ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Krotosz, namiestnik Fei Flisyon w dziedzinie księcia Evorintha, posępnie wspinał się na zbocze Jaskółczej Skały. Nogi miał odparzone od źle wyprawionych trzewików, kapicę doszczętnie pokrytą kurzem. Choć dzwony nie wybiły jeszcze południa, kamienna ulica nagrzała się od upału, rozpaliła jak patelnia. Krotosz zaś wstał przed świtem i wszystko go złościło: powolność łaziebnych, niedbałość pisarczyków, hardość Jaszczyka. Bezczelny ulicznik, sarknął w myślach, czując, jak ciężkie krople potu ściekają mu po karku. Gołodupiec, przybłęda z litości przygarnięty, już i on głowę butnie podnosi. Wszyscy oni tutaj jednacy, niczym dzieci, miejsca swojego nie znają, porządku świata nie szanują.

Pogańska kraina, barbarzyński dialekt i dzikie obyczaje.

Osiem lat wygnania, pomyślał kapłan, i wkrótce dziewiąty minie, bo w tym przeklętym przez bogów mieście ledwo słońce mocniej zaświeci, znów spada śnieg. Osiem lat wśród niewiernych z ich kiszoną kapustą, końskim łajnem na ulicach i tłustymi dziewkami o włosach ociekających łojem. Z pokrętnymi bogami, ze złym przyczajonym pod każdym kamieniem, z durnymi władcami, którzy nieustannie skaczą sobie do gardeł.

Wszakże skoro miał służyć Fei Flisyon właśnie pośrodku owej zdziczałej krainy, wypełniał swą należność jak najskrupulatniej. Krok po kroku wyrugował z miasta co większych lichwiarzy. Zanim książę Evorinth spostrzegł, co się kroi na jego oczach, Krotosz miał w kieszeni połowę dworu. Nie wyłączywszy zresztą samego księcia, który po ojcu odziedziczył nie tylko zamiłowanie do maszkar i turniejów, ale też potężne długi. Mógł co najwyżej z wysokości cytadeli podejrzliwie przypatrywać się Krotoszowi. Ten zaś dbał, by nie narazić się panu miasta, i nigdy, przenigdy nie wspominał o długach.

Kapłan niechętnie odwrócił się i spojrzał na białą, górującą nad miastem wieżę, gdzie gnieździli się kapłani Nur Nemruta. Okazywali mu szacunek – w podobny sposób obwąchują się obce psy – lecz wiedział, że skrycie gardzą nim równie dotkliwie, jak on nimi. Niezależnie od wojen czy przymierzy pomiędzy bogami, kapłani nie znosili się wzajemnie i była to część ich profesji uświęcona tradycją, jak wszystko, co trwa wieki.

Krotosz nie bywał wcześniej w wieży Śniącego, lecz znał z widzenia najwyższego kapłana, Krawęska. Był to człowiek mały, zasuszony, o niezdrowej cerze i wiecznie skrzywionej twarzy. Krotosz dałby sobie rękę uciąć, że wypadki, które zmusiły Krawęska do napisania listu do sługi Morowej Panny, zasługują na uwagę.

W sali, do której go zaprowadzono, czekali już inni goście. Zaraz przy wejściu stała postawna dziewczyna w przetykanej złotem, szafranowej telejce, kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona. Twarz miała zmęczoną, wymiętą, oczy podkrążone z niewyspania. Krotosz domyślał się, że właśnie zjechała do miasta, a podróż z Sinoborza, gdzie Tkaczka panuje, z pewnością miała niełatwą.

Kapłanka Kei Kaella rozprawiała przyciszonym głosem ze służebnikiem Mel Mianeta Od Fali. Na północy zwali go Morskim Koniem, gdyż w czas spiętrzenia wód przybiera końską postać, tratuje kopytami połacie lądu i strąca w topiel. W Krainach Wewnętrznego Morza bardzo obawiano się Mel Mianeta i wznoszono mu świątynie nie tylko na wyspach, ale i na ziemiach dobrze oddalonych od morza.

W głębi komnaty słabo połyskiwało czerwone złoto. To służka Hurk Hrovke Od Szarańczy przechadzała się nerwowo wzdłuż ścian, starając się przy tym trzymać jak najdalej od kapłanki Kei Kaella. Zwyczajem Paciornika nosiła złocistą kolczugę i krótką spódniczkę z drobnych, nachodzących na siebie blaszek, które przy każdym ruchu wydawały nieznaczny szum niczym setki drobnych owadzich skrzydełek. Ciemne włosy miała obcięte nieco powyżej ramion, usta bezczelnie wyszminkowane, a przy pasie zakrzywioną szabelkę. Obraza boska, pomyślał Krotosz, obraza boska, grzech i zdziczenie. Ale ludek Paciornika lekce sobie ważył zwyczaje innych krain, siedzieli w obwarowanych chutorach pośrodku trzęsawisk i nikt nie śmiał ich zaczepiać, tak byli bitni i popędliwi.

Sala była skąpo oświetlona, w lichtarzu stały ledwo trzy świece, a pojedyncze, owalne okienko nie wpuszczało wiele światła, toteż Krotosz z początku nie rozpoznał zakapturzonej postaci. I dopiero po dobrej chwili pojął, że do wieży Śniącego przybył sługa Bad Bidmone Od Jabłoni, zaginionej żalnickiej bogini. Ludzie rozmaicie gadali o owych kapłanach. Wielu wierzyło, że bogini odeszła z Żalników za przyczyną zaprzaństwa swoich sług; powiadano też, iż wisi nad nimi przekleństwo Zird Zekruna Od Skały.

Krotosz sam nie wiedział, co myśleć. Bogowie czasami odchodzili. Kii Krindar porzucił Kopienników, gdy zaś przed wiekami urażona Hurk Hrovke wywędrowała na północ, cały lud podążył za nią. Jednakże nawet w największym gniewie bogowie nie zwracali się przeciwko świątyni. Zakon trwał i trwały dawne prawa, nawet jeśli służebnicy szli za panem na wygnanie.

Płaszcz służebnika Bad Bidmone był zrudziały od słońca, obszarpany, buty pokryte skrzepłym szlamem. Inni kapłani starannie omijali go wzrokiem.

Z nagła wystrzelił śmiech. Gromko, bezwstydnie, pod samo sklepienie. Rozradowany kapłan Org Ondrelssena Od Lodu cisnął na progu bogaty futrzany szłyk. Przygarnął służkę Hurk Hrovke Od Szarańczy, okręcił w powietrzu, aż zafurkotały blaszki spódniczki, wycałował. Przylgnęła do niego ochoczo, widno znali się wcześniej.

Właśnie wtedy z szacownym szuraniem do sali wsunął się przełożony spichrzańskiej świątyni, Krawęsek. A za nim postępowało czterech kapłanów Zird Zekruna Od Skały, posępnych mężów o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków.

W komnacie nagle przycichło. Jedynie sługa Org Ondrelssena bez zmieszania umizgiwał się do wojowniczki z Paciornika.

– Zeszłej nocy szczuracy przeszli Modrą – oznajmił Krawęsek – i rychło wieść o pogromie dojdzie do cytadeli. Uradziliśmy, że ci, którzy niegdyś świadczyli w Spichrzy pokój pomiędzy przedksiężycowymi z Sowich Gór i ludźmi z dolin, winni znów się spotkać i wysłuchać posłannika zwierzołaków.

Krotosz uśmiechnął się nieznacznie. Widno, pomyślał, jak trwoga, to się konfratrów ochoczo wzywa na naradę, aby ludzie nie gadali, że tylko sami słudzy Nur Nemruta ze złym się pokątnie zmawiają. A tak będzie potem na kogo winę zwalić. Wina też jakby mniejsza, kiedy winnych wielu.

W tłumie podniósł się niespokojny poszum. Służka Hurk Hrovke pospiesznie przesunęła się ku grupie brunatnych sług Zird Zekruna, kapłanka Kei Kaella zaś poczęła jeszcze gorliwiej szeptać z kapłanem Morskiego Konia. Ano, pomyślał Krotosz, kiedy owce strzygą, na baranie skóra skwierczy. Niby kilka słów, a zaraz widno, kto do kogo lgnie. A może i nie, zawahał się, może to aby ócz mydlenie.

Na znak gospodarza drzwi otwarły się i dwóch młodych kapłanów wprowadziło wysłańca szczuraków. Krotosz z ciekawością wytrzeszczył oczy.

Chyłkiem, przy samej ścianie, zwierzołak wślizgnął się do komnaty. Nie sięgał Krotoszowi do ramienia, odziany w zbyt obszerną opończę, która skutecznie maskowała kształty. Słudzy bogów pierzchli mu z drogi. Szczurak wyszczerzył drobne, ostre ząbki w grymasie, który był albo szyderstwem, albo parodią uśmiechu, i stanął u boku Krawęska.

– Ykh! – chrząknął. Głos miał niski, chrapliwy, a mówienie przychodziło mu z trudem. – Ykh, ykh! Jak wspomniano, zdarzył się ów godny ubolewania incydent…

– Incydent! – syknął za plecami Krotosza wzburzony kapłan Morskiego Konia.

– A, incydent! – zwierzołak wbił w niego bezrzęse, ciemne oczka. – Głupców paru poszczuto na kmiotków, co się na naszych ziemiach lęgną.

– A jakaż to wasza ziemia? – złowieszczo jedwabistym głosem spytała kapłanka Kei Kaella. – Dwa wieki mijają, jak w tymże miejscu podpisaliście układ, że Trwoga i Modra będą granicą pomiędzy naszymi plemionami.

– Cóż są dwa wieki? – prychnął szczurak. – Ta ziemia była nasza, z woli bogów nasza, kiedyście jeszcze po jaskiniach się chowali, nasza też będzie, gdy tam powrócicie. I nie pokój myśmy podpisywali, tylko rozejm, który zerwać zawsze można – dodał wyzywająco.

– Pohamujcież się – przerwał gospodarz. – Dość wysłuchamy obelg i wyzwisk od książąt. Evorinth pierwszy będzie chciał na Sowie Góry iść. Naradzić się przystoi, czy jego gniew hamować, czy wręcz przeciwnie.

A juści, zgryźliwie pomyślał Krotosz, jako to miło gardłować, puszyć się i radzić, ale nie widzi mi się, aby książę słuchać zamierzał.

– Jak wy go hamować zamyślacie? – zaciekawił się kapłan Org Ondrelssena, z rozmarzeniem przesuwając ręką po kolecie służki Hurk Hrovke. – Toż on kniaź tutaj, włodarz. Jego ludzi w nocy pomordowano, jakże mu zemsty, wróżdy świętej zaniechać?

– Już wy się tym nie frasujcie – uśmiechnął się gospodarz. – Łacno sposób znaleźć, a księcia uspokoić. Jeśli za bardzo gardłował będzie, tedy mu przypomnim o Ergurnie Szalonym, ojcu jego, który przeciwko świątyni wichrzył, wiary i obyczaju odstąpiwszy. Pyszny był, bogom otwarcie urągał. A jak skończył? Opętanego właśni pachołkowie do nas przywiedli i jako niedźwiedziowi pierścień mu w nozdrze wraziwszy, u bramy uwiązali, innym ku przestrodze. A co do wróżdy, to rodziny pomordowanych spłacić można. Kraj nasz cieplejszy, jako widzicie, tedy obyczaje łagodniejsze – dorzucił z cieniem szyderstwa.

– I jeszcze o czymś zda się naradzić – nie ustępowała kapłanka Kei Kaella. – Rzeczone tu, że ktoś spośród nas podburzył zwierzołaków. Chciałabym tedy i tuszę, nie ja jedna, by imię zdrajcy odkryto.

– Więc go sobie sama poszukajcie, pani – zimno uciął szczurak. – Bo nam starczy, żeśmy dla zadośćuczynienia temu nędznemu traktatowi młode nasze musieli własnymi zębami przed świtem mordować – wśród kapłanów podniosła się kolejna fala szeptów, a przedksiężycowy przyglądał im się przymrużonymi złymi oczami, póki nie ucichli. – Tedy możecie powiedzieć książętom, że pomsta się dokonała. A jeśli wciąż będzie który chciał na Góry Sowie pociągnąć, to jego wola, myśmy gotowi. W wasze spory pchać się nie będziemy. Sami zdrajców pomiędzy sobą tropcie i ścigajcie, skoro wam tak pilno.

– Jeśli winni pokarani – zgrzytliwie odezwał się kapłan Zird Zekruna – poniechajmy przelewu krwi, nic jeszcze nigdy dobrego z zemsty nie przyszło. Jak radzicie, bracie – skłonił głowę ku gospodarzowi – trza zadośćuczynienie rodzinom pomordowanych zapłacić, a księcia na postronku trzymać.

– Słusznie – poparła go służka Hurk Hrovke. – Ale prędzej wy przed Nur Nemrutem przysięgnijcie, żeście prawdę rzekli i ziemie zagrabione wrócicie.

– Jeno krew kto przelaną wróci? – mruknął niechętnie kapłan Org Ondrelssena, ale pozwolił zaprowadzić się do sali, gdzie za szeregami zwierciadeł spoczywał uśpiony bóg Spichrzy.

Krotosz powlókł się na samym końcu, razem z pokornym starcem, który zarządzał szpitalem Cion Cerena. Braciszek był zgrzybiały i niezdarny, a na schodach upadłby niezawodnie, gdyby go Krotosz nie podtrzymał.

– Niech ci bogowie wynagrodzą, bracie – rzekł z prostotą. – Oczy coraz słabsze, a jeszcze dzisiaj tyle nieszczęścia na nas spadło, że ani siły, ani chęci, by na świat patrzeć.

– A cóż się zdarzyło? – spytał Krotosz.

– Opactwo nam w Górach Żmijowych zeszłej nocy spłonęło – wyjaśnił mnich. – I ludzi w nim wielka mnogość, tako współbraci naszych, jako i wędrowców.

– Srogi to traf – zgodził się Krotosz. – Ogień kto zaprószył, czy piorun ugodził?

– Skąd nam to wiedzieć? – potrząsnął głową staruszek. – Był tam jeden sługa, na umyśle słaby i on podobno miał ogień zażegnąć. Jeno skąd by podobny czyn miał się w jego głowie żaląc, nie wiadomo.

Kręte schody doprowadziły ich na samo dno wieży Nur Nemruta. Krotosz, który nigdy nie wierzył w panującą wśród kapłanów Śniącego ascezę, z drwiną uniósł brwi, spoglądając, jak jego odbicie rozpryskuje się w labiryncie kryształowych zwierciadeł. Sala była jasna, roziskrzona światłem, które zdawało się bić z głębi zwierciadeł, a stukot podkutych butów kapłanki Hurk Hrovke na posadzce z polerowanego srebra niósł się szeroko, bardzo szeroko.

Gdzieś za szpalerami zwierciadeł śnił Nur Nemrut.

Szczurak szybko złożył przysięgę oczyszczającą, a Nur Nemrut najwyraźniej nie ocknął się z drzemki, ponieważ zza lustrzanych ścian nie dobiegło ich nic prócz przyciszonego pochrapywania. Ano, zauważył zjadliwie Krotosz, prawią tutejsi kapłani, że w snach Nur Nemruta krzepną losy całego świata, że on wszelkie rzeczy zakryte widzi i osądza. Może i prawdę gadają, tyle że do czasu samo chrapanie słychać.

– Jeszcze coś innego przydałoby się usłyszeć, skorośmy się w tym miejscu zeszli – kapłanka Kei Kaella niecierpliwie stukała obcasem w – zwierciadlaną posadzkę. – Przystoi, aby się co poniektórzy z nas przysięgą z podejrzeń o uwarzenie owego nieszczęsnego incydentu oczyścili – urągliwie spojrzała ku kapłanom Zird Zekruna.

– Srogie to oskarżenie – zauważył niechętnie gospodarz. – Łacniej podejrzenia rzucać, ciężej później dobrą sławę przywracać.

– Więc nie rzucajmy i nie przywracajmy, tylko zawczasu łeb plotce ukręćmy przysięgą – rzucił kapłan Morskiego Konia.

– Nie mogę przysięgać bez zgody opata – zafrasował się stareńki kapłan Cion Cerena.

– Nikt tego od ciebie nie chce, ojcze – uśmiechnęła się pobłażliwie kapłanka Hurk Hrovke. – Ani ode mnie, bo, jak się zdaje, nasza czcigodna siostra zdołała już odnaleźć i osądzić winnych. Ale o tym chyba zapomniała, że myśmy wszyscy ślubem posłuszeństwa związani i bez porozumienia z kolegium kapłańskim żadnych przysiąg składać nam nie wolno.

– Mnie tam przysięga nie wadzi! – tubalnie zaśmiał się kapłan Org Ondrelssena. – Czy mój pan dba o Góry Sowie? Pewno o nich ani słyszał!

– I ja przysięgnę chętnie! – zapalczywie dodała kapłanka Kei Kaella – A Pani wybaczy mi, bowiem nie dla siebie, jeno dla wspólnego dobra o prawdę zabiegam!

Kapłani poczęli przekrzykiwać się, jeden przez drugiego wrzeszcząc: “Przysięgać!" “Nie przysięgać!", aż w komnacie uczynił się okrutny hałas. Zza lustrzanych ścian dobiegło zbolałe jęknięcie, a szczurak przyglądał się kłócącym z nieskrywaną uciechą. Dzikusy, po raz kolejny pomyślał Krotosz, nieokrzesane dzikusy, o godność nie dbają ani obyczajność. Jakże to tak, bez wstydu żadnego, jak przekupki na oczach złego rajcować?

Na koniec, nie uradziwszy niczego, kapłani pospiesznie rozeszli się do swoich siedzib, by, jak przypuszczał Krotosz, spisywać raporty do rodzimych świątyń.

Co uczynią ci głupcy, pomyślał z niepokojem, kiedy wybuchnie wojna, bo przecież każdy widzi, że wojna musi wybuchnąć? I co uczynią ich bogowie, gdy Zird Zekrun wyciągnie rękę po kolejne ziemie? Czy znikną, jak niegdyś zniknęła Bad Bidmone Od Jabłoni?

Stare zarzewia nowych sporów, myślał Krotosz, wspominając zranioną dumę Morskiego Konia, któremu przed laty Zird Zekrun Od Skały wydarł kawał dna morza i obrócił w ciemną pomorcką ziemię, oraz babskie kłótnie pomiędzy Zaraźnicą, Hurk Hrovke Od Szarańczy i Keą Kaella. Niech jeno zaczną, pomyślał, a rozewrze się ziemia jak stara rana i pokolenia pogrzebie, nim na nowo się zabliźni. Jak na początku dni, gdy lądy zamieniały się w popiół, a morza płonęły od gniewu bogów. Zły, zły czas, najgorszy.

Świat powoli chylił się ku zagładzie i nawet z Traganki szły zatrważające wieści. Przypomniał sobie ostatnie pismo z wielkiej świątyni i zakłuło go w piersiach. Konfratrzy pisali, że dri deonemem została niewiasta i za zgodą Fei Flisyon odpłynęła na poszukiwanie człowieka o imieniu Eweinren. Krotosz nie wątpił, że wkrótce wieść o kobiecie wędrującej z obręczą dri deonema na czole rozejdzie się szeroko, wystawiając sługi Fei Flisyon na pośmiewisko. Jakby mało było innych nieszczęść, jeszcze i dziewka, zamruczał pod nosem. Dziewka z dwoma mieczami i złym u boku.

Wreszcie w głębi ulicy Na Zboczu błysnęła mu żółta fasada kantorku. Uwiązany do mosiężnego pierścienia w murze skrzydłoń wygrzewał się leniwie. Jedwabista, błękitna sierść lśniła w słońcu, a nieco ciemniejsze, potężne skrzydła gładko przylegały do boków. Gdy cień kapłana padł na zwierzę, jego powieki uchyliły się, bursztynowe źrenice zabłysły i zgasły obojętnie. Krotosz zajrzał do środka, spodziewając się znaleźć jakiegoś wielmożę, ale poprzez skłębiony tłum zobaczył jedynie, że Jaszczyk zniknął, interes samopas zostawiwszy. Kapłan zacisnął zęby, postanawiając przy najbliższej okazji porządnie natrzeć mu uszu.

Ledwo otworzył drzwi, posługaczka wyjrzała z kuchni, jak zwykle niedomyta i jak zwykle podpita winem, które bezczelnie kradła mu z kredensu. Była to niewiasta słusznego wzrostu, czerwona i opuchnięta na twarzy. Jej bracia służyli w książęcych drabach. Razu jednego Kro tosz wrócił dobrze po zmroku i od progu uderzył go w nozdrza ciężki odór baraniny duszonej z czosnkiem. Zamierzając porządnie babę złajać, zszedł do kuchni. Czterech wielkich czarnobrodych zbirów poderwało się na jego widok od stołu, zaś posługaczka podetknęła mu pod nos garniec miejscowego kwaśnego piwa. Nie pamiętał, co się zdarzyło owego wieczoru, ale nad ranem obudził się przy palenisku, z nogami w popielniku i szatą powalaną na wpół przetrawioną baraniną. Odtąd nie miewał zatargów ze strażą miejską i choć po trochu bał się posługaczki, nie śmiał jej odprawić.

– Jaszczyk czeka was na wykuszu – powiedziała, podpierając się pod boki. – I pannica jakaś, co ją sobie przyprowadził – dodała cierpko.

– I wyście na to zezwolili? – spytał z niedowierzaniem. – Byle przybłędę do domu wpuściliście?

– Ja tam nic nie wiem! – oburzyła się posługaczka. – Ja prosta kobieta jestem. Drzwi sami otwarli, toż im wejść bronić nie będę. Sok rozkazali podać, to podałam. A skąd mnie wiedzieć, komu wejść bronicie?

No, dosyć, zdecydował Krotosz, przebrała się miarka pobłażliwości. Wybiegł na wykusz, zamierzając niezwłocznie wykląć marnotrawnego syna i wypędzić go precz na zawsze. Lecz to, co ujrzał, sprawiło, że musiał oburącz uchwycić się oplecionej różanymi pnączami kolumienki.

Odziana w biel niewiasta omiotła go spojrzeniem. Jej oczy były zielone pod obręczą dri deonema. Jaszczyk zaś, widać zwietrzywszy, na co się święci, skurczył się w sobie i przygarbił. Położył na stole rozpieczętowane pismo z Traganki i usiłował wymknąć się ukradkiem.

– A ty gdzie? – ostro zagadnął go kapłan. – Dokąd ci tak spieszno?

– Idź – rzuciła cicho zielonooka. Chłopak zawahał się nieznacznie, skulił jeszcze bardziej i uciekł.

Krotosz widział wielu dri deonemów, bo też żaden dłużej niż parę lat na stolicy Fei Flisyon nie wytrwał. Niektórych pamiętał lepiej. Białowłosego pirata, który przechwalał się, że własnymi rękami wypatroszył władcę Żalników. Skalmierskiego księcia, o którym powiadano, że ułożył się po cichu z buntownikami i wydał im ojca dzisiejszego pana półwyspu. Potężnego zbója grasującego niegdyś w Łysogórach. Miał on zwyczaj przyginać czubki dwóch młodych gibkich sosen i przywiązywać do nich podróżnych, aż drzewa, rozprostowując się, rozdzierały ich na strzępy.

Zielonooka dziewczyna w długiej płóciennej sukni w milczeniu obrywała liście pnącej róży. Jej twarz była blada, czysta i bardzo spokojna, i nie wiedział, jakimi słowami ją przywitać. W liście z Traganki napisano mu, że wędruje z jadziołkiem i nosi dwa miecze. Przypuszczał więc, że będzie podobna do servenedyjskich wojowniczek o twarzach pokrytych splotami tatuaży, dzikich i niepojętych, bardziej zwierząt niż ludzi.

Nic nie przygotowało go na podobne spotkanie.

– Wyświadczcie mi łaskę – odezwała się pierwsza – i wyślijcie zaufanego do gospody Pod Wesołym Turem, zostawiłam tam towarzyszy. I lepiej – dodała – niech nikt nie zobaczy, jak wchodzą do waszego domu.

– To wolne miasto – ocknął się Krotosz. – Nikt krzywdy ani wam, ani waszym towarzyszom nie uczyni, żadne tajemnice czy skradania niepotrzebne. Nie kochają nas tutaj, nie bardziej niźli w innych miastach niewiernych. Ale w biały dzień po ulicach chadzamy spokojnie.

– Jak wolicie – odparła bez zmieszania. – Tyle tylko, że to wiedźma i Twardokęsek, zbój z Przełęczy Zdechłej Krowy, możeście o nim słyszeli, sławny tu niegdyś bywał. A i to jeszcze – ciągnęła, przypatrując się bacznie pobladłemu nagle Krotoszowi – na uwadze miejcie, żeśmy z Gór Żmijowych w nocy zeszli.

– Bogowie! – wyszeptał zdrętwiałymi wargami.

– Nic od was nie chcę ponad to, co mi na Tragance obiecano – pokazała na rozpieczętowane pismo. – A co wam się zda stosowne, wiernie opiszcie. Tam wieści czekają, a mnie za jedno.

Przez chwilę bezmyślnie obracał list w palcach, a potem przebiegł pismo wzrokiem: “Żagiew, od której wielu może zgorzeć… ogień wędrujący przez krainy niewiernych… strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie…" i przeraził się, że oto przestrogi poczęły się wypełniać.

– Lepiej się wam w takiej kompanii nie pokazywać – rzekł niespokojnie. – A zwłaszcza nie po tym, jak zwierzołacy popod samą Spichrza miasteczka dwa wymordowali. Ludzie tu zapalczywi, nieobyczajni. Pewno już po placach powroźnicy wiedźm wypatrują. Jeszcze im się uroi, żeście ze złym w zmowie. Po prawdzie to zdałoby się wam jak najszybciej ze Spichrzy wyjechać.

– Rychło – uśmiechnęła się. – Rychło się mnie pozbędziecie. Przeczekać tylko chcę, póki wasz pacholik nie wróci.

Bogowie wiedzą, pomyślał ze strachem Krotosz, co ona temu postrzeleńcowi, Jaszczykowi, do głowy nakładła, bo przecież jakby mu kto soli na ogon nasypał, pognał do miasta. I niech no się tylko wyda, że tu wiedźmę przechowuję, jak wesz mnie ogniem umorzą.

– Nie obawiajcie się, wiedźma wywarem z szaleju i biełunki napojona i zmordowana – dziewczyna jakby odgadła jego zmartwienie. – A jeśli Jaszczyka ktoś przed księciem o zmowę ze złym oskarży, to się go wyprzyjcie i złodziejem okrzyczcie, bo złoto będzie miał wasze po kieszeniach.

Krotosz ledwo powstrzymał jęk boleści. Toż łajdak, niecnota, pomyślał gorzko, bez wielkiego zachodu go nakłoniła, żeby otworzył skarbczyk. Przygarnie człek takiego, w uczciwości, jak własnego chowa… Wszystko nic to. Starczy, by dziewka kuprem zakręciła.

– Ludzi tutaj nie znacie – pot mu spływał po karku grubymi kroplami. – Skoro się nadarzy sposobność zarazem i nas z miasta wygnać, i wzburzonemu motłochowi zdrajcę podsunąć, co się ze szczurakami cichaczem zmawiał, książę Evorinth skwapliwie dwa ptaszki za jednym zamachem ustrzeli. Nie, chłopaka tak długo małodobry szczypcami szarpać będzie, aż wszystko im wyśpiewa. I to, co widział, i to, co jako żywo nigdy na świecie nie bywało. Czym wyście mu w głowie zamieszali, że tak do reszty zgłupiał?

– A jaka to sztuka gołowąsowi rozum pomącić? – spytała oschle. – Jeśli on wam drogi, to go ze Spichrzy co prędzej wyprawcie, ja czasu na miłosierdzie nie mam. Znużonam – dodała – a w gospodzie tyle tylko, że kurz zmyć z siebie zdążyłam. Każcie kąpiel przygotować. Niech sługa wasza myśli, że dziewkę wszeteczną wam Jaszczyk sprowadził.

Krotosz posiniał. Nie było mu tajne, że w Spichrzy powszechnie łaźnie za zamtuzy służyły i miejsca sekretnych schadzek. Co urodziwsze z łaziebniczek często po domach mieszczan nawiedzały i nikt się temu nie dziwował. Czasami tylko książę pan edykty wydawał, solennie przykazując, by niewiasty łatwej sławy suknię żółtymi pasami zdobiły. Z czego się wielce naigrywano, a hultajstwo lektyki książęcych dworek podobnymi pasami przystrajało. Najbardziej pani Jasenki.

– Lepiej, żeby ludzie sprośne gadki powtarzali – uśmiechnęła się krzywo – niż żeby was przed murami książę Evorinth na pal wbić kazał. Słudze zapłaćcie, żeby gębę trzymała zawartą, to żadne w niej podejrzenie nie postanie. W łaźni swobodniej porozprawiamy. No, idźcie – niemal wypchnęła go za drzwi. – Tylko wiedźmy i Twardokęska, Derkaczem się teraz zwie, nie zapomnijcie sprowadzić. Powiedzcie, że posyła was Szarka.

Nie wiedzieć czemu, Krotosz był pewien, że dziewczyna nie ustąpi. Zeźlony kazał przywołać Łyczka. Chłopiec jak zwykle był umorusany i Krotosz widział, że tylko czeka, by coś zwędzić.

– Pobiegniesz go gospody Pod Wesołym Turem – przykazał. – Najdziesz człeka o imieniu Derkacz i tu go przywiedziesz. Będzie przy nim niewiasta, trochę na umyśle słaba. Ją też przyprowadzić należy. A jakby się zapierali, tedy powiedz, że pani Szarka cię posyła. A prędzej – dodał w nagłym przebłysku – dokładnie się o nich u karczmarza rozpytaj, kto oni i skąd przychodzą. Dług spory będą owej pani Szarce własnym majątkiem świadczyć, tedy trzeba się dokładnie wywiedzieć, czy to ludzie stateczne, a nie, uchowaj bogini, jakieś powsinogi.

– Gospoda Pod Wesołym Turem, Derkacz, pani Szarka – raźno powtórzył chłopak i wybiegł, chwytając w locie miedziaka.

Ze służebną nie poszło Krotoszowi równie łatwo. Słysząc, że dwie kadzie w łaźnie trzeba przygotować, kobiecina podparła się pod boki i zarechotała:

– A, to taką pannicę Jaszczyk wam sprowadził! Tak mi się coś zawżdy widziało, że jakeście do miasta latali, to nie po to jeno, aby pergaminy pisać. Niech co chcą po kramach gadają, ja swoje wiem. Chłop to jest chłop, choćby i nie nasz, nie tutejszy, i swego użyć musi. I po co to było kręcić, w żałobne szatki dziewkę odziewać? Czy to ja głupia jestem? – zaśmiała się rubasznie i klepnęła Krotosza po plecach.

Kapłan zmełł w zębach przekleństwo. Trzeba będzie babę odprawić, w domu jej nie ścierpię, zdecydował ze złością i poczłapał do alkierza w głębi domostwa, gdzie miał schowane najcenniejsze listy i kwity zastawne. Obawiał się bowiem, czy aby zielonooka dziewczyna tak dalece Jaszczykowi we łbie nie zabełtała, że i te jakimś sposobem zdołał wykraść. Pieniądza, myślał, dużo w kapocie Jaszczyk wynieść nie mógł, ale z listami inna sprawa zgoła. Toż jak by się one jawnie okazały, na samo dno wieży książę by mnie wtrącił.

Jednakże leżały spokojnie w żelaznej skrzyni. Ledwo zamki na powrót zamykał, dobiegły go nawoływania posługaczki. Baba czaiła się u podnóża schodów, ciężko oparta się o ścianę pomiędzy dwoma drewnianymi cebrzykami.

– Skoro kąpiel gotowa – powiedział szybko – tedy nie będę was dziś więcej potrzebować. A to – wcisnął jej w garść kilka monet – żebyście się przed snem czym rozgrzać mieli.

– Teraz to prawie jak jeden z naszych gadacie – rozpromieniła się. – Zawżdy mówię, że trza się co wieczór gorzałeczką z lekka zaprawić. Od tego i rozum jaśniejszy, i choróbsko się żadne człeka nie czepi. Ale, myślę sobie, wam podpalanka dziś potrzebna nie będzie – zarechotała na pożegnanie.

Przez chwilę słyszał, jak człapie po schodach, cebrzyki obijały się z głuchym dźwiękiem po ścianach. Gdy wreszcie upewnił się, że odeszła na dobre, wślizgnął się do łaźni.

Zanurzona po szyję w parującej wodzie Szarka wskazała sąsiednią kadź.

– Wchodźcież – zachęciła, rzucając mu świeżo wyparzone winniki.

– Zda się, że dość już tej maskarady – rozłożył na zydlach wykrochmalone płócienne prześcieradła. – I tak służka niechybnie po mieście rozniesie, że dziewki po kryjomu sprowadzam.

– Nie po to się rozdziałam – odparła – żeby teraz ktoś zobaczył, jak się na mnie z drugiego krańca komnaty z rozdziawioną gębą gapicie. A balię jeszcze bliżej podsuńcie, żebyśmy nie musieli do siebie krzyczeć. Skąd o szczurakach wiecie? – podała mu mydło. Białe ramię łysnęło spod wody, odsłaniając zarys obojczyka.

Pospiesznie odwrócił oczy i zaczął opowiadać jej o naradzie w świątyni Nur Nemruta. Słuchała w rozchylonymi ustami. Strużki wody ściekały po jej policzkach.

– Kto ich mógł podburzyć? – spytała na koniec. – Któryś z ludzi Evorintha?

– Żaden by się nie poważył przedksiężycowych w doliny ściągać – potrząsnął głową. – Za dobrze pamiętają, co się tu kiedyś działo, nim jeszcze pokój nastał. Nie, nie na dworaków Evorintha głowę taki spisek. Tu wyżej zdrajcy szukać trzeba.

– Jak wysoko?

– Bardzo wysoko – odparł szeptem, a ona nie naciskała więcej. Przygryzła w zębach kosmyk mokrych włosów i powiedziała:

– W gospodzie nas nocką zaszli. Mrowie takie, że gdyby ich wiedźma ogniem nie wygubiła, ani kosteczka by nie została na ślad, żeśmy tamtędy szli.

W lot zrozumiał, co chciała mu podsunąć.

– Nie wy jedni tą drogą szliście – sprzeciwił się.

– Prawda – przyznała – nie ja jedna.

Łuczywo zasyczało przeciągle. Słaby ogienek dopalał się jeszcze przez chwilę, a potem zgasł. Onegdaj baba pochodnie kupować poszła, przypomniał sobie Krotosz, i już na schodach ciemno, a w piwnicy jeno dwie żagwie. Znów mnie zdzira okradła.

– Opowiedzcie mi – poprosiła szeptem, woda w jej kadzi chlupotała z cicha – o Annyonne. Aż wzdrygnął się ze wstrętu.

– O tym nie tylko mówić, ale i myśleć się nie godzi – warknął przez zaciśnięte zęby. – A gdyby i na to przyszło, to podobna wiedza tylko wielkiemu kapłanowi przystoi.

– Posłańca na Tragankę z zapytaniem słać radzicie, kiedy mnie tu zaszlachtować jeszcze dziś mogą? – spytała zgryźliwie. – Zaiste, piękna to pomoc i piękna porada. Póki życia się wam nie wypłacę.

Z dala coś załomotało donośnie i Krotosz poderwał się z kadzi. Chciał chłopaka na schodach przydybać, ale ledwo zdążył się okręcić prześcieradłem i wsunąć chodaki. Zziajany Łyczko wpadł do łaźni, poślizgnął się na wilgotnej posadzce i omal nie przewrócił u stóp kapłana.

– No, gdzie tak bez opamiętania bieżysz? – przytrzymał go Krotosz.

– Bo wy, panie, jeszcze nic nie wiecie, jakie nieszczęście na nas przyszło – wykrztusił chłopak. – Szczuracy nocką z gór zeszli, ni żywa dusza się przy gościńcu za Modrą nie ostała. A teraz pono z wielką siłą na nas ciągną. Tylko patrzeć, aż nasz dobry pan Evorinth wsiadanego odtrąbić każe, bo zaciekłość w ludziskach taka, że sami się rwą na Góry Sowie. Co przedniejsi mieszczany z ratusza do cytadeli posłali, żeby książę nie zwlekając, zbrojnych ściągał. Miasto też dwie chorągwie opłaci. A pan Wiórkowy, ten, co ma dwie kamienice na samym rynku, sam z siebie milicję zbroić zaczął. Córkę mu pono jedynaczkę plugawi zadusili i dziecko przy niej maleńkie.

– Wszystko to pięknie – przerwał Krotosz – aleś ty miał ludzi z gospody sprowadzić, a nie po targowisku plotki zbierać.

– To ja właśnie o tym – urażonym głosem odparł Łyczko. – Jak kazaliście, prosto Pod Wesołego Tura pognałem. Derkacza nijakiego nie było, tylko książęcych pachołków co niemiara. Wiedźmę tam rozpoznali i to się też jasno okazało, że ona ze zwierzołakami w zmowie ludzi gubiła.

– Jakżeż ją rozpoznali, skoro się tam ni żywa dusza nie uchowała? – złośliwie zagadnął kapłan.

– Bo po wiedźmie jak po kleszczu, zawsze poznać można, kiedy się krwi opije – objaśnił z przejęciem chłopak. – Ta niemało widać pobroiła, bo trzech ją pachołków z gospody wynosić musiało, taka jeszcze była tą krwią nabrzmiała i spuchła. A jedna niewiasta z książęcymi przyszła, co pono wszystko widziała i zaświadczyć może, że wiedźma i jej zausznik, bo był tam przy niej chłop, wielki i na gębie czarny, pewnikiem nie z ludzkiego nasienia, tych ludzi mordowali. Ciżba wielka jeszcze była, pachołkowie gości przepytywali, alem ja Lipnika wypatrzył, co w stajniach służy – dodał z dumą. – I ten mi rzekł, że ludzi tyle na święto do miasta zeszło, że gospoda po brzegi wypchana. Lite dwa grosze tam teraz płacą za byle kęsek słomy we wspólnej izbie, na klepisku. O Derkaczu nic nie słyszał.

Z nagła Szarka wyłoniła się z mrocznej głębi łaźni. Bosonoga, samym tylko prześcieradłem owinięta, z mokrymi splotami włosów na plecach. Łyczko wytrzeszczył ślepia.

– Przypomnij sobie – przyklękła przy chłopcu i położyła mu dłonie na ramionach – kto zacz ta niewiasta, która pachołków książęcych sprowadziła.

– A skąd mnie wiedzieć? – chłopiec gapił się na nią ź przestrachem, jak na zjawę. – Dużo się tam o nią rozchodziło, bo w zamieszaniu jakoś odkręciła się i zniknęła. Jedni powiadają, że ze strachu, by jej nie zauroczyła, a drudzy mówią, że i ona sama wiedźma.

– Nic się nie bój – Szarka odgarnęła mu z oczu płowe skołtunione włosy – tylko całą prawdę mów. Jakbyś przed samym księciem panem stał.

– Wyście od naszego pana Evorintha? – jeszcze bardziej przestraszył się Łyczko.

– Od niego samego, Jasenka mnie wołają – odparła miękko.

Krotosz ledwo co powstrzymał jęk, słysząc, jak Szarka podszywa się pod wszechwładną faworytę. Lecz na brudnym obliczu Łyczka pojawił się wątły przebłysk zrozumienia.

– Cytadela gości pełna. Księżniczka pomiędzy nimi z Żalników i Zird Zekruna Od Skały kapłanów przy niej gromada – łagodnie tłumaczyła Szarka. – Zaszczyt to wielki i honor niemały, lecz lęka się pan nasz dobry, aby kto w tym zamęcie bezeceństwa jakiegoś nie uczynił. Może być, że tamta niewiasta zacna, która ją książęcym wskazała, i o innych sprawach wiadomość mieć będzie.

– Lipnik ją widział – powiedział Łyczko. – Niecałkiem stara jeszcze białogłowa, mówił, ale brudna i obdarta, jak żebraczka, i wielce przerażona. Nie dziwota też, że uciekła, bo jak ją wiedźma ujrzała, strasznie krzyczeć zaczęła i wygrażać.

– Dużo krzyczała?

– Jako to u wiedźm we zwyczaju – odparł skwapliwie. – Kto by ją wyrozumiał? Kiedy zobaczyła tamtą drugą niewiastę, to aż się ludzie przelękli, że mimo pachołków do niej przyskoczy. I to jeszcze tamtej przepowiadała, że znamię śmierci na jej czole widzi, że z psami pospółek, choć gorzej niż pies zdychać będzie, i że z psami jej ścierwo rzeką popłynie. Potem nic już wiedźma nie krzyczała – dokończył pod ponaglającym spojrzeniem Szarki – bo jej jeden pachołek, bardziej widać od innych krewki, w gębę pięścią przyłożył, zęba wybiwszy. A niewiasta zniknęła. Kapłanów tam było z tuzin i oni się tym zniknięciem wielce zeźlili.

– Dobry z ciebie chłopiec – dziewczyna podniosła się z klęczek – i niechybnie księciu powiem, jakoś nam pomógł.

– Ja bym jeszcze nie tak się księciu przysłużył – rzekł zapalczywie chłopiec. – A o was ani słowem nie wspomnę, choćby mnie szczypcami rwać mieli – zarzekł się w drzwiach.


* * *

– Powroźnicy bez zwłoki posłali do świątyni – wyjaśnił Mroczek. – Zważ, Twardokęsek, nie prosili o radę księcia jaśnie pana, choć niby jemu służyć mają, ale kapłanów Śniącego. I w sam czas, bośmy właśnie z Ciecierką do Spichrzy zjechali. Prosto do kąciny Zird Zekruna, co popod samymi murami miejskimi postawiona. Anim wytchnąć zdołał, jak nas do twojej gospody powlekli. Dobrze, że po ziołach, które mi u szczuraków na ranę kładli, nieco mi we łbie pojaśniało. Choć i tak zesłabłem okrutnie.

– Czerwone skalmierskie na upływ krwi najlepsze – poradził mu zbójca. – Nie ten cienkusz, co się nim raczymy. I oczywista nie jeden bukłak.

– Jest i czerwone skalmierskie – Mroczek wyciągnął z sakwy opleciony wikliną gąsiorek. – Nie wiedzieć, czyli z niego jakowy pożytek na upływ krwi, ale że twoje ulubione, tegom pewien. Twoje zdrowie, Twardokęsek – łyknął i usłużnie przystawił zbójcy gąsior do gęby, bowiem wraz z upływem trunku wpadał w coraz serdeczniejszy nastrój. – Jakbyś ty mnie wczora lepiej sztyletem zmacał, pewnie byś ninie moje pogrzebowe pił, ale ja ci to z serca wybaczam – i na potwierdzenie owych słów zatoczył ramieniem szeroki łuk, zachlapawszy winem i siebie, i zbójcę. – Dobry byłeś herszt, Twardokęsek, najlepszy. Złości do ciebie nie będę chować. Ja zawdy byłem za tobą.

Twardokęsek chrząknął nieznacznie. Znakomicie pamiętał, jak Mroczek buntował przeciwko niemu kamratów, ale rozmarzony trunkiem handlarz bławatny coraz serdeczniej wspominał dawne czasy, bełkotliwie nucił jakieś sprośne przyśpiewki z Przełęczy Zdechłej Krowy, a na koniec zaczai się zwierzać zbójcy ze swych nieszczęść.

– Jakem ja ciebie w onej gospodzie wedle wiedźmy zoczył, a zrazu cię rozpoznałem, boś bardzo chwacko przeciw książęcym pachołkom stawał, to już wiedziałem, że my oba w gówno po uszy wpadli. Bo i ja u tych pomorckich zatraceńców jako w niewoli. Ale uradowali się niezmiernie, kiedy rzekłem im, żeśmy pospołu na Przełęczy Zdechłej Krowy zbójowali. I zaraz mnie wypytywać poczęli, ktoś ty i jakim sposobem do tej ryżej dziewki przystałeś. A Ciecierka, żeby go zaraza wydusiła – splunął przez ramię – zaczął wrzeszczeć, żem zdrajca i żeby mi szyję urzezać.

– Kurwi syn – zgodził się zbójca.

– Szczęściem niewielkie ma wśród tutejszych poważanie. Niby do Zird Zekruna przystał i cierpieć go muszą, ale coś niechętnie na niego patrzą.

– Kto jednego pana porzucił, ten i drugiemu wiary nie dochowa – sentencjonalnie rzekł Twardokęsek. – Toż on zwyczajny odstępca. Zaprzaniec.

– Gorzej – oznajmiła przywiązana do ławy tortur wiedźma. – Jego teraz Zird Zekrun jak wosk może w palcach urabiać. Przecież on opętany.

Twardokęsek rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale trunek najwidoczniej zdążył Mroczka udobruchać, bo tylko wzruszył ramionami i spytał łaskawie:

– Czego?

– Ciecierkę Zird Zekrun opętał – powtórzyła niebieskooka niewiastka. – Toż widać. Baczcie, by się i wam nie przytrafiło.

– Jakże to? – zaniepokoił się Mroczek.

– Dość, by was który z kapłanów piętnem skalnych robaków naznaczył – wyjaśniła. – Ale najgorsza, że kiedy na nic więcej się bogowi nie nadacie, wtedy was owe skalne robaki ze szczętem zeżrą. Ani garsteczka ścierwa się nie ostanie. I bardzo dobrze – dokończyła zajadle. Mroczek wytrzeszczył oczy.


* * *

Szarka z roztargnieniem przeczesywała mokre włosy. Sztywne, wykrochmalone prześcieradło Krotosza miękło już na niej od wilgoci i układało się w coraz łagodniejsze fałdy.

– Jasenka? – rzucił z przekąsem. – O głowę od was ona mniejsza, na gębie smagława i włosy też ma ciemniejsze. Przy tym, cóż ona by u mnie w łaźni robiła ni giezłem nie okryta?

– Co niby miałam powiedzieć? Że wiedzieć chcę, kto mi wiedźmę zmarnował? Że mnie teraz sposobu trzeba, by ją z cytadeli dobyć? Dla chłopaka wyście wielki świat, we wszystko uwierzy, bez różnicy.

Teraz dopiero Krotosz przeraził się na dobre. Niech no tylko wyjdzie na jaw, pomyślał, żeśmy wiedźmę uwolnili z wieży, a żadne z nas głowy na Tragankę nie uniesie.

Szarka ze zmarszczonymi brwiami skubała skraj prześcieradła. Włosy na jej skroniach przeschły i poczynały skręcać się w drobne pierścienie.

– Spichrza nie Targanka. Tu niewiernym schlebiać trzeba a nisko się kłaniać – ostrzegł ją. – Jeśli nie z roztropności, tedy z szacunku dla Fei Flisyon wiedźmę własnemu losowi zostawcie. Pomóc jej nie zdołacie, tylko i nas, i siebie zgubicie.

– Wy jak dziecko – uśmiechnęła się krzywo. – Czy nie widzicie, że ktoś na moje życie nastaje? Że nie bez przyczyny trud sobie zadał spośród wszystkich, co do miasta ściągnęli, wiedźmę jedną wyłuskać?

– Mogło się przytrafić, że ją kto rozpoznał – sprzeciwił się Krotosz.

– Nie mogło. Samiście rzekli, nikt z miasteczek nie uszedł. Nikt więc wiedźmy nie widział, jak ze zwierzołakami wespół ludzi mordowała. Nie, jedna tylko niewiasta wydać nas mogła – jej oczy błysnęły w półmroku. – I jak ją odnajdę, to mi się ze wszystkiego skrupulatnie wytłumaczy.

Nieprzyjemny dreszcz przeszedł Krotoszowi po krzyżu.

– Może się wam o uszy obiło – ciągnęła – czy tu gdzie jakiegoś Psiego Źródła nie znają? Albo Psiego Strumyka, albo jakiegoś innego miejsca, gdzie by i psy, i woda była?

– Wy naprawdę wiedźmich bredni słuchać zamierzacie? – Krotosz w osłupieniu wyłamywał palce. – Wżdy wiedźma głupia, sama nie wie, co gada.

– Was wierzyć nie zmuszam. Ale pomyślcie, ilu takich mądrych i przemyślnych niedowiarków szczuracy zagryźli tejże nocy, gdy nas wiedźma z opresji wywiodła. Miałam spokojnie na Jaszczyka poczekać, ale teraz widzę, że co prędzej trzeba mi ruszać. Bo kiedy wiedźmę w wieży trzymają, to i o mnie wiadomość szybko mieć będą. Chciałam do was niepostrzeżenie przybyć. W przebraniu. Ale teraz nie czas kryć się i w maskarady bawić. Juki mi od skrzydłonia przynieście.

– I co? – spytał z przekąsem. – Na ulicę wyjdziecie, przeciwko księciu ludzi burzyć? Czy samopas Wiedźmiej Wieży dobywać będziecie?

Zimne, zielone oczy zabłysły i Krotosz pospiesznie zaprzestał kpin. Pamiętał, jak na Tragance, wiele lat temu, dri deoneme ni z tego ni z owego wpadł w szał. Zanim niewolnicy zdołali go powstrzymać, wyrżnął na oślep dobry tuzin błagalników bogini.

Skrzydłoń wciąż drzemał na słońcu. Gromadka gapiów przyglądała mu się ciekawie z drugiej strony ulicy. Mógłby kark skręcić jednym uderzeniem skrzydeł, pomyślał Krotosz, z trwogą dotykając grzbietu zwierzęcia. Skrzydłoń zaświergolił, odsłaniając rzędy ostrych zębów, bursztynowe ślepia spoglądały na Krotosza poprzez długie rzęsy. Kapłan szybko cofnął rękę.

Toboły Szarki były zadziwiająco ciężkie, lecz nim zdołał o cokolwiek spytać, dziewczyna wydarła mu je z rąk i zniknęła za parawanem.

Kiedy wychynęła z powrotem, odziana była prawie jak jedna z najemniczek, co się ostatnimi czasy ze wszech stron zbiegały do Spichrzy, zwabione wieściami o rychłej wojnie. Wdziała na grzbiet coś niby nabijaną ćwiekami tunikę, brudną i osmaloną, aż strach brał. Nosiła też dwa zakrzywione miecze w czarnych pochwach, podobne owym szabelkom, w których Servenedyjki się lubują, choć bardziej okazałe. Nogi miała w wąskich, skórzanych nogawicach, biodra ledwo przesłonięte postrzępioną spódniczką. Południowym zwyczajem, powieki barwiczką umalowała, a omotana na szyi chustka kłuła oczy czystym szkarłatem.

– Ujdzie – pochyliła się, zatykając sztylet za cholewę buta. – Dosyć się tu najemniczek kręci. Skrzydłonia w ogrodach u was wolno puszczę. Róże pewnie ucierpią, ale zwierz bezpieczniejszy będzie, niżby miał na gościńcu czekać.

– Co dalej zamierzacie? – spytał z niepokojem.

– Przejdę się zaułkami – jej misterne, srebrne kolczyki pobrzękiwały przy każdym słowie. – W jakiejś karczmie o to psie miejsce rozpytam. Wierzę, że wiedźmy na stos na gwałt nie powleką, że ją pierwej badać będą i żywą jeszcze zastanę.

– Toć nie licuje, sami pojmujecie, że nie licuje! – zaperzył się Krotosz. – Jakże to? Obręcz dri deonema nosicie! Warn nie uchodzi jak jakiej kortezance po gospodach się włóczyć! Was pokornie u bram winni witać, nisko się kłaniać a po szkarłatnym suknie do księcia na zamek prowadzić!

– Kuszące! – zaśmiała się – Ale ja już po szkarłatnym suknie chadzałam, mierna rozkosz. Księcia Evorintha też nie ciekawam. A tak, może co przydatnego usłyszę, nie uwierzylibyście, ile ludzie po gospodach gadają. Czy wy mnie za głupią macie? – podjęła zmienionym głosem. – Czy też chcecie, żebym po tym czerwonym suknie prosto w kleszcze wlazła? Myślicie, że poślecie potem na Tragankę pisanie, że głupia była dziewka, usiekli ją, łatwo przeboleć? A wam, myślicie, ze wszystkim darują, po tym krasnym suknie do bram powiodą i na Tragankę wyprawią? Z obręczą dri deonema w garści? Tedy głupiście – hardo zadarła brodę. – I z gruntu nieprzydatni.

Ma rację, pomyślał niechętnie Krotosz, ma rację niezawodnie. Na Tragance mnie nie o wiedźmę i zbójcę rozpytywać będą, jeno czemu dziewka samopas w miasto poszła.

– Lepiej wam Psi Wykrot pokażę – zdecydował z ociąganiem – skoro was od tego odwieść nie potrafię. Ruczaj tam płynie, brudy ludzie do niego z całego miasta znoszą, odkąd zaraza porządnie miasto przetrzebiła i książę pod grzywną zakazał nieczystości na ulice wywalać. Psów się zdziczałych gromada zawdy przy nich kręci. Plugawe jest miejsce, ale jak was to ma uszczęśliwić, tedy chodźmy. Choć nic z tego wiedźmiego gadania nie przyjdzie – zastrzegł się.

Poprowadził ją rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały. Dziewczyna śmiało strzelała oczami, bezwstydnie, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano prawie jednakie, trzypiętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału na głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryli ścian białą, marmurową kostką, ciężko byłoby rozpoznać, który dom zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się biedota gnieździ. Rozmaite były tylko drzwi, czy raczej bramy wielkie pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali. Im kto znaczniejszy, tym brama ozdobniejsza, niektórzy całą niemal historię Spichrzy mieli na niej przedstawioną, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak schodzili niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nieczystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim pożarze i gdzieniegdzie wciąż pozostały stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spod krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się niskie, byle jak sklecone chaty. Mieszkały w nich servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej: jak zwykle, stroniły od ludzi Spichrzy.

Minęli niską szopę, z wyglądu drewutnię, dziwacznie przystrojoną obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami i nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie resztki wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, widać partacka to była jatka, ale też nie spodziewał się, by szlachetny cech rzeźników, który wszak w dostatki opływał i niezgorzej samym starostą kręcił, przyznał się do tego obejścia.

– Darz bóg, siostro – zarechotał zza uchylonych drzwi łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

– I wam niech się dzionek darzy – otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko mija. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – wykrzywiła się cierpko. – Zajęcie do rąk samo się pcha na gościńcu.

Minęli Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed koślawym budynkiem, siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku. Szli ścieżką pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. Na dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę. Powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na grzbiecie psa.

Zwierzę popatrzyło na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią nogę, pokuśtykało w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, gdy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.

Pies zamarł, podkurczywszy zranioną nogę.

Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.

– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos – wiedziałam…

– Morwa? – Szarka zaczęła odsuwać powalane mułem szmaty. – Co z tobą, Morwa?

– Zostaw… – poprosiła tamta. – Wiedźma… wiedziałam…

– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego wydałaś wiedźmę?

Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.

– Piętno… – wyjęczała Morwa z wysiłkiem – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – odpowiadała z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.

– Kto cię dotknął?

– Piętno… kapłani… boli… tak strasznie boli… – jej głos przeszedł w rzężenie.

Szarka zawahała się nieznacznie i ściągnęła sztyletem szmaty.

Prawą połowę twarzy kobiety pokrywała falująca, oblepiona krwią i śluzem gęstwa brunatnych robaków. Głos dobywał się z bezkształtnej, krwawiącej jamy. Długie, obłe larwy drążyły ścieżki pod skórą szyi.

– Pomóż… – westchnęła tamta niemal niedosłyszalnie. – Pomóż…

Krotosz opadł na kolana i zwymiotował wprost do strumienia. Kiedy się odwrócił, dziewczyna czyściła sztylet o brzeg kubraka. Skalne robaki wciąż ryły w ścierwie kobiety.

Szarka przysiadła na krawędzi skarpy. Smukła błękitna ważka wisiała na wprost jej twarzy.

Daleko ponad ich głowami słońce opadało w czerwonej łunie na wysokie baszty cytadeli księcia Evorintha.

– Teraz mi wierzycie? – spytała Szarka.

– Toż to skalne robaki, klątwa Zird Zekruna – wyrzucił z siebie kapłan. – Co wyście uczynili, że prześladują was kapłani z Pomortu?

– Wędrowaliśmy przez Góry Żmijowe – odparła, nadal przyglądając się brunatnym larwom. – Opat klasztoru Cion Cerena próbował nas spalić. Wiedźmę, nie mnie – poprawiła się. – Ja wykrwawiłam się prawie na śmierć.

Coś się zdarzyło w tamtą noc. Opat uciekł z brunatnym znamieniem na czole, a jego następca przekazał mi słowa Cion Cerena. O Annyonne.

– Przestańcież powtarzać to przeklęte miano! – wybuchnął Krotosz. – Nie ma opactwa Cion Cerena w Górach Żmijowych. Spłonęło ostatniej nocy!

W oddali przeciągle zawył pies. Po chwili dołączył do niego drugi, trzeci i jeszcze jeden.

– Widzicie – ciągnęła, jakby wcale nie słyszała jego słów – jestem jak ślepiec. Idę po własnych śladach i nie znam ręki, która mnie prowadzi. Nie dociekam przyczyn. Nie muszę rozumieć. Są tylko strzępy opowieści, twarze, które przeniosłam przez ogień. Ścieżka już czekała. Ścieżka, kamień, na którym usiądę, strumień, by zaczerpnąć łyk wody. Może urodziliście się tylko po to, aby ze mną mówić.

– Wszyscyśmy błoto w rękach bogów.

– Nie, nie wszyscy – hardo rzuciła głową. – Jeśli się komu uroiło, że mnie sprytnie poszczuć można, to się omylił. Bo nie dość tych skalnych robaków. Ni opactwa, co w Górach Żmijowych spłonęło. Niczego nie dość. Nie będę dla waszych bogów miotłą, co śmieci wymiata.

– Bluźnicie!

– Głupiście! – kąciki jej ust wykrzywiły się urągliwie. – Ani was ta świątynna kapica skryje, ani obroni. Gdzieś tam – machnęła ręką ku twierdzy Evorintha – ktoś wypytuje wiedźmę o rzeczy, o które i ja powinnam była spytać, gdybym zanadto nie bała się odpowiedzi.

Podążył wzrokiem za jej dłonią: wyniosła wieża świątyni czarnym zarysem kładła się na słonecznej tarczy, mury cytadeli poczerwieniały od wieczornego nieba.

A nieco niżej, na stoku Jaskółczej Skały, dojrzał jaskrawy rozchybotany blask. Ze zdławionym okrzykiem przycisnął ramiona do piersi.

Kantor, dom i kaplica Fei Flisyon stały w ogniu.

Загрузка...