ROZDZIAŁ JEDENASTY

– Nie jestem twoją córką! – rozpaczliwie wierzgając, rudowłosa dziewczyna usiłowała się wyrwać z uścisku. Zarzyczka nie dawała jej wielkich szans: zwajecki wojownik trzymał ją dobry sążeń nad ziemią, unikając co celniej wymierzonych kopniaków. – Nie jestem twoją przeklętą córką!

– To ten kamień – szpakowaty wojownik uśmiechnął się szeroko. – Za mocno ją walnąłem.

– Temperament ma po matce! – kniaź zdecydował się uwolnić wreszcie dziewczynę. Ostrożnie przytrzymał ją za kubrak na karku, jak kociaka, i postawił na nogach. Otrząsnęła się, popatrzyła na niego spode łba. – I zęby! Patrzajcie, jak się wgryzła! – oznajmił z dumą. – Wyszczerbiła mi kolczugę.

– Z oblicza też prawie Sella, każdy by rozpoznał – przytaknął siwawy. – I te włosy. Nie wyprzecie się.

– A bo to zamierzam! – Suchywilk serdecznie klepnął dziewczynę po plecach, aż ją przygięło do ziemi. – Przecie ja jej prawie dwa tuziny lat szukam, ptaszyny mojej!

– Zdumieliście! – rozdarła się. – Do cna zdumieliście! Wyście nie mój ojciec. Nie mam ojca!

– Pierwsze to byłoby w bożym świecie dziwowisko! – zaśmiał się jakiś Zwajca. – Bez chłopa nie Iza, dziewczyno. Tutaj praktyków dosyć. Poproś ładnie, to ci który wszystko wyłoży i objaśni.

– Kamień – pokiwał głową siwowłosy. – Ani chybi rozum się jej od kamienia obluzował.

– Pewnie ją sinoborskie mniszki przyhołubiły – rzucił inny. – One od frejbiterów dzieciaki skupują i w klasztorach chowają. Okrutnie dobre i poczciwe niewiasty, ale co swoim wychowankom do głowy kładą o bocianach i kapuście… Zabobon i ciemnota.

– Dzicz! – zgodziła się wojowniczka o twarzy pokrytej sinym tatuażem i chichocząc, opasała go ramionami.

Zarzyczka wciąż dygotała – z zimna i na wspomnienie niedawnych jatek. Ktoś narzucił jej na splamioną posoką telejkę wspaniały, podbity futrem płaszcz z błękitnego sukna, wcisnął w rękę gliniany kubek. Servenedyjka uśmiechnęła się, odsłaniając ostro spiłowane ząbki.

– Ty pić – poradziła.

Wokół Suchywilka i rudowłosej utworzył się zbity krąg. Księżniczka nie mogła się nadziwić, jak szybko wśród wyspiarzy i Servenedyjek poczęły krążyć rozmaite naczynia. Dwóch Zwajców przydźwigało z gospody Pod Karaskiem wielką beczkę, a drobna wojowniczka warząchwią czerpała okowitę i rozdzielała równie hojnie napitek, jak całusy.

Pomordowanych w niedawnej bitce odciągnięto za nogi i zwalono na kupę przy brzegu traktu, tworząc miejsce dla gromadnych pląsów. Ktoś wetknął dziadowi w garść szałamaje.

– Graj, dziadu! – wojownik w pogiętym bechterze podsadził ślepca na okalający gościniec mur. – Graj, ile sił starczy. Kniahinkę my odnaleźli!

Pośrodku powszechnej wesołości rudowłosa przestała lżyć Suchywilka. Desperacko czegoś szukała pod nabijanym żelazem kaftanem.

– Daremny trud – objaśnił ją ktoś ciepło. – My ci szatki dobrze przetrząsnęli, ptaszyno.

– Przechowam je – siwowłosy Zwajca odwinął brzeg zawiniątka, odsłaniając głownie mieczy. – Póki się nie upewnim, czy ci coś głupiego do łba nie strzeli.

– Tylu chłopa na schodach położyła – chełpliwie oznajmił Suchywilk. – A w przyodziewku miała cztery sztylety pochowane. Prawa Zwajka!

– Czego naprawdę chcecie? – dziewczyna ciasno opasała się ramionami.

– Zabrać cię do domu, córuchno – Suchywilk podszedł do niej całkiem blisko, jego głos był poważny i uroczysty. – Między swoich. Ja cię wszędzie szukałem. Popod samą Hałuńską Górą na targach byłem. Wypytywałem po klasztorach Rożenicy – Wieszczycy…

– Czy ja wyglądam na nierozgarniętą? – przerwała ze znużeniem. – Żal, że wam Pomorcy córkę porwali. Ale nawet jeśli się gdzie po świecie obraca, jak wy ją odnaleźć zamierzacie? Jak rozpoznać, skoro taki czas minął? Moglibyście z nią przy jednej ławie w gospodzie siedzieć, a i tak byście się nie spostrzegli. Co mi jeszcze spróbujecie wmawiać? Jakieś tajemne piętno, którego nikt nie oglądał? Nie jestem waszą córką i nie wierzę, żebyście ją mieli odnaleźć. Tak się nie dzieje. Przykro mi.

– Nie, nie wyglądasz na nierozgarniętą – powiedział ciepło. – Wyglądasz dokładnie, tak jak trzeba, dziewczyno. Masz swoje dziedzictwo wypisane na twarzy. Każdy potwierdzi – kilku Zwajców zawtórowało mu przyciszonym pomrukiem. – Twoja matka pochodziła od Iskry.

– Cholera! – rudowłosa pobladła. – Nie wierzę! Po prostu nie wierzę!

Była na północy taka stara historia, przypomniała sobie Zarzyczka. Legenda o wojowniku, który porwał wichrową sevri z orszaku Org Ondrelssena Od Lodu.

– Dawne czasy – wyjaśnił jej wojownik w hełmie zwieńczonym dwoma rogami. – Suchywilk miał już trzech chłopaków z niewolnicą, godnych synów. No, nie dziwujcie się, księżniczko – uśmiechnął się nieznacznie. – U nas mniej ludzie o podobne głupoty dbają, a niewolnica była pono ze szlachetnego skalmierskiego rodu. Ale dość, że mu tamta zielonymi ślepiami w gębę zaświeciła… Zdurniał chłop ze szczętem. A Sella tylko się śmiała. Harda była niewiasta, do swobody nawykła, z mężami na wiking pływała. Ale kniaź chodził wedle niej, chodził, póki nie wychodził. Sella, jasna Sella, tak ją nazywali – potrząsnął głową. – Kniaź wszystkie inne niewiasty z dworca popędził, choć ona nieledwie cztery lata jako głucha płonka była, żadnego owocu nie potrafiła do czasu donosić.

– Aż wreszcie Sella urodziła córkę – dolał księżniczce piwa. – Bogowie, jak kniaź to dziecko miłował! Ale się nie nacieszył. Dziewuszka mało co od ziemi odrosła, jak Pomorcy dworzec napadli. Związali Suchywilka, ręce mu przybili ćwiekami do drzwi dębowych. Żeby patrzał, co robią z Sellą. Na koniec ją zabili. Co do kniazia, to chyba wierzyli, że sam z siebie zdechnie. Nie zdechł, choć prawie oszalał. Zapiekł się w zemście. Posłał synów tropem Pomorców. Kazał im płynąć między Żebrami Morza. Po dziewuszkę. Ni jeden nie wrócił.

Księżniczka przygryzła wargi. Ogromny Suchywilk niezgrabnie opierał się o stylisko bojowego topora. Rudowłosa wojowniczka, jego córka, rozcierała wierzchem dłoni brud na policzku i z uporem przypatrywała się swoim butom. Bardzo znoszonym butom, zauważyła księżniczka.

– Trzymajcie – Zarzyczka podała rudej na wpół opróżniony gliniany kubek. – Jestem Zarzyczka. Zabiorę was do cytadeli. Tutaj z niczym nie dojdziemy do ładu.

– Słusznie – zgodził się szpakowaty. – Jak berserkerski szał minie, to takowe znużenie człeka rozbiera, że najlepiej zawczasu leże znaleźć. Zda się ciebie, dziewczynko, spać ułożyć.

– Szarka – wojowniczka uśmiechnęła się nieznacznie do żalnickiej księżniczki. – Nazywają mnie Szarka. Książę Evorinth przymknął w lochu mojego człowieka. I głupawą dziewkę, która miałam w pieczy.

– Dziwaczne miano – z przyganą stwierdził starszawy Zwajca. – Południowe.

– To od tych gwiazdek, które przy pasie miałam. Z pasa też żeście mnie obdarli – dodała z wyrzutem. – A imię sługa mi nadał, tenże sam, co teraz w książęcej wieży. Jego wińcie.

– Imię? – mruknął pod nosem siwawy wojownik, ten sam, który wciąż trzymał pod pachą jej miecze. – Nadał ci imię, powiadasz?

– Niedobrze – kniaź pogładził się po wypielęgnowanej, splecionej w dwa grube warkocze brodzie. – Myśmy tu u kniazia w gościnie, dziewczyno. Nie przystoi nam po jego piwnicach buszować. No, ale jak ci ten sługa imię nadawał, to inna zgoła sprawa. Zobaczymy.


* * *

Książę Evorinth zazwyczaj nie wzywał pani Jasenki przed północą, więc wieczorami zaprzątały ją owe rozliczne obrzydliwe zajęcia, które kobiety skrzętnie skrywają przed swoimi mężczyznami. Przed większymi balami zamykała się wcześniej niż zwykle. Owego dnia jeszcze przed południem wypędziła z komnaty wszystkich, prócz dwóch niezmiernie rozwydrzonych kotów, które z wyniosłą obojętnością przypatrywały się jej zabiegom. Nałożyła na twarz zielonkawą cuchnącą miksturę. Dworski alchemik bardzo ją zachwalał, ale doprawdy nie potrafiła sobie przypomnieć, z jakiego powodu.

– Gęsie gówno!

W drzwiach stał Szydło, książęcy błazen. Jasenka gniewnie przymrużyła oczy. Nie lubiła pokurcza. Zawsze miała wrażenie, że się z niej skrycie wyśmiewa.

– To gęsie gówno! – oznajmił radośnie Szydło. – Przednio z was alchemik zadrwił. Z czystego gęsiego gówna tę miksturę przyrządza, ze szczyptą pachnących olejków, żeby za bardzo nie śmierdziało. Wszystkie dworki się śmieją, że co wieczór nacieracie gębę łajnem.

– Wynocha – głos pani Jasenki był pełen wystudiowanego spokoju, lecz pod warstwą mazi jej usta drżały niespokojnie. – Wynocha z komnaty, karle, bo zawołam straż.

– Może zechcą przyjść i popatrzeć – niziołek z powątpiewaniem zajrzał w rozchylony peniuar. – Choć nie bardzo jest o co oko zaczepić. Gadają też, że książę pan coraz rzadziej do was zachodzi. Pono żalnicka księżniczka bardzo mu do serca przypadła…

– Żebyś zdechł, gadzino! – cisnęła flakonem z ciężkiego niebieskiego szkła.

Naczynie rozprysło się na ościeżnicy. Karzeł zachichotał, przemknął między rozwścieczoną kobietą i sofą, na której drzemały szare kociska.

– No, bez czułości! – zadrwił, kiedy palce Jasenki o włos minęły jego kubrak. – Co by książę powiedział, gdyby zobaczył, jak namiętnie chłopów ścigacie? A ja wam nowiny przynoszę, najpierw słuchajcie, później pofiglujemy. Jak was ochota nie odejdzie.

Książęca nałożnica przyczaiła się na stołeczku przed zwierciadłem.

– Gadaj – rozkazała.

– Goście do zamku idą. Sam zwajecki kniaź. Święto w dworcu będzie i dziwowisko, bo kniaź córkę znalazł. Przynajmniej on tak wierzy, bo dziewka coś bardzo nierada. Na samych schodach cytadeli ją przydybał. Jak wybijała morderców, których nasłaliście na żalnicką księżniczkę.

– Łżesz!

– Nie – nieoczekiwanie łagodnie rzekł karzeł. – Nie kłamię. Wywabiłaś Zarzyczkę do miasta i najęłaś skrytobójców. Byłaś głupia, dziewczynko, bardzo głupia. Książę i tak by jej nie poślubił. Nawet gdyby chciał, nie mógłby tego uczynić.

– Powinnaś była wiedzieć, Jasenko – ciągnął. – To nie kolejna dworka, którą można cichaczem udusić i w juchtowym worze rzucić do ścieku. Czy pomyślałaś, co się stanie? Komu się przysłużysz?

– Ciżba ludzi na Żary ściągnęła, całe mrowie. I zamęt w mieście okrutny. A tu jeszcze Suchywilk córkę znalazł. Tak, Jasenko – uśmiechnął się szyderczo. – Najwyższy zwajecki kniaź w Spichrzy. Z żalnickim księciem przymierze knuje. Z synem starego Smardza.

W obwódce zgniłozielonej mazi oczy nałożnicy rozszerzyły się nieznacznie.

– Książę Evorinth ich w gościnę prosił. Nie powiedział ci, Jasenko? Może są też inne rzeczy, o których nie mówił. Bo on to długie miesiące szykował, siostrzyczko.

– Skąd wiesz? – spytała powoli. – Skąd karzeł rozeznaje się w podobnych sprawach?

– Ja wiele wiem – szyderczo powiedział niziołek. – Wiele słyszę. Ludzie nie lękają się wesołka. To Szydło, mówią, i rzucają we mnie resztkami jadła. Obgryzionymi kośćmi i zgniłą nacią. Raz twoje dworki wepchnęły mnie do gnojówki. Po pachy. A ja się przysłuchuję. Siedzę z psami pod stołem i łowię wieści. Widzisz, Jasenko, ludziom roztropności nie dostaje. Nie trzeba się było z żebrackim starostą zmawiać. On cię za sakiewkę srebrników wyda.

– Tak, gołąbeczko – uśmiechnął się. – Wieczór cały w żebrackiej gospodzie w kości grałem, wielu mnie tam oglądało. Słyszałem, jak wasz komornik, Zajęcza Warga, ludzi zgodził. Trzeba było kogoś innego posłać, Jasenko. Kogoś mniej znacznego, Zajęczą Wargę za łatwo rozpoznać. Niech go tylko powroźnicy zaczną przypiekać chwytnikami, wyda cię niechybnie, Jasenko. A książę nic nie uczyni. Będzie się twoja głowa wytrzeszczonymi oczami podróżnym przypatrywać. Z piki nad bramą. I będzie nasz dobry pan kłykcie gryzł, ale nie przeszkodzi. Bo kapłani Zird Zekruna nie darują zamachu na Zarzyczkę, a on nie wystawi swojego władztwa na traf dla jednej założnicy. Durnej założnicy.

– Ale może być też i tak, że durna założnica straż wezwie – pogłaskała jedwabny sznurek od dzwonka na służbę. – Ani będą o rację pytać. Powieszą Szydło na powrozie, ledwo nogami w powietrzu drobno poprzebiera. Choćbym i kuternóżkę umorzyć zamierzyła, kto wtedy Zajęczą Wargę wypytywać będzie? Kto się odważy?

– Zwajecka kniahinka – odpowiedział zimno karzeł. – Umyślnie ją do zbójeckiej gospody zwabiłem. A potem po mieście tak drogę plątałem, żebyśmy na te schody w tejże samej chwili wyszli, kiedy skrytobójcy Zarzyczkę mordować chcieli.

– Dlaczego?

– Bo przez twoją bezmyślną zawiść za bardzo się wszystko zapętliło. Wiesz, co jest najbardziej zadziwiające? – podszedł do okna. – Że on cię naprawdę kocha. Mimo że od lat szpiegujesz dla świątyni i psujesz zdrowie medykamentami, które mają utrzymać w tobie jego nasienie. Mimo służebnych, które potopiono w kanałach. Mimo znamienia na szyi, które tak starannie pokrywasz pudrem. On je już dawno zobaczył, Jasenko. Nigdy nie myślał o tym, żeby cię oddalić.

– Dziwna noc, prawda? – karzeł spoglądał ku migoczących na obrzeżach miasta wiedźmim stosom. – Wigilia Żarów. Zwierzęta ludzką mową gadają. A czasami nie same zwierzęta, czasami nawet bogowie. Fea Flisyon sobór na Tragance zwołała. A potem obróciła przeciwko sobie własną moc. Zasnęła, Jasenko. Zasnęła z powodu rudowłosej dziewczyny, która nosi na głowie obręcz dri deonema. Tej samej, którą Suchywilk obwołał swoją córką.

– Kiedy odchodzą bogowie… – wyszeptała Jasenka. – Kiedy odchodzą bogowie…

– Znaki i przepowiednie – wzruszył ramionami karzeł.

– Nie wierzę proroctwom. Tyle z nich wyrozumieć można, że ciemno, głucho i strach, co jeszcze stać się może. Widzisz, Jasenko, stare są zarzewia dzisiejszych sporów, odwieczne. Fea Flisyon bała się Zird Zekruna Od Skały, ale jeszcze bardziej przeraziło ją imię Delajati.

– Dlaczego mówisz mi podobne rzeczy? – niespokojnie skubała brzeg szaty. – Nie powinnam o nich wiedzieć. Nie chcę.

– I tak niewiele wiesz, Jasenko. Nie wiesz nawet, kto cię podjudził do zamachu na Zarzyczkę. Co ty pamiętasz? Pokojówki, jak mruczą pod nosem, że czas się księciu ożenić? Kilka nieznacznych, zjadliwych drwin na uczcie u księżnej matki? Nic więcej.

– Niewiele trzeba, aby złamać jedno z was – podjął po długiej chwili. – Bardzo niewiele. Dość we właściwej chwili lekko popchnąć tam, dokąd i tak ze swej natury się skłaniacie. Bo przecież naprawdę chciałaś pozbyć się żal – nickiej księżniczki. I tych wszystkich służek, które utopiono przed nią w kanałach. Ale jest jeszcze coś. Coś, co się nazywa opętanie.

– Nie rozumiem.

– Zaczęło się bardzo dawno – karzeł wpatrywał się w okno niewidzącymi oczami. – Może wtedy, gdy zniknął Kii Krindar i z powodu jego urażonej dumy zdziczały Góry Żmijowe? A może wtedy, kiedy Zird Zekrun wykroił z morskiego dna nową wyspę, piracki Pomort? Potem za sprawą Zird Zekruna odeszli żmijowie. A jeszcze później przepadła bogini Żalników. Świat począł zatrważająco chybotać się w posadach, Jasenko. Tylko patrzeć, jak ze szczętem się wywróci.

– Z początku wszystko wydawało się bardzo niewinne

– pokręcił głową. – Nagięli jedno z praw i nic się nie stało, więc zrobili to samo z następnym. Chyba tak właśnie jest z prawami. Dość złamać jedno, by rzeczy potoczyły

się całkiem odmiennie. A oni dokazywali jak dzieci. Kto komu bardziej dokuczy. Fea Flisyon podarowała rudowłosej dziewczynie obręcz dri deonema. Więc Zird Zekrun pozwolił swoim kapłanom zabawiać się opętaniem. Teraz sobie przypomnisz – lekko dotknął jej ramienia.


Pamiętam. Patrzę zza framugi, jak książę oprowadza żalnicką księżniczkę po cytadeli. Śmieje się. Nie powinien się tak śmiać, nie dla tej kuternóżki.

Dwaj kapłani Zird Zekruna, nie spostrzegłam, kiedy nadeszli. Rubinowa kolia, jakieś pochlebstwa. Nic wielkiego. Nic, co nie zdarzyłoby się wcześniej. Wiele razy.


– Czy oni mi wtedy coś zrobili? – spytała powoli. – Czy jestem opętana? Czy jestem wiedźmą?

– Nie, wiedźmą nie jesteś – przypatrywał się jej uważnie i dopiero teraz spostrzegła, że jego oczy są zupełnie pozbawione rzęs. – Wiedźmy nie panują nad swoją magią, ale też niełatwo naginają się do cudzej woli. Nie można ich opętać. Zabić… Tak. Ale nie opętać. Z wami jest inaczej.


Kapłan dotyka mnie, coś szepcze. Strącam jego rękę. Książę obejmuje ramieniem żalnicką księżniczkę. Kapłan się śmieje.


– Zird Zekrun robił to od dawna – mówił karzeł. – Ale teraz pozwolił, żeby jego kapłani roznosili zarazę.

– Czy to można jakoś cofnąć? Odwrócić?

– Kiedyś było można – pokiwał głową niziołek. – Każdej mocy przypisana inna moc, by jej siłę zniweczyć. Ale zbyt wiele się zmieniło. Zbyt wiele praw złamano.

– Nie baw się ze mną, karle – Jasenka zacisnęła palce na krawędzi blatu. – Chcę wiedzieć.

– To zależy. Zird Zekrun pozwoli ci żyć, dopóki będziesz użyteczna.

– Jak użyteczna?

– Skąd mam wiedzieć? – zaśmiał się posępnie. – Może zechce sięgnąć po Spichrze? Gdybyś otruła księcia… Albo zakłuła go w łożnicy szpilą do układania włosów… Evorinth nie ma następcy, prawda? Cała Spichrza wie, że szpiegujesz dla kapłanów Nur Nemruta i podejrzenie padłoby na świątynię. A w zamieszaniu ktoś wezwałby Wężymorda.

– Nie wierzę ci.

– Nie zostało wiele czasu – karzeł nie zwrócił uwagi na jej słowa. – Rankiem kniahinka pocznie wypytywać służbę o Zajęczą Wargę i wszystko się wyda. A nuż jeszcze tej nocy Zird Zekrun każe ci iść do komnat księcia? Albo oszczędzi zachodu powroźnikom i rano pokojowa znajdzie w twojej komnacie kupkę stoczonego przez skalne robaki ścierwa? Naprawdę nie wiem.

– Nie wierzę.

– Wolna wola, dziewczynko. Dla ciebie marna pociecha – zachichotał – ale zawsze miło pomyśleć, że oprócz naszej gromadki bogów jest jeszcze coś. Coś, co potrafiłoby ich złamać z taką samą łatwością, z jaką ciebie opętał Zird Zekrun.

– Nie wierzę – powtórzyła z nieco mniejszym przekonaniem.

– Delajati, młodsza siostra bogów – wykrzywił się. – Nadajemy jej różne imiona, ale tak właściwie w ogóle jej nie znamy. Zawsze tylko przyglądała się z daleka. Ale teraz najwyraźniej przestała się przyglądać. Fea Flisyon powiedziała, że nadchodzi czas płacenia długów. Biedna mała Fea Flisyon.

– Kim ty jesteś? – spojrzała na niego z przerażeniem.

– Parszywą owcą. Tym, co przywołała Fea Flisyon. Oni nazywają mnie złodziejem. Dobranoc, dziewczynko – karzeł uśmiechnął się krzywo.

Ręce jej drżały, kiedy zmywała z twarzy resztki mazidła.

To nie może być prawda.

Wzięła srebrne zwierciadło na długiej mahoniowej rączce. Twarz z lustra spoglądała ku niej wielkimi ciemnymi oczami. Twarz w kształcie serca, jak śpiewali bardowie. Delikatne wargi, których kąciki z wolna wyginają się do płaczu.

Przesunęła czubkami palców po policzkach. Gdzieś w środku coś nabrzmiewało.

Podarunek Zird Zekruna. Skalne robaki.

Jednak wciąż widziała tą samą twarz.

Mógł mnie okłamać, pomyślała, karzeł mógł mnie we wszystkim okłamać.

Nigdy nie będę wiedzieć.

Dwa tuziny lat wcześniej inna szczupła dziewczynka stoi na drodze, przy wielkiej kępie bzów. Jedną ręką wczepia się w płaszcz matki, drugą przyciska do piersi srebrne zwierciadełko na długiej rączce. Za jej plecami płonie dworzec rodziców. Dziewczynka niewiele rozumie, ale wie, że nie powinna płakać. Dopiero później, długo później dowiaduje się o księciu. O Ergurnie Szalonym, który próbował się prawować z zakonem Śniącego. Dziewczynka nigdy nie zdoła odkryć, co się stało z jej ojcem, po tym, jak stary książę wezwał go do spichrzańskiej cytadeli. Ludzie nadal nie będą chcieli gadać o spiskowcach, którzy wraz z kniaziem wystąpili przeciw świątyni.

Ciemnowłosa dziewczyna kurczy się na zarzuconym sfatygowaną baranicą łóżku. Izdebka jest niewielka, miskę pokrywa gruba warstwa lodu. Księżna Egrenne zgodziła się na koniec przyjąć córkę buntownika do fraucymeru, ale nie zamierza wypłacić jej ni jednego miedziaka.

Przetrwałam to, pomyślała Jasenka. Przetrwałam nieustanne przerabianie sukien, tak steranych, że rudziały i strzępiły się w niezliczonych miejscach. Próby swatania mnie z tuzinem głupawych, zdziadziałych szlachetek. Kpiny dworek, które szpiegowały każdy mój krok. A później przetrwałam truciznę w skalmi er skini winie i kwas, którym ktoś cisnął we mnie na głównym placu miasta. I gromady coraz młodszych, coraz bardziej urodziwych dziewcząt, które dziwnym trafem pojawiają się we fraucymerze księżnej.

Nigdy się nie dowiem, co było prawdą.

Odszukała w sekretarzyku wąskie zakrzywione ostrze. Sztylet ze świątyni Zird Zekruna, mówił handlarz, składano nim ofiary pod samą Hałuńską Górą. Jeśli naprawdę jest jeszcze coś, pomyślała, coś ponad bogami, to niech ma mnie w opiece. I bardzo dokładnie przecięła sobie żyły.


* * *

– Nie puszczę! – starosta dolnego zamku obronnym ruchem przycisnął do piersi zwój pergaminów. – Bez zgody księcia nie puszczę! Należy się pisanie z dużą pieczęcią. No – mruknął z niesmakiem – może być średnia pieczęć. Ale na niebieskim sznurze. Wosk też niebieski.

Zafrasowany kniaź poskrobał się po głowie. Potyczka z biurokracją przedłużała się nieznośnie. Co prawda Suchywilk przerastał starostę prawie o łokieć i był pewien, że mógłby przełamać każdą z jego krzywych, obciągniętych żółtymi rajtuzami nóg równie łatwo, jak zeschnięty patyk. Ale na razie to biurokracja zwyciężała.

– Człeka naszego we wieży trzymacie – powtórzył nieco defensywnie. – Tedy go nam wróćcie, bo ani wy, ani wasz książę mocy nad nim nie macie.

– We wieży? – zainteresował się nagle starosta. – A w której?

– We Wiedźmiej Wieży – podpowiedziała Szarka. Zwajeccy wojownicy poczynali już znacząco postukiwać toporami.

– O, do Wiedźmiej Wieży to nijak nie wejdziecie – rozpromienił się starosta. – Inna jurysdykcja.

– Znaczy się, co? Nie puścicie nas?

– Toż powiadam, że inna jurysdykcja. We Wiedźmiej Wieży powroźnicy siedzą, a nad nimi tylko ich cech zarząd ma. Trza wam do mistrza cechowego posyłać. Mnie nic do tego.

– Ale klucze macie? – upewnił się Suchywilk.

– Mam – cierpliwie wyjaśnił starosta. – Ale nie dam. Bo one jeno dla samego księcia. Każdy inny człek od cechu zezwolenie mieć musi. Jako rzekłem, nad Wiedźmią Wieżą powroźnicy nadzór mają.

– Ja was lepiej objaśnię! – zza ławy poderwał się pyza – ty pisarczyk. – Wyście w książęcej gościnie, tedy was jaśnie pan starosta bez ceregieli odpędzić nie może. Ale dopiąć to wy niczego nie dopniecie. Ani w cytadeli, ani w powroźnickim cechu. Książę się cechowym prawem zasłoni, a cechowi do księcia was odeślą. I kiedy będziecie tak od jednego do drugiego wędrować, powroźnicy po cichońku człeka wam uwędzą.

– Cicho, gówniarzu! – oburzył się starosta.

– Toż szczerą prawdę gadam! – chłopiec zamaszyście odgarnął opadającą na oczy grzywkę. – Wy z nimi zanadto bardzo politycznie, panie starosto. Musiał się ten ich człowiek w jakieś wiedźmie sprawy uwikłać. I nie dziwota, toż to Zwajcy! Może i oni w jakim spisku z plugastwem? Z nimi żadna polityka nie pomoże, niech precz idą!

– Polityka? – złowrogo powtórzył Suchywilk. – Ja ci politykę pokażę! Zwajecką! – i zdzielił starostę na płask toporem. – Idziemy, córuchna!


* * *

– Co robią?! – książę Evorinth rozpaczliwie usiłował wyplątać się z opuszczonych do kostek zielonych nogawic. Wieść o napaści na Wiedźmią Wieżę doszła go podczas końcowych przygotowań do uczty. W skrytości ducha książę uważał to za osobistą zniewagę. – Co robią?!

– Idą do Wiedźmiej Wieży – skwapliwie powtórzył pokojowiec. – Horda Zwajców, żalnicka księżniczka i jeszcze jedna niewiasta. Wszyscy idą do Wiedźmiej Wieży. Pobili starostę, zabrali klucze i idą do wieży…

– Mówiłeś już! – ryknął oswobodzony wreszcie książę. – Mówiłeś, dokąd! Ale po jaką cholerę tam lezą?!


* * *

Powroźników nie udało się zaskoczyć. W przeciwieństwie do książęcych pachołków, którzy rozleniwili się i utyli na spichrzańskich wikcie, łowcy plugastwa pieczołowicie strzegli swego bezpieczeństwa. Przywykli do kociej muzyki i psiego ścierwa, noc w noc podrzucanego przez żaków pod schodki do wieży. Jednak zdarzało się, że Wiedźmią Wieżę nachodzili nie sami szkolarze. Przetrwawszy trzy próby otrucia i jedno podpalenie, powroźnicy sypiali nader ostrożnie.

Kiedy pierwsi Zwajcy podkradali się cichaczem do okutych żelazem drzwi, z okienka wychynął łysy powroźnicki łeb. Poświecił sobie kagankiem, zlustrował pospiesznie majstrującego przy zamku wojownika. I bez zwłoki podniósł wrzask.

– Możecie sobie ninie te klucze w rzyć wetknąć – zauważył siwowłosy Zwajca, kiedy ze środka zaszczekały pospiesznie zakładane sztaby. – Dobrze się, ścierwa, pilnują – pokazał powroźnika zaczajonego w okienku nad drzwiami z pokaźnym mosiężnym kociołkiem. – Widać wrzątek mieli nagotowany. Bardzo roztropnie.

– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchy – wilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.

Od strony górnej cytadeli odpowiedziały mu rześkie okrzyki. Spod bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.

Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgoła inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.

– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?

Otaczająca go gromada była przypadkową zbieraniną pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale o tym wiedział.

– Ano to, że mnie wasi ludzie życia zbawić próbowali. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Zarzyczka rozchyliła płaszcz: na spódnicy miała rząd zakrzepłych, rdzawych plam.

To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.

– Nie może być – słabo odpowiedział pan cytadeli.

– Jak nam nie dowierzacie, to idźcie ścierwo na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.

Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.

– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?

– Moja córka – Suchywilk znacząco bawił się toporem.

– Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy – jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru Zwajców: nieśli imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.

Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajca – mi. Nie w wigilię Żarów, kiedy miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.

– Starego wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.

Jego córka zasłoniła usta ręką. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.

– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – We wieży samo plugastwo siedzi. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.

– Skoro w wieży samo plugastwo – spytała zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?

Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.

– Nie godzi się, by za lichą przyczyną jakieś urazy między nami powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.

– Krwi dość dzisiaj oglądałam – odparła księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, to nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.

– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – zniecierpliwił się książę. – Chyba się z imion nie opowiadali?

– Nie, nie opowiadali – wtrąciła się córka Suchywilka.

– Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, ale z cicha i ukradkiem. Nie przypatrywałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale jednego pamiętam, bo miał zajęczą wargę.

Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.

– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie, by zapytać, czego szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, dobrzy mistrzowie! – rozkazał łysemu, który przypatrywał się zajściu z okienka nad wrotami.

Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia miały osłabiać wiedźmią magię. Nie miała jednak wielkiego doświadczenia z wiedźmami, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.

– Od których zaczniemy? – książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, niewielkich drzwiczek. – Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.

– Niemiły zakątek – Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi symbolami ścianę. – Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?

– Widać mistrzowie sprowadzili kapłanów – wyjaśnił obojętnie książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.

– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – kniaź przyłożył ucho do drzwi. – Posłuchajcież, wasza miłość. Toż to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…

Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większy był przykuty do muru solidnym łańcuchem, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj byli zupełnie pijani.

– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!

Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.

– To żaden stary wierny sługa – zgryźliwie wyjaśnił książę Evorinth. – To nic innego, jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.

– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się zwajecka kniahinka.

– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił. Kamrat go rozpoznał.

– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie. – Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom wyda. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wyglądają.

– Jak śmiecie! – oburzył się książę Evorinth, lecz w jego głowie powoli zaczynało świtać posępne podejrzenie. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.

– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi – wydęła wargi. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, jeno niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.

– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.

– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.

– Nie może być!

– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.

– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema! – z oburzeniem krzyknął książę.

Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.

– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.

Suchywilk sapnął niespokojnie.

– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.

– Warta szacunku? – prychnęła wojowniczka. – O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.

– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie – książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.

– Może ten czarniawy kurdupel – mruknął obojętnie kniaź.

– Jaki kurdupel?

– Chyba nie powroźnik – zastanowił się Suchywilk – bo świątynną suknię miał na grzbiecie. Musiał być jaki człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, jak go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.

– Cholera! Mistrzowie!

Powroźnik w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Świątynia tu swego człeka przysłała. Ledwoście z wieży wyjść raczyli. Kazał wszystkim iść precz. To my jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.

– Ja oszaleję! – książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!

– Nie Twardokęska! – rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!


* * *

Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.

Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Z wdzięczności za poczęstunek raczyli hyclowskie bractwo najświeższymi wieściami.

– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – to się dowodnie okazało, że ta napadnięta kuternóżka to nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…

– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.

– Nic – książę beznamiętnie obgryzał świńskie żebro.

– Mogli całą bijatykę ukartować. Po to właśnie, żebym na oślep do cytadeli pognał. Zresztą noc jest, bramy na głucho zawarte.

– Może i racja – wzruszył ramionami Przemęka. – Trzeba poczekać, aż ją Pomorcy pod naszym nosem za – szlachtują. Baba z wozu, koniom lżej.

– Nie wierzę, że to Pomorcy – Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza. – Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.

– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład zerwał nasze małe przymierze?

– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.


* * *

Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Bowiem po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma usnęła jak kamień. Nawet nie popatrzyła na jadło, ani chciała słyszeć o kąpieli, zwyczajnie zwaliła się na posłanie.

Rozjuszony zbójca strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem.

– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek, niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.

Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywilka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i póki co nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne: nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy rzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.

– Zbyt rychło wytrzeźwiałem. – Wygrzebał się z barłogu. Poranione korbaczami plecy bolały niemiłosiernie. – We łbie mi się kłębi, a nic do kupy poskładać nie potrafię.

– Powtórz mi, o czym wyście z tym twoim kamratem rozprawiali – Szarka nerwowo obrywała płatki pelargonii i niechybnie w ogóle nie kładła się spać, bo obskubała prawie wszystkie kwiatki. – Inna rzecz, Twardokęsek, że należało mi jeszcze w Górach Sowich o Mroczku powiedzieć. Ale zanadtom zmordowana, by się wykłócać.

Zbójca przysiadł obok niej na chłodnych płytkach.

– Pomnicie opata Ciecierkę? Przyczaił się w Górach Sowich i wedle zbójeckiego gościńca krążył, wiedźmy wyglądając. Tamże Mroczka przydybał i do pieczar go powlókł, gdzie opat zwierzołaków podburzał…

– I niby cały szczuracki najazd dlatego, że Ciecierkę wiedźma mierzi? – zadrwiła. – Nie, nie sądzę. Czymś jeszcze musiał ich opat przekonać.

– Jego Zird Zekrun do reszty opętał – przyciszonym szeptem wyjaśnił zbójca. – Wiedźma mówiła. A piętno skalnych robaków na jego łbie sam widziałem.

– A ja oglądałam, co te czerwie z Morwą uczyniły – dziewczyna kolejny raz obciągnęła przyciasną, pożyczoną od Zarzyczki koszulę. – Ledwie sobie przypomnę, do reszty mnie sen odchodzi. Ale między mną i Zird Zekrunem nie ma żadnych swarów. Nie wiem, czemu miałby mnie ścigać. I prześladować wiedźmę.

– Nie. Utrupić wiedźmę chce przede wszystkim Ciecierka. Samorzutnie i bezzwłocznie – wyjaśnił Twardokęsek. – Reszta to raczej miała chęć jej posłuchać. Jak będzie o was rozprawiała.

– Ruda dziwka w obręczy dri deonema? – cierpko zaśmiała się dziewczyna. – Plugastwo? Kochanica bogini?

– Nie. Nie widzi mi się – zbójca z zakłopotaniem podrapał się po piersi.

– To co?

– Ani chybi o żalnickiego wywołańca idzie. Przecie nie bez przyczyny taki szmat świata się za nim wleczecie. Nadto wyście Suchywilka córka. Zwajcy. Bezbożnika.

– Akurat!

– Nie zapierajcież się własnego ojca – pouczył ją zbójca. – W ogólności to on mnie z tiurmy wywlókł, pies tedy jego bezbożnictwo trącał. Bo wyście się za bardzo z ratunkiem nie pospieszali. Prowadzicie jadziołka. Wiedźma zwierzołaka na podołku piastuje. Ze szczętem my się z plugastwem pobratali. Tylko czemu z nich żadnego pożytku?

– Z ciebie też żadnego pożytku – ziewnęła od posłania wiedźma. – Ani spać nie dajesz. Choć Śmierdziuch cię nawet lubi…

– Co?

– Moja wiedźmia bestia – rzekła z godnością wiedźma. – Nazywam go Śmierdziuch.

– Ciekawe dlaczego? – fałszywie zdumiał się zbójca, któremu zeszłej nocy zwierzołak ziewnął prosto w nos.

– Bo śmierdzi – wyjaśniła umie. – Niech się tylko przemieni. Żadne wiedźmienie nie pomaga. Śmierdzi i już. Widać taka jego natura.

– Czemu więc we Wiedźmiej Wieży nie śmierdział?! – wrzasnął z oburzeniem zbójca. – Ciebie tam rozciągać mieli, niewiasto! Czemuś go nie zawołała?

Wiedźma aż się skuliła.

– Nie krzycz na nią, Twardokęsek – syknęła Szarka. – Lepiej, żeby ci Śmierdziuch zanadto z pomocą nie spieszył, pół Spichrzy by wymordował.

– Najwyżej z tuzin powroźników w wieży stało. Ja bym po nich nie płakał – upierał się zbójca.

– On by na samej wieży nie poprzestał, ale nie w tym rzecz. Kiedy zwierzołak morduje, bez trudu i wiedźmę szał ogarnia.

– Zabiłabym wszystkich – dokończyła wiedźma. Zbójca aż się zachłysnął na ową niespodzianą nowinę.

– Podobnie jest z jadziołkiem – ciągnęła Szarka. – Dlatego się wściekłam, kiedy nad Trwogą zbójców wydusił. On mnie – zacięła się lekko – on mnie podjudza, Twardokęsek. To prawda, że czasami mogę go poszczuć, ale za każdym razem muszę poskramiać. Z trudem, Twardokęsek. Mogłam was tam wymordować.

Gapił się na nią wytrzeszczonymi oczami.

– Nie musiałaś mu mówić – wiedźma pociągnęła nosem. – I tak jest zniechęcony.

– Panujecie nad tym? – zapytał zbójca, kiedy minęły duszności i znów mógł mówić.

– A myślisz, że wiedźmy gnieździłyby się na uroczyskach – spytała zgryźliwie Szarka – jakby mogły na zawołanie obrócić w perzynę połowę Krain Wewnętrznego Morza? Czemu, zamiast panować, wymykają się uzbrojonym w cepy kmiotkom? To wielka magia, Twardokęsek. Ogromna. A potężna moc nie skrępowana chodzi, nie można jej wezwać ani na dobre ujarzmić. Czasami uda się obrócić ją na wspólny pożytek, jak zeszłej nocy w gospodzie, kiedy wiedźma ogień zażegła. Czasami nie.

– Ja to raczej do ziemi mam rękę – wytłumaczyła z zawstydzeniem jaśminowa wiedźma. – Ogniem się bawić nie potrafię, kapusta mi lepiej wychodzi. I groch.

– Groch nieprędko będziemy nasadzać – roześmiała się Szarka. – A z kapusty, to w okolicy tylko Twardokęskowy kapuściany łeb. Na razie czas te pogwarki skończyć, bo się księżniczka obudzi.

– Jak jej Zwajcy nie obudzili – wzruszył ramionami zbójca – to i myśmy bezpieczni. Posłuchajcie tych wrzasków.

– Tu jest całkiem cicho – Szarka skrzywiła się cierpko. – Ale pod moją sypialnią są przytulne podcienia. Tak zajadle świętują, że oka nie zmrużyłam. Sprosili całą kohortę Servenedyjek. Pono nie mogą wchodzić na książęcą ziemię, a pod moimi oknami całe ich mrowie.

– Tak mi się właśnie zdawało – zbójca łypnął szyderczo ku Szarce – że widzę waszego ojca. Pokazywał wojowniczce swój topór za tamtą kępą agrestu. No, teraz to już pewnie oglądają jej tatuaże. Servenedyjki chętnie pokazują tatuaże.

– Niech się do sądnego dnia tarza w agreście – mruknęła zgryźliwie Szarka. – A wiesz, Twardokęsek, co mi Zarzyczka powiedziała? Że wedle północnego obyczaju i tyś mój ojciec.

– Naprawdę? – ucieszyła się wiedźma.

– Imię mi nadał. A jak kto komu imię nada, to go za własne dziecko przyjmuje. Musicie teraz z Suchywilkiem uradzić, czyje prawa większe.

– Nie drwijcie – obruszył się zbójca.

– Gdzieżbym mogła? – zdziwiła się fałszywie. – Ze wzruszenia ledwo mogę dychać. Popatrz, Twardokęsek, ile się dzieci po świecie obraca, co ani swoich ojców nie znają, ani od nich żadnego dobrodziejstwa nie doświadczyły. A ja? Trzech już mam, jak obszył. I może jeszcze inni w kolejce czekają.

– Wy myślicie, że was Suchywilk oszukać próbuje? – zbójca nie krył zdumienia. – Przecież to pospolicie w narodzie wiadomo, że jemu córkę Pomorcy uwieźli. I wybaczcież, po co miałby kłamać?

– Jest wiele przyczyn.

– Jakich przyczyn? – zniecierpliwił się zbójca. – Cały wasz dobytek, ot, to, co na grzbiecie macie.

– A co, mam wierzyć, że z dobrego serca oprawcom was wyrwał? – prychnęła. – Czegoś on ode mnie chce. Wszyscy czegoś ode mnie chcą. Począwszy od Fei Flisyon. Nie chciałam tej przeklętej obręczy. Gwałtem mija na łeb wcisnęła.

– Nie powinna była tego robić – wtrąciła cicho wiedźma. – Bogowie związali swoją moc w jedenaście znaków, po jednym na ochronę każdej z Krain Wewnętrznego Morza. Nie po to, aby służyły jednemu człowiekowi.

– Ano – przytaknął Twardokęsek. – Powiadają u nas w Górach Żmijowych, że Kii Krindar wykuł te znaki po tym, jak Hurk Hrovke spuściła plagę szarańczy i myszy na żalnickie pola. Żeby nigdy więcej złość jednego boga nie niosła zagłady całemu narodowi.

– Przez wieki spoczywały w ukryciu – ciągnęła wiedźma. – Chroniły nas, ale bogowie pilnowali, by żaden nie wpadł w ręce śmiertelnych. Więc kiedy żalnicki książę uciekł ze świątyni z Sorgo na plecach, byli wściekli. Naprawdę wściekli, że taka moc wyrwała się na swobodę.

– Moce zawsze wyrywają się na wolność… z samej swej natury – mruknęła Szarka. – Powinni byli wiedzieć. Nawet parthenoti powinny były wiedzieć.

– Sorgo miał ochraniać Żarniki – mówiła wiedźma. – I nigdy, przenigdy nie powinien ich opuścić. Tak samo jak obręcz powinna pozostać na wyspach.

– Skąd żeś nam tak niespodzianie zmądrzała, kochanie? – z przekąsem zapytała Szarka. – Skąd te wszystkie powinno i należało?

– Bo ja tam byłam – jaśminowa wiedźma skuliła się nagle. – Byłam na Tragance, jak ona zasypiała. Zaraźnica. Złamała prawo, kiedy pozwoliła ci zabrać obręcz, i teraz musiała usnąć. Najpierw Bad Bidmone, teraz Fea Flisyon. Naprawdę odchodzą. Słyszałam. A Fea Flisyon opowiedziała im o tobie – spojrzała niepewnie na Szarkę. – Byłam tam.

– Więc jednak ich słyszycie – zbójca z niedowierzaniem pokręcił głową. – Słyszycie bogów. Gadają – wyjaśnił Szarce – że wiedźmy to potrafią. Nie tylko wtedy, kiedy bóg je wezwie, nie w objawieniu, ale kiedy zechcą. Z własnej woli.

– Fea Flisyon mnie zawołała – wiedźma skuliła się jeszcze bardziej. – Wszyscy się kłócili. Dość już tego, wrzeszczeli, co Zird Zekrun wyprawia, a tu jeszcze obręcz dri deonema bezpańsko szwenda się po Górach Żmijowych.

– Ona nawet nie była szczególnie przyjazna – powściągliwie odparła rudowłosa. – Właściwie mnie zastraszyła.

– Jest najbardziej kapryśną z bogiń – powiedział Twardokęsek. – Mogła wybrać każdego. Może tak musi być? Żalnicki książę zabrał Sorgo, a tobie podarowano obręcz dri deonema. Może przed odejściem bogowie muszą znaleźć powierników swych znaków?

– Nie wiem – wiedźma wytarła nos w rękaw koszuli. – O powiernictwie Zaraźnica nic nie mówiła. Darła się, że bogowie sobie na to zasłużyli i bardzo im tak dobrze. Że skoro Zird Zekrun taki sprytny, to niech zgadnie, po co Delajati dziewczynę posłała. Mówiła, że musisz dokonać wyboru…

– Nic nie muszę – prychnęła rudowłosa. -…a oni nie zdołają cię nagiąć czy przymusić. Że już raz Cion Ceren w rękach cię trzymał, a przez palce mu przeciekłaś jak woda. I mówiła, że nie uczyni nic, co mogłoby popchnąć cię ku Zird Zekrunowi. Niech już będzie tak, jak chciała Delajati. Oni się jej strasznie boją. Tej Delajati.

– Kto to jest Delajati?

– Nie twoja rzecz, Twardokęsek.

– No, może jednak moja – zezłościł się zbójca. – Bo z waszego uporu, z waszych tajemnic przeklętych, myśmy tylko ognia zaznali, głodu i batów w Wiedźmiej Wieży. I mnie się zdaje, że wyście nam coś winni. Winniście nas objaśnić, czemu nas bogowie prześladują. Bo my wciąż z jednej biedy w drugą popadamy. Gorszą.

– Nic wam nie jestem winna, Twardokęsek – przerwała. – Nikomu nic nie jestem winna. Ale czemu nie? Chcesz wiedzieć, czemu tutejsi bogowie tak bardzo lękają się Delajati? Wszyscy chcą, psiakrew. Ale ja nie mam pojęcia, Twardokęsek. Najmniejszego. Bo Delajati dobrze wiedziała, że zrobię jej dokładnie na złość i nic mi nie wyjaśniła. Zamieszała we wszystkim jak w saganie i puściła mnie samopas. Przygotowawszy wcześniej kilka niespodzianek takich choćby, jak ten nieszczęsny, ogłupiony Suchywilk.

– I co my teraz poczniemy? – z przejęciem spytała wiedźma.

– Nic. Niezadługo Suchywilk spiskować zacznie, a i żalnicki książę pewnie z ukrycia wylezie. A tymczasem, jak zwykł powtarzać Twardokęsek, przeczekamy. Chociaż właściwie złoszczą mnie ci dwaj halabardnicy – Szarka wychyliła się pomiędzy szczeblami balustrady. – Łażą pod nami bóg wie jak długo i usiłują podsłuchiwać. Dnieje już, pewnie nie uśniemy. Ale możemy posiedzieć i popluć im na hełmy.

Co też uczynili.

Загрузка...