XXX


Mauritzon stanął przed sądem, oskarżony o morderstwo, rabunek i napad z bronią w ręku a także handel narkotykami i różne inne przestępstwa. Przeczył wszystkiemu. Na wszystkie pytania odpowiadał, że nic nie wie i że policja wybrała go na kozła ofiarnego i sama podrzuciła dowody.

Buldożer Olsson był w swoim żywiole i odpowiedzi były przez cały czas twardo obalane. Prokurator zmienił nawet już w trakcie trwania rozprawy oskarżenie o napad z bronią na oskarżenie o morderstwo.

Po trzech dniach rozprawy wyrok był gotowy.

Mauritzon został za zamordowanie Gordona i rabunek przy Hornsgatan skazany na dożywotnie roboty. Ponadto uznano go winnym różnych przestępstw, między którymi była i pomoc w napadach szajki Mohréna.

Oddalono natomiast oskarżenie o zamordowanie Karla Edvina Svärda. Adwokat, który w pierwszej części rozprawy występował apatycznie, ożywił się i zaatakował dowody rzeczowe. Między innymi powołał własnych ekspertów na okoliczność badania balistycznego, i z całą słusznością wykazał, że łuska od naboju była zbyt mocno narażona na działanie zewnętrzne, by można było z całą pewnością uznać jej związek z pistoletem Mauritzona.

Martin Beck stawał jako świadek, lecz wypowiedź jego została oceniona jako nie wystarczająca, pełna luk i po części zbudowana na niedorzecznych przypuszczeniach.

Z punktu widzenia tak zwanej sprawiedliwości nie miało to większego znaczenia. Nie mogło mieć żadnych następstw, czy Mauritzon zostanie skazany za jedno, czy za dwa morderstwa. Zgodnie z prawodawstwem szwedzkim dożywocie jest najsurowszą karą.

Mauritzon wysłuchał wyroku z krzywym uśmiechem. W ogóle przez cały czas rozprawy robił trochę dziwne wrażenie.

Gdy przewodniczący sądu zapytał, czy oskarżony zrozumiał wyrok, Mauritzon potrząsnął głową.

– W zasadzie oznacza to, że podsądny został uznany za winnego w sprawie napadu przy Hornsgatan i zamordowania pana Gordona. Natomiast sąd uwolnił podsądnego od zarzutu zamordowania Karla Edvina Svärda. Zbiorczo oskarżony został skazany na dożywotnie więzienie i zostanie teraz odprowadzony do aresztu w oczekiwaniu na uprawomocnienie się wyroku.

Mauritzon śmiał się, gdy go wyprowadzano, strażnicy zwrócili na to uwagę i uznali, że jest to niezwykle zatwardziały przestępca, który nie okazał skruchy ani respektu wobec prawa i sądu.


Monita siedziała w cienistym rogu hotelowej altany trzymając na kolanach podręcznik do nauki języka włoskiego dla dorosłych. W ogrodzie, w kępie bambusów, Mona bawiła się z nowymi przyjaciółmi. Siedzieli na nasłonecznionej, znaczonej cieniami smukłych bambusowych pni ziemi i Monita słuchając ich jasnych głosów zdumiewała się, jak łatwo dzieci porozumiewają się z sobą, nawet jeżeli nie znają jednego słowa z obcych sobie języków. Zresztą Mona znała już wiele słów i Monita była pewna, że nauczy się języka znacznie prędzej niż ona sama, bo zaczynała już wątpić, czy w ogóle będzie w stanie opanować go kiedykolwiek.

W hotelu radziła sobie jakoś, posługując się angielskim i łamaną niemczyzną, ale chciała móc rozmawiać z innymi ludźmi, nie tylko z hotelowym personelem. Dlatego zabrała się do włoskiego, wydawał się jej znacznie łatwiejszy niż słoweński, a miała nadzieję, że tu w pobliżu włoskiej granicy będzie się nim mogła porozumieć.

Było straszliwie gorąco, od upału sen ją morzył, choć siedziała w cieniu i przed kwadransem wzięła prysznic, po raz czwarty od rana. Zamknęła książkę i wsunęła do stojącej na podłodze torebki.

Po ulicy i po wybrzeżu przed hotelowym ogrodem spacerowali lekko ubrani turyści, było wśród nich wielu Szwedów, zbyt wielu, uważała Monita. Stałych mieszkańców miasteczka łatwo było w tłumie odróżnić, poruszali się bardziej zdecydowanie i ze świadomością celu i wielu z nich coś niosło; kosze z jajkami i owocami, wielkie brązowe bochny chleba z piekarni na wybrzeżu, wędki albo własne dzieci, przed chwilą przeszedł jakiś mężczyzna trzymając na głowie świeżo zakłutego prosiaka. Poza tym prawie wszyscy, a starsi bez wyjątku, ubrani byli na czarno.

Zawołała Monę, która nadbiegła w podskokach, a nowi towarzysze zabaw tuż za nią.

– Chcę się przejść – powiedziała Monita. – Tylko do domu Rozety i z powrotem. Chcesz iść ze mną?

– Muszę? – spytała Mona.

– Wcale nie musisz. Jeżeli chcesz, możesz tu zostać i bawić się. Niedługo wrócę.

Monita zaczęła schodzić ze wzniesienia na tyłach hotelu.

Dom Rozety leżał na stoku góry w odległości kwadransa drogi od hotelu. Dom wciąż tak nazywano, chociaż Rozeta umarła pięć lat temu i należał teraz do trzech jej synów, którzy mieli własne domy w mieście.

Już w pierwszym tygodniu pobytu Monita poznała się z najstarszym z synów, właścicielem restauracji na wybrzeżu, to z jego córką Mona bawiła się najchętniej. Teraz Monita znała całą rodzinę, ale porozumieć mogła się tylko z restauratorem, który był kiedyś marynarzem i znał angielski. Cieszyła się, że tak szybko znalazła w tym mieście przyjaciół, lecz najradośniejsze było to, że będzie mogła wynająć dom Rozety od jesieni, kiedy mieszkający tam Amerykanin wyjedzie. Dom był zamówiony dopiero na przyszły sezon, więc przez zimę będą tam mogły mieszkać z Moną.

Dom Rozety, wybielony wapnem, obszerny i wygodny stał w wielkim ogrodzie z fantastycznym widokiem na góry, port i zatokę. Monita chodziła tam czasami posiedzieć chwilę w ogrodzie i porozmawiać z Amerykaninem, emerytowanym oficerem, który osiadł tu, żeby pisać pamiętniki.

Wchodząc po stromym zboczu Monita znowu wróciła myślą do wydarzeń, które ją tu sprowadziły. Nie wiedziała już, po raz który z kolei w ciągu trzech minionych tygodni. Nigdy prawdopodobnie nie przestanie dziwić się temu, że wszystko stało się tak szybko, było tak proste i w sposób tak oczywisty zgodne z tym, co zamierzyła. Nigdy też nie przejdzie do porządku nad tym, że zabiła człowieka, żeby osiągnąć swój cel, choć może z czasem przywyknie do wspomnienia tego nie zamierzonego lecz nieodwołalnego strzału, którego echo brzmiało w jej głowie w bezsenne noce.

Rozstrzygające było to, co znalazła w szafce pod zlewozmywakiem w kuchni Filipa Mauritzona. Właściwie wtedy i tam się zdecydowała, stojąc w kuchni z pistoletem w ręku. Potem jeszcze dwa i pół miesiąca zajęło jej ułożenie planu i zebranie się na odwagę. Przez dziesięć tygodni o niczym innym nie myślała.

Kiedy wreszcie przeszła do działania, wydawało jej się, że przemyślała wszelkie możliwe sytuacje, jakie mogą powstać, gdy znajdzie się w lokalu banku. Nigdy jednak nie liczyła się z możliwością, że zostanie tak zaskoczona. Nie miała pojęcia o broni palnej, nie zapoznała się nawet bliżej z pistoletem, miał jej przecież posłużyć tylko jako straszak, przedmiot budzący grozę, wcale nie wiedziała, że on może tak od razu wystrzelić.

Kiedy ten człowiek biegł do niej, mimo woli ścisnęła mocniej pistolet i była zupełnie nieprzygotowana na huk strzału. Gdy ten człowiek upadł, gdy dotarło do jej świadomości, co zrobiła, przestraszyła się okropnie. Wciąż ją jeszcze dziwiło, że była jednak potem w stanie postępować zgodnie z planem; bo wewnętrznie czuła się zupełnie sparaliżowana.

Kolejką podziemną pojechała do domu i wepchnęła siatkę z pieniędzmi między ubranie Mony do walizki, którą spakowała poprzedniego dnia.

Potem zaczęła postępować bezsensownie. Przebrała się w sukienkę i sandałki, pojechała taksówką na Armfeldsgatan. Pierwotnie nie wchodziło to w plan, ale nagle poczuła, że Mauritzon jest po części winien śmierci tego człowieka w banku i zamierzała położyć broń tam, skąd ją wzięła. Gdy już znalazła się w kuchni, wydało jej się to zupełnie niedorzeczne i ogarnięta nagłą paniką uciekła. Gdy była na parterze, zobaczyła otwarte na oścież drzwi do piwnicy. Zeszła i właśnie otwierała drzwi zsypu, by zakopać w śmieciach zieloną torbę z żaglowego płótna, gdy usłyszała głosy i zrozumiała, że to pracownicy z zakładu oczyszczania idą po worki z odpadkami. Pobiegła dalej piwnicznym korytarzem, weszła do jakiegoś składziku i ukryła torbę w stojącej tam w kącie skrzyni. Zaczekała, aż drzwi się zatrzasną za robotnikami, zaraz potem opuściła kamienicę.

W dzień później opuściła kraj.

Zawsze marzyła o zobaczeniu Wenecji i w niespełna dobę po napadzie znalazła się tam wraz z Moną. Mieszkały w Wenecji tylko dwa dni, trudno było o pokój w hotelu, upał przytłaczający, choć w porównaniu ze smrodem z kanałów wydawał się znośny. Zresztą mogły tam przecież pojechać później, po sezonie.

Pojechały do Triestu, stamtąd do małego jugosłowiańskiego miasteczka na Istrii.

W hotelowej szafie, w jednej z walizek leżała czarna nylonowa siatka z osiemdziesięcioma siedmioma tysiącami koron w walucie szwedzkiej. Niejednokrotnie już przychodziło jej na myśl, że należałoby te pieniądze przechowywać w pewniejszym miejscu. Trzeba będzie któregoś dnia pojechać do Triestu i złożyć je w banku.

Amerykanina nie zastała w domu, weszła jednak do ogrodu i usiadła pod drzewem, prawdopodobnie była to pinia. Wyciągnęła nogi, pochyliła głowę i patrzyła na Adriatyk.

Widoczność była doskonała, dostrzegła linię horyzontu i stateczek pasażerski zmierzający do portu. Skały w dole, biały brzeg i roziskrzony błękit zatoki bardzo wabiąco wyglądały w południowym upale. Za chwilę zejdzie tam i wykąpie się.


Naczelny komendant policji państwowej wezwał intendenta Stiga Malma do swego wielkiego jasnego gabinetu w narożniku najstarszej części kwatery głównej. Romboidalne plamy słońca padały na dywan malinowego koloru, przez zamknięte okno dochodził stłumiony hałas z terenu budowy nowego tunelu.

Rozmowa dotyczyła Martina Becka.

– O wiele częściej niż ja miałeś sposobność spotykania się z nim i w czasie jego rekonwalescencji, i przez te dwa tygodnie po jego powrocie do pracy – powiedział komendant. – Jaki on ci się wydaje?

– To zależy co masz na myśli – odpowiedział Malm. – Chodzi ci o stan jego zdrowia?

– Jego stan fizyczny najlepiej mogą osądzić lekarze. O ile ja się na tym znam, zupełnie przyszedł do siebie. Miałem raczej na myśli, jakie wrażenie odnosisz, jeśli chodzi o jego stan psychiczny.

Intendent Malm pogładził swe wypielęgnowane loki.

– Cóż – powiedział – trudno mi się wypowiadać…

Zapanowała cisza, komendant chwilę czekał na dalszy ciąg, wreszcie sam podjął z odcieniem irytacji w głosie:

– Nie wymagam, żebyś przeprowadził dogłębną analizę psychologiczną. Przypuszczałem tylko, że powiesz mi, jakie on chwilowo robi na tobie wrażenie.

– Ja też tak znowu często się z nim nie widuję – powiedział Malm wymijająco.

– Ale bardziej masz z nim do czynienia niż ja – rzekł komendant. – Czy jest taki jak dawniej?

– To znaczy w porównaniu z tym, jaki był, zanim został ranny? No, chyba nie. Tak długo był chory, oderwany od pracy, trzeba trochę czasu, żeby w nią wszedł.

– A jak uważasz, pod jakim względem się zmienił?

Malm spojrzał na przełożonego niepewnie.

– No, w każdym razie nie na lepsze. Zawsze był trochę dziwny i trudny w porozumieniu. I zawsze miał skłonność do pewnej samowoli w sprawach służbowych.

Komendant pochylił się i zmarszczył czoło.

– Tak sądzisz? I chyba słusznie, tylko dawniej zawsze miewał w pracy dobre rezultaty. Myślisz, że zwiększyła się jego samowola?

– Cóż, nie wiem. Dopiero od dwóch tygodni pracuje…

– Ja mam wrażenie, że jest roztargniony – powiedział komendant. – Stracił bystrość. Wystarczy spojrzeć na to ostatnie śledztwo, ten wypadek śmierci przy Bergsgatan.

– Tak – powiedział Malm. – to sfuszerował.

– Skandalicznie. I nie tylko to. Wszystko wydaje się absolutnym nonsensem. Należy być wdzięcznym, że prasa nie okazała zainteresowania. Co prawda na to jeszcze nie jest za późno, lada chwila może wypłynąć, a to nie byłoby dobre dla nas, a już zwłaszcza dla Becka.

– Nie wiem doprawdy, co o tym powiedzieć – rzekł Malm. – Niektóre rzeczy w tym dochodzeniu wyglądają na zupełne płody fantazji. I to rzekome przyznanie się… cóż, nie wiadomo, co o tym myśleć.

Komendant wstał, podszedł do okna i popatrzył na Agnegatan i gmach sądów naprzeciwko. Po paru minutach wrócił na swój fotel, oparł dłonie o blat biurka i przyglądając się własnym paznokciom powiedział:

– Wiele myślałem w związku z Beckiem. Chyba rozumiesz, że mnie to niepokoiło, zwłaszcza ze względu na naszą wcześniejszą decyzję mianowania go dyrektorem biura.

Urwał, Malm czekał z uważnym szacunkiem.

– Teraz inaczej patrzę na tę sprawę – podjął komendant. – Sposób, w jaki Beck pokpił historię tego Skölda…

– Svärda – przerwał Malm. – On się nazywał Svärd.

– Co proszę? Aha, tak, więc Svärda. Postępowanie Becka wskazuje na to, że nie jest on zupełnie zrównoważony. Co ty powiesz?

– Na swój sposób to zupełny szaleniec, moim zdaniem – powiedział Malm.

– No, miejmy nadzieją, że tak źle nie jest. Ale nie wrócił jeszcze do zupełnej równowagi psychicznej, uważam, że należy zaczekać, przekonać się, czy to trwały skutek choroby, czy przejściowy.

Komendant podniósł dłonie o parę centymetrów nad blat i znowu opuścił.

– Innymi słowy – powiedział – w tej sytuacji uznałem, że nierozważnie byłoby mianować go dyrektorem biura. Niech zostanie na swoim dotychczasowym stanowisku, a z czasem się zobaczy. Jak dotąd awans był tylko projektem, nic nie zostało wysłane do zatwierdzenia, proponuję więc, żeby po prostu zapomnieć o całej sprawie, chwilowo odłożyć. Mam innych odpowiednich kandydatów do zaproponowania na to stanowisko, a Beck nigdy się nie dowie, że on był proponowany, więc nic złego się nie stało. Tak się umawiamy?

– Tak – rzekł Malm. – To chyba bardzo rozsądna decyzja.

W parę godzin później, gdy wiadomość o cofniętym awansie dotarła do Martina Becka, musiał ten jeden jedyny raz zgodzić się całkowicie z czymś, co zostało wypowiedziane przez komendanta. Niewątpliwie tym razem powziął on wyjątkowo rozsądną decyzję.


Filip Trofast Mauritzon krążył po celi. Fizycznie nieustannie był w ruchu, jego myśl też nie spoczywała. Tylko z biegiem czasu upraszczało się jego myślenie i ograniczało do paru tylko pytań.

Co się właściwie stało? Jak do tego doszło?

Nie umiał odpowiedzieć na te pytania.

Strażnicy mający nad nim nadzór, już rozmawiali z więziennym psychiatrą. W następnym tygodniu pomówią z księdzem.

Mauritzon często mówił strażnikom, że chce wyjaśnienia; ksiądz do wyjaśniania jest dobry, więc może się na coś przyda.

Więzień leżał cicho w ciemności. Nie mógł zasnąć.

Myślał:

Co się właściwie stało?

Jak do tego doszło?

Ktoś musi wiedzieć.

Kto?

Загрузка...