ROZDZIAŁ TRZECI

W lekkim, ciepłym deszczu dryfowali do brzegu. Statek posuwał się niezdarnie, popychany wiatrem, który był pożegnalnym podarunkiem od Sandalyi. Szarka spała, tylko jadziołek, przyczajony u jej stóp, bacznie toczył wokół miodowymi ślepiami. Płynęli w ławicy wielkich ryb, raz po raz wyskakiwały nad wodę po obu burtach. Zbójca nie pamiętał ich nazwy, ale wiedział, że co roku dążą w górę rzek, coraz wyżej poprzez Góry Żmijowe, by tam zdechnąć.

Nie dbał o złe wróżby. Umiał się o siebie zatroszczyć i pragnął jedynie jak najszybciej uwolnić się od grozy zalegającej na śliskich deskach pokładu.

O świcie statek ugrzązł na mieliźnie. Nie mogli nic uczynić, nie próbowali nawet. Na szczęście morze było spokojne, brzeg zaś bliski. Szarka powstała powoli, uczepiona szyi błękitnoskrzydłego wierzchowca.

– Daleko nas zniosło – odezwał się znużonym głosem szpakowaty. – Poznaję tamte skały. Krogulczy Grzebień. Okolica solarzy. Mają zwyczaj obrabowywać wraki.

– Przynieś juki, Twardokęsek – Szarka ocknęła się z otępienia.

Z wysiłkiem zarzuciła sakwy na skrzydłonia. Zwierzę odwróciło łeb i parsknęło z wyrzutem, lecz stało spokojnie. Książę dotknął ramienia szypra.

– Możecie iść z nami – powiedział. – Doprowadzimy was do traktu.

– Nie trza – strzyknął śliną. – Przylgniem na brzegu, a nie nas, jeno was tropić będą.

Twardokęsek nerwowo oblizał wargi. Przechodził już przez wybrzeże solarzy, tyle że zrazu go nie rozpoznał. Ludzie żyli tu nędznie ponad wszelkie wyobrażenie. Pamiętał jeszcze osadę przy trakcie, nocleg w ciemnej, zatęchłej chacie, rybną polewkę i dziewkę, która wsunęła się ukradkiem na jego posłanie; najchudsza polewka i najbrudniejsza dziewka, jakich doświadczył w życiu.

– Będą stali na każdej ścieżce do gościńca – rzekł chrapliwie. – Chłopstwo tu z rabunku żyje.

– I ja szedłem tędy zeszłej jesieni – skinął głową Prze – męka. – Są głodni, oblezą nas jak wszy żebrackie. Prędzej czy później napadną nas, będą szarpać, póki się nie przedrzemy na sam gościniec. Źle się stało, bardzo źle.

– Jest wszakoż ścieżynka – dodał po chwili namysłu. – Nie szlak, ale my nie możem zwlekać – zniżył głos. – Suchywilk nieufny jest i podejrzliwy, ani dnia czekać nie zechce, jeśli nie zjawimy się o umówionej porze. W złą godzinę wsiedliśmy na ten statek – dokończył głośniej – w gorszą jeszcze przybiliśmy do brzegu. Ścieżka szczytami idzie, nie będą nas ścigać. Albo niezbyt długo.

Zbójca popatrzył na niego spod opadających mu na twarz skołtunionych włosów. Znał góry, znał je tak dobrze, jak każdy, kto spędził trzy tuziny lat na Przełęczy Zdechłej Krowy i bywał już wcześniej w podobnych miejscach.

– Skalniak? – spytał sucho. – Czy inne plugastwo?

– Przyzywający – przytaknął Przemęka. – Pójdę pierwszy, potem Kostropatka. To jedyny sposób.

Jednak ani książę, ani Szarka nie zrozumieli i Twardo – kęskowi przypadło w udziale wyjaśnić, czym jest Skalniak. Wytłumaczył więc, nie pominąwszy i tego, że istnieje zapłata, stara i niezmienna. Jeden spośród tych, co wejdą na ścieżkę złego.

Książę nie wydawał się zaskoczony lub krył to zbyt dobrze. Choć bowiem w Żalnikach Skalniacy nie siedzieli, wiele innego zła się tam po dąbrowach lęgło, bobaków, mechszyc i prządek, ludzie więc do nagłej grozy przywykli. A groza jedna jest, pomyślał zbójca, jedna śmierć, sprośna tanecznica, choćby i od Skalnego, co w podziemne legowisko człeka przywabia.

– Gdzież ta ścieżka? – nieoczekiwanie odezwała się Szarka.

Stała nieco z boku, po części z powodu niechęci pozostałych, po części zaś z własnego wyboru. Szerokie rękawy nawilgłej seledynowej koszuli przylgnęły jej do ramion, krótka, wystrzępiona spódniczka lśniła srebrzystymi haftami norhemnów.

– Po co ci wiedzieć, dziewko? – opryskliwie spytał kapłan. – Dość już ściągnęłaś nieszczęść, idź swoją drogą. Masz skrzydłonia, nie musisz się strachać solarzy.

– Nie jest łatwo go w powietrzu poskromić. – Włożyła nabijany żelazem kubrak. – Bardziej on jadziołka słucha niźli mnie, a ja jestem wyczerpana.

– A juści! – warknął kapłan. – A juści!

Skrzydłoń zwrócił łeb ku Szarce, jego sierść przybrała od deszczu głęboki odcień akwamaryny. Trącił pyskiem ramię kobiety i zamruczał pieszczotliwie.

– Odnajdziesz ścieżkę, Przemęka? – spytał książę. – Bo lepiej nam już między solarzy wleźć, niż się gdzieś w uroczyska zapaść.

– Jest osada po drugiej stronie Krogulczego Grzebienia. Stamtąd drogę znam.

Szarka ześlizgnęła się po burcie, zanurkowała.

– Nie chcę jej mieć za plecami – mruknął książę.

Sojusznicy na jednej ścieżce, pomyślał zbójca, sojusznicy dla musu, co nad strachem przeważa. Lecz nie druhowie.

Deszcz nie ustawał, monotonny jak złorzeczenia Kostropatki. Wspinali się po porośniętym rzadką trawą i karłowatymi krzakami urwisku. Przemęka prowadził, za nim podążała Szarka i skrzydłoń, który nie odstępował jej ni o krok, dalej zaś książę, kapłan i na koniec Twardo – kęsek. Szli szybkim, niedbałym krokiem ludzi przywykłych do wędrówki. Jedynie chód kapłana wymykał się owemu rytmowi. Zbójca był pewien, że ów pokryty koszmarnymi bliznami człowieczek wkrótce osłabnie i zacznie opóźniać pochód. Najchętniej więc postąpiłby wedle zwyczaju z Przełęczy Zdechłej Krowy i zaszlachtował go bez namysłu. Zgadywał jednak, że skrupuły pozostałych staną mu na przeszkodzie.

Kostropatka potknął się o korzeń koślawej sosenki i upadłby niezawodnie, gdyby zbójca nie chwycił go za ramię. Pojedynczy kamyk potoczył się po skarpie, po skałach ledwo co przysłoniętych sinymi porostami i skąpymi wiechciami trawy. Stadko drobnych, brunatnych ptaszków pierzchło ze świergotem spomiędzy kolczastej chrzęśli u podnóża stoku. Twardokęsek zaklął w duchu, plugawo, soczyście.

Na krańcu cypla Przemęka przystanął i w milczeniu wskazał pokłady mgły poniżej północnego zbocza. Zbójcy donośnie zaburczało w brzuchu. Noc spędził wylewając wodę z ładowni i wciąż nie zanosiło się na popas.

Szarka opierała się ciężko na grzbiecie skrzydłonia. Twardokęsek wiedział, że rozmowa z szaloną boginką kosztowała ją ogromnie dużo, znacznie więcej, niż była skłonna przyznać. Śmiertelni mają swoje miejsce, sarknął w myślach, przedksiężycowi swoje, a dziewka powinna była zostać na Tragance, u Zaraźnicy. Choć po dwakroć zawdzięczał jej życie, w jego oczach była nieczysta, jak wiedźmy z ich ciemną magią, wysnutą z krwi, ziemi i śliny, lecz bardziej jeszcze niż one skalana – kochanka bogini, która zsyła gorączkę kości i szkarłatny dur. Przypomniał sobie ciemną ładownię dwie noce temu, kiedy zrzuciła go z siebie jak szmatę i wzdrygnął się. Nieczysta, nieczysta dziwka.

Głownie jej mieczy i obręcz dri deonema lśniły od wilgoci.

– Poprowadź do osady, Przemęka – postanowił książę.

– Pono wymykamy się solarzom – zauważył zgryźliwie Twardokęsek.

– Znaleźli nas – książę wzruszył ramionami. – Szli pod urwiskiem.

– Akurat! – obruszył się zbójca, zdecydowany nie dodawać żadnego z należnych księciu tytułów. – Pewno się wam coś ze strachu zwiduje.

– Trzech ludzi. – Twarz Szarki była popielata. – Na początku szło czterech i coś niewielkiego, chyba dziecko. Potem dwoje odeszło.

Przekonały go nie słowa, lecz jej cichy, jednostajny głos. W gruncie rzeczy mieszkańcy wybrzeża byli trwożliwi, jak to wieśniacy, a kapłani Cion Cerena Od Kostura, którzy ciągnęli niemałe dochody z pobieranego na gościńcu myta, zaciekle ścigali zbójów. Poczekają, pomyślał, aż zapuścimy się głębiej w góry, pójdą naszym śladem cały dzień, a w nocy, z daleka od wioski, poderżną nam gardła. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po złych zbiorach w Górach Żmijowych mieszkańcy całych okolic polowali na podróżnych, a wybrzeże solarzy cieszyło się wyjątkowo złą sławą.

– Miecze – książę wyciągnął rękę. – Nie chcę, żeby w osadzie zapamiętali dziewkę z mieczami.

Ku zdumieniu Twardokęska, usłuchała. Odpięła szarszuny, oba w ciemnych, nie zdobionych pochwach, i położyła na głazie obok ścieżki.

– Bierz, Kostropatka – rzucił książę.

Kapłan wysunął ostrze z pochwy i złożył niezgrabny parat, nieledwie muskając czoło dziewczyny. Szarka nie cofnęła się ani o krok, uśmiechnęła się tylko zimnym, podstępnym uśmieszkiem. Nie powinien był dawać Kostropatce jej mieczy, pomyślał Twardokęsek, ona walczy żelazem i przychodzi ze stron norhemnów, gdzie skalane ostrze czyści się krwią.

– Takoż twoja gęba – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.

– Istotnie – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Rychło da się temu zaradzić – i nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.

Kapłan wrzasnął.

Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się oglądać szabelkę servenedyjskiej wojowniczki. Piękne było ostrze, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani się obejrzał, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem mu Mroczek, człek bywały, obyczaje dzikich znający, wyłożył, że jak nic go ubić mogła. Taka to u nich obraza, kiedy kto nie pytany miecz chwyci.

– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Skortyzanko przeklęta!

Rzuciła im tylko krótkie, kapryśne spojrzenie.

– Skrzydłoń niech luzem idzie, popod graniami. – Nie czekając, zaczęła schodzić ku osadzie. – Bo mi jeszcze udacie, że to krowa na niebiesko ukraszona i miasto skrzydeł wiechciem dla niepoznaki przybrana.

– Jakże to?! – sierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Toć pomiata nami, suka, jako chce! A wy tak? Bez słowa?

– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka – a bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów, lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.

– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.

– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.

– Derkacz – burknął, bo też to miano jeszcze na Tragance sobie umyślił. – I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła i rozgoryczyła go zarazem.

– Starczy gadek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.

Wkrótce zabrnęli w cuchnącą, rozmokłą ziemię pomiędzy rzędami krytych sitowiem chat. Gromadka dzieciaków obrzuciła ich patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety tylko stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał jeszcze bardziej. Młoda dziewka w bezkształtnym juchtowym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.

Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. Z początku uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu. Później jednak Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smażeniny.

– Zdałoby się coś przekąsić – niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Ano – zgodził się Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy. Jeno aby nikomu co głupiego do głowy nie przyszło – jego zęby błysnęły w nagłym, wilczym uśmiechu.

Pomieszczenie było ciemne, na palenisku słabo tlił się żar. Przy długiej ławie tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych, w których po kubrakach zdobionych czarno – żółtą szachownicą rozpoznał celników, co dla świątyni przy trakcie pieniądz zbierają. Na samym końcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, znoszącą jego zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwoma tłustymi, zawieszonymi na poprzecznym bierzmie szynkami i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.

Ech, a gdyby tak krzyknąć, przemknęło przez głowę Twardokęska. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Jednak choć celnicy mieli przypasane miecze, byli tylko poborcami, mało w wojennym rzemiośle wprawnymi, a potężny miecz księcia wzbudzał postrach. Raptem Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, pomyślał z lękiem, ani ona wie, co się człekowi w głowie roi. Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się ruszył za innymi.

Przemęka donośnie zażądał piwa. Gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.

– Dla dziewki takoż – napomniał Przemęka. – Przemokła, jako wszyscy.

Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.

Piwo okazało się lepsze, niż zbójca przypuszczał. Rozejrzał się po oberży. Nad szynkwasem prócz szynek zwieszały się wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Twardokęsek chciwie przełknął ślinę – głód powrócił i znów burczało mu w brzuchu.

– Na żarze żuwka rybna stoi – karczmarz podał Prze – męce bochenek ciemnego chleba.

Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana drobnymi kawałkami ostrego sera. Twardokęsek z zadowoleniem wciągnął w nozdrza jej zapach. Ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął jeść, pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Od dziecka jadał ze wspólnej miski, jego ramię, łyżka i przełyk poruszały się w zgodnym, płynnym rytmie. Kątem oka dostrzegł, że kapłan niemal dorównuje mu wprawą – lata spędzone wśród akolitów, przy klasztornym, z pewnością niezbyt dostatnio zastawionym stole, musiały odcisnąć ślad.

Łyżka zgrzytnęła o dno. Twardokęsek otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale pozostali mieli dosyć; zbójca już dawno spostrzegł, że szlachta zazwyczaj nie potrafi radować się dobrą strawą, zaś im lepsze urodzenie, tym gorszy żołądek. Spostrzegł też, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.

– Hej! Jeszcze po kufelku! – krzyknął Przemęka, klepiąc posługaczkę po rozłożystym tyłku.

– I kilka plastrów szynki! – dorzucił bezczelnie Twardokęsek. – Ze dwie gomółki sera!

– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?

– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – to – byśmy nie siedzieli na tym zadupiu. Ta wichura zeszłej nocy zepchnęła nas ze szlaku w jednej chwili!

– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały. – I tyle traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.

– Traf zacny, powiadacie – skrzywił się Przemęka. – Toż nas owa wichura mało do ostatecznego nieszczęścia nie przywiodła, że o koniach pomarnowanych nie rzeknę. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu przedał. Sami byśmy go przecie przez Góry Żmijowe nie przewiedli.

Kapłani i celnicy poczęli gawędzić z Przemęką o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła trzody na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęką do złudzenia udawał zubożałego sztachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka.

Twardokęsek nie musiał nikogo udawać, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast z powodu krwawego bandaża Kostropatkę uznano zapewne za wynajętego do ochrony rzezimieszka.

Przemęką coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena i wkrótce zgodnie wymyślali kapłanom Zaraźnicy, którzy od lat psują pieniądz i ciągną z tego niezmierne zyski.

– U nas też ich pełno – pokiwał głową najstarszy z kapłanów – pijawek przeklętych. Cała sól przez ich ręce przechodzi.

– I bydło – zgodził się Przemęką. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów. Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.

– Wszystko na gorsze idzie – pokiwał głową kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet ci solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?

– Zawszeć z nimi jednako – celnik zacmokał z potępieniem – rychtyk jednako.

– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęką. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić.

Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach, Przemęką nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pustki w sakiewce.

– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna o wyglądzie wędrownego handlarza.

– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psia mać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka, siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.

Szarka przesunęła się bliżej paleniska, na niziutki stołeczek. Zzuła kaftan i zaczęła czesać szylkretowym grzebieniem splątane włosy.

– Oj! – cmoknął z zachwytem otyły kapłan. – Szczere złoto.

– Matka z dzikich plemion, barbarzynka – wyjaśnił szeptem Przemęka. – Podobno do śmierci nie mówiła w ludzkim języku. Ojciec ze Zwajców, a przynajmniej tak gadała Kikuta. Tuszę, że handlarze poznają się na niej równie szybko, jak wy, wielebny ojcze. Ona nawet na książęcą nałożnicę zdatna, młoda jeszcze, ni razu nie rodziła. Dlatego musimy zdążyć na targi w Żalnikach.

– Rozumnie – kapłan przepił do niego z uciechą – wielce rozumnie. Choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.

– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli – zarechotał Przemęka. – A ona jest skortyzanka i z takiejże zrodzona, za jedno jej, komu się podłoży. Nie, jemu już upatrzyłem dziewuchę w naszej okolicy, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie i gromadkę dzieciaków wywiedzie. Jeszcze mi wdzięczny będzie.

– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie wasz – mość, nie darmo powiadają, że czym za młodu nawrzał, zawdy śmierdzi garnek.

– Tedy mu będę od obłędu łeb ścierwem czerniawej kurzyny okładał, póki do rozumu nie wróci! – żachnął się Przemęka. – Ale nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie. Już onegdaj mu na oczach stajennego zbałamuciła. At, wasze wielebności, pomóżcie prostemu człowiekowi i powiedzcie lepiej, jakie wieści krążą. Kto jak kto, ale wy już na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.

Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu.

– Ostatnimi czasy uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko to tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, tedy bezpiecznie. Do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.

Kość kurczęcia chrupnęła w szczękach Twardokęska. Zbójca zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Nie żeby do nich tęsknił, ale ostatnia noc i spotkanie z szaloną boginką zniechęciły go do morza i kapryśnych Szczeżupin.

– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy dowleczemy się wreszcie do cywilizacji? Czy może znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?

– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty – odpowiedział sentencjonalnie kapłan. – Ale z resztą będzie lepiej, moje dziecko.

– Jakże to? – obracała w palcach brzeg spódniczki. – Wojna tam pono wielka była…

– W Żalnikach ninie pokój – przerwał kapłan. – Zeszłej jesieni Wężymord, żalnicki pan, Zwajcom okręty spalił. Czas już był najwyższy sprawiedliwość im uczynić. Zdarzą bogowie, wnet do reszty Wężymord ową zarazę wypleni.

– Czemu?

– Bo nie wierzą w bogów i rękę bluźnierczą na samego Zird Zekruna podnoszą – wyjaśnił inny kapłan. – Skurwysynowie!

Twardokęsek pochylił się, kryjąc krzywy uśmiech. W gruncie rzeczy Zwajcy byli na swój sposób pobożni, składali ofiary, nawet budowali niewielkie kapliczki na krańcach osad. Tyle że miasto ołtarza z imieniem czy wizerunkiem bóstwa zostawiali nie obrobiony kamień, bo, jako gadali, jeszcze się ich zwajecki bóg nikomu nie objawił.

Okrutnie to kłuło w oczy okoliczne kraje. Raz po raz na Wyspy Zwajeckie krucjaty płynęły, choć Twardokęsek rozumiał, że mniej dla owych głazów nie ciosanych, bardziej zasię dla rudy, co ją w zwajeckich hawerniach dobywano. Zwajecki ludek, zewsząd podkopywany niby skrzeczek w norze, pewnie by się na koniec nie oparł, gdyby nie mielizny okrutne, co do wysp przystępu broniły. A i to jeszcze ludzie gadali, że im sam Morski Koń, Mel Mianet Od Fali, co wszelkim morzem trzęsie, bardzo sprzyja, bo to we świecie najlepsi żeglarze.

– Więc powiadasz, wasza wielebność, że szykuje się wojna – podjął Przemęka.

– A jakże by inaczej – odezwał się zuchwale młody kapłan, który dotychczas jedynie przysłuchiwał się rozmowie. – Każdy rozsądny człek odgadnie, że gotuje się coś więcej niż kolejna drobna wyprawa. Nie, tym razem to nie będzie któryś z tych zwajeckich skalnych spłachetków. Raczej Czarnowilec albo Sinoborze. Albo i jedno, i drugie.

W miarę jak mówił, palce księcia coraz mocniej zaciskały się na krawędzi stołu.

– Skończyłeś? – głos opasłego kapłana ciął jak ostrze brzytwy. – Wybornie, jeśliś skończył, bo ninie rekolekcje przed Żarami rozpoczynasz. Zda ci się więcej milczenia. I pokory.

– Tedy wojna będzie – Przemęka niespokojnie podrapał się po karku. – Ja z mowy waszej wielebności wyrozumiewam, że wyście człowiek znaczny i w świecie znakomity. Pomiłujcież się tedy naszemu utrapieniu. Luda do Spichrzy najdzie, a wszak w ciżbie o nieszczęście najsporzej. Zacznie się tumult, ani kto będzie pytał, skądeśmy są, jeno nas do katowskiej, jako obcych, wieży powiodą. A gdybyście słóweczko mizerne za nami do spichrzańskiej świątyni napisać raczyli, za glejt wszelaki stanie.

Zbójca zachichotał w myślach. Tłusty kapłan był może zwierzchnikiem prowincjonalnej świątyni albo opatem pomniejszego klasztoru, ale gdzie jemu było glejty wystawiać.

– Oberżysto! – krzyknął kapłan, mile widać prośbą Przemęki połechtany. – Dajcie no kartę!

– Dobrze, dam wam pismo do kapłanów ze Spichrzy – potoczył wzrokiem po kompanach, których twarze wyrażały należyty podziw i uszanowanie dla jego wpływów u owych znamienitych osób. – Uczyni się zamęt, to was w kącinie ochronią.

Przeciął kartę na pół, dolał nieco piwa do kałamarza, zamieszał i począł pokrywać splamiony, kruchy pergamin rzędami zamaszystego pisma.

– Wielceśmy wdzięczni waszej wielebności. Zechciejcie przyjąć od mizeraków – Przemęka wyciągnął z sakiewki poczerniałego dukata – na ofiarę dla Cion Cerena i modlitwę za nasze powodzenie.

Moneta była oberżnięta i kapłan wziął jaz wyraźnym rozczarowaniem.

– No, dość czasu strawiliśmy – zdecydował Przemęka.

– Trza na gościniec wracać.

– Za osadą skręćcie w lewo przy gruszy – poradził starszy celnik. – Ale strzeżcie się prawej ścieżki, bo tam zło przyczajone i sam Cion Ceren was nie ocali.

– Idźcie w pokoju – skinął głową kapłan.

Twardokęsek w pośpiechu wychylił kufel, a Przemęka jeszcze chwilę targował się w karczmarzem o jadło na drogę, by na koniec niechętnie wysupłać z mieszka kilka miedziaków. Cisnął je przez całą długość szynkwasu i wypchnął swych towarzyszy za drzwi.

– Szkoda dziewki – powiedział z cicha gruby kapłan. – Szkoda dziewki, bo ładna, a przed świtem te ścierwojady – machnął ręką ku karczmarzowi i posługaczce – zaszlachtują ich jak wieprze.

– To czemuście jej nie zatrzymali, wasza wielebność? – spytał starszy celnik. – Moglibyście, to wasza osada.

– Nie moja, a świątyni! – żachnął się popędliwie. – A świątynia to świątynia, nie przytulisko dla portowych kurewek. Choć może wy chcielibyście inaczej.

– Zwinęła flaszkę waszemu kompanowi – wędrowny handlarz pokazał na stole wilgotny krążek po butelce wina. – Jak rozum w sobie stępi, za jedno jej będzie.

Towarzystwo przy stole zaniosło się rechotem.


* * *

Po wyjściu z osady Szarka przystanęła raptownie. Ręce na biodrach wsparła, a z jej twarzy Twardokęsek poznawał, że wściekła jako osa.

– Mogliście mi pierwej rzec, żeście mnie z zamtuza wykradali – syknęła do Przemęki. – Bo jeszcze bym, prosta kortyzanka, coś niepolitycznego rzekła. A może mnie obycia nie dostaje? Może taki tu obyczaj, że każdej niewieście kurewstwo przypisujecie?

– Nie, nie każdej – spokojnie odparł Przemęka. – Tej jeno, co w karczmie pełnej chłopa włos rozpuszcza. Co rzec im było? Żeście moja mać staruszka? Że te pstre szmatki to po ciotuchnie nieboszczce, niewieście ze świątobliwości w całych Górach Żmijowych głośnej? Póki u was szarszun w garści, poty licem wyszminkowanym i szumnym przyodziewkiem drażnić możecie, jak najemniczki we zwyczaju mają, to się was ludzie lękać będą i z drogi schodzić. Ale nie kiedy wam miecza braknie…

– Skoro o broni gadacie – dziewczyna ze złością sznurowała kubrak – tedy mi dobro moje wróćcie. Nim jeszcze co rzeknę, czego byście słyszeć nieradzi.

Przy gruszy skręcili w prawo. Ścieżka do Przyzywającego pięła się stromą granią. Twardokęsek człapał na końcu pochodu, zastanawiając się, co dalej. O tym, że Skalniak wybierze właśnie jego, nie myślał wcale, lepiej nie kusić losu. Lecz niepokoiło go, że znów zapuszcza się w Góry Żmijowe, gdzie dobrze dał się poznać, oj, aż za dobrze: przy trakcie jego konterfekt wisiał w każdej gospodzie. Drogę na Przełęcz Zdechłej Krowy miał zamkniętą, nie powraca się do kompanii opuszczonej chyłkiem, z zagrabionym skarbczykiem na plecach. Mógł się co prawda nająć na służbę, ale nie w okolicznych księstewkach, gdzie pierwszy lepszy panek ochoczo nadzieje go na pal, ani w portowych miastach, gdzie rządzili kapłani Zaraźnicy. Może gdzieś na uboczu, w jakimś spokojnym, zasobnym miasteczku.

Jednak kariera zaciężnego żołdaka nie wydawała się kusząca. Ze słów kapłanów Twardokęsek wywnioskował, że na północy zanosi się na zawieruchę. Zird Zekrun Od Skały popchnie żalnickiego kniazia Wężymorda i piratów z Pomortu przeciwko ludom Północy. Trzeba przyczaić się i przeczekać, pomyślał nerwowo. Przynajmniej kilka najgorszych lat, nim wszystko utrzęsie się i uspokoi na nowo.

Na szczęście tak już świat urządzono, że nigdy nie zabraknie podróżnych na szlaku i tych, którzy na nich polują. Dlatego nie zaprzątał sobie długo głowy armią Węży – morda.

Przed zmierzchem przystanęli na posiłek. Przemęka wydzielił wszystkim po kawałku chleba i pokroił gomółkę wędzonego sera. Zapijali winem z ukradzionej przez Szarkę butelki, gawędząc pogodnie, jak przystało towarzyszom podróży.

– Jak do norhemnów zawitaliście? – zagadnął Przemęka. – Bo, choć mowę naszą niby swojaczka znacie, przecie przyodziewek stamtąd, zza turzniańskich stepów. Nie kochają tam obcych.

– Kilku ścigało mnie z początku – uśmiechnęła się przelotnie i uprzedzając następne pytanie, dodała. – Wcześniej pasałam kozy. Na zachodzie. Wysokie jałowe góry.

Akurat, pomyślał Twardokęsek, akurat ty mi się, dziewko, na kozodójkę patrzysz. Iście przy bydlętach te zakrzywione szarszuny nosić przywykłaś.

– A jadziołka jak wam się trafiło przygarnąć? – ciekawie spytał Przemęka. – Pono tylko w górach dzikich żyją.

– Ano – mruknęła, jak się zbójcy zdało, z przyciszoną złością. – I tam się właśnie przypałętał. Siedział przy trupie starca, pod uschniętym drzewem. Z początku myślałam, że takoż z gorąca zdechł, bo skwar był okrutny. A potem w żaden już sposób nie mogłam go przegnać – skrzywiła się niechętnie. – Szybki jest i strzałą go nie sięgnąć. Nigdy wcześniej nie widziałam zwierza, który własnymi piórami razi.

– No, wy się chyba bać nie musicie – książę gryzł w zębach źdźbło trawy. – Jeszcze i innych nim poszczuć umiecie.

– A potrafię – Szarka podniosła na niego zimne spojrzenie. – Przeprowadził mnie przez ziemię norhemnów. Strzegł mnie, źródła pod kamieniami wynajdywał, zwierzowi dzikiemu przystępu bronił, kiedy bez życia leżałam.

Gadają, że on dech wysysa i duszą żywą się pasie. Tedy co? Nigdy jeszcze nie spotkałam człeka, przy którym do snu równie spokojnie bym się układała.

Książę wygnaniec wzruszył ramionami i w milczeniu począł śledzić ciemne, deszczowe chmury.

– Plugastwo to nieczyste – uroczyście oznajmił kapłan – i wyście też plugastwo, bo się z nim pokładacie i przeciwko ludziom prawowiernym szczujecie. Ale już dla was kara od bogów zasądzona, a ogniem wieczystym przyprawna.

Ot, ścierwo, pomyślał z niepokojem Twardokęsek, u dziewki główka gorąca, wichrowata, czemuż ją jeszcze drażnić, kiedy my teraz pospołu na ścieżce Skalniaka?

– Jako się z owym plugastwem pokładać, nijak sobie przedłożyć nie potrafię – mruknął. – Ale wyście, widzę, człek uczony, w pokładzinach i plugastwie obeznany, tedy wy mi to pewnikiem objaśnicie.

Spojrzenie, które posłała mu Szarka, było nader niewdzięczne. Zbójca bez zwłoki zrozumiał, iż honoru lżonych niewiast bronić nie należy, bowiem zelżona niewiasta bywa rozjuszona i skora brać odwet nie tylko na prześladowcach.

– Wyście z kopiennickich psów – ze złością odgryzł się Kostropatka – przeto nie ujadajcie, boście nie między swymi.

Zbójca porwał się do miecza, zamierzając opłazować kapłana po grzbiecie, gdy z nagła mu się wydało, że coś dołem trzeszczy w zaroślach.

– Idą za nami – potwierdził żalnicki wygnaniec. – Może myślą, żeśmy ścieżki zmylili i rychło na szlak wrócimy.

Książę rozprostował nogi. Sorgo, olbrzymi oburęczny miecz żalnickich panów, spoczywał obok, na wilgotnej trawie, osłonięty powycieraną pochwą. Twardokęsek przypomniał sobie wreszcie, że słyszał o tym mieczu – przechowywano go razem z klejnotami koronnymi w świątyni Bad Bidmone. Na głowni wyryto dewizę rodu żalnickich władców: “Nie starty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam", lecz Twardokęska nie uczono czytać.

Po ścieżce potoczył się kolejny kamyk, znacznie już bliżej, i teraz Twardokęsek był pewny, że książę się nie omylił. Nieźle się słuch książątku wyostrzył, uznał zgryźliwie, nie darmo tak długo przemyka pod samym nosem Węży – morda.

Wkrótce podnieśli się i ruszyli dalej.

– Przy Skalniaku będziemy bezpieczni – rzekł Prze – męka. – Tam rozbijemy obóz.

– Ci z nas, co wedle Skalnego przejdą – sarkastycznie uzupełnił Twardokęsek i wszystkim zrobiło się po trochu nieswojo.

Zmierzch zapadł gwałtownie, a ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. W ćmie pomiędzy krzami majaczyły ostre grzbiety skałek. Twardokęsek czuł już w całym ciele znajome mrowienie, znak, że podchodzą do Przyzywającego. Wielu ich jeszcze po Górach Żmijowych się kryło, w głazach potężnych albo i górach w ziemię wrośniętych. Gadali ludzie, że to Zird Zekrun je posyła, by ludzi traciły. Zbójca jedno wiedział, że ścieżki, przy której Skalniak przyczajony, strzec się trzeba, bo kiedy on sobie kogo upatrzy, żadna siła powstrzymać go nie zdoła.

Gdy szlak zwęził się w wąski przesmyk, Przemęka stanął. Zbójca rozejrzał się niespokojnie. Co prawda niektórzy powiadali, że Skalniak zawczasu ofiarę wybiera, ale Twardokęsek wierzył, że pierwsi najczęściej nie mają szczęścia, i wolał poczekać na swoją kolejkę. Która oby nadeszła jak najpóźniej.

– Idź, Kostropatka! – z szyderstwem rzekł Przemęka. – Tyś z nas człek najgodniejszy, prawy a cnotliwy. Trwożyć się nie masz czego, tedy idź przodem.

– Ja… – zawahał się kapłan, jego głos był schrypnięty od strachu. – Ja…

– Idź – popchnął go Przemęka. – Nie gadaj.

Kiedy Kostropatka zniknął w przesmyku, Twardokęsek poczuł obelżywe, natrętne pragnienie, by mimo wszystko zawrócić i przebijać się przez ziemię solarzy. Nie spostrzegł, jak Przemęka ruszył ku przejściu. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy Szarka cisnęła w ziemię sztyletem.

– Trąd i pomór! – syknęła, odrzucając z niesmakiem trupka rudej polnej myszy.

Książę zaśmiał się sucho. Kobieta wytarła sztylet o połę kubraka. Pod naciągniętym głęboko kapturem jej oczy błysnęły matowo, gdy odwróciła się i zrobiła pierwszy krok ku Skalniakowi.

– Dokąd? – chwycił jej ramię Twardokęsek. – Dokąd, kobieto?

Książę milczał.

– Teraz jego kolej – burknął zbójca. – On przodem pójdzie.

Uwolniła się, bez wysiłku, niemal łagodnie. Przez krótką chwilę poczuł na szyi lekki, ciepły oddech i zajrzał jej w twarz. W ciemności wydała mu się pobladła i skurczona.

– Zostaw, Twardokęsek – powiedziała miękko. – Niech się uczy. Niech przywyka druhów na śmierć posyłać. I zza ich pleców patrzeć. Bo takie jest książęce wojowanie. Krew kubrak splami, tedy kubrak pomienić. Nie patrzeć za siebie, ni klątw, ni płaczów nie słuchać. Wczepią się w strzemię czyjeś ręce, to je mieczem ciąć. Nie krzyczeć w nocy. No, co tak gały wytrzeszczacie? To książęca powinność, niech się więc jej zawczasu wyuczy. – Okręciła się na pięcie, tylko włosy zafurkotały.

Kołujący ponad przełęczą jadziołek zaskwirzył przenikliwie, w udręce. Teraz znów widział ją wyraźniej, swoją własną rzecz, upartą jak zwykle, i inne ciepłokrwiste rzeczy, które popychały ją ku zgubie. Moja!, moja!, moja!, wrzasnął i rzucił się w dół.

Skrzydłoń przylgnął do skał nad ścieżką. Mogła pofrunąć, pomyślał Twardokęsek, odpoczęła w karczmie i utrzymałaby się na grzbiecie. Lecz nie uczyniła tego, aby dać temu książęcemu bękartowi jeszcze jedną szansę.

– Nie wiem, dlaczego to robi – chrapliwie rzekł książę. – Nie znam jej.

– Pieprzyć was wszystkich – zbójca ze złością splunął mu pod nogi.

Gdy żalnicki wygnaniec poszedł, Twardokęsek słyszał jedynie bulgot przelewającego się nerwowo w brzuchu piwa. I znów czuł niepokojące mrowienie w całym ciele. Potem zaś usłyszał przeraźliwy krzyk Przemęki.

Pewny już własnej skóry popędził naprzód co sił w nogach. W przewężeniu szczeliny Szarka szamotała się z jadziołkiem. Złe raz po raz waliło ją po twarzy końcami skrzydeł, skrzecząc wściekle, ze strachem. Strużki trującej śliny cięły powietrze. Kapłan zawodził.

– Koźlarz! – wrzeszczał Przemęka. – Nie słuchaj tego, Koźlarz!

Książę szedł ku ciemnej szczelinie w skale, gardłu Skalnego, wyprostowany, z tęsknotą w twarzy. Kiedy Skalniak cię wybiera, pomyślał Twardokęsek, umierasz szczęśliwy.

Szarka zdołała odepchnąć jadziołka. Uderzyła na płask mieczem, z całej siły i złe zawirowało bezwładnie w powietrzu, potoczyło się w ciemność.

– Na zęby żmijów! – obok Twardokęska ktoś ze świstem wciągnął powietrze, Przemęka albo kapłan, nie rozpoznał.

Sorgo, potężny, dwuręczny miecz żalnickich panów, uderzył. Bez zastanowienia uchyliła się, lekkim, płynnym półobrotem. Szybkie, roztańczone ostrza. Za plecami miała Skalniaka i czuła jego przemożne, palące pragnienie, a Koźlarz był szybki, szybszy, niż przypuszczała. Cofała się. Znów rzucił się naprzód i uderzył. I jeszcze raz. I znowu.

Zastawiła się. Obiema mieczami. Głupio, bo Sorgo i tak cisnął nią o ostrą krawędź skały. Głupio, bo myślała, że jak mu z bliska w oczy zajrzy, to się coś odmieni.

Nic się nie odmieniło. Ciął ją przez ramię. Draśnięcie, nic więcej, lecz zaraz napłynęła znajoma chłodna fala. Jak wiosenna woda w stawie. Krótko trzepotała się na krawędzi, z trudem parując ciosy – zwód, płytkie uderzenie, odskok. Potem sięgnęła go, naznaczyła, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Zew Skalniaka był silniejszy niż rozsądek czy cierpienie.

Ból jak użądlenie pszczoły. Następna rana. Przygryzła dolną wargę, bardziej ze strachu niż ze zezłości. Znów napłynęły fale, fale chłodne jak woda w stawie. I wiedziała już, że Koźlarz, czy też raczej ów potwór w skale zwyciężają. Zaczęła śpiewać. Nie było to konieczne, lecz pomagało jej wierzyć. Że jeszcze potrafi się zatrzymać. Jednak było tak, jak zwykle.


Tam także trzymała je, dwa nagie miecze, po jednym w każdej ręce. Stała przed paleniskiem, arogancka, roześmiana, zapalczywa. Już nie dziecko, lecz nadal cala złota, roziskrzona. Jak motyl pokryty delikatnym, słonecznym pyłem. Wystarczająco młoda, by rzucić wyzwanie.

Nie miał wyboru.

Kiedy ją zranił, krzyknęła ze zdumienia, nie z bólu. Walczyli w mrocznej, pełnej gwaru sali, rozpryskując resztki wina na długich stołach. Potem wytrąciła mu miecz.

Śmiała się. Psy, brązowe, szczupłe wyżły uparcie sięgały do półmisków. Karuat upadło i Jorghit uległo zagładzie, a kurzawa Birghidyo szła na północ. Kazała szeroko otworzyć okiennice, wiał suchy, południowy wiatr. Potrzebowała obu – wichru i mężczyzny, który z nim przybył.


Z wysiłkiem odpędziła wspomnienie. Twarz Koźlarza była jasną plamą, rozmywała się przed jej oczyma. Czuła krew, wiele krwi – jego, swojej. Koszulę miała przesiąkniętą na wylot. Słabła. Cięła go nisko. W tej samej chwili ostrze Sorgo spadło na jej bok. Walczył, aby zabić. Lepiej, niż pamiętała. Lepiej niż niegdyś, w wielkiej sali stołpu o ścianach pokrytych czerwoną ochrą. Jednak wówczas nie chciał jej zamordować. To miało przyjść dużo później.

Chłodna fala powróciła, wyższa i silniejsza od pierwszej, potem kolejna i jeszcze jedna, aż na koniec przyszła ta ostatnia, która pochłania wszystko.


Jest pełnia, Eweinren. Wzbierają fale. Zniszczę je. Zniszczę.

Krzyki. Krew i łzy na twarzy. Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, jak motyl. Jak ćma.

Zabijasz je! Ty dziwko, zabijasz je! I siebie, zabijasz samą siebie!

Szum. Okrzyki wojowników Diominartha przed bramą, ich także słyszę. Wykrzywiona cierpieniem twarz Mokerny. Ogień, woda. Szum.

Nie zostawiaj mnie. Jeżeli zostaniesz, zdołam wytrzymać jeszcze jedną chwilę. Dość.

Eweinren.

Szum, szum, szum.


Zatoczył się, zrobił jeszcze jeden krok ku Skalniakowi. I nie miała już sił, by go zatrzymać. Razem zwalili się na skałę.

– O, kurwa! – zduszonym głosem powiedział Twardo – kęsek.

Przemęka ostrożnie odciągnął z Szarki ciało księcia. Powieki kobiety zadrżały nieznacznie pod ciemną warstwą spływającej z czoła krwi.

– Oddycha – z ulgą oznajmił Przemęka. – Pomóżcie mi go podnieść. Kostropatka, co się gapisz, dawaj koszulę, twoja najczystsza. Psiakrew, strasznie ciecze. – Niezgrabnie usiłował zatamować krwawienie.

Szarka leżała na boku. Skurczona kukiełka z pozlepianymi kosmykami włosów na twarzy. Krew z głębokiej rany na udzie i jeszcze gorszej w boku, a także wielu innych, rozlewała się wolno po kamieniach. Zbyt wiele tej krwi, pomyślał zbójca.

Nachylił się nad nią – nie, nie z litości. Milcząca, zaciekła walka w ciemnościach przeraziła go. Znów odczuwał ów szczególny rodzaj strachu, który ogarnął go na Kanale Sandalyi i znów nienawidził Szarki za zdradliwą miękkość własnych kolan.

Dogorywała. Przez miłosierdzie powinien poderżnąć jej gardło, nim przyjdą wilki albo jeszcze coś gorszego. Kostropatka przysunął się, zbójca poczuł nieświeży oddech.

– Ależ się, ścierwo, życia trzyma – zęby kapłana błysnęły obok. – Może by tak… sztyletem?

Przytaknął skwapliwie. Gdy jednak nachylili się jeszcze niżej, by sięgnąć po ukryte na piersi Szarki listy do kantorów Fei Flisyon Od Zarazy, znad ziemi dobiegło ostrzegawcze syknięcie. Jadziołek niepostrzeżenie przysunął się do kobiety i chciwie chłeptał posokę.

Obaj z Kostropatka odskoczyli jednocześnie.

– Zbierajmy się! – Przemęka ociosywał gałęzie na nosze. – Nie wytrzeszczajcie ślepi. Zdałoby się dziewce kopiec usypać, wybornie mieczem obraca. Ale nam w drogę co żywo ruszać, a jej teraz już za jedno.

Tymczasem delikatne mrowienie na grzbiecie Twardo – kęska ustało. Skalniak zamarł. Zbójca zaczął się rozglądać za skrzydłoniem.

Tamci już przenieśli księcia na nosze. Wyliże się, pomyślał beznamiętnie Twardokęsek, czemuż by nie? Jednak potrząsnął przecząco głową, gdy Przemęka usiłował zagnać go do dźwigania rannego.

– Lepiej, jak tu jeszcze trochę posiedzę – mruknął.

Przykucnął na piętach w kącie skalnej niecki, z dala od umierającej Szarki, owinął się ciaśniej opończą i patrzył, jak odchodzili. Wróci, myślał, skrzydłoń wróci, nim ona do reszty zdechnie, one zawsze wracają. A jak dziewka na dobre ostygnie, jak plugastwo się posoki nachłepcze, to trza trupa obszukać, listy do kantorków wytrząsnąć. Toż grzech tyle dobra zmarnować.

Ślepia jadziołka łyskały wrogo znad powalanej posoką murawy. Krew była ciepła, słodka, i nie przestawała płynąć. Jadziołek nastroszył oliwkowe pióra, zaskwirzył w przestrachu, lecz jego rzecz nie odpowiedziała. Nie podobało mu się, wcale mu się to nie podobało. Wówczas spojrzał z uwagą w tę drugą rzecz.

Twardokęsek zaskowytał.


* * *

– Jak on mi wtenczas oczyskami łeb świdrzyć począł – chrapliwie powiedział zbójca – to zrazu mi krew z nosa, z gęby poszła, jakby mi tam co w środku trzasło. A ból był takowy, że anim ziemię mógł zmacać… I kiedy mi w rozumie bełtał, to i mnie snadź co z niego przeszło. Bo widziałem, jak on tam na południu norhemnów niczym zwierzynę ścigał. Nie żeby mu który drogę zaszedł, nie z głodu nawet, ale taka jest w nim do człowieczego plemienia nienawiść. My u niego, Mroczek, taniej od bydła stoimy. Tylko tę dziewkę jedną sobie przyhołubił i jej broni.

– To niechaj jej pilnuje – wzgardliwie odparł Mroczek. – Niech piórami jadowitymi razi. My tyle chłopa naprzeciw posłem, że się piór ze szczętem wyzbędzie. Oskubiem go, jako świątecznego kapłona, i jako kapłona na rożen nadziejemy. A potem dziewka w dyby pójdzie.

– No, nie wiem – sprzeciwił się zbójca. – Bo jakie mnie potem nockami zwidy nawiedzać poczęły, strach wspomnieć… Nie trzeba było w Tragance Krupy słuchać, kiedy on owe bluźnierstwa o Annyonne wygadywał. Wszystko to się do mnie potem wracać poczęło, wszyściuchno. Siedzę wedle komina, okowitę ze skórzanego kubka popijam, ryża posługaczka w pasie mnie obłapia. Tylko że…

– Ale żeś ty się, Twardokęsek, strachliwy zrobił – pokręcił głową Mroczek. – Gdyby ci nie był kat pisany, niezadługo pewnikiem do pokutników przystałbyś, co się po grzbietach za grzechy świata tłuką. Ech, śmiech i sromota… O wywołańcu mi lepiej gadaj, o Koźlim Płaszczu.

– Półżywego go nieśli z przełęczy Skalniaka. Może gdzie tam skapiał pod płotem.

– Nie widzi mi się.

Загрузка...