XXIX


Poniedziałek rano. Martin Beck nucąc zjawił się na Västberga. W korytarzu jakiś kancelista spojrzał na niego ze zdumieniem. Świetnie się czuł pod koniec tygodnia, chociaż był sam. Właściwie nie mógł sobie nawet przypomnieć, od jak dawna nie był tak optymistycznie nastrojony. W noc świętojańską w sześćdziesiątym ósmym roku też chyba czuł się tak dobrze.

Czy wydostał się z własnego zamkniętego pokoju jednocześnie z dostaniem się do pokoju Svärda?

Położył przed sobą wyciąg z dzienników składu, zaznaczył sobie nazwiska, które najlepiej pasowały do interesującego go okresu, i wziął się do telefonowania.

Towarzystwo ubezpieczeniowe ma jedno zasadnicze zadanie: zarobić jak najwięcej, dlatego mocno pogania personel. Z tego samego powodu utrzymuje ten wzorowy porządek w dokumentacji, w ustawicznej obawie, że komuś uda się oszukać towarzystwo i bezkarnie nabrać na odszkodowanie.

Zagonienie bywa w obecnych czasach często samo w sobie celem. Niemożliwe, nie mamy czasu. Są różne formy przeciwobrony, na przykład ta, do której uciekł się w stosunku do laboranta w instytucie kryminalistyki w piątek wieczorem. Inny sposób, to próbować robić wrażenie jeszcze bardziej zagonionego; to skutkuje, gdy się jest reprezentantem instytucji państwowej. Policjantowi trudno wzbudzić strach w innym policjancie. W pozostałych wypadkach udaje się to bardzo dobrze.

Niemożliwe, nie mamy czasu. Czy to pilne?

Niebywale pilne. Po prostu musimy zdążyć.

Nie mamy czasu.

A kto jest odpowiedzialnym za ten dział przełożonym?

I tak dalej.

Odpowiedź otrzymywał od razu i notował na swej liście. Odszkodowanie wypłacone. Sprawa załatwiona. Ubezpieczony zmarł przed uregulowaniem wypłaty.

Martin Beck telefonował i zapisywał drobnym maczkiem. Margines wypełniał się coraz bardziej, choć nie na wszystko przecież otrzymywał odpowiedź.

Podczas ósmej rozmowy coś mu przyszło na myśl i spytał:

– A co się dzieje z uszkodzonymi towarami, gdy odszkodowanie już zostanie wypłacone?

–. Kontroluje się je oczywiście. Jeżeli nadają się do użytku, nasi pracownicy mogą je kupić po obniżonej cenie.

– Aha. I w ten sposób też trochę się zyskuje.

Nagle przypomniało mu się własne doświadczenie w tej dziedzinie. Przed dwudziestu dwu laty tuż po ślubie, borykał się z trudnościami. Póki nie urodziła się Inga – powód zawarcia małżeństwa – jego żona pracowała w towarzystwie ubezpieczeniowym. I tam właśnie po obniżonej cenie nabyła ogromną ilość uszkodzonych w transporcie puszek, zawierających wyjątkowo obrzydliwy bulion. Całe miesiące tym się żywili. Od tamtej pory nie znosił bulionu. Może Kalle Svärd albo jakiś inny ekspert popróbował tej ohydnej cieczy i osądził, że jako pożywienie dla ludzi jest nieprzydatne.

Martin Beck nie zdążył zadzwonić po raz dziewiąty. Telefon sam zadzwonił. To chyba nie może być… Skądże.

– Tu Beck.

– A tu Hjelm.

– Cześć, miło z twojej strony, że dzwonisz.

– Szczera prawda, no, ale tak tu molestowałeś, a poza tym chcę ci oddać ostatnią przysługę.

– Ostatnią przysługę?

– Zanim zostaniesz dyrektorem. Znalazłeś tę łuskę.

– Oglądałeś ją?

– A po cóż bym dzwonił inaczej – powiedział Hjelm z urazą. – My tu nie mamy czasu na niepotrzebne rozmowy.

Musi coś mieć w zanadrzu, pomyślał Martin Beck. Hjelm dzwonił zwykle po to, żeby w ten czy inny sposób zatriumfować. W normalnych wypadkach trzeba się było porządnie naczekać na opinię. Głośno powiedział:

– Bardzo uprzejmie z twojej strony.

– To trzeba przyznać – zgodził się Hjelm. – Cóż, dość żałośnie wygląda ta łuska. Bardzo trudno coś z tego wydostać.

– Rozumiem.

– Wątpię. Przypuszczam, że chciałbyś się dowiedzieć, czy pasuje do tej samobójczej kuli?

– Tak.

Milczenie.

– Tak – powtórzył Martin Beck. – Ogromnie jestem ciekaw.

– Owszem, pasuje – powiedział Hjelm.

– Na pewno?

– Czy nie powiedziałem raz na zawsze, że my się tu zgadywaniem nie zajmujemy?

– O przepraszam. Więc pasują do siebie.

– Tak. Masz może przypadkiem także i pistolet?

– Nie. Nie wiem, gdzie jest.

– Ja natomiast wiem – oschle stwierdził Hjelm. – Leży właśnie tu na moim biurku.


W centrum grupy specjalnej przy Kungsholmsgatan nic nie usposabiało optymistycznie.

Buldożer Olsson popędził do najwyższych władz policyjnych na konsultację. Szef policji zarządził, że nic nie ma przedostać się na zewnątrz, i chciał się teraz dowiedzieć, co się nie ma przedostać.

Kollberg, Rönn i Gunvald Larsson siedzieli milcząc, w pozach, które mogły skłonić do pomyślenia, że parodiują Myśliciela Rodina.

Zapukano do drzwi i wszedł Martin Beck.

– Cześć – powiedział.

– Cześć – odrzekł Kollberg.

Rönn kiwnął głową, Gunvald Larsson nawet na to się nie zdobył.

– Nie wydajecie się specjalnie podniesieni na duchu.

Kollberg przyjrzał się staremu przyjacielowi.

– Są powody. Ty za to wyglądasz bardzo ochoczo. Zupełna metamorfoza. I co tu masz do roboty? Tu nikt dobrowolnie nie przychodzi.

– Owszem, ja. Jeżeli się nie mylę, macie tu pewnego żartownisia nazwiskiem Mauritzon.

– Tak – powiedział Rönn. – Mordercę z Hornsgatan.

– A co ci do niego – podejrzliwie spytał Kollberg.

– Chcę się z nim zobaczyć.

– Po co?

– Chcę z nim pogadać, jeśli się da.

– Zupełnie bezcelowe – powiedział Kollberg. – On jest rozmowny, ale w niewłaściwy sposób.

– Zaprzecza?

– Tego możesz być pewien. Ale mamy dowody. W domu, gdzie mieszka, znaleźliśmy całe przebranie. Plus broń, z której zamordowano. I nie może się jej wyprzeć.

– Dlaczego?

– Numer seryjny na pistolecie został spiłowany. Znaki na odlewie pochodzą ze szlifierki, która niewątpliwie należy do niego i w dodatku została znaleziona w szufladzie jego nocnej szafki. Szlif zgadza się z obrazem mikroskopowym. Murowany dowód. A jednak się zapiera.

– Właśnie. I świadkowie go zidentyfikowali – dodał Rönn.

– No… – zaczął Kollberg. Potem nacisnął guzik telefonu bezpośredniego i od razu się połączył.

– Przyjdą z nim zaraz.

– Gdzie możemy usiąść?

– Zajmij mój pokój – powiedział Rönn.

– Tylko pilnuj tego ścierwa – przestrzegł Gunvald Larsson. – Tylko jego mamy.

Po niespełna pięciu minutach przyprowadzono Mauritzona, przykutego na łańcuchu do strażnika w cywilu.

– To się wydaje zbędne – powiedział Martin Beck. – Porozmawiamy tylko trochę. Proszę zdjąć kajdanki i zaczekać na zewnątrz.

Strażnik zabrał kajdanki. Mauritzon z irytacją roztarł przegub ręki.

– Proszę usiąść – powiedział Martin Beck.

Usiedli naprzeciw siebie po przeciwnych stronach biurka.

Martin Beck nigdy przedtem nie widział Mauritzona i bez zdziwienia odnotował, że aresztant wydaje się wytrącony z równowagi, strasznie zdenerwowany, na granicy zupełnego załamania. Może go bili. Prawdopodobnie jednak nie. Często się zdarza, że zbrodniarze i mordercy mają chwiejny charakter i tracą zuchwałość, gdy zostaną schwytani.

– Jestem ofiarą jakiegoś piekielnego sprzysiężenia – powiedział Mauritzon piskliwie. – Policja czy ktoś inny nawsadzał mi do domu mnóstwo fałszywych dowodów. Mnie nie było w mieście, kiedy ten bank obrabowano, ale nawet mój adwokat w to nie wierzy. Co ja mam robić u diabła?

– Pan jest Amerykaninem szwedzkiego pochodzenia?

– Nie. Dlaczego?

– Powiedział pan „nawsadzała mi”.

– A jak u Boga można to nazwać, kiedy policja włamuje się do czyjegoś domu i podrzuca perukę, okulary przeciwsłoneczne, pistolet i licho wie co, a potem udaje, że to tam znalazła? Przysięgam, że żadnego banku nie obrabowałem. Ale nawet mój adwokat powiada, że nie mam najmniejszej szansy. Czego chcecie? Co mam zrobić? Przyznać się do napadu i morderstwa, z którym nic nie mam wspólnego? Ja zwariuję.

Martin Beck wsunął rękę pod biurko i nacisnął guzik. Biurko Rönna było nowe i chytrze wyposażone we wbudowany magnetofon.

– Ja z tą sprawą nie mam nic wspólnego – powiedział komisarz.

– Nie ma pan?

– Nie. Zupełnie nic.

– Więc czego pan chce?

– Pomówić o czymś innym.

– O czym mianowicie?

– O pewnej historii, którą pan chyba zna. Zaczęło się w marcu sześćdziesiątego szóstego roku. Od skrzynki hiszpańskiego likieru.

– Co?

– Właściwie mam na wszystko dowody. Sprowadził pan z zagranicy zupełnie legalnie skrzynkę likieru. Oclił i opłacił należności. Przede wszystkim cło, ale także transport. Czy tak?

Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck spojrzał i zobaczył, że tamten wpatruje się w niego z ustami otwartymi ze zdumienia.

– Mam dokumenty – powtórzył Martin Beck. – Przypuszczam więc, że wszystko się zgadza.

– Tak – powiedział wreszcie Mauritzon. – Zgadza się.

– Ale nigdy pan tej przesyłki nie otrzymał. Jeżeli dobrze rzecz rozumiem, skrzynka została zniszczona, nieszczęśliwy wypadek przy transporcie.

– Tak. Choć ja bym tego nie nazwał nieszczęśliwym wypadkiem.

– Nie, chyba ma pan rację. Ja osobiście sądzę, że tragarz, nazwiskiem Svärd, celowo rozbił skrzynkę, żeby dostać się do alkoholu.

– Bardzo słusznie pan przypuszcza. Tak właśnie było.

– Hmm – powiedział Martin Beck. – Rozumiem, że jest pan tym wszystkim wyczerpany. Może nie chce pan mówić o tej starej sprawie.

Po długiej chwili Mauritzon powiedział:

– Owszem, dlaczego nie? To mi dobrze robi, mówić o czymś, co naprawdę się zdarzyło. Bo inaczej chyba zwariuję.

– Jak pan sobie życzy – powiedział Martin Beck. – Moim zdaniem te butelki nie były wypełnione likierem.

– W dalszym ciągu ma pan rację.

– Co właściwie zawierały, możemy pominąć.

– Jeżeli to pana interesuje, mogę powiedzieć. Butelki zostały podmienione w Hiszpanii. Wyglądały jak autentyczne, ale był w nich roztwór morfiny i fenedryny, wtedy to było bardzo cenione. Dość wartościowa partia.

– O ile wiem, usiłowanie przemytu, bo do przemycenia nie doszło, jest już przedawnione.

– I tu ma pan rację – powiedział Mauritzon, jak gdyby przewidział ten punkt widzenia.

– Dalej, mam powód przypuszczać, że był pan szantażowany przez tego Svärda.

Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:

– Jak już zaznaczyłem, nie musi pan odpowiadać, jeżeli pan nie chce.

Mauritzon w dalszym ciągu wydawał się całkowicie roztrzęsiony. Kręcił się, nie mógł utrzymać rąk w spokoju.

Oni go naprawdę doprowadzili do nerwicy – pomyślał Martin Beck z pewnym zdziwieniem. Znał metody Kollberga i wiedział, że niemal zawsze bywały humanitarne.

– Odpowiem – rzekł Mauritzon. – Nie kończmy jeszcze. To mnie przywraca do rzeczywistości.

– Płacił pan Svärdowi siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie.

– Zażądał tysiąca. Zaproponowałem pięćset. Stanęło na siedmiuset pięćdziesięciu.

– Dlaczego nie opowiada pan sam – powiedział Martin Beck. – Jeżeli jest coś, czego pan nie rozumie, możemy to razem zrekonstruować.

– Tak pan sądzi – powiedział Mauritzon. Coś drgnęło w jego twarzy. Wymamrotał: – Czy to do pomyślenia?

– Na pewno – rzekł Martin Beck.

– Pan też uważa, że jestem chory umysłowo? – spytał nagle Mauritzon.

– Nie. Dlaczego miałbym tak myśleć.

– Wszystkim się wydaje, że jestem stuknięty. Mnie samemu prawie też.

– Proszę mówić o tym, co się wydarzyło – powiedział Martin Beck. – Wszystko da się z pewnością wyjaśnić. A więc Svärd wymuszał od pana pieniądze.

– To była istna pijawka – powiedział Mauritzon. – Kiedy to się zdarzyło, nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby wpaść. Bo siedziałem przedtem i miałem parę warunkowych wyroków i byłem pod nadzorem. Ale pan oczywiście o tym wszystkim wie.

Martin Beck nie odpowiedział. Jeszcze dokładnie nie skontrolował przeszłości Mauritzona.

– No – ciągnął Mauritzon. – Siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie to jeszcze nie ruina. Dziewięć tysięcy rocznie. Ta skrzynka była warta dużo więcej.

Urwał i powiedział skonsternowany:

– Nie pojmuję, skąd pan może to wszystko wiedzieć.

– W takim społeczeństwie jak nasze na wszystko są dokumenty – przyjaźnie powiedział Martin Beck.

– Ale przecież ci dranie co tydzień rozbijali skrzynki – powiedział Mauritzon.

– Tak, ale tylko pan nie chciał odszkodowania.

– Nie chciałem, to prawda. Musiałem wprost błagać, żeby mi nie wypłacali tego przeklętego ubezpieczenia. Bo w takim wypadku jeszcze i inspektorzy z ubezpieczeń poszliby tam węszyć. Mnie zupełnie wystarczył Svärd.

– Rozumiem. I ciągle pan płacił.

– Po roku próbowałem przestać, ale jeżeli się tylko spóźniłem o kilka dni, stary zaczynał mi grozić. A przy mojej działalności nie mogłem się narazić na niuchanie.

– Mógł pan zaskarżyć Svärda o wymuszenie.

– Właśnie. I sam utknąć na kilka lat. Nie, ja mogłem tylko jedno. Bulić. Ten cholernik przestał pracować, ze mnie sobie zrobił kasę emerytalną.

– W końcu sprzykrzyło się panu?

– Tak.

Mauritzon nerwowo miętosił w palcach chusteczkę.

– Między nami mówiąc – powiedział. – Panu by się nie sprzykrzyło? Wie pan, ile zapłaciłem temu typowi?

– Wiem. Pięćdziesiąt cztery tysiące.

– Pan wie wszystko – rzekł Mauritzon. – Czy nie mógłby pan przejąć od tych szaleńców sprawy o napad na bank?

– To byłoby trudne – odpowiedział Martin Beck. – Nie płacił mu pan jednak cicho i pokornie? Groził mu pan od czasu do czasu?

– Skąd pan i to może wiedzieć! Jakiś rok temu zacząłem się zastanawiać, ile już pieniędzy wpakowałem w tego łotra przez tyle lat. Skontaktowałem się z nim w zimie.

– Jak?

– Przyuważyłem go na mieście i powiedziałem, że dość. Ale ten chciwiec powiedział tylko, że chyba wiem, co będzie, jeżeli pieniądze nie przyjdą, kiedy powinny.

– Cóż by było?

– Mówił, że od razu doniesie. Wprawdzie to ze skrzynką było przedawnione, ale policja zaczęłaby ryć w moich interesach. Część z tego, czym się zajmuję, jest nielegalna. Trudno by mi także wyjaśnić, dlaczego buliłem mu przez tyle lat.

– Jednak Svärd uspokoił pana. Powiedział, że wkrótce umrze.

Mauritzon długą chwilę milczał.

– Czy to Svärd opowiedział panu wszystko? A może to jest napisane?

– Nie.

– Pan jest jasnowidzem?

Martin Beck potrząsnął głową.

– Więc skąd pan może tak dokładnie wszystko wiedzieć? Powiedział, że ma raka i nie pożyje dłużej niż pół roku. W każdym razie wydał mi się trochę zmartwiony. Pomyślałem sobie, że jeżeli go utrzymywałem przez sześć lat, to pół roku nie ma żadnego znaczenia.

– Kiedy rozmawiał pan z nim ostatnio?

– W lutym. Jęczał i żalił się, jakbym był jego krewnym. Powiedział, że idzie do szpitala. Do fabryki śmierci, tak to nazwał. Do instytutu radowego. Wydawało się, że jest załatwiony. W porządku, pomyślałem.

– Ale zadzwonił pan do szpitala, żeby sprawdzić?

– Tak. Nie było go tam. Powiedzieli, iż leży w klinice rejonowego szpitala na Söder. Zacząłem mieć złe przeczucia.

– Aha. Wtedy pan zadzwonił do tamtejszego lekarza i powiedział, że jest pan bratankiem.

– Zdaje się, że nie ma sensu, żebym panu coś opowiadał. Nic nie mogę powiedzieć, czego by pan już nie wiedział.

– O, chyba tak.

– Cóż by to mogło być?

– Na przykład, jakie nazwisko pan podał.

– Svärd oczywiście. Jak mógłbym być bratankiem tego łotra, gdybym się nie nazywał Svärd. To panu na myśl nie przyszło?

Mauritzon spoglądał na Martina Becka radośnie zaskoczony.

– Faktycznie nie pomyślałem. No, widzi pan.

Zaczynała się między nimi wytwarzać pewna zażyłość.

– Doktor, z którym rozmawiałem, powiedział, że stary jest zdrów jak ryba i z pewnością nie wykituje wcześniej niż za dwadzieścia lat. Pomyślałem sobie, że…

Umilkł. Martin Beck porachował szybko i powiedział:

– Że to znaczy jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy koron.

– Tak, tak. Poddaję się. Pan to już dla mnie za dużo. Tego samego dnia wpłaciłem pieniądze za marzec, żeby ten przeklęty przekaz bankowy już na niego czekał, kiedy wróci do domu. Jednocześnie… Przecież pan wie, co zrobiłem jednocześnie.

– Postanowił pan, że to już ostatni raz.

– Dokładnie tak. Dowiedziałem się, że zostanie wypisany w sobotę, i gdy tylko wytknął nos z domu, poszedł do sklepu, żeby kupić to przeklęte kocie jedzenie, przyskrzyniłem go i powiedziałem, że teraz koniec. Był tak samo bezczelny jak i przedtem, powiedział, że wiem, co się stanie, jeżeli nie otrzyma awiza najpóźniej dwudziestego następnego miesiąca. Ale się porządnie przestraszył, bo wie pan, co zrobił?

– Przeprowadził się.

– Jasne, że pan wie. A co ja potem zrobiłem, też pan wie?

– Tak.

Na chwilę zapanowało milczenie. Martin Beck pomyślał, że magnetofon obraca się zupełnie bezgłośnie. Przed wpuszczeniem tu Mauritzona, skontrolował, czy działa i założył nową taśmę. Teraz tylko wybrać właściwą taktykę. Powiedział:

– A więc wiem. Właściwie możemy uważać tę rozmowę za zakończoną.

Mauritzon wyraźnie poczuł się urażony.

– Chwileczkę – powiedział. – Pan naprawdę wie?

– Tak.

– Ja natomiast nie. Niech mnie cholera, ale nie wiem nawet, czy stary umarł, czy żyje. I tu się zaczynają czary.

– Czary?

– Tak. Od tamtej pory wszystko jest jak… no, jakby ktoś klątwę rzucił, czy jak to nazwać. A za dwa tygodnie dostanę dożywocie za coś, co tylko samo piekło mogło zmajstrować. Niech minie diabli, tego nie można pojąć.

– Pan jest Smolandczykiem.

– Tak, wcześniej pan nie poznał?

– Nie.

– Dziwne. Pan, który wszystko od razu rozumie. No, więc co zrobiłem?

– Na początek wyszpiegował pan, gdzie Svärd mieszka.

– Tak, to było łatwe. Miałem go na oku przez parę dni. Wypatrywałem, kiedy wychodzi i w ogóle. Nie wychodził często. Roletę w oknie wciąż miał opuszczoną, nawet kiedy wietrzył. To też wypatrzyłem.

Wypatrzyć to modne słowo, używane ponad miarę. Zaczęło się od dzieci, teraz używają tego określenia wszyscy. Martin Beck sam czasami tak mówił, choć starał się przestrzegać poprawności języka.

– Zamierzał pan strzelić do Svärda, żeby go porządnie przestraszyć. W najgorszym razie zabić.

– Wcale się nie troszczyłem, czy to pierwsze, czy drugie. Ale dostęp był trudny. Więc wymyśliłem prosty sposób. Pan oczywiście wie, jaki?

– Wymyślił pan, żeby go zabić przez okno, albo kiedy je będzie otwierał, żeby wywietrzyć, albo kiedy będzie zamykał.

– Właśnie. To była jedyna okazja, tylko wtedy się pokazywał. Znalazłem świetne miejsce. Gdzie, to pan wie.

Martin Beck kiwnął głową.

– Chyba mogę w to wierzyć. Jest tylko jedno miejsce, jeżeli się nie chce wchodzić do domu. Wzgórze w parku po drugiej stronie ulicy. Svärd każdego wieczoru otwierał okno o dziewiątej, zamykał o dziesiątej. No więc poszedłem tam, żeby wpakować kulę w starego.

– Jakiego dnia?

– W poniedziałek siedemnastego. Zamiast do banku poszedłem tam. O dziesiątej wieczorem. I tu się zaczynają czary. Nie wierzy pan? Ja mogę udowodnić. Tylko przedtem coś sprawdzę. Wie pan z czego zamierzałem go ustrzelić?

– Tak. Z automatu, czterdziestkipiątki, Llama dziewięć A nazywa się ten model.

Mauritzon oparł głowę na rękach i powiedział:

– Pan też jest w tym spisku. Bo skąd pan to może wiedzieć, to już nie rozumiem. A jednak pan wie. To jest nadnaturalne.

– Żeby huk nie ściągnął ludzi, nałożył pan tłumik.

Mauritzon potwierdził zdumiony.

– Przypuszczam, że sam go pan zrobił. Prosty typ, do jednorazowego użycia.

– Zgadza się – powiedział Mauritzon. – Zgadza się, zgadza, zgadza. A teraz niech pan mi opowie, co się właściwie stało.

– Proszę zacząć – rzekł Martin Beck. – Ja wyjaśnię resztę.

– Tak, tak, poszedłem tam. Właściwie pojechałem samochodem, ale to nieważne. Było ciemno, ani żywego ducha w pobliżu. Światło w mieszkaniu zgaszone. Okno otwarte, roleta opuszczona. Stanąłem na wzgórzu. Po paru minutach spojrzałem na zegarek. Była za dwie dziesiąta. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowałem. Ten przeklęty staruch podwija roletę, widać go w oknie, pewnie chce zamknąć okno. A właściwie to wciąż jeszcze nie zdecydowałem się na dobre. Ale pan pewno wie?

– Nie zdecydował się pan jeszcze, czy zabić Svärda, czy go tylko nastraszyć. Strzelając w ramię albo w ramę okna.

– Oczywiście, jasne – powiedział Mauritzon zmiażdżony. – Jasne, że pan i to wie. Choć ja to tylko myślałem, tego jakby nie było, tylko w mojej głowie.

Postukał się w czoło.

– Ale szybko się pan zdecydował na to gorsze.

– Tak, kiedy zobaczyłem, że tam stoi, pomyślałem, że wszystko jedno, lepiej z nim skończyć raz na zawsze. I strzeliłem.

Umilkł.

– I co się stało?

– Właśnie, co się stało. Nie wiem. To się wydaje niepojęte, żebym mógł spudłować, choć z początku tak mi się zdawało. Zniknął i wyglądało, że zamknął okno. Natychmiast. Roleta wisi jak zwykle. Wszystko jest znowu jak zawsze.

– Co pan wtedy zrobił?

– Pojechałem do domu. Co u licha miałem zrobić. Codziennie potem przeglądałem gazety, ale nic nie było. Wszystko wydawało się niepojęte. Tak wtedy myślałem. I teraz nie inaczej myślę.

– W jakiej pozycji stał Svärd, kiedy pan strzelił?

– Trochę pochylony do przodu, z podniesioną prawą ręką. Może jedną ręką trzymał haczyk, a drugą opierał się o parapet.

– Skąd miał pan pistolet?

– Znałem paru chłopaków, którzy kupili trochę broni za granicą, na licencję eksportową. Pilnowałem, żeby ten towar dotarł do kraju. Pomyślałem wtedy, że może dobrze byłoby mieć spluwę. Więc kupiłem ekstra jeszcze jeden pistolet. Oni mieli już taki. Nie znam się na broni, ale wydawało mi się na wygląd, że jest dobry.

– Jest pan pewien, że trafił pan Svärda?

– Tak. Wszystko inne jest nie do pomyślenia. Tylko reszty nie rozumiem. Na przykład dlaczego nikogo to nie obchodziło? Często przechodziłem tamtędy, spoglądałem w okno. Zawsze jednakowo zamknięte, zawsze jednakowo roleta opuszczona. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak nie chybiłem. A potem wciąż się działy najdziwniejsze rzeczy. Boże wielki, co za klops. Nic nie rozumiem. Aż tu nagle pan przychodzi i wie wszystko.

– Coś niecoś mogę wyjaśnić – rzekł Martin Beck.

– Mogę teraz dla odmiany ja trochę popytać?

– Oczywiście.

– Po pierwsze: Trafiłem starego?

– Tak. Położył go pan na miejscu trupem.

– Zawsze coś. Bo już zaczynałem wierzyć, że siedział sobie w pokoju obok i gazetę czytał, tak przy tym ryczał ze śmiechu, aż się posiusiał.

– A więc popełnił pan morderstwo – poważnie rzekł Martin Beck.

– Pewnie – obojętnie przyznał Mauritzon. – Tamte światłe głowy też tak twierdzą. Chociażby mój adwokat.

– Jeszcze jakieś pytania?

– Dlaczego nikogo nie obchodziło, że nie żyje? W gazetach nie było ani linijki.

– Svärda znacznie później znaleziono. Ze względu na różne okoliczności z początku przypuszczano, że popełnił samobójstwo.

– Samobójstwo?

– Tak, policja też czasami coś sknoci. Kula trafiła go prosto w pierś, co tłumaczy się tym, że był pochylony do przodu, w chwili gdy został trafiony. A pokój, w którym leżał, był zamknięty od wewnątrz, okno także.

– Aha. Pociągnął je pewnie padając i haczyk wleciał w kółko.

– Ja także doszedłem do takiego wniosku. Mniej więcej. Pocisk z pistoletu tak dużego kalibru odrzuca postrzelonego parę metrów do tyłu. Nawet jeżeli Svärd nie pociągnął za haczyk, mógł on trafić na swoje miejsce, gdy okno się zatrzasnęło. Podobny fenomen widziałem zupełnie niedawno.

Martin Beck uśmiechnął się do siebie.

– Tym samym rzecz została w dużej mierze wyjaśniona – powiedział.

– W dużej mierze wyjaśniona? Skąd, na przykład, pan wie, co myślałem, zanim strzeliłem?

– To właściwie zgadłem – powiedział Martin Beck. – Chce pan jeszcze o coś zapytać?

– O coś jeszcze? Pan sobie ze mnie kpi.

– Skądże znowu.

– To może będzie pan uprzejmy wyjaśnić, co następuje. Tego wieczoru pojechałem prosto do domu. Włożyłem pistolet do starej teczki, którą wypełniłem kamieniami. Potem owiązałem ją sznurkiem i to bardzo porządnie i postawiłem w pewnym miejscu. Przedtem jeszcze zdjąłem tłumik i rozpłaszczyłem młotkiem, był jednorazowy, ale nie zrobiłem go sam, jak pan mówił, kupiłem razem z pistoletem. Następnego ranka pojechałem pociągiem do Södertälje. Tam przy drodze wszedłem do jakiegoś opuszczonego domu i wrzuciłem tłumik do śmietnika. Zabrałem z Södertälje moją motorówkę, którą tam trzymam. Dopłynąłem nią do Sztokholmu późnym wieczorem. Następnego dnia wziąłem teczkę z pistoletem, popłynąłem cholernie daleko w stronę Vaxholm i wrzuciłem teczkę w morze. W środku prądu na szlaku.

Martin Beck zmarszczył brwi.

– Wiem z całą pewnością, że to wszystko zrobiłem – mówił Mauritzon, podniecony. – Nikt nie mógł wejść do mojego mieszkania, kiedy mnie nie było. Nikt nie ma klucza. Nielicznym znajomym, którzy wiedzą, gdzie mieszkam, powiedziałem, kiedy załatwiałem moje sprawy ze Svärdem, że jestem w Hiszpanii.

– No i?

– I teraz siedzi pan tu i zna każdy drobiazg. Wie pan o pistolecie, który murowane, że leży na dnie morza. Wie pan o tłumiku. Czy może pan być taki uczynny i wyjaśnić mi to.

Martin Beck zastanowił się. Wreszcie powiedział:

– Musiał się pan jednak w czymś pomylić.

– Pomylić? Przecież wszystko szczegółowo opowiedziałem. Do diabła, chyba wiem, co robię. Albo…

Mauritzon roześmiał się hałaśliwie. Urwał nagle i powiedział:

– Pan też mnie tylko nabiera. I niech się pan nie spodziewa, że powtórzę to przed sądem. – Znowu zaczął się śmiać niepohamowanie.

Martin Beck wstał, otworzył drzwi, dał znak czekającemu strażnikowi i powiedział:

– Jestem gotów. Chwilowo.

Wyprowadzono Mauritzona. Wciąż się śmiał. Brzmiało to nieprzyjemnie.

Martin Beck otworzył szafkę biurka, szybko przewinął resztę taśmy, zabrał ją i poszedł do grupy specjalnej. Rönn i Kollberg byli w pokoju.

– No jak? – spytał Kollberg. – Podobał ci się Mauritzon?

– Nie bardzo. Ale mam materiał, żeby wystąpić przeciw niemu z oskarżeniem o morderstwo.

– Kogo zamordował?

– Svärda.

– Naprawdę?

– Z całą pewnością. Przyznał się nawet.

– A taśma – spytał Rönn – to z mojego magnetofonu?

– Tak.

– To nie będziesz mieć dużego pożytku. Nie działa.

– Wypróbowałem.

– Nagrywa przez dwie pierwsze minuty. Potem nic nie słychać. Jutro daję go do naprawy.

– Ach tak. – Martin Beck popatrzył na taśmę. – Nic nie szkodzi. Rzeczowe dowody są wystarczające. Broń, z której go zastrzelono, należy do Mauritzona, jak tu już Lennart zaznaczył. Czy Hjelm wam mówił, że na lufie był tłumik?

– Mówił – ziewnął Kollberg. – Ale w banku strzelał bez tłumika. A dlaczego ty tak jakoś dziwnie wyglądasz?

– Z tym Mauritzonem coś nie jest w porządku – powiedział Martin Beck. – Coś, czego nie rozumiem.

– Nie żądaj za wiele – powiedział Kollberg. – Pełny wgląd w psychikę ludzką? Zamierzasz napisać rozprawę kryminologiczną?

– Cześć – powiedział Martin Beck i wyszedł.

– Pewnie – powiedział Rönn. – Będzie mieć na to czas. Teraz, kiedy zostanie dyrektorem.

Загрузка...