ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jak przyobiecał znachor, bartny ludek przeprowadził Koźlarza i Przemękę bocznymi ścieżkami aż na samo żalnickie pogranicze. W pierwszej osadzie kupili dwa srokacze. Jechali ku Spichrzy, roztropnie unikając co ludniejszych miasteczek, ale też nie kryjąc się zanadto. Okolica była dziwnie spokojna. Od ranka natknęli się na kilka wozów, ale jechały pojedynczo, bez obstawy zbrojnych, furmani zaś nie wydawali się zbytnio wylęknieni. Owszem, grzecznie życzyli Przemęce i Koźlarzowi dobrego dnia, ale ani nie zachęcali do pogawędki, ani nie ciekawił ich nadmiernie widok wędrowców.

Szlak wił się po dnie wąskiego parowu i po kolejnym zakręcie drogę zagrodziła im przyprzężona do siwej kobyłki dwukółka. Wóz był wyładowany po brzegi i nakryty burą płachtą, szczelnie okrywającą ładunek. Z kozła dobiegały odgłosy sprzeczki. Przemęka widział tylko dwa szpiczaste kaptury ze zwieszającymi się na uszy ozdobnymi chwostami: musiały im te chwosty nieźle słuch przytępiać, bo darli się straszliwie.

– Krochmalu dolewać! – wrzeszczał cytrynowy kaptur. – Krochmalu więcej, powiadani!

– Sam krochmal nie poradzi! – odkrzykiwał raźno brunatny. – Obciążać trza! Obciążać, ile wlezie!

Kiedy podjechali bliżej, dostrzegli, że powoził niewielki człowieczek w wypchanym paździerzami kaftanie. Obok niego siedział grubas w krótkiej żółciutkiej kurcie. W ręce dzierżył kawałek pergaminu i tak zajadle coś towarzyszowi klarował, że zrazu żaden nie odpowiedział na pozdrowienie Przemęki.

– Co to za okolica? – zagadnął Przemęka.

– Księże Wiergi – grubas w szafrannej żupicy spojrzał na nich nieprzychylnie znad wystrzępionej paginy i zwinął ją pospiesznie.

– A miasto czyje?

– A nasze.

– Chyba nie waszmości? – zdziwił się najemnik.

– E, nie – grubas aż pokraśniał z zadowolenia, że go tytułują waszmością i stał się bardziej rozmowny. – Nasze, znaczy się pospólne.

– Jakże to tak? – zaśmiał się Koźlarz. – Księże Wiergi, powiadacie, to i książę być powinien.

– Z daleka, widzę, jedziecie – rzekł grubas chełpliwie – boście tutejszych spraw nic nie znajomi. Nie książę tu był, jeno księżna, pani świątobliwa. A raczej panienka, bo ona nigdy za chłopem nie była.

– Żeby ją z jej świątobliwością pospołu zaraza zżarła!

– żachnął się woźnica. – Paskudna baba była, gębę całą miała ognipiórem stoczoną, słodkim wrzodem. Gniło to, cuchnęło tak okrutnie, że tęgie chłopy w jej przytomności mdlały. A te, co nie mdlały, rwały ze dwora ile sił w nogach, bo w pannie taka ochota była do zamążpójścia, że krew jej medycy musieli puszczać.

– I co? Wychłodła? – zaciekawił się Przemęka, rozumiejąc, że trafiła im się wcale ciekawa kompania.

– Nie, za to zmarło się księciu nieborakowi, jej ojcu – podjął z uciechą ten w kanarkowym kubraku. – Synowie po nim dziedzinę rozdrapali. Pięciu ich było, tedy każdy tyle ziemi ledwo dostał, żeby tyłek porządnie usadzić. O wianie dla panienki ani który zamyślał. Uradzili, że u Bad Bidmone za mniszkę ostanie i precz ją ze dwora popędzili.

– Ano – przytaknął woźnica. – Stąd jej świątobliwość. Ze szpetności i braterskiego skąpstwa.

– Tęgo im potem za owo skąpstwo odpłaciła – pokiwał głową grubas. – Ale z początku to my się za głowy brali, jak ona tu po okolicy łaziła. Brudna, bosa, w samej konopnej koszulinie na grzbiecie. Głodna taka, że świńskie pomyje z koryta żarła. Straszne było w narodzie zgorszenie.

– My się jej, panie, bali. Łeb sobie ogoliła, jak to gadała, na znak pokuty. Lazła od wsi do wsi, batogami się po plecach ćwiczyła, aż krew szła. A jak bluźniła! Szykujcie się, wołała. Podeptani będą bogowie w swej nikczemności, jeden po drugim. Nie sczezło ostrze w otchłani wykute i posłaniec już naznaczon. Szykujcie się, bowiem nie sczezła Biała Kniahini. Czysta wariatka!

– Biała Kniahini? – spytał Koźlarz.

– Ano – przytaknął grubas – tak tu na Annyonne wołają. Zrazu my się po czołach pukali – opowiadał. – Myślelim, że z tej nędzy do szczętu baba zdumiała. Ale ona, zamiast gdzie po przyzwoitości zemrzeć, coraz głośniejszy raban czyniła. Tu, panie, jak się rok mniej urodzajny trafi, to zawdy wszelakimi szaleńcami obrodzi, prorokami, wieszczkami… Ani takich, co się bogami mienią, nie brakuje, bo się ludziom z głodu we łbach miesza.

– Tyle że ich pospolicie wójtowie wyłapują i w co głębszych piwnicach zamykają. Ale kto by księżniczkę w ciemnicy zawarł? – splunął woźnica. – Co było czynić? Nim my się obejrzeli, wielka gromada wszelakiej chanai uczepiła się naszej jaśnie panienki. Prorokinią ją obwołali. Pono cuda czyniła, chorych uzdrawiała, wodę z kamieni wypuszczała…

– Jako i byle wiedźma potrafi! – oburzał się grubas. – Ale żadna wiedźma nie śmiałaby bogom zagłady zwiastować i Annyonne na świat przywoływać. Oj, było zamieszania ze świątobliwą panienką. Książęta po cichu zaczynali się niecierpliwić i pewnie by jej na koniec łeb kazali ukręcić, ale właśnie wtedy wojna z Pomorcami nastała.

– I wypełniły się przepowiednie – zgadł Koźlarz. – Okazało się, że księżniczka szczerą prawdę głosiła. A tych, co wciąż nie dowierzali, Pomorcy migiem w pobożności wyćwiczyli. Począwszy od wyrodnych braci.

– Bystrzyście, panie – przytaknął grubas. – Choć nie do końca. Pomorcy iście do księżniczki posyłać poczęli, ale ona ich precz popędziła. Przeklęty wasz pan i wyście przeklęci, tak im rzekła, takoż kres wam pisany. Ona, panie, jak ta wściekła suka, wszystkim po sprawiedliwości szczekała. Nieledwie połową Gór Żmijowych owładnęła, cholera. Zewsząd do niej książęta posyłali po poradę, a kręciła nimi, jako chciała. Bo widzicie, panie, ona wieszczyła. Najpierw my myśleli, że nam oczy mydli. Ale gdzie tam! Prawdę wieszczyła! Sami Pomorcy się jej lękali.

– Co tam o Pomorcach gadać! – żachnął się woźnica. – Najgorsze, że się owa świątobliwa panienka właśnie w naszej okolicy zalęgnąć musiała. Ot, wjedziem na górkę, obaczycie waszmościowie, jaki klasztor naszym kosztem wystawiła, potężny niby zamczysko. I tam pokutowała…

– A my wszyscy z nią pospołu – wtrącił drugi. – Bo nasza księżna założyła ze trzy legiony pokutników. Tyle że ci pokutnicy to najgorsze szumowiny były! Tak nas przydusili, że i zbój lepiej by nie potrafił. Po wsiach jeździli, kurwie syny, wszelką chudobę przepatrywali. Niech jeno kto nowy dom pobuduje, a już podatek od zbytku. Obrodziło pole, nuże daninę płacić. Nasza świątobliwa panienka okazała się łakoma jak pleban, ale bardziej uczona była, cholera, i przemyślna. Spisy porobiła, panie! – z oburzenia począł tak wymachiwać rękami, że mu pergamin spadł na dno wozu. – Spisy, rozumiecie?! Przyłaziły te jej pokutniki, po trzech, bo już wtedy w ludziach taka złość była, że za kłonice brali, i po obejściu węszyli. Spisywali!

– Wszelka radość ich w oczy kłuła – gadał woźnica. – Niech jeno niewiasta gdzie z odkrytą głową wyjdzie, to ją ze szczętem golą. Trafi się weselisko, kapela kapkę głośno przygrywa, to drzwi zaprą i ogień podłożą. W kości grać nie Iza, dziewek na sianie nie Iza obracać ani gorzałki pędzić… To po co żyć, panie?

– Iście – westchnął grubas. – Szczęściem od ustawicznych postów i batożenia nasza świątobliwa pani coraz bardziej słabowała. Aż razu jednego, jak na rynku prorokowała, jucha jej z gęby buchnęła. Bez życia ją w klasztor ponieśli i przed świtem sczezła.

– Jako my natenczas owych pokutników popędzili! – zaśmiał się woźnica. – Serce roście! Zewsząd chłopy szły. Jedni z cepami, inni z kosami, co tam kto w komorze miał pochowane. Takeśmy się zawzięli, że przed zmierzchem całe plugastwo było przemożone.

– Na trzeci dzień poselstwo od księcia przyszło, naszej świątobliwej pani brata. W opiekę nas brać obiecywał, relikwie po najdroższej siostrze chronić. A zaraz następnego dzionka od Wężymorda z Żalników przysłano. Takoż chciał nas przyhołubić. Ażeśmy się nadziwić nie mogli, ile po świecie mamy przyjaciół.

– Ale widzę, żeście postronnej pomocy nie szukali – uśmiechnął się Koźlarz.

– Widzicie, panie – jegomość w szafranowym kubraku podrapał się po brzuchu. – Myśmy się z tą świątobliwą cholerą bez mała tuzin lat męczyli. Tak i uradziliśmy, że słusznie nam się po niej pociecha należy. Zeszliśmy się, wszyscy co znaczniejsi, w refektarzu i uradziliśmy, że odtąd nie będziem znać inszego pana. Naszą pobożną księżniczkę za świętą a prawdziwą patronkę tej ziemi weźmiem – splunął potężnie.

– A nie próbowali was gwałtem do innej opieki nęcić?

– spytał Przemęka.

– Z początku – uśmiechnął się tłuścioch. – Miasto raz nawet podpalili. Ale że my tu pomiędzy Żalnickimi a książętami siedzimy, tedy posyłali do nas z obu stron i jedni drugim bruździli. A my się znowuż w refektarzu zeszli i uradzilim, że zdałaby się nam opieka, co by nas przed opiekunami broniła. Jedni chcieli mury wedle miasta sypać i pospolitą milicję ustanowić. Ale głupia była rada, bo tu ludek pracowity i, za przeproszeniem, nadto roztropny, by z sulicami po krzakach ganiać. Od słowa do słowa, ugodziliśmy po Servenedyjki słać.

– Dlatego droga spokojna jak książęcy szlak – pokiwał głową Przemęka. – Bogate musi być miasteczko, skoro się południowym wojowniczkom opłaca.

Grubas w żółtym hybercuchu uśmiechnął się chytrze.

– Ano, miniem jar, to się waszmościowie przypatrzycie. Nim jednak jeszcze wyjechali z wąwozu, Przemękę owionął dotkliwszy z każdym krokiem smród.

– No, można rzec, żeśmy u samych bram Książęcych Wiergów – zaśmiał się furman. – Patrzajcie, waszmościowie, już folusz widać i farbiarnię.

W dole, w rozległej, przedzielonej potokiem niecce rozciągało się istotnie miasteczko czy też raczej luźne zbiorowisko rozmaitych szop, składów i baraków. Wszystkie były niziutkie, o płaskich dachach podpartych grubymi słupami. Postawiono je całkiem niedawno, bo drewno nie zdążyło jeszcze porządnie ściemnieć. Pomiędzy budynkami kłębiła się ciżba ludzi i wozów. Coś turkotało donośnie, skrzypiały żurawie.

– Jak my się już naszej świątobliwej pani zbyli – tłuścioch dumnie potoczył ramieniem – to zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo to, panie, z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, to każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień nasza świątobliwa pani święto ogłaszała albo, psia mać, odpoczynek. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli.

– A teraz z całych Gór Żmijowych skóry skupujemy – cmoknął z zadowoleniem grubas. – Taniutko, bo myśliwi wiosną strasznie piją, a gorzałka droga. Gorzelnie dwie pobudowaliśmy i browar, pewnie się nasza świątobliwa pani w grobie przewraca – zarechotał. – Skóry wyprawiamy, farbujemy, potem się je rzeką spławia, bo tam kupców ze Szczeżupin więcej i ceny lepsze. Ale rok w rok coraz liczniej zjeżdżają do Książęcych Wiergów i rychło tu targi sławne będą jako w samej Spichrzy.

– A że śmierdzi? – zaśmiał się furman. – Panie, myśmy tak do tego smrodu przywykli, że jak do Spichrzy który pojedzie, to i spać ciężko, i jadło jakieś niezdałe, nawet dziewki na nic.

Pośrodku osady, przy głównym placu, gdzie Przemęka spodziewał się dojrzeć ratusz i kamienice rajców, wznosiła się większa od innych i zwieńczona pokaźną wieżą budowla. Z komina ulatywały kłęby zielonkawego dymu.

– A tamten dom czyj? – zaciekawił się Koźlarz. – Starosty?

– E, gdzie by! – zaśmiał się wozak. – Grododzierżca po drugiej stronie rzeki. Widzicie tamtą długą szopę? To właśnie jego mydlarnie. Przybudówkę sobie postawił, tam ni – nie całymi dniami siedzi i interesu dogląda. A tam, gdzie się na zielono dymi, to naszego alchemika wieża.

– To i alchemika macie?

– Ano, mistrza Kośmidra. Po prawdzie lepszy z niego farbiarz niż alchemik! – wyjaśnił gruby. – Nie uwierzylibyście, panie, jaka to łachmyta był, jak się do Wiergów przywlókł. Żebrak nieledwie! Pono ze Spichrzy uchodzić musiał. Gadali, że czymś się tam straszliwie wielmożnej Jasence naraził albo że grosze książęce fałszował. To my go przygarnęlim.

– Oj, była zrazu bieda! – rzekł furman. – Nie dość, że głowę alchemicznymi bredniami miał nabitą, to jeszcze i kowala najlepszego nam zbałamucił. Wieczny zapęd sobie umyślili! Kowal, zamiast przy żelazie robić, cięgiem jakieś koła i sztaby z alchemikiem składał. Coś tam skrobali, piłowali, sposobili. Niby że się kręcić miało.

– A po co? – zdziwił się Przemęka.

– No, tego to już alchemik nie wiedział! Ja żem nawet ten wieczny zapęd widział. Okrutnie mądrze wyglądał, w niczem się wyrozumieć nie potrafiłem. Klapka tam była pośrodku i niby ona miała klapać, machać czy co tam. Pierwszy to wieczny zapęd będzie, gadał alchemik, i w całym świecie pojedynczy. Kręcić się będzie, prawił, bez końca. Klapać.

– Prawie jak moja stara! – zaśmiał się grubas. – Też ma klapkę w gębie i też bez przerwy klapie!

– My się z desperacji za głowy brali. Bo to wiadomo, jaka z owego klapania szkoda być może? Na szczęście alchemika pożenilim z miejscową niewiastą. Ta, jak to żona, dla mądrości nijakiego zrozumienia nie miała. Rychło po wiecznym zapędzie klapka się jeno ostała i tąże klapką alchemikowi baba zbytki ze łba wybiła. Siedzi teraz w wieży, krochmal ku spornemu pożytkowi warzy i farby nowe wymyśla.

Na samym skraju osiedla dwukółka zatrzymała się przed bramą prowadzącą do jakichś zabudowań. Co to były za zabudowania, Przemęka nie zdołał wybadać, gdyż przezornie ogrodzono je wysokim na dwóch chłopa i bardzo szczelnym parkanem, a żaden z wiergowskich mieszczan bynajmniej nie prosił w gościnę. Brama uchyliła się na pierwszy dźwięk kołatki i połknęła dwukółkę. Przemęka dostrzegł jedynie potężne parujące beczki: przy każdej tkwił parobek i długim drągiem zajadle w kadzi mieszał.

– Osobliwszy jakiś ludek – uznał, kiedy brama zatrzasnęła się na dobre. – Rozmowny nad podziw i krotochwilny, ale przecie nawet nam się z imienia żaden nie opowiedział. Nas też o godność nie wypytywali, jako ludzie pospolicie na gościńcu czynią.

– Co mieli rzec, to rzekli – mruknął Koźlarz. – Jeśli tu Servenedyjki pokoju pilnują, każdy się dwa razy namyśli, nim burdę zacznie.

– Servenedyjki nie Servenedyjki, za jedno – zdecydował Przemęka. – Trzeba się będzie w przystani o krypę rozpytać.

– Ale prędzej alchemika odwiedzić – Koźlarz pospiesznie odsunął się na środek ulicy, bo w płocie otwarła się klapa i obficie bluznęła cuchnącą, niebieskawą strugą.

– Wiecznemu zapędowi się przypatrzeć? – uśmiechnął się Przemęka.

– List wysłać.

Przemęka przyglądał się gromadzie niewiast, które niosły na głowach kosze pełne świeżo bielonego płótna. A potem z rozmysłem wjechał w kałużę gnojówki, ochlapując im spódnice.

– Czas najwyższy przecież – obronnym tonem powiedział Koźlarz.

– Jak sobie chcesz.

Wkrótce przekonali się, że pozornie proste ulice Księżowskich Wiergów załamują się dziwacznie i ni z tego, ni z owego kończą zaryglowanymi bramami. Zwiedzili kilka ślepych zaułków, zyskując pewność, że miejscowe rynsztoki są niezwykle głębokie i wypełnione mieszaniną ingrediencji o najrozmaitszej barwie, zapachu i konsystencji. A przed samym domostwem alchemika koń Przemęki zapadł się po pęciny w coś, co przypominało mocno sfermentowany zacier.

Alchemik siedział na niziutkim karle i gapił się w okno. Na dźwięk otwieranych drzwi podskoczył z przestrachu. Był niskim zażywnym człowieczkiem o podejrzanie zaczerwienionym obliczu. Zamiast dziwacznych szat, jakie chętnie przywdziewają magicy, alchemik nosił zwyczajny, niebieski fartuch i juchtowe buty. Łeb miał prawie doszczętnie wyłysiały: tylko na skroniach ostały się dwa wątłe, acz długie kosmyki ryżawych włosów, które pieczołowicie zaczesywał na środek łysiny. Był to, jak z dawna spostrzegł Przemęka, zwyczaj w cywilizowanych krainach pospolity, choć wielce dziwaczny.

– Wpuściła was? – zamrugał ze zdziwieniem oczami.

– Drzwi były zaparte – wyjaśnił Koźlarz. – Ale na sam skobel, a z komina mocno dymiło…

– Więc postanowiliście alchemikowi nos w garnki wsadzić – pokręcił głową gospodarz. – A jak się trafi, to i jaki mocniejszy trunek uszabrować. Nie wstyd tak? Ale żeście się zbłaźnili, bo mnie samego już trzeci dzień suszy. Moja pani duszka zacier do rynsztoka wylała, a gorzelnikom rzekła, że jakbym na borg chciał brać, to ona ni grosza nie zapłaci. Ot, nieszczęście… – potarł się wierzchem dłoni po nosie, czerwonym i opuchniętym jak purchawka.

Przemęka bez słowa sięgnął po bukłaczek.

– Uuuuch – alchemik pociągnął tęgiego łyka. – Krzepka, jucha. Ale zgaduję, żeście nie przyszli spragnionego napoić.

– Sława wasza nas ściągnęła, mistrzu – Koźlarz uśmiechnął się, patrząc, jak gospodarz łapczywie żłopie gorzałkę.

– Akurat – alchemik wysączył ostatnie krople i nieprzychylnie popatrzał na opróżnione naczynie. – Sławny to ja byłem dobrych parę lat temu, ale wyście wtedy jeszcze koszulinę w zębach nosili, a i mnie inaczej wołali. Jak czego ode mnie chcecie, to gadajcie bez ceremonii, bo rychło baba wróci z targu, a ona bardzo prędka niewiasta. Widzicie kartelusz? – wcelował palcem w przybity do ściany kawał pergaminu. Pokrywały go rzędy koślawych cyfr oraz liczne czerwone i niebieskie znaki.

– Ano, widzę – przytaknął Koźlarz.

– Kalendarz – wyjaśnił alchemik. – Wy się na tym nie wyznajecie, ale tu każdy dzionek, ot, jeden taki czarny znaczek. Cyferka. Albo dwie cyferki, jak podejdzie. Nieważne. A te czerwone mazaje widzicie?

– Widzę.

– A to są te wszystkie dzionki, jak mnie baba na pijaństwie przyłapała i mordę mi obiła! – dobitnie rzekł alchemik. – Wszystkie sobie dla pamięci odznacza, cholera. Kalendarz do ściany przypięła, ku przestrodze, gada, żeby mnie nie kusiło. I gościom to ona też bardzo niechętna. Ubrdała sobie, że mnie kompania do opilstwa zachęca. Tedy, gadajcie, czego chcecie, i idźcie sobie.

– Chcemy, żebyście dla nas list napisali.

– List niech wam na przystani rachmistrz napisze – poradził. – Bezpieczniej. Bo jak się baba zeźli, to jeszcze was o wykradanie tajemnic cechowych oskarży.

– Nam specjalnego listu trzeba – wyjaśnił Koźlarz. – Takiego, żeby tam na wierzchu jedna rzecz stała, dla niewprawnych oczu, a pod nią inna zgoła.

– Spisek? – przekrwione oczka alchemika zabłysły. – Spisek, waszmościowie?

– Przysługa – Koźlarz wyciągnął spod płaszcza mieszek i potrząsnął nim zachęcająco. – Zgódźcie się, a do samiuśkiej zimy wszystkie cyferki w kalendarzu będzie wam kobieta zakreślać na czerwono.

– Na niebiesko – alchemik chciwie pochwycił sakiewkę. – Na czerwono to jak mnie na początku pijaństwa przyłapie. Bo niech się tylko napiję należycie, a taki we mnie duch wstępuje, że nie ona, ale ja ją grzmocę. Wtedy dzień zaznaczamy na niebiesko.

Ale tamtego dnia nie zaznaczyli ani na niebiesko, ani na czerwono. Bo kiedy żona mistrza Kośmidra wróciła wreszcie od sąsiadki, wiergowski alchemik siedział potulnie i cichutko na posadzce, wsparty o nogę stołową. Oczy miał wytrzeszczone, w garści ściskał gęsie pióro, a sprowadzony pospiesznie medyk oznajmił, że umorzono go jakowąś rzadką trucizną. Jeśli cokolwiek przed śmiercią napisał na kawałku pergaminu, który znaleziono na jego kolanach, nikt nigdy nie zdołał tego odczytać.


* * *

Po zmierzchu dwóch ludzi odpłynęło barką z Książęcych Wiergów. Starszy zajadle ostrzył topór. Młodszy patrzył, jak strażnicy wygaszali światła na nabrzeżu: widać bardzo lękano się, by kto nieostrożny nie zaprószył ognia.

– Pamiętani drobną, brązowooką dziewuszkę – powiedział wreszcie młodszy. – Z włosami uczesanymi w kilka zbyt grubych warkoczyków, które krnąbrnie sterczały na wszystkie strony. Jej matka była niezwykłą niewiastą, sprawiła, że życie w Rdestniku stało się nieco bardziej znośne. Ale nie wiem, kim stała się moja siostra. Nie wiem, dlaczego Zird Zekrun pozwolił jej przeżyć. Nie wiem, w co zmieniły ją te wszystkie lata na dworze Wężymorda. Nie wiem, w jaki sposób mi zaszkodzi. Nic nie wiem.

– Ten list… – zaczął z namysłem starszy.

– Na czas dotrze do Uścieży. Tam, gdzie powinien.

– Jeśli jest prawdą, co gadają, także tam, gdzie nie powinien – zauważył sucho Przemęka. Koźlarz wzruszył ramionami.

– Wiecie, co mi tamta ryżowłosa obok Skalnego powiedziała? Mówiła o książęcej powinności. O posyłaniu ludzi na śmierć. Jak wy. Pamiętacie? Pamiętacie, jak patrzyliśmy na Czerwienieckie Grody? Więc wtedy, na przełęczy Skalniaka… jakby mi upiór w ślepia zaświecił…

Przemęka przesunął osełką po ostrzu topora.

– Tyle że ja się moich powinności dobrze wyuczyłem – podjął Koźlarz. – Samiście mnie wyuczyli.

– Wężymord dowie się o liście. A pewnie i Zird Zekrun też.

– Zapewne – zgodził się sucho. – Ale i tak dość sekretów. Słyszeliście, co gadają o mojej siostrze. Że okulała po tym, jak Zird Zekrun położył na niej ręce. Że jest połączona z Wężymordem w sposób, którego śmiertelni nie potrafią pojąć. Nazywają ją plugastwem, jak wiedźmę. I mówią, że to może być druga Thornveiin. Thornveiin, za przyczyną której Krainy Wewnętrznego Morza zajęły się pożogą jak suche rżysko. Zbyt wiele rzeczy ma się rozstrzygnąć w Spichrzy podczas Żarów, by nie próbować sprawdzić, czy mam w siostrze sprzymierzeńca, czy wroga.

– A co z ryżą dziewczyną?

– Nie wiem. Raz ją wcześniej widziałem. W ogrodach Fei Flisyon – Koźlarz uśmiechnął się mimowolnie. – Wziąłem ją za ladacznicę.

– Dorodna dziewka – przyznał z rozbawieniem Prze – męka. – Harda trochę i wyszczekana, ale bezsprzecznie urodziwa. Więc wziąłeś ją za ladacznicę… Nader nieroztropnie.

– Nie wydawała się urażona. Z początku.

– I?

– I nic. Od razu mi jadziołek do oczu przyskoczył. Zupełnie nic.

– Mnie też się zdarzyło obwołać dziewczynę ladacznicą – otwarcie zarechotał Przemęka – ale żadna nie wlokła się za mną przez Góry Żmijowe. Nie śpiewała przed Sandalyą i nie dała się na kawałki porąbać. Tyś ją wedle Skalniaka – dodał, poważniejąc – prawie na pół przeciął. Ale jeśli miałaby przeżyć, bo jeszcze dychała, jakeśmy ciebie z przełęczy zabrali, wolałbym wiedzieć, czemu się za nami wlecze.


* * *

Po owej dziwnej nocy, gdy objawił się im Cion Ceren Od Kostura, Szarka zaczęła szybko zdrowieć. Niewiele mówiła, tylko wybadała Twardokęska, jakim sposobem się do nich wiedźma przywlokła i co w klasztorze nabajał. Kiedy zaś jej wyłożył całą rzecz o napadzie zbójców, co ją niby mieli poturbować, uśmiechnęła się krzywo, ale nic nie rzekła. Od mnichów stroniła, ale gdy ją już zaczęli ukradkiem podpytywać, nader zgrabnie zełgała o grasantach, którzy ją na trakcie okrutnie ukrzywdzili, i o krewniakach w Spichrzy. Aż się Twardokęsek dziwował.

O walce przy Skalniaku i żalnickim księciu nie napomknęła ni słowem.

Wiedźma aliści pytlowała nieustannie. Łaziła za Szarką krok w krok, wciąż jej zmieniała okłady, wieczorami zioła w popielniku prażyła i wywary gotowała, aż po izbie od tego wiedźmiństwa w nosie kręciło. Okazało się też, że wiedźma jest uczona, pisanie zna. Cięgiem do skryptorium po księgi dla Szarki ganiała i ku skrywanej zazdrości Twardokęska, głośno je czytała. Słowem, przypadły sobie do gustu, co wielce zbójcę niepokoiło.

Co prawda zapamiętał słowa Cion Cerena, który nazwał go powiernikiem rannej kobiety, ale nie pogodził się z tym, co to, to nie. Nie przestał też wymykać się z opactwa. Niestety, jadziołek miał na niego oko i za każdym razem zapędzał go z powrotem, tak że nawet podczas najdłuższej z wycieczek nie dotarł dalej niż do pobliskiej kotlinki, gdzie wypasano klasztorne owce. Raz przyuważyła ów niesławny odwrót Szarka: jadziołek pędził przed sobą złachanego, zabłoconego zbójcę, a jak tylko Twardokęsek zwalniał, złe, sycząc, przyskakiwało mu prosto do oczu i zbójca rad nierad przyspieszał.

– I co, Twardokęsek, teraz już wiesz, jak to jest z jadziołkiem? – zaśmiała się, ale bez radości. – Jak się w łeb wwierci, każdą myśl na wylot prześlepi? Nie trwóż się, ani on o ciebie dba, jakbym miała niesfornego muła, też by go do mnie zaganiał. Niechby cię w nocy przydybał, Twardokęsek, we śnie… – poruszyła się niespokojnie w fotelu, zakasłała. – At, szkoda gadać – rozkaszlała się na dobre.

– A na rosie siedzieć nie szkoda? – gderliwie spytała wiedźma. – Zdrowie szwankujące do reszty psuć?

Szarka posłusznie okręciła się wełnianą kraciastą chustą. W opactwie nosiła się prosto, w samodziałowych sukniach, które wygrzebano dla niej w kufrach po kucharce. Nabijaną ćwiekami kurtę norhemnów wiedźma połatała, ale ją wraz z szarszunami głęboko w jukach schowaną trzymali. A Szarka widać się od wiedźmy nieco o przystojnych obyczajach niewieścich wywiedziała, bo oczy trzymała nisko i niewiele mówiła. Tyle że włosy nosiła rozpuszczone, a pas zbierała pojedynczym, płaskim węzłem, jak czynią zamężne baby. Aż mnisi poczęli gadać, że nie tylko poraniono ją mieczem, ale i jeszcze gorzej zhańbiono.

Gdy owa pogłoska do Szarki doszła, tylko ramionami wzruszyła. Słaba jeszcze była, wynędzniała po chorobie, a przecie Twardokęsek widział, że jej spieszno w drogę. O trakty mnichów rozpytywała, choć ją i wiedźma, i stareńki mnich hamowali. A Twardokęskowi, który dobrze wyrozumiewał, że za żalnickim księciem przyjdzie im się powlec, wcale się owa droga samotrzeć nie widziała. Czas niespokojny, myślał, jak nas nawet kmiecie gdzie w przysiółku z wiedźmą pospołu nie uwędzą, to niezawodnie w karczmie do gołego grzbietu obłupią albo i śpiących nikczemnie zaszlachtują. Toż tu co drugi oberżysta ze zbójcami zmówion.

Na koniec, zgnębiony, podreptał do starego mnicha i rzecz mu całą wyłożył. Braciszek zafrasował się zrazu srodze, bowiem zamierzał całą ich gromadkę w opactwie zatrzymać, a Szarkę wyswatać jednemu z licznych krewnych księcia Piorunka, choć mu to co rozsądniejsi mnisi odradzali, wykładając, że książę nie tylko przybłędy do krewniactwa nie dopuści, ale jeszcze psami poszczuć każe. Debatowali więc z Twardokęskiem długo i mozolnie, wieczorami zaś zmartwienie gęsto zapijali w refektarzu miodem, co go mnisi sycili.

Na koniec rozradowany mnich przywołał zbójcę i oznajmił:

– Skoro nie mogę was odwieść od wyjazdu, jest sposobność, byście dołączyli do grupy poczciwych wolarzy, co do Spichrzy stado pędzą. Jeśli się do zajęcia przy wołach zgodzicie, dadzą dziewkom wikt na drogę – i nim zbójca zdołał rzec choćby słowo, braciszek zawlókł go do rozmównicy przy bramie.

Zwierzchnikiem poganiaczy okazał się krępy ciemnowłosy mężczyzna o imieniu Kuna. Mnich, widać dobrze znający gościnność i obyczajność, miodu im w cynowe kubki nalał, pogwarzył z Kuną chwilę o drodze przez równiny Turznii. Potem samych ich zostawił.

– Czy wyście kiedy przy wołach robili? – poganiacz przyglądał się Twardokęskowi bacznie, szacując jego ciężką, przygarbioną sylwetkę.

Nabajać trzeba sprytnie, pomyślał Twardokęsek. Że zaś wcale często spotykał po karczmach wolarzy, dobrze wiedział, jak sobie z Kuną poradzić.

– Ojciec ich zawsze z tuzin w obejściu trzymali, tedy się na bydlęciu wyznaję – rzekł we wschodnim chłopskim narzeczu. – Tyle jeno, że nie samojeden ciągnę. Bękartkę ojcową do Spichrzy wiozę, na zrękowiny z pasztetnikiem jednym. Ale ją po drodze zbójcy nadpsowali i jeszcze do siebie nie doszła. Dziewka jedna przy niej.

– Mogą jechać wozem – Kuna wychylił kubek miodu i zaraz z zadziwieniem głową pokręcił, bo napój był wyborny, gorącością aż w gardle palił – abo i powozić. Byle nas nie spowolniały, bo rychło kupcy do Spichrzy zjadą na Żary. Nie zdążym na czas, przyjdzie potem bydło za nic oddać. A skądeśta są?

– Z Turznii – postanowił szybko zbójca – Derkacz mnie wołają, a ona Szarka. Popod Krupą po ojcu szmat ziemi wziąłem, ale wcześniej dziewkę mi trzeba spłacić i do męża odwieźć, jako ojciec uładzili. Służkę niewolną jej przydałem, żeby nie krzywdowała. Głupawa dziewka i do roboty w polu niezdatna, ale w mieście posługę niezawodnie dla niej jakowąś zgodzą.

– Łaskawiście – błysnął zębami wolarz – inny gościńcem by pognał.

– Razem nas ojciec chowali – odparł – w jednej izbie, Szarka mi zawdy za rodzoną była. Jeno nie chcę, aby ją kto z sąsiadów zbałamucił i nadziału w ziemi pytał. Ludzie wielce są niegodziwe.

– To może ona i nie ze wszystkim bękartka – zaśmiał się Kuna – jak z wami chowana i o gruncie mowa.

– Dla mnie bękartka – uciął Twardokęsek – a wam nic do tego.

– A nic – zgodził się obojętnie poganiacz. – Niech tylko do chłopów nie lezie, bo nam trza spieszyć, nie po krzakach legać i po mordzie się potem prać.

– Nie będzie zawadzać – oświadczył zbójca z pewnością, której bynajmniej nie czuł – spokojna jest i rzemieniem posłuszeństwa uczona. A z zapłatą za moją pracę też się pewnie uładzim…

Kuna wysączył resztki miodu z kubka i uśmiechnął się przebiegle.


* * *

Szarka i wiedźma siedziały w ogrodzie. Gwarzyły leniwie, pogryzały miodowe ciasteczka i układały bukiety z pachnących traw, których zapach jakoby uśmierzał ból w kościach i nocne duszności. Nie podobało się zbójcy ni owo zajęcie, ni jawne spoufalenie niewiast. Że wiedźma znała się na zielsku, to rozumiał, taka to już jej wiedźmia powinność. Ale upodobania Szarki trwożyły go nie na żarty.

– Toż obyczajnej kobiecie niepodobna wiedźmim, nie – przystojnym rzemiosłem się parać – rzekł wreszcie z wyrzutem, bo mnisi miód rozebrał go cokolwiek i do pogawędki natchnął. – Kto was ku temu przysposobił?

– Jill Thuer – Szarka oplatała witką wiecheć sinego kwiecia. – Pięć lat w jej wieży przemieszkałam. Dwa razy uciekłam, ale Dumenerg odesłał mnie z powrotem. Mokradła i grząskie piaski były wkoło… a dalej szelina i zielsko, kędy okiem sięgnąć, szelina, zielsko i drobne niebieskie kwiatki… – w zadumie popatrzyła na wiązkę. – Nigdzie ich potem nie widziałam… póki ich mi na gody nie przysłała, przeklętnica…

– Wyście zaślubieni? – wyrwało się zdumionemu Twardokęskowi.

– Cóż… – odparła z roztargnieniem – wziął zamek… mój małżonek… i zatknął głowę Dumenerga na palisadzie – przygryzła wargę. – Wesele było… dość pospieszne…

Włoski na karku Twardokęska zjeżyły się niespokojnie. Porzuceni małżonkowie bywają porywczy i gwałtowni, wiedział o tym Twardokęsek dobrze, bo raz mu taki rohatynę w żywot chciał wrazić. Nie żeby zbójca przed byle kim tchórzył, ale mu się coraz bardziej widziało, że to jest dziewka wysokiego rodu, z żalnickim wywołańcem skumana, a i z bogami gadać skwapliwa. I nie cieszyło to Twardokęska, wcale nie.

– A wasz małżonek? – spytał. – Gdzież on teraz? Za nim do Spichrzy wędrujecie?

– Zgonić nas nie zgoni, nie ma strachu. Nie ciągnij mnie za język, Twardokęsek – ucięła zgryźliwie. – Dość, że nas mnisi ze wszech stron podpytują. Onegdaj medyka tu ściągnęli, żeby mi żebra obejrzał, czy się aby dobrze zrastają. Żebra jak żebra, bo mnie ten konsyliarz zapowietrzony do cna z przyodziewku obłupił i cały sobie kościec obejrzał. Dokumentnie i detalicznie. Ja mnichów urazić nie chcę, ale niech tu jeszcze jakiego medyka zobaczę, to mu szafelin w rzyć wrażę. Kościec przy tym srogo nadwerężając! A dowierzacie, co on mi najbardziej obmacywał?

– rzuciła głową, aż się jej kraciasty koc z ramion zsunął.

– Przestań rżeć, Twardokęsek! To też, ale z początku, póki nie objaśniłam, że mu paluchy sztyletem przyciąć zamierzam. Czoło mi ceglastym proszkiem posypał i przez szkiełko nad nim ślepił. Wykładasz sobie, Twardokęsek? – w jej głosie pobrzmiewała źle skrywana uraza.

Ot, babom nie dogodzisz, zdusił śmiech zbójca. Poczniesz się na kiep i cycki gapić, to cię capem sprośnym obwołają i gębę obiją. A gapić się nie będziesz, to jeszcze bardziej się zeźlą i zawezmą. Iście babski pomyślunek.

– Zird Zekruna się mnisi boją – wyjaśnił. – Medyk szukał u was znamienia robaków skalnych. I nie dziw. Przecie pomorcki pan samego opata starego, Ciecierkę, przymamił. Widno całe to ichnie kapłaństwo jeno plewy na wietrze. Kędy srożej dmuchnie, tam lecą. Cała ta służba gamracka, co się jej niby jeno z żywotem zbyć można, jedno to bałamuctwo i psiną ócz zatykanie. Dość raz, jeden raz, gadają, z intencją szczerą ślub uczynić i imię boskie wypowiedzieć, z woli dobrej, nieskrępowanej, by się niby dusienicą zapętlić, w służbę wieczną oddać. Więzy zadzierzgnąć, co je aby z żywotem pospołu poszarpać można. Jakie więzy?! Toż opata Cion Ceren niby psa popędził!

– Może Ciecierka intencji szczerej nie miał? – uśmiechnęła się Szarka.

– On szczerą intencję nażreć się miał! – wrzasnął Twardokęsek. – Patrzcie, ile on tu dobra nagromadził! Jakie tu konie sielne we stajni, stada bydła, komnaty, jakie postroił, podjadek niewstydliwy! A przecie się z Zird Zekrunem pobratał. Jak on potem po klasztornym dziedzińcu wył i owo skalnych robaków znamię pazurami darł, strach brał patrzeć – pokręcił głową Twardokęsek. – Powiadają ludzie, że się w tych piętnach moc Zird Zekruna kryje, ale wedle mojego rozeznania żadna to moc, jeno przekleństwo przyczajone. Bo, widzicie, i wiedźmy siła złego mogą uczynić, gdy je szał ogarnie. Dlatego prawo im czynimy i w ogień je wrzucamy. A przecie one głupie są, nie rozumiejące, że je przyrodzenie ku złemu nagina.

– Sameś głupi! – zeźlona wiedźma syknęła niby z cicha, ale tak, żeby dobrze zbójca dosłyszał. – A o twoim przyrodzeniu niesporo na głos rozprawiać.

– Ale Pomorcy – Twardokęsek, z lekka tylko na gębie pokraśniawszy, puścił obelgi mimo uszu – większe jeszcze zniszczenie sprawiają. Że frejbiterowie ludzi uprowadzają i na targowiskach popod Hałuńską Górą nimi kupczą, temu ja się nie dziwuję, bo w tym ich prawo, zawdy z rabunku żyli. Aliści że oni, kurwi synowie, jeńców Zird Zekrunowi na żertwę prowadzają i patrzą, jak on im rozum wydziera, to już ani poczciwa grabież, ni piractwo zacne. I niech mnie kiedy Pomorcy pochwycą, sam się sztyletem pod żebro zmacam albo i łeb o mur rozbiję. A co? – warknął ze złością do wiedźmy, która wpatrywała się w niego niezabudkowymi, wytrzeszczonymi oczyma. – Toż lepiej od żelaza czystego sczeznąć, niżby miał na mnie popod Hałuńską Górą Zird Zekrun łapę sześciopalczastą kłaść!

– Wybaczże, Twardokęsek – Szarka usiadła wygodniej w wyplatanym krześle, poprawiła pled; ryży kociak wiedźmy przeciągnął się leniwie, otarł łeb o jej palce. – Tyle tylko rozumiem, że bluźnisz. Bluźnisz, aż po gościńcu fur – kocze.

– Toż ani on sam rozumie! – prychnęła wiedźma. – Okowity się napił, tedy gada, dowcip i baczenie do reszty potraciwszy.

– A co tu rozumieć? – chwycił się za brodę Twardokęsek. – Toż jedno plugastwo i sromota! Wciąż tam jeszcze u nas po wioskach powrotu Kii Krindara wypatrują. A ja wam powiadam, niechaj on się nigdy nie wróci! Niechaj nas raczej w osobności zostawi! – ciągnął z rosnącym zacietrzewieniem. – Ja żem widział zbiegów z tragańskich galer, z grzbietami korbaczami znaczonymi, i takich, którym za łupiestwo członki mistrz odejmował i oczy żelazem kłuł. Ale to prawie miłosierdzie wedle tego, w co Zird Zekrun ludzi obraca. Nie po temu, że jako owo kapłaństwo zapowietrzone prawi, on ich z duszy łupi i odziera. Mnie dusza za jaje stoi! Ani jej nie przedam, aby brzuszysko napełnić, ani mnie przed katowskim żelazem ochroni. Ale dla tych, co na nich pod Hałuńską Górą Zird Zekrun rękę położył, już albo śmierć plugawa od skalnych robaków, albo żywot niewolniczy, bezrozumny, prawie nieczłowieczy!

– Ano – mruknęła pod nosem wiedźma. – I okowity pod Hałuńską Górą nie masz, by człek ten rozum, co go nad inne bestie wynosi, do reszty mógł zamroczyć. Idź ty lepiej pijaństwo odsypiać, Twardokęsek, miast gębą po próżnicy kręcić.

O zmierzchu, gdy dzwony zaczęły bić, mnisi zebrali się na dziedzińcu na wieczorną modlitwę i długo śpiewali pod ciemniejącym niebem o bezkresnej wędrówce Cion Cerena. Potem rozdzielano wieczerzę, której wyczekiwała niecierpliwie zgromadzona pod klasztorną bramą biedota, coraz głośniej złorzecząc mnichom i ich pieśniom. Kiedy otwarto wierzeje, ciżba wdarła się do środka, mało co nie stratowawszy furtiana i popędziła ku kuchniom. Twardokęsek dostrzegł, jak stareńki kuternoga gna przez zagon kapusty, tłukąc sękatym kosturkiem rywali do darmowej miski. Pokręcił z zadziwieniem głową.

Znajomy mnich przydreptał do nich, pogawędził chwilę.

– Mój pan, Cion Ceren, prosił, bym z wami mówił, gdy do zdrowia dojdziecie – rzekł na koniec ku Szarce. – Z wami jeno samymi – niepewnie spojrzał na wiedźmę i Twardokęska.

– Chodźmy – Szarka podniosła się i wygładziła fałdy długiej sukni.

Przewiesiła przez ramię związane razem sandały. Gdy przechodziła obok dwóch młodych mnichów, obaj pokraśnieli i gwałtownie odwrócili wzrok – szlachetnie urodzone niewiasty Krain Wewnętrznego Morza nie chadzały boso. Twardokęsek patrzył, jak zwinnie wspina się pomiędzy białymi wapiennymi skałkami i przyszły mu na myśl jej słowa: “Pasałam kozy". Barbarzynka, pomyślał, dzika jak servenedyjskie wojowniczki, czego ona może szukać w Krainach Wewnętrznego Morza?

Jednak przed oczyma miał rozległą salę o niskim sklepieniu i pomalowanych czerwoną ochrą ścianach, które połyskiwały niepokojąco od zatkniętych w żelaznych pierścieniach pochodni. Naręcza bladoniebieskich, na wpół rozchylonych kwiatów, wrzaski ludzi dorzynanych na posadzce. I dziewka w jasnym, poszarpanym gieźle na szczycie schodów. Nie dojrzał jej lica, ale cienka była i chuda jak brzozowa witka, młodziuchna.

Jej krzyk smagnął go jak pejcz.

Nie wiedział, skąd mu się wziął ten obraz. Od owej nocy przy Skalniaku nawiedzały go dziwaczne widziadła, ni to sny, ni zwidy jakoweś, i lękał się ich niemało.

– Czemu ona mnie za sobą wlecze? – burknął, odwracając się ku wiedźmie. – Ja jestem człek prosty. Ja się na bogach, wiedźmach i książętach nie wyznaję.

– Nie spodoba się jej, jak ci powiem – odparła, wybierając rzepy z ogona rudego kociaka.

Twardokęsek zasępił się nieco, gdyż nie bardzo wiedział, jak wiedźmę nakłonić do gadania. Na Przełęczy Zdechłej Krowy zazwyczaj miał do czynienia z Servenedyjkami, niewiastami prostymi i w obejściu łatwymi, które uszczęśliwiał godziwie naostrzony sztylet i jeniec, na którym sztylet ów mogłyby wypróbować. Ale nie sądził, by wiedźma dała się skusić.

– Po co jej mówić? Ledwo co wydobrzała, a jak zacznie wrzeszczeć i wygrażać, jeszcze się jej rany na nowo otworzą – zaczął z namysłem. – A pomnisz, co Cion Ceren rzekł? Żem jej na strażnika przydany? A jakże mnie jej strażyć, jak nic nie wiem?

– No… – zawahała się wiedźma. – Jej imię. To, którym ją nazwałeś.

– Szarka? – zdumiał się Twardokęsek. – Niepodobna.

– A właśnie, że tak! – zaperzyła się wiedźma. – Szarka, jej pierwsze imię, matczyne… – urwała, pomyślała chwilkę. – Złe imię… i potem inaczej ją wołali, Dumenerg i ci… inni. Więc, jakżeś ją i tu nim obwołał, tedy pomyślała, że znak jest, i przy sobie cię trzyma. Zresztą tyś, Twardokęsek, bardzo do kogoś podobny. Kogoś, kogo znała. Wcześniej.

– I dlatego mnie plugastwo pilnuje? – oburzył się Twardokęsek. – Dla przesądu, zabobonu durnego? A ty czymże się zasłużyłaś? Z gęby w babkę nieboszczkę się wrodziłaś?

– Ja jestem użyteczna – z godnością – wyjaśniła wiedźma. Zbójca potrząsnął tylko głową i mamrocząc coś pod nosem, poszedł do klasztoru.


* * *

Powoli wspinali się po zboczu. Szarka była o wiele wyższa, mnich sięgał jej zaledwie do barków i mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że opiera się o nią coraz ciężej. Ramię, które go podtrzymywało, było chłodne i silne, lecz pamiętał jeszcze obraz rany na jej boku. Któż mógłby być tak okrutny, by uczynić coś równie potwornego temu dziecku? – pomyślał.

– Wystarczy – zdecydował, przysiadając na płaskim, nagrzanym słońcem kamieniu.

Bez sprzeciwu opadła na ziemię. Od nocy, gdy przybyła do opactwa, nie padał deszcz i trawa zdążyła już zżółknąć i zmarnieć. Dziewczyna z namysłem obracała w palcach długie, wyschnięte źdźbło i milczała. Mnich również nic nie mówił. Lubił patrzeć, jak o zmroku jej twarz wygładza się i łagodnieje.

Niebo ciemniało coraz bardziej.

Drgnęła, gdy świerszcz zaświergotał w trawie u ich stóp.

– Chciałeś ze mną mówić, ojcze – przypomniała.

Braciszek rzucił jej smętne spojrzenie. Nie ośmielał się wątpić w wyroki boga ani też rozumieć istoty sporów, które miały targnąć trzewiami Krain Wewnętrznego Morza. Lecz ze wszystkich sił współczuł temu dziecku.

Siedziała z brodą wspartą na dłoni. Jej oczy błądziły po ściemniałym od zmierzchu, przeciwnym krańcu kamieniołomu. Wyschnięta trawa pachniała mocno, jeżyki z krzykiem zlatywały się do gniazd. Za ich plecami, w ogrodzie opactwa, rozpalono już latarnie.

– Mój pan, Cion Ceren – zaczął z wysiłkiem – rzekł, że są rzeczy, które wiedzieć winniście. Przez wzgląd na to, co się zdarzy, l byście nie szli dalej spichrzańskim szlakiem. Bo ninie jeszcze zawrócić możecie.

– Dlaczego? – spytała, posyłając mu spojrzenie przejrzystych zielonych źrenic, których smutek zawsze napełniał go niepokojem. – Dlaczego?

– Mój pan… nie przybył tu, by ocalić ci życie, dziecko, czy uzdrowić… – ciągnął coraz cichszym głosem. – Trwoży go ta, której służysz, i to, co przynosisz. On… przyszedł, by cię uśmiercić… i odszedł z rozdwojonym sercem, a nas w lęku zostawił. Może nie ma w tym twojej winy. Ale mój pan powiedział, że Annyonne także nie znała swego przeznaczenia… a strzała jest strzałą i ważne jedynie, by sięgnęła celu.

Były to okrutne, posępne słowa – nie bez przyczyny imię Annyonne stało się przekleństwem – lecz nie umiał ich przemilczeć. Nie po tym, jak Cion Ceren ukazał mu Annyonne. Taką, jaka była na samym początku. Skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, które siedziało teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, która zatruła ziemię, Annyonne czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, która podążała za nią i poprzez nią.

Pobladła. Mimo półmroku widział, że nawet jej wargi stały się białe. Ale nim jeszcze zdążył jej dotknąć, znów zaśmiała się tym samym przyciszonym, złym śmiechem.

– Dary bogów… Przeklęte dary bogów.

Podniosła się – dostrzegł nie więcej niż czerwonawy wieczorny połysk na powierzchni szaty i długie włosy. Szła ku zboczu poprzez kępy kolczastych krzaków, które sięgały jej zaledwie do kolan, powoli, obok skręconego pnia strzaskanej piorunem sosny, bezszelestnie, z namysłem, jakby nie istniała krawędź i urwisko – i bał się, że skoczy w dół.

Cienie falowały na trawie, a on zaczął się modlić: “Przystań, nim przekroczysz poszarpany cień pnia, nim wejdziesz w zarys gałęzi".

Zatrzymała się dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni.

– Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze – oznajmiła przez ramię.

Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowała ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy były nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu.

Zamrugał, czując pod powiekami palące łzy, które nie chciały wypłynąć.

Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, którymi od wieków szczyciło się opactwo. Nie pożądał wielkich tajemnic. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja?

Niebo było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, jak stawały się czarne na falującej tarczy słońca, i głosy, którymi krzyczały o zmierzchu.

A potem skończyła i przypadła do ziemi gwałtownie, jak strącona kamieniem kaczka.

– Więc także i w tym pomyliłeś się, ojcze – powiedziała, nim zdążył krzyknąć, przestraszony, że zrobiła sobie krzywdę. – Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta – uśmiechnęła się nieznacznie. – Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze?

Słabo potrząsnął głową. Łzy, piekące, nie przepłakane łzy napłynęły mu pod powieki.

– Powiem to tobie, ale możesz powtórzyć każdemu – rzekła. – Przeszłam daleką ścieżkę, najdalszą. Poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej, i nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze – jej oczy znów wydały mu się smutne, najsmutniejsze – który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli.

I wtedy przypomniała mu się piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od podebranemu ojcu piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni.

Hej, lekko po niebie leci ptak, Lecz nie doleci.


* * *

Zarzyczka, córka Smardza, pana na Żarnikach, z niesmakiem przyglądała się swym dłoniom, pokrytym trwałymi plamami cynobru i ochry, z ciemnymi obwódkami za paznokciami i świeżą blizną nad prawym kciukiem. Kolejny raz wytarła je o skórzany fartuch, pełen wytrawionych kwasem dziur i plam, i na koniec, dla pewności, schowała w kieszeniach. Przez okno pracowni widziała gałęzie śliw, okryte kiściami bladych kwiatów. Rozmyślała chwilę bez pośpiechu, gdyż nie lubiła się spieszyć. Na koniec zatkała retortę i odstawiła do szafy, choć żółta zawartość bulgotała z wyrzutem.

W dole służebne minęły Bramę Lwów o gładkim sklepieniu i fryzie bogato inkrustowanym lapislazuli. Schodziły wzdłuż muru cytadeli, północną ścieżką ku strumieniowi. Księżniczka widziała tylko ich jasne suknie i kosze pełne bielizny.

Na bocznym stoliczku parzył się jej ulubiony brunatny krwawiennik. Księżniczka objęła kruchą czarkę. Napój był gorący, parzył palce. Przy dzbanku leżał rozpieczętowany list od mistrza Kośmidra i Zarzyczka wiedziała, że wkrótce ktoś przyjdzie do pracowni – służebna, kapłan, a może nawet sam Wężymord – a wówczas ona przestraszy się na dźwięk kroków za plecami i gwałtownie upuści filiżankę, zalewając pismo krwawiennikiem.

Twój brat wypłynął z Wysp Szylkretowych, głosił list mistrza Kośmidra, i na Żary zawita do Spichrzy.

Niewiele umiała sobie przypomnieć z czasów przed masakrą i kiedy pierwszy raz opowiedziano jej historię kniazia Żalników i jego małżonki, ludzie owi wydali się jej odlegli i obcy. Najlepiej pamiętała południowy skraj ogrodów, dokąd uciekała z bratem w owe dnie, gdy jej ojciec biegał z krzykiem po komnatach cytadeli. Pamiętała też, jak umazani błotem leżeli w kryjówce pod liśćmi łopianu, a on snuł opowieści o zwierzętach nocy, o białej myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego wieczoru stała się niebieska, o nietoperzu, który pomylił księżyc ze słońcem i uwierzył, że jest ptakiem. Śmialiśmy się z tych opowieści, pomyślała.

Jednak w cytadeli było coraz więcej biegania po korytarzach, coraz częściej Smardz zabraniał żonie wychodzić z pracowni. Przyczajona z bratem za gobelinem o brzegach obrębionych purpurowymi frędzlami, Zarzyczka przysłuchiwała się służebnym. Przepowiadały, że wkrótce kniaź odeśle alchemiczkę razem z jej miotem do ojca, do wietrznej Uścieży. Nie zrozumiała tego, ale brat chwycił ją za rękę, mocno, aż chciała krzyczeć.

Jeszcze tej samej zimy przybyli ludzie Wężymorda.

Długo chorowała po tym, jak dotknął jej Zird Zekrun Od Skały. Leżała w półmroku, krople zegara wodnego przetaczały się powoli i w gorączce widziała, jak zwierzęta nocy z opowieści brata przysiadają na skraju jej koca: nietoperz mrużył ślepia i ziewał przeciągle, drobne kłębki kurzu drżały na wąsach białej myszy. Kiedy wstała z łóżka, jej nogi były słabe, pełne bólu.

Dwór przeniesiono do Uścieży, nad Cieśniny Wieprzy. Komnata księżniczki przylegała do muru cytadeli, a jedyne okno wychodziło na nadbrzeżne skały i rzeczkę. Jedna ze skał przypominała zakapturzonego starca i gnieździły się na niej czarne ptaki, które daremnie usiłowała przywabiać okruchami chleba. Całymi dniami przyglądała się piorącym niewolnicom, bydłu u wodopoju, przepływającym łodziom i wypatrywała na ich pokładzie brata. Nie nadpłynął, lecz nadal lubiła patrzeć na rzekę i ptaki; ich krzyki o zmierzchu były znakiem, że czas kłaść się do snu.

Piła powoli, napój rozgrzewał ją, lecz nie mógł wypędzić mrocznych myśli ani uśmierzyć bólu w prawym kolanie. Bolało zawsze, gdy znad Cieśnin Wieprzy wiał ostry, wilgotny wiatr. Kapłani Zird Zekruna utrzymywali, że mogą uleczyć jej kalectwo, lecz obawiała się im zaufać. Żaden z bogów nie czyni nic bez przyczyny. Nie sądziła, aby pan Pomortu kierował się jedynie miłosierdziem.

Już raz jej dotknął i okulała. Piętno za winy ojca i bunt przeciwko woli boga, jak mawiali kapłani Zird Zekruna.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a filiżanka wypadła z dłoni Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.

– Przestraszyłem cię – w drzwiach stał Wężymord. – Wybacz.

Był wysokim, silnym mężczyzną o ciemnych włosach nieznacznie przyprószonych siwizną. Jak co dzień nosił brąz, barwę swego pana, nie zmąconą żadną zbyteczną ozdobą lub symbolem władzy. Za sprawą Zird Zekruna od najazdu na Żalniki nie postarzał się ni o jeden dzień. Przeważnie wzbudzał w ludziach przerażenie. Z powodu swoich czynów i dlatego, że rozmawiał z bogiem.

Nie we mnie, pomyślała z nagłym zdziwieniem. Nigdy we mnie.

Uczyniła dłonią nieznaczny ruch. Cytadela należała do Wężymorda i nie potrzebował jej pozwolenia, by chodzić, gdzie miał ochotę. Krople krwawiennika powoli kapały na posadzkę. Strząsnęła z palców resztki napoju, a on nie spytał o list. Zastanawiała się, jak daleko sięga jego władza. Kiedyś był człowiekiem, ale to było dawno, dawno temu, zbyt dawno, by rozstrzygać, ile w nim jeszcze pozostało ze śmiertelnika. Za każdym razem, gdy płynął na Pomort, oddalał się i zmieniał. Zgadywała, że istnieje jakaś przyczyna owych zmian, lecz nie umiała jej odgadnąć.

Okręciła się płaszczem. Schody wieży były kręte i śliskie. Niemal zsunęła się z wilgotnej krawędzi stopnia. Jak zwykle niezdarna i rozdygotana, jak zawsze, kiedy on jest obok, pomyślała. Mruknął coś pod nosem w mowie Pomortu. Zbyt cicho, by zrozumiała.

Wiatr był jeszcze chłodniejszy niż przypuszczała, pod śliwami zalegała gruba warstwa płatków. Była szczęśliwa, że skończyły się przymrozki, zimą niemal nie wychodziła spod dachu. Ciaśniej zebrała pod szyją poły płaszcza. Sięgała Wężymordowi ledwie do połowy ramienia, drobna i skurczona w ostrym wietrze.

Ludzie powiadali, że jest mądra jak Thornveiin, osławiona księżniczka z rodu żalnickich kniaziów, przyczyna wojny, która spustoszyła Krainy Wewnętrznego Morza. Zarzyczka uśmiechnęła się krzywo. Obawiała się, że jej przyszłość może okazać się jeszcze bardziej gorzka niż przeznaczenie Thornveiin, wygnanej na Krzywokole i okrytej niesławą. Gdyby mogła, oddałaby całą swą mądrość za swobodny, gibki krok niewolnicy, która oddalała się szybko przez dziedziniec, odziana jedynie w samodziałową rańtuszkę, z nagimi ramionami i włosami wilgotnymi od morskiego wichru.

Wężymord również patrzył w morze. Nawet najgorszym spośród ludzi zdarza się ulegać słabości, pomyślała, i to jest właśnie jedna z takich chwil.

W jego twarzy było znużenie, a źrenice błyszczały czystym błękitem.

Kiedyś wyglądało to inaczej. Pamiętała jego radość, gdy wyruszał przeciw Zwajcom. Nienasyconą posępną furię, z jaką ozdabiał ściętymi głowami mury miast. Jednakże z każdym powrotem z Pomortu, a Zird Zekrun przyzywał go co zimę, pierwotne barbarzyńskie okrucieństwo Wężymorda zmieniało się. Zmieniało się w coś nieskończenie bardziej wyrafinowanego, co mogło mieć pozory łagodności, lecz nią nie było. Nie u niego.

Ogarnął ją strach, że pewnego dnia zrozumie tę przemianę zbyt dobrze, by nadal czuć nienawiść.

Wiatr szarpał jej płaszcz.

Bezskutecznie usiłowała odepchnąć natrętne myśli o bracie. Dlaczego, pytała samą siebie, dlaczego przesłał mi ten list, skoro wie, że Wężymord bez wysiłku odczyta go w moim umyśle? Dlaczego właśnie teraz? Miejsce i czas spotkania – ze mną czy z Wężymordem?

Zbyt długo stała na wietrze i przenikliwy ból rozszerzał się coraz bardziej.

Gwiazdy będą dzisiaj wyraźne, pomyślała. Nie takie, jak podczas letnich czerwonych nocy, ale wystarczająco jasne. Na szczycie wieży tkwiła stara luneta, a niebo pociągało Zarzyczkę znacznie bardziej niż tajemnica fałszywego złota. Nie usiłowała przeniknąć przyszłości. Zajmowały ją rzeczy zasadnicze. Liczby gwiazd. Tory planet. Ogień słońca. Żmijowie.

Kiedy patrzyła na gwiazdy, zdawało jej się, że magia – nie tajemnice fałszywego złota czy kapryśne sztuki wiedźm, ale prawdziwa magia – stała i niezmienna, jest liczbą zapisaną na niebie i kiedy zdoła ją znaleźć, zrozumie całą resztę. Na razie jednak wiedziała jedynie tyle, że jej smutek minie. Zanim zgubi się w magicznej chmurze gwiazd, z których każda jest małą ciemną grudką strachu, obłym kamyczkiem, którego nie można skruszyć. Nie starty żelazem, ni ogniem, zawsze ten sam. Dewiza jej ojca, dewiza jej brata.

Wężymord spytał ją o postępy w pracy.

– Ruda, którą przywieźli twoi ludzie – odparła – jest zbyt uboga, bym miała z niej jakikolwiek pożytek. Powinnam sama pojechać do kopalń.

– Nie teraz. Ale, jeśli ma to pomóc, pojedziesz do kopalń – zgodził się nieoczekiwanie. – Latem.

Słuchała z zamętem w głowie. Żary. Spichrza. I Thornveiin, w tym samym miejscu, wiek wcześniej.

Czy to los powraca starym korytem, pomyślała, czy Wężymord zna mnie lepiej, niż przypuszczam?

Przy drzwiach przystanął, przepuszczając ją przodem, jak każe obyczaj. I kiedy przesuwała się obok niego ze wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę, pochylił się i wspierając ją przy przekraczaniu wysokiego progu, powiedział tak cicho, że ledwie odróżniła słowa:

– Bądź ostrożna, Zarzyczko.

Nie zatrzymała się, nie zachwiała nawet. Nie poszła wieczorem patrzeć w gwiazdy. Leżała w łóżku, szczelnie okręcona kołdrą, zwinięta w kłębek.

Wiatr wzmagał się.

Загрузка...