na myśli ochronę przed zarażeniem?

– Tak. Seksualnym. Strażnicy społeczeństwa ubolewają, że dzieci, zwłaszcza dziewczyny, zaczynają kurzyć fajki, jak mają trzynaście lat. Idioci. Wszyscy przecież wiedzą, że jak się ma trzynaście czy tak koło tego, zaczyna się mieć ciągoty do miłości, ale z globulkami i z krążkami dziewczyna jest pewna jak Fort Knox. Nie ma się już czego bać. A kiedyś to człowiek trząsł się ze strachu, że będzie mieć dziecko. Skąd mi się to u licha, wzięło? Dlaczego ja o tym gadam?

Martin Beck roześmiał się.

Zdziwiło go to. Jednak fakt faktem. Roześmiał się.

– Mówiliśmy o drzwiach Svärda – powiedział.

– Tak. I rozruszałeś się. A myślałam, że nie potrafisz. Że już zapomniałeś, jak się trzeba śmiać.

– Może tylko akurat dziś nie jestem w humorze.

Nieudana replika. Po jej twarzy przemknął cień zawodu. Bo przecież miała rację i wiedziała, że ją ma.

– Głupio byłoby nie grać w otwarte karty.

– Przepraszam – powiedział.

– Wprawdzie ja tak na serio nie chorowałam na miłość przed szesnastym rokiem życia. No, ale dawniej było inaczej. Wtedy mówiło się o utwierdzeniu, zresztą to może być jeszcze wcześniej. Teraz można by mówić o utwierdzeniu niepewności. Ktoś się pomylił co do samego sensu pojęcia.

Zdusiła papieros i powiedziała rzeczowo:

– Za dużo gadam. I to zawsze. To tylko jedna z wielu moich słabostek. Chociaż wadą charakteru to nie jest. Dużo mleć językiem to nie jest ułomność charakteru, co?

Podrapała się w szyję i spytała:

– Svärd miał wciąż te wszystkie zamki?

– Tak.

Potrząsnęła głową i zrzuciła drewniaki. Oparła pięty o podłogę i ustawiła stopy sztorcem, tak że ocierały się o siebie wielkimi palcami.

– Nie pojmuję. To jakaś fobia. Czasem mnie to niepokoiło. Mam zapasowe klucze do wszystkich drzwi. Mieszka tu sporo starych ludzi. Mogą zachorować, potrzebować pomocy. Żeby móc się dostać. Ale co pomoże zapasowy klucz, jeżeli drzwi są od wewnątrz zabarykadowane. Svärd też był już dość stary.

Dźwięki dochodzące z łazienki zmieniły się jakoś. Zawołała:

– Pomóc ci, Ingela?

– Tak… wydaje mi się.

Wyszła na chwilę. Wróciwszy powiedziała:

– Przestawiłam. A jeżeli chodzi o wiek, to chyba jesteśmy pod pewnym względem podobni.

Martin Beck uśmiechnął się. Wiedział, że prawie wszyscy biorą go za młodszego o jakieś pięć lat niż był, zbliżał się do pięćdziesiątki.

– Starym Svärd właściwie nie był – podjęła. – Ale chorowity. Wyraźnie mu coś dolegało. Liczył się z tym, że długo nie pożyje. W tym samym mniej więcej czasie, kiedy miał się wyprowadzić, leżał w szpitalu na obserwacji. Nie wiem, jakie były wyniki. Ale w onkologicznym szpitalu, a to dobrze nie wróży.

Martin Beck nastawił uszu. Coś nowego. Ale znowu ktoś wszedł do mieszkania.

– Rhea? – spytał jakiś wyraźny głos.

– Jestem tu, w kuchni.

Wszedł mężczyzna. Zawahał się trochę, zobaczywszy Martina Becka, ale ona od razu podsunęła mu nogą krzesło.

– Siadaj.

Był to względnie młody człowiek, mógł mieć dwadzieścia pięć lat. Średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz owalna, ciemny blondyn, oczy szare, zdrowe zęby. Ubrany: koszula w kratę, cajgowe spodnie, sandały.

W ręce trzymał butelkę czerwonego wina.

– Przyniosłem to – powiedział.

– Już myślałam, że dobiję do końca tego dnia o herbacie – powiedziała Rhea. – Okay. Przynieś kieliszki. Cztery. Ingela pierze w łazience.

Pochyliła się i podrapała w piętę.

– Butelka na czworo to niedużo. Ale ja też mam parę. Wyjmij ze spiżarni. Na lewo, koło drzwi. Korkociąg jest w górnej szufladzie w tej na lewo od zlewozmywaka.

Nowo przybyły wypełniał wskazówki. Wydawał się przywykły do posłuszeństwa.

Kiedy usiadł, powiedziała:

– Chyba się nie znacie. Martin i Kent.

– Cześć – powiedział młody człowiek.

– Cześć – powiedział Martin Beck.

Podali sobie ręce.

Rhea napełniła kieliszki i zawołała swym schrypniętym głosem:

– Ingela, jak będziesz gotowa, przyjdź na wino.

Potem przyjrzała się osobnikowi w kraciastej koszuli i powiedziała:

– Jakoś żałośnie wyglądasz. Co ci jest? Coś się nie udało?

Kent upił łyk wina i ukrył twarz w dłoniach.

– Rhea, co ja mam z sobą zrobić?

– Wciąż nie masz pracy?

– Ani żadnych widoków. Siedzę z pozdawanymi egzaminami, a wolnych miejsc nie ma. I diabli wiedzą, czy w ogóle będą.

Pochylił się i usiłował ją wziąć za rękę. Odsunęła ją z pewną irytacją.

– Dziś przyszedł mi do głowy desperacki pomysł – powiedział. – Chciałbym wiedzieć, co ty na to.

– Cóż to za pomysł?

– Żeby iść do szkoły policyjnej. Tam przyjmują nawet z podstawową tylko. Brak im ludzi, z moimi zaświadczeniami powinienem nawet bez trudu awansować, jak tylko nauczę się walić w pysk włóczęgów.

– Taką masz ochotę na walenie?

– Wiesz przecież, że nie. Ale może nawet uda się zrobić coś pożytecznego. Zreformować od wewnątrz, jak się przez najgorsze przebrnie.

– Na ogół działalność nie jest skierowana przeciw włóczęgom. A z czego utrzymasz Stinę i dzieciaki przez czas szkolenia?

– Można wziąć pożyczkę. Dowiedziałem się dziś, bo byłem tam po formularze na podanie. Mam je przy sobie. Chciałem cię prosić, żebyś przejrzała ten tekst. Ty się na wszystkim znasz.

Wyjął z tylnej kieszeni kilka złożonych formularzy i broszurkę rekrutacyjną, posunął w jej kierunku i powiedział:

– Jeżeli ci się to wydaje niedorzeczne, mów.

– Prawdę powiedziawszy, owszem. Poza tym wydaje mi się, że policja wcale nie pali się do osób myślących, które zamierzają ją od wewnątrz reformować. A papiery masz czyste? Politycznie.

– Raz brałem udział w manifestacji, to wszystko, teraz zresztą każdego przyjmują, prócz zorganizowanych lewicowców. Zdecydowanych komunistów.

Zamyśliła się, pociągnęła porządny łyk wina i wzruszyła ramionami.

– Cóż, dlaczego nie. Wydaje się głupie, ale może być interesujące.

– Pytanie tylko…

Przepił do Martina Becka, który też podniósł kieliszek, bardzo ostrożnie.

– Jakie pytanie – ponagliła Rhea, wciąż trochę zirytowana.

– Czy można to wytrzymać? Czy się da?

Rhea chytrze spojrzała na Martina Becka. Irytacja ustąpiła uśmiechowi.

– Spytaj Martina. On jest ekspertem.

Młody człowiek spojrzał na Becka ze zdziwieniem i powątpiewaniem.

– Rzeczywiście wiesz coś o tym?

– Trochę. Prawdą jest, że policji potrzebne są dobre siły. Jest to zawód urozmaicony, jak napisano w broszurze, są różne służby specjalne. Kto się interesuje, powiedzmy, helikopterami czy mechaniką, czy problemami organizacji albo na przykład końmi.

Rhea uderzyła w stół, aż kieliszki podskoczyły.

– Nie pleć głupstw – powiedziała gwałtownie. – Odpowiadaj uczciwie.

Ku własnemu zdziwieniu Martin Beck powiedział:

– Jest szansa, że się pierwszy rok wytrzyma, jeżeli jest się przygotowanym na to, że dzień w dzień trzeba przestawać z zakutymi łbami, że się jest ruganym przez przełożonych, a przeważnie są to karierowicze i zarozumialcy albo głupki. Nie wolno mieć żadnych poglądów. A po roku ma się widoki na zostanie takim jak wszyscy.

– Wyraźnie nie lubisz policji – powiedział Kent podejrzliwie. – Tak źle chyba nie jest. Zdarza się często zupełnie nie umotywowana nienawiść do policji. Jak sądzisz, Rhea?

Roześmiała się serdecznie. Potem powiedziała:

– Spróbuj. Może będziesz dobrym policjantem. Inne przeszkody wykluczone. Konkurencja chyba nie jest przytłaczająca.

– Pomożesz mi wypełnić blankiety?

– Daj mi długopis.

Martin Beck szybko wyjął długopis z kieszeni.

Podparła ręką głowę i zaczęła pisać, zupełnie skoncentrowana na tym zajęciu.

– To tylko brulion – powiedziała. – Później wypiszesz inny egzemplarz na maszynie. Możesz moją pożyczyć.

Dziewczyna mająca na imię Ingela, skończyła pranie i dołączyła do nich. Mówiła mało, przeważnie o cenach jedzenia i o szacherkach z datą ważności na produktach. Pewnie pracowała w sklepie samoobsługowym.

Dzwonek zadźwięczał, drzwi się otwarły, ktoś szedł powłócząc nogami. Starsza pani.

Powiedziała:

– Taki zły obraz na moim telewizorze.

– Jeżeli to antena, poproszę jutro Erikssona, żeby ją obejrzał. A jeżeli aparat, trzeba będzie naprawić. Jest zniszczony, ale mam przyjaciół, którzy mają dwa, w najgorszym razie można będzie ten ich stary wypożyczyć na jakiś czas. Jutro to załatwię.

– Piekłam dziś i przyniosłam placuszek.

– Dziękuję. Jak to miło. A z telewizorem na pewno da się coś zrobić.

Wypełniła blankiety i wręczyła je młodemu człowiekowi w kraciastej koszuli. Pisanina szła jej zdumiewająco szybko.

Spojrzała na Martina Becka, otwarcie jak poprzednio.

– Jako gospodarz domu trzeba często być i kuratorem – powiedziała. – To jest potrzebne. Tylko mało kto o tym myśli. Prawie wszyscy tylko spekulują i oszczędzają na wszystkim. Ani pomyślą, że to świństwo. Robię, co mogę, ludzie w jednej kamienicy powinni tworzyć wspólnotę i powinni czuć się dobrze. Mieszkania są teraz dobre, ale na remont i od zewnątrz nie stać mnie. Teraz na jesieni nie chcę podwyższać komornego nad to, co konieczne. Trochę jednak będę musiała podwyższyć. Trzeba się poczuwać do odpowiedzialności za lokatorów.

Martin Beck był w nadspodziewanie dobrym nastroju. Wcale nie miał ochoty opuszczać tej kuchni. Prócz tego był trochę senny. Pewnie od wina. Przez piętnaście miesięcy zupełnie odwykł od picia.

– Prawda, niech to. Chodzi o Svärda.

– Czy miał w mieszkaniu jakieś wartościowe rzeczy?

– Skąd? Dwa krzesła, stół i łóżko. Nędzny dywanik i najniezbędniejsze naczynia. Ubrania prawie wcale. Dlatego z tymi zamkami to musiała być jakaś mania. Wszystkich unikał. Ze mną rozmawiał tylko kiedy musiał.

– Z tego wnoszę, że był ubogi.

Zamyśliła się. Napełniła kieliszek, wypiła.

– Nie jestem tego pewna – powiedziała. – Robił wrażenie chorobliwie skąpego. Komorne wprawdzie płacił, ale zwykle utyskiwał. A przecież tylko osiem dych miesięcznie. I o ile wiem, kupował tylko jedzenie dla psów. Czy dla kotów. Nie pił. W ogóle nie miał wydatków. Więc nawet jeżeli nie miał nic prócz renty, mógł sobie czasem pozwolić na kawałek kiełbasy. Wprawdzie wielu starych ludzi żywi się psimi specjałami, ale płacą wyższe komorne, mają większe życiowe wymagania, chociażby pół butelki słodkiego wina. Svärd nawet radia nie miał. Czytałam w podręczniku psychologii o ludziach, którzy żyli obierkami i pięćdziesiąt lat chodzili w jednym ubraniu, a w materacu mieli setki tysięcy koron. Wiadoma rzecz. Takie zjawisko psychiczne, zapomniałam, jak się nazywa.

– W materacu Svärda nie było pieniędzy.

– I wyprowadził się. To nie było do niego podobne. Nowe mieszkanie z pewnością było droższe. A i przewiezienie gratów też trochę kosztowało. Coś się nie zgadza.

Martin Beck opróżnił kieliszek. Chciałby zostać wśród tych ludzi, ale teraz musiał już iść. Dowiedział się czegoś, co trzeba przemyśleć.

– Pójdę już. Żegnam. Dziękuję.

– Myślałam, że zrobię spaghetti z mięsnym sosem. Jak sama sos przyrządzę, palce lizać. Zostań.

– Nie. Pójdę.

Odprowadziła go na bosaka. Zerknął na pokój dziecinny, gdy go mijali.

– Dzieci są na wsi – powiedziała. – Jestem rozwiedziona. – Po chwileczce dodała. – Ty też?

– Tak.

W drzwiach powiedziała:

– Cześć. Przyjdź znowu. Mam wykłady na uniwersytecie wakacyjnym w dzień, ale po szóstej zawsze jestem w domu.

Krótka pauza. Spojrzała na niego przebiegle i dodała:

– Pogadamy o Svärdzie.

Ze schodów schodził otyły mężczyzna w pantoflach. Z czerwono-żółto-niebieskim znaczkiem ONZ-u na koszuli.

– Rhea – powiedział – żarówka na strychu się przepaliła.

– Weź nową ze schowka – powiedziała. – Wystarczy siedemdziesiąt pięć watów.

– Chcesz zostać – powiedziała do Martina Becka. – Więc zostań.

– Nie, pójdę. Dziękuję za herbatę, kanapki, wino.

Widział, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie wypróbować swego wpływu, może posługując się spaghetti jako środkiem nacisku. Zrezygnowała jednak.

– No to jeszcze raz cześć.

– Cześć.

Żadne z nich nie powiedziało: Do zobaczenia.

Ściemniało się już, gdy powlókł się do domu. Myślał o Svärdzie. O Rhei. Od bardzo dawna nié czuł się tak dobrze, ale jeszcze nie był tego świadom.

Загрузка...