ROZDZIAŁ ÓSMY

Niebo było letnie, fiołkowe, a gościńcem nadciągali wciąż nowi wędrowcy, gromadami i samotrzeć, pieszo, w powozach i konno, bez końca – ku miastu. Wyniosła, najeżona wieżami cytadela księcia Evorintha ciemniała na szczycie Jaskółczej Skały, a poniżej, pomiędzy pięcioma pagórkami rozciągała się Spichrza. Opasane pierścieniem wysokich białych murów, naznaczone strzelistą wieżą świątyni, najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza. To, które było, jest i będzie. Miasto nieśmiertelne.

Rozległe błonia wokół Spichrzy migotały od ognisk pątników przybyłych ze wszystkich stron na Żary, a że do święta zostały tylko dwie nocki, obozowali radośnie, z winem i głośnym wydzieraniem się pod murami.

Twardokęsek smętnie tarł resztki opalonej brody. Nie chciał spać. Przed oczami miał wciąż wiedźmią pożogę, płomienie zataczające kręgi po wypalonej ziemi, coraz bliżej i coraz szybciej. I pamiętał, jak na koniec wychyla się z nich rozmazana w gorącym powietrzu smuga, która zbójcy wydała się zrodzona z samego ognia.

Jakiś stwór przypadł do wiedźmy i w jednej chwili zbójca też był na jego grzbiecie. Wbiegli pomiędzy ogień, pomiędzy zwęglone trupy wołów. Wiedźma krzyczała w szale, zbójca ze strachu. Zawył z bólu, gdy zatliło się na nim ubranie. A wiedźma śmiała się, śmiała jak szalona, jej włosy płonęły. Z gardła pręgowanego zwierza wyrwało się głębokie ponure warczenie. Potrząsnął grzywą i odwrócił się ku wiedźmie.

– Zwierzołak! – wrzasnął Twardokęsek.

Dosiadali zwierzołaka. Nie z rodzaju tych, którzy siedzą w Górach Sowich, ale potężnego pasiastego potwora podobnego drapieżnym kotom z południowych gór. I zaraz też zbójca zrozumiał, że musi się weń odmieniać właśnie ów kociak, którego wiedźma ze sobą włóczy. Nie dziwota, że się zrazu z jadziołkiem pokumali, pomyślał. Złe zawdy złe rozpozna.

Niebieskooka niewiastka zaśmiała się tylko, targając szorstkie, czarne kłaki na karku zwierzołaka, a ten wlepił w zbójcę oczy, miodowe i tak głębokie, że Twardokęsek mało z rozumu nie zszedł pod tym spojrzeniem.

A i to jeszcze prawda, pomyślał, że on ślepiami człeka zauroczyć może. Wszyscyśmy oczarowani, omamieni byli, jakeśmy go, ani stęknąwszy, razem z wiedźmą przyhołubili. Przekleństwo wszystka magia, czyste przekleństwo. Może praw był Ciecierka, kiedy wiedźmę w ogień chciał wrzucić, bo nie litować się trza, jeno palić, póki nas ze szczętem złe nie wygubi.

– Patrz! – jaśminowa wiedźma podniosła chude, osmalone ramię i pokazała na trakt.

Resztki włosów zjeżyły mu się ze zgrozą. Gościniec falował, lśnił od szarych futer szczuraków.

I tak tamtej nocy, kiedy płonęła gospoda Goworki, Twardokęska ocaliła jedynie ciemna, mroczna magia wiedźmy. Gnali po gościńcu. Wiedźma wbijała pięty w żebra zwierza, tę bosą, bo but zgubiła, i tę w trzewiku z urwanym obcasem. Pęd rozwiewał kosmyki jej włosów, zwierzołak ryczał wściekle, a szczuracy w popłochu pierzchali mu z drogi. Wielka, wielka magia, wysnuta z ognia i krwi, wciąż gorzała w niebieściuchnych, wytrzeszczonych oczach wiedźmy.

Była to noc grozy i rzezi. Hordy szczuraków zeszły z Gór Sowich i ruszyły na wschód, ku Spichrzy. Zbójcy zdawało się, że mrowie potworków nie ma końca, a chłopskie domostwa po obu stronach gościńca były ciche i ciemne, jakby nie został tam ni jeden żywy człowiek.

Zwierzołak biegł chyżo. Na przedmieściach miasteczka doścignęli pierwsze szeregi złego. Tego, co nastąpiło w miasteczku, zbójca również nie chciał pamiętać. Widział, jak szczuracy przekopali jamy pod bramą, jak dźwierza uchyliły się w ciszy, by odsłonić trzech nocnych drabów, których rozpoznał już tylko po halabardach, bo na ich trupach kłębiła się popiskująca szara gromada. W szlafmycach, w rozchełstanych koszulach mieszczanie wybiegali na ulice, daremnie krzycząc zmiłowania. Gromady szczuraków ścigały ich zajadle niby zwierzynę i walczyły nad drgającymi jeszcze ścierwami o kawały mięsa. Jakaś kobieta z dzieckiem w ramionach wołała do nich z okna, ale zwierzołak nie zatrzymał się i krzyki wkrótce umilkły. Nie zwalniając, niby widziadło, przemknęli przez miasteczko – na oklep na zwierzołaku, roześmiana dziewka z rozwianymi kosmykami opalonych włosów i zbójca w skórzanej kamizeli, z jadziołkiem kołującym nad głową – i wyjechali za mury, traktem koło szubienicy, na której kołysało się smętnie dwóch nieświeżych wisielców.

W rowach przy trakcie szumiały białe od kwiecia zarośla.

Przed świtem zwierzołak bez ostrzeżenia zrzucił ich z grzbietu. Na łeb, na szyję polecieli w kolczastą chachmęć. Wiedźma zaskowytała z cicha. Szał minął i trzęsła się teraz jak w gorętwie. Z warg i nosa sączyły się drobne kropelki krwi. Powoli, popiskując jak zwierzę, dowlokła się do jaru i zaczęła chłeptać wodę prosto z kałuży.

Coś gorzkiego wezbrało w gardle zbójcy, napłynęło do ust.

Cień przesunął się pomiędzy nimi na trawie i Twardo – kęsek nie sięgał nawet po sztylet, ale splunął ciężko w rów, w wodę, co ją piła. A ona tylko odwróciła się i popatrzyła tymi swoimi niebieściuchnymi oczami.

Nie wiedział, jak to się stało, że nagle płakała na jego ramieniu.

Urok, ani chybi urok, pomyślał Twardokęsek.

Oporządzili się trochę, zmyli z twarzy sadzę. Twardokęsek przystrzygł obojgu opalone włosy i powlekli się gościńcem ku bielejącym w dali murom Spichrzy. Wiedźma zgubiła drugi trzewik i pochlipywała, że ciężko iść po kamieniach, póki zbójca nie wziął jej na plecy. Szczęśliwie była chuda i drobna. Gdy wreszcie się zmordował, traktem nadciągnęli żacy z przystrojonym żółtymi wstążka – mi, drabiniastym wozem, który zwędzili gdzieś chłopu na jutrzejszą paradę.

Szkolarzy było pięciu. Czterech przyprzęgło się do dyszla, jeden powoził, a że wszyscy byli mocno chmielem zaprawieni, więc i za bardzo się nie wykłócali, gdy im Twardokęsek wiedźmę na siano zrzucił. Krzyczeli tylko, żeby wóz pod górkę pchać pomagał. I tak się powolutku doturlali do miasta. Jeszcze ich żacy do Kolegium Sztuk zapraszali, które dziad księcia wybudował u stóp świątyni. Zbójca nawet z początku przychylał ucha namowom, bo z ich pijackiego klekotania wnosił, że ci adepci sztuk to niezgorsi szubrawcy: nie tylko wiedzieli, jak na jarmarku sakiewki kupcom odcinać, ale i sztyletami, co je mieli popod kubrakami pochowane, nieźle potrafili robić. Jak na złość, wiedźma obudziła się znienacka i burknęła, że na znajomków muszą przy bramie czekać. Żacy pożegnali się grzecznie, podciągnęli wóz pod same wrota Spichrzy i zaczęli hałas wielki czynić, aby bramę przed świtem otwarto, a nie ucichli, póki im drabowie książęcy nie zagrozili wieżą.

Wiedźma przepędziła Twardokęska niemalże po całym błoniu: tu jej się nie podobało i tam źle było, stąd za daleko od skały, stamtąd gościńca nie widać. Na koniec przylgnęli w porośniętej krzami wyrwie. A kiedy sypał na wrzątek krwawiennik, dojrzał, jak wiedźmie zza pazuchy wyłazi pręgowaty rudy kociak. Nic nie rzekł, uszy położył po sobie, bo choćby książęcy pachołkowie nawet zdołali ubić zwierzołaka, nijak mu się było przyznać, z kim do miasta ściągnął. Ani chybi, pomyślał, kleszczami by mnie szarpali, jako zwykle ze wspólnikami złego czynią. A jak się jeszcze wieści o najeździe szczuraków rozejdą, nikomu małodobrzy nie przepuszczą. Nic, trzeba teraz gębę trzymać zawartą i modlić się, aby nie wyszło na jaw, gdzieśmy tej nocy bywali.

Gdy zobaczył skrzydłonia na brzegu jaru, nie zastanawiał się nawet, jak ich Szarka z Morwą odnalazły. Odkąd odbili z Traganki, Twardokęsek widział dość, by ani nie pytać, ani nie myśleć zbyt wiele. Szarka powitała go obojętnym kiwnięciem głowy i nalała sobie krwawiennika. Napój był cierpki i gorzkawy. Dziewczyna wyjęła z tobołka bochenek chleba, kilka drobnych czerwonych cebulek, napoczęty małdrzyk i podzieliła wszystko starannie na cztery części.

– Trzeba się posilić tym, co jest – mruknęła. – Sakwa mi w zamieszaniu przepadła.

– Co z was za ludzie? – Morwa podniosła głowę. Skołtunione włosy opadły do tyłu, odsłaniając jej postarzałą nagle, porytą zmarszczkami twarz. – Co z was za ludzie? – powtórzyła, wpatrując się w Twardokęska. – Jak nam człek drogę zastąpił, to go na pół rozszczepiła, ani pytała, jeszcze kubrak przetrząsnęła.

– Golec był – wtrąciła Szarka – bez sakiewki nawet. Ale hybercuch z niego zdarłam, bo nasze okopcone, a obwieś wydał mi się twego wzrostu, Twardokęsek. I nie myśl – rzuciła oschle dziwce – że się przed tobą opowiadam, jednak i to rozważ, że on nie bez przyczyny dwie samotne niewiasty w krzakach zachodził.

– Tyle jeno, że pożoga za wami i śmierć, nic więcej – zaskowyczała Morwa. – Ja żem myślała, że ona – pokiwała ubabranym sadzami paluchem ku wiedźmie – jeno na umyśle słabuje, że kołowata. A to jest wiedźma, plugastwo ludziom i bogom obmierzłe! Pewnikiem ona szczuraków na nas sprowadziła!

Twarz Szarki stwardniała gwałtownie.

– Uciszże ją, Twardokęsek – rozkazała. – Dłużej tego skomlenia nie zniosę. Ot, trzeba było niedojdę zostawić, niechby ją szczuracy zeżarli, to o ogniu i śmierci by nie krakała. Spać się lepiej kładźcie – rzuciła skulonym po przeciwnych stronach ogniska niewiastkom. – Niedaleko do świtu.

Morwa posłusznie wpełzła głębiej w krzaki, z dala od wiedźmy, i okręciła się resztkami lawendowego kasaczka. Dygotała. Z opuchniętych warg ściekała jej strużka śliny.

– Za dużo ona wie – mruknął Twardokęsek. – Jak się jutro wieść o szczurakach rozniesie, to tutaj na każdym rogu powroźnik będzie czyhał i wiedźm wypatrywał. A niech ludzie dojdą, żeśmy przez Góry Sowie dopiero co przejechali, pasy z nas drzeć będą bez ochyby. Prawo tutaj twarde.

– Prawda – Szarka przysunęła się do ognia i objęła ramionami kolana – ale była nam życzliwa. Jeśli nawet po pijanemu coś wygada, to miasto ogromne, kto nas odnajdzie? Jestem zmęczona – przyznała nieoczekiwanie. – Ta noc przypomniała mi coś, o czym nie chcę pamiętać.

Jadziołek przydreptał do nich niezgrabnym, rozkołysanym krokiem po wysokiej trawie i skrzecząc z cicha, otarł się o cholewę wysokiego buta Szarki. Dziewczyna bez słowa, gołą dłonią podrapała go po podgardlu i raptem wydała się Twardokęskowi markotna i zniechęcona. Przyszedł mu na myśl klasztor Cion Cerena i słowa wiedźmy.

– Iście was ongiś Szarka zwali? – nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.

– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Bardziej przekleństwo to niźli imię. Razem z bratem się rodziliśmy, ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.

Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie.

– Moi rodzice bardzo się miłowali – Szarka oparła brodę na kolanie. – Pewnie dlatego, że wojna kraj pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie musieli uchwycić, więc się siebie chwycili. Dwójka to smarkaczy właściwie była i we ćmie, co nastała, jako wszyscy przerażonych. Wtenczas już tylko w lasy umykać trzeba było i tam się gdzieś w glibieli głęboko skryć, na uroczyskach. A oni się we stołpie zaparli – pokręciła głową. – Głupio, bo ze wszech stron wojsko szło pobuntowane, a przy nich ledwie nędzna przygarść straży została. I najemnicy. Ale ojciec uparł się, że uciekać nie będą, choć tyle ten jego upór wart był, co błysk na sztylecie, kiedy gardło podrzyna. Matka chodziła z nim po murach, brzuch dumnie jak bitewny bęben przed sobą obnosząc, i o mścicielu, co się z jej żywota pocznie, bełkotała. Słowem, wyczekiwali rzezi.

– I jakoż było?

– Matkę potem na wpół żywą najemnicy Dumenerga ze stołpa wywieźli. Kiedy się jatki na dobre zaczęły. Wtedy nas rodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam mi imię nadała.

– A wasz ojciec?

– Przy bramie go szafelinami zakłuli jak odyńca. A matkę w rowie Dumenerg zostawił wykrwawioną. Dość, nie podpytuj mnie, Twardokęsek, jutro jeszcze się językiem namłócisz, a pewnie i nie tylko językiem.

– No, ciekawym tylko, na co nam teraz przyjdzie – zbolałym głosem odezwał się zbójca. – Spichrze podpalim czy szczuraków do miasta wpuścim, czy może tylko księcia łaskawie utrupim?

– A skąd ci to we łba zaświtało? – popatrzyła na niego spod opuszczonych powiek. – Tu wokół nas samych obręcz się łatwo zacisnąć może.

Twardokęsek zakłopotał się trochę. Pogryzł chleba z cebulą, pomilczał posępnie.

– Nieskładnie mi to wyjaśnić – podjęła dziewczyna – ale wciąż mi się zdaje, że pogoń za plecami słyszę, pogoń i psów granie. Może mi to tylko jadziołek w rozum kładzie, ale ja się, Twardokęsek, w obławie chowałam… prędzej bym samej siebie zapomniała.

– Nic innego jeno wiedźma, przeklętnica, nieszczęście na nas ściąga. Iluż ludzi ona w tej gospodzie ogniem wygubiła, a koni, a bydła – pokręcił głową. – I ze zwierzołakiem wędruje – dodał szeptem. – Ten kociak, co go ze sobą prowadza, nic innego to, jeno ludojadek. Nocką w potworę się zmienia i ludzkie plemię prześladuje.

– I cóż stąd? Wciąż o wiedźmach słucham, że plugastwo od bogów przeklęte, a ludziom zatracenie knujące. Ale jakoś nikt nie potrafi objaśnić, czemu plugastwo zwłaszcza w czas wojen roić się zwykło. Pomnisz Łysą Wiedźmę? Czy nie za najazdu norhemnów spustoszyła brzegi Kanału Sandalyi? A Pustułka? Nie wtedy grasowała, gdy Vadiioned wojnę rozpętał? Nie – pokręciła głową – im więcej nad tym myślę, tym wyraźniej mi wychodzi, że kiedy się tylko jakiś zamęt w Krainach Wewnętrznego Morza zaczyna, to wiedźmy ludzi szczególniej gnębią. A jak spokojnie, to i one czemuś przycichają. Przecież nawet po wioskach gadają, że ich magia z krwi się bierze, z czarnej posoki.

– Aż krwi! – zaperzył się zbójca. – Jeno że z tej krwi plugawej, co ją co miesiąc zrzucają!

– To wszystkie byśmy już wiedźmami były! – prychnęła. – Nie, Twardokęsek, ja się jej dobrze przyglądałam. I tyle wypatrzyłam, że płochliwa jest i przestraszona, nie – lekkie widać miała życie. Jednak złości w niej żadnej, czy ku ludziom nienawiści, nie spostrzegłam ani czarów żadnych. Aż do tej ostatniej nocy, kiedy o krwi i o ogniu bredzić zaczęła – przygryzła wargę. – I tak mi się wydaje, że to z tych zbójców, których jadziołek nad Trwogą przydybał. Jeden na niej z opuszczonymi spodniami zdychał. Strasznie w gospodzie płakała, że krew do niej krzyczy i coś mi się zdaje, że nie pierwej w niej ta magia rozgorzała, póki krwi na trakcie nie przelano.

– A cóżże za różnica – złośliwie zauważył zbójca – za jaką przyczyną wiedźma nas wygubi, czy od tej krwi, co z kupra ciecze, czy innej zgoła? Toż zeszłej nocy jasno na jaw wyszło, że prawi są ci, co im ogniem sprawiedliwość chcą czynić, bo to plemię nieczyste, ze złem sprzymierzone. Żeby tak ludojadka piastować – wskazał na zwiniętego na wiedźmim podołku rudego kota – toż grzech jest i obraza boska!

– Różnica istotnie żadna – przyznała Szarka. – Ale gdyby nie wiedźma, to ja bym się w tej gospodzie na noc ułożyła i by mnie zwierzołacy we śnie zeżarli. Nie, Twardokęsek, ona innymi oczyma niż ty czyja na świat patrzy i nie dam jej odpędzić, nie teraz… – zacięła się. – Nam trzeba sprzymierzeńców szukać, Twardokęsek, nie wybrzydzać. No, dość już. Zlitujże się, łeb mi ciąży, kiedy indziej porozprawiamy. Zdrzemnęłabym się przed brzaskiem, a jutro jakoś wkręcimy się do tego kurnika – pokazała cytadelę księcia Evorintha.

– A jakimże to sposobem? – spytał podejrzliwie.

– Bardzo tradycyjnym – odparła sennie. – Przekupstwem.

Pozostawiony samemu sobie zbójca melancholijnie podumał jeszcze trochę. Potem zaś nakrył się hybercuchem zdartym z nieszczęśnika, który Szarkę w krzakach podchodził. Spać jednak nie potrafił, wciąż mu się w chyboczących badylach zwidywali szczuracy. Morwa też widać sen miała nielekki, bo dygotała jak psina. Wiedźma zaś leżała skurczona na boku, z piąstką przyciśniętą do brody. Spódnica podwinęła się jej wysoko, odsłaniając osmalone, krągłe udo, wtulony w zagłębienie ramienia zwierzołak łagodnie falował oddechem. Ładna z nas kompania, zadumał się gorzko Twardokęsek, zbójca, dziwka, wiedźma i… tamta, która szła z południa.

Całe zło lęgnie się na południu, powtarzano w Górach Żmijowych, a bezmierne przestrzenie poza równinami Turznii zdawały się odpowiadać prześmiewcze, wypluwając kolejne hordy norhemnów, rodząc letnią posuchę i pomór, co dziesiątkuje bydło. Gdzieś za Łysogórami ona zrodzona, pomyślał, wedle samego krańca ziemi. Człek nie dojdzie, co się tam kryć może, jakie dziwy a potwory, lasy bezmierne za spaloną ziemią czy jeno pustynia śmiercionośna. Może u Servenedyjek się chowała? Jak one z żelazem obeznana, może tam już wszędy takowy obyczaj? Może być, jest kraj, gdzie człek nie trwoży się, ze złym niczym ze swojakami gwarzy, jak ona na morzu z boginką gadała? Gdzie plugastwo za psa służy i snu strzeże?

Przypomniał sobie gadki o skrajnych wyspach, ostatnich wyspach, jak żeglarze gadali, za którymi woda przelała się przez krawędź świata, zakrzepła w nieboskłon. Wyspy Szczęśliwe, nazywali je żeglarze, najdalsze, najodleglejsze. Ano, ofuknął się w myślach, dzieciaka między żmije ciepnąć a grodziszcze wyrżnąć, o kozi kiep takie Wyspy Szczęśliwe rozbić. Umna jest dziewka, harda a pyskata, mus szlachecka córka. Gadała, że ziemię jej wzięli, gród spalili, tedy w świat poszła, nie ona pierwsza, nie ostatnia. A mnie trza nie o niej przemyśliwać, jeno się cichaczem w Spichrzy wymknąć, wielkie miasto, ludne, ani się spostrzeże…

Szarka śniła, drżały uwieszone jej rzęs cienie, usta składały się do jakichś słów i zamierały na nowo.


* * *

O świcie tłum rzucił się ku bramom zwartą ławą.

– Wasze chorągwie nad cytadelą – Przemęka z odległego pagórka obserwował, jak rozochocona tłuszcza coraz silniej szturmuje bramy Spichrzy. – Ani chybi twoja siostra dostała list. Dziw, że ją Wężymord luzem puścił. Bo chyba sam tu się z nią nie przywlókł?

– Nie, to żalnickie lwy – mruknął Koźlarz. – Wężymord przyjechałby raczej pod znakami Pomortu. Nie myślałem, że zobaczę w Spichrzy ojcową chorągiew. Ciekawe, czy się Kostropatka zdołał przemknąć.

– Czemu nie? – wzruszył ramionami Przemęka. – W same Żary żeśmy zmówieni, więc jutro się rzecz cała okaże. Na razie zdałoby się gdzie przytaić, bo tu o przygodę łatwo.

– Znam gospodę. Przy murze, za końskimi jatkami.

– U rakarzy? – z lekką urazą spytał Przemęka. – Odkąd żeśmy do włości Zaraźnicy przybili, nic tylko hultajskie gospody, zbóje, guślarstwo i głusza. To już będzie trzeci raz, jak między hyclami na popas stajem. Czemu my nigdy nie możemy u jakich godnych mieszczan przylgnąć?

– Bo się godni mieszczanie w spiski nie mieszają – wykrzywił się książę. – Za mądrzy na to. Godny mieszczanin kazałby nas pospołu psami poszczuć. Albo i grzbiet jeszcze otłukł.


* * *

Ulica Na Zboczu jeszcze przed świtem rozpoczęła dzionek od przeraźliwych przekleństw, którymi piekarka Gałkowa obrzuciła Lizęgę, powszechnie szanowanego handlarza śledziami. Kilka przybranych w szlafmyce głów wychynęło ospale z okien. Ktoś niecelnie chlusnął zawartością nocnika. Lecz wojna pomiędzy piekarnią a kramem rybnym trwała już trzecie pokolenie, a rozprawa, tocząca się ze zmiennym szczęściem przed trybunałem księcia, nie rokowała nadziei na koniec zmagań, i mieszczanie z rezygnacją przywykli do porannych wrzasków.

– A żebyś po śmierci tak cuchnął jako twoje śledzie zgniłe! – rozdarła się Gaikowa.

Jaszczyk uśmiechnął się pod nosem, nie przestając polerować srebrnej chorągiewki przy szyldzie wciśniętego pomiędzy skłócone kramy kantorku Fei Flisyon. W niektórych dzielnicach straże trzymają koguty, pomyślał, aby nastanie dnia zwiastowały, ale u nas niepotrzebne one, lepszeć pianie nas z łóżek zdziera. No, czas o śniadanie się zatroszczyć, zdecydował. Pątników mrowie do Spichrzy ściągnęło, jak się do kantoru zaczną złazić, tak do zmierzchu ani o jedzeniu myśleć nie będzie czasu.

– Witajcie, pani Gaikowa – przywitał piekarzową. – Pięknie się wam dziś rogale udały, jeden w drugiego.

– Ano! – zaśmiał się przekupień śledziami. – Iście, wyrośnięte jako te rogi, co je nieboszczykowi z piekarczykami w komorze przyprawia!

Od strony piekarni rozległ się dźwięk zatrzaśniętej gwałtownie okiennicy.

– Spłoszyliście mi śniadanie – z wyrzutem powiedział Jaszczyk. – Przyjdzie teraz o suchym pysku dzionek cały przecierpieć.

– Młodyś jeszcze – zadrwił przekupień – a za młodu samo zdrowie się przegłodzić. Lepiej wieczerza będzie smakować.

Jeśli jeszcze co tam matka w rynce zostawi, pomyślał markotnie Jaszczyk. Od śmierci ojca nie przelewało się u nich w domu, oj, nie, a miał cztery młodsze siostry, które jak obstąpiły miskę, to ni kijem by odpędził, póki nie wyczyściły do dna. Trzymał co prawda parę miedziaków w sakiewce, ale chciał je raczej zachować na podarunek dla posługaczki z gospody Pod Wesołym Turem.

Przypomniał sobie, jak hucznie obchodzono w ich dworcu Żary. Mieli piękny szmat gruntu nieopodal Spichrzy. Pszeniczna była ziemia, żyzna i zasobna, ale jeszcze rodzic dobrze nie przestygł, a zewsząd zjechali się stryjowie z listami zastawnymi, które pono nieboszczyk im pisał, i bratową z dziećmi na jednym wozie z domu wyprawili. Z początku przylgnęli kątem u granicznika, ale kiedy zaczął po nocach w drzwi wdowy stukać, zabrali się stamtąd co prędzej. Potem różnie bywało, aż osiedli pod murem Spichrzy, na Krzywej.

Zeskoczył z drabiny, obrzuciwszy tęsknym spojrzeniem rogale Gaikowej.

– Wcale udatnie – pochwalił go od drzwi Krotosz, zwierzchnik kantorka. Jego świeżo wygolona głowa połyskiwała lekko i widać spodziewał się znaczniejszych gości, bo przywdział białą kapicę z najcieńszego płótna. – Iście, wyszykowaniśmy na święto, ale jeszcze nam świętować nie czas. Siła się dzisiaj luda zwali. Patrz im, Jaszczyk, uważnie na ręce, łatwo w ciżbie o jakie oszustwo. Pojedynczo do lady niech podchodzą, każdy grosz oglądaj, czy aby nie oberżnięty albo i fałszywy.

– Czy jam się kiedy dał oszukać, wasza wielebność? – wyszczerzył zęby Jaszczyk.

– Toż ja tego nie mówię – odparł kapłan – tylko napominam, żebyś ostrożny a czujny był. Do miasta idę, kantor na twojej głowie. Pisarczyków doglądaj. Niech nie próżnują.

Chłopak rzucił mu szybkie, zuchwałe spojrzenie. Siedem lat minęło od dnia, gdy Krotosz przydybał go, jak ściągał sakiewkę skalmierskiemu wielmoży. Kapłan najpierw Jaszczyka powodem dobrze złoił, a później zapędził do zamiatania dziedzińca. Z czasem Jaszczyk został chłopcem na posyłki, potem pisarczykiem, a ostatnio coraz częściej zdarzało się, że Krotosz wychodził w środku dnia, powierzywszy mu doglądanie interesu. Jaszczyk siadywał wtedy na jego miejscu, przy ladzie w głębi kantorka, a po okolicy huczek szedł, że go sobie kapłan na zausznika upatrzył.

Pisarczykowie tymczasem nerwowo rozkładali tabliczki, klóby w wagach rychtowali i przeklinali grosze, które ostatnio bito w Żalnikach – z wierzchu wyglądały na srebrne, ale więcej w nich było cyny niż poczciwego kruszcu. Dla wszystkich, nawet dla piegowatego ulicznika Łyczka, który biegał na posyłki, zapowiadał się długi i znojny dzień.

Pierwszym gościem okazał się wyniosły dworzanin. Usiłował zastawić naszyjnik ręką samego Kii Krindara Od Ognia uczyniony, jak utrzymywał zawzięcie, podczas gdy Jaszczyk, widząc, że nie tylko naszyjnik niewiele wart, ale i szlachcicowi oczy podejrzanie wkoło latają, tłumaczył cierpliwie, że najbliższy lombard za rogiem. Kiedy natręt wreszcie poszedł, napatoczyło się trzech dziadów ze stertą rozmaitych miedziaków, wyszczerbionych brak teatów, oberżniętych pół – i ćwierćgroszówek, żądając, aby cały ten chłam wymienić im na srebrne książęce grosze. Dwóch pisarczyków niechętnie zaczęło sortować i przeliczać monety, a trzeciemu dostała się wyłupiastooka szlachcianka, która postanowiła zaciągnąć dług na poczet majątku przyszłego męża, Jaśnie Pana Kwarka na Solemnicy, jak głosił pergamin umowy przedślubnej, którą ściskała w garści.

– Pókiście jeszcze nie zaślubieni – znużonym głosem wyjaśniał pisarczyk – pieniędzy w zastaw dobra małżonka brać nie możecie.

Dziewoja z początku próbowała się wykłócać, potem wybuchła głośnym zawodzeniem. Żebracy przypatrywali się temu z zainteresowaniem. W zamieszaniu chłopiec na posyłki zdołał ściągnąć z lady półgroszówkę. Bezczelnie wyszczerzył zęby do Jaszczyka i czmychnął z kantorka, niemal wpadając w drzwiach na niewiastę w białym żałobnym stroju.

Miała na sobie prostą wierzchnią suknię, rozciętą na przodzie od stanu i odsłaniającą szeroką sukienną spódnicę, jej włosy i szyję zaś okrywała szczelnie podwika z białego lnu. Zwyczajny, domowy strój ubogich szlachcianek, jednak Jaszczyk ciekawie wychylił się zza swojego stołu. Odzienie niewiasty było pozbawione ozdób. Upięty wysoko nad czołem welon nie miał żadnych znaków, jego końce swobodnie opadały na plecy i nawet z kształtu węzła jej pasa nie potrafił rozpoznać, czy panna, czy zaślubiona. Najbardziej jednak stropiły go buty.

Sterane solidnie trzewiki, pokryte kurzem i zaschniętym błotem. Jakby przywędrowała tu na piechotę, choć najuboższa nawet szlachcianka wolałaby przesiedzieć święto w domu, niż na własnych nogach, niby pospólstwo, wlec się gościńcem.

Wszystko to spostrzegł niemal mimochodem, wprawnie oceniwszy po stroju, że najpewniej przyszła zastawić kilka zaśniedziałych, rodowych pierścieni. Kobieta uchyliła się w drzwiach przed umykającym chłopcem i weszła do kantorku, bardzo wysoka i smukła. Nim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, minęła pulpity pisarczyków, wywinęła się żebrakowi, który usiłował klepnąć ją po tyłku, i podeszła do Jaszczyka. Miała najzieleńsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i zmęczoną twarz o skórze tak jasnej, jaką miewają mieszkańcy Wysp Zwajeckich.

– W czym mogę wam pomóc? – spytał lekko schrypniętym głosem, nie odrywając wzroku od obcisłego stanu jej sukni.

Sięgnęła na pierś, pod koszulę, jej dłoń była wąska i drobna, lecz pokryta ledwo co przyschniętymi zadrapaniami. Podała mu złożony w kilkoro pergamin. Ze zdziwieniem rozpoznał znak Fei Flisyon. Nie jeden z prowincjonalnych stempli, ale wielką pieczęć bogini, którą przechowywano w tragańskiej świątyni. Niepewnie obrócił pismo w palcach, ale ponieważ stała przed nim z drażniąco obojętnym wyrazem twarzy, postanowił raczej narazić się na gniew Krotosza, niż przyznać, że nie ma prawa otwierać podobnych listów. Szybko złamał pieczęć i zaparło mu dech w piersiach:


Pozdrowienia i łaska Fei Flisyon niech będzie przy was, bracia, bowiem posyłamy wam żagiew, od której wielu może zgorzeć, głosiło pismo, a która nigdy nie powinna zapłonąć poza ogrodami Traganki. Ponieważ jest wolą Pani, aby ogień wędrował przez krainy niewiernych, przyjmijcie ją jako wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych. Wszakoż bądźcie baczni, czujni bądźcie, strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie. Nic niech nie umknie oczom waszym i co rychlej uczyńcie nam o niej wiadomość. O co z ojcowskim naszym błogosławieństwem was upraszamy, Mierosz, najwyższy kapłan świątyni Fei Flisyon Od Zarazy, etc.


Wyjęła pergamin z jego spoconej nagle ręki, złożyła starannie i nie czytając, wsunęła mu do kieszeni kubraka. Jej oblicze wciąż było spokojne.

– Czy wy…? – wyszeptał bez tchu. Położyła mu palec na wargach, nie pozwalając dokończyć.

– Myślę, że właśnie śmierć swoją przeczytałeś, chłopcze – zauważyła cicho.

Pisarczykowie zaczęli się im przyglądać i Jaszczyk opanował się z wysiłkiem.

– Chodźmy stąd – poprosił. – Trza poczekać, aż Krotosz wróci. Ale nie tu, gdzie już się na nas gapią.

Pospiesznie powiódł ją bocznym dziedzińcem do siedziby kapłanów Fei Flisyon, wczepionego w stromy stok Jaskółczej Góry i niemal przesłoniętego żółtą fasadą kantorka domostwa. Zdarzało mu się wcześniej bywać w rezydencji Krotosza, lecz zazwyczaj przesiadywali w niewielkim alkierzyku, gdzie kapłan przechowywał księgi dłużników. Nie wiedział, dokąd ją zaprowadzić. Wraz z Krotoszem w Spichrzy mieszkało jeszcze trzech pośledniejszych sług Zaraźnicy i Jaszczyk najchętniej zawołałby jednego z nich, lecz o tej porze zwykli głosić kazania w kapliczce. Pobudowano ją aż za murami miejskimi, bowiem kapłani Nur Nemruta Od Zwierciadeł, boga miasta, zazdrośnie strzegli, by żadni konfratrzy nie zadomowili się w samej Spichrzy.

Stał w wejściu, rozglądając się bezradnie.

– Chodźmy na taras – poddała lekko.

– Nigdy tam nie zachodziłem – przyznał. – Nie wiem, czy…

Uśmiechnęła się kącikami ust i klasnęła w dłonie, wywabiając z wnętrza domu posługaczkę. Wysoka koścista niewiasta wynurzyła się zza załomu korytarza z niechętnym grymasem. W ręce ściskała na wpół ogryzione żeberko.

– Prowadźcie na wykusz, dobra kobieto – rozkazała dziewczyna. – I uprzedźcie pana, że go wyglądamy.

Siedziba kapłanów Fei Flisyon wydała się Jaszczykowi labiryntem. Podłogi wszędzie zaścielały grube białe dywany, kanapy pokryto jasną skórą, blaty stolików połyskiwały macicą perłową, a kryształowe zwierciadła zwielokrotniały ową biel, jakby nagle znaleźli się pośrodku znieruchomiałego, zamarzniętego lasu. Chłopak dreptał za posługaczką z wytrzeszczonymi oczami, bowiem nigdy wcześniej nie widział podobnego bogactwa.

Alabastrowe kolumienki wykusza były inkrustowane czerwonym złotem i obrośnięte białymi pnącymi różami.

– Napiłabym się soku z granatu – rzuciła posługaczce dziewczyna. – Gorący dzień.

Jaszczyk z zamętem w głowie oparł się o balustradę, powtarzając w myślach słowa listu, który niemal palił go przez kieszeń kubraka: “Żagiew, od której wielu może zgorzeć… wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych…”

Z wyraźną ulgą ściągnęła z głowy welon i podwikę. Długie złotorude włosy rozsypały się swobodnie i zobaczył nad jej czołem wąską obejmę, gładko kutą, pozbawioną znaków, i rozpoznał obręcz dri deonema, taką samą, jak w księdze na obrazku. Zaschło mu w gardle, zaskorupiało. Zielonooka ciekawie wychylała się z galeryjki, a on słowa nie mógł wykrztusić. Jakby złe jakoweś za gardło go chwyciło.

Bo też i złe to było, ale to sobie dopiero później wyłożył, kiedy na galeocie pomiędzy Szczeżupinami wiosłował. Nie zwierzołak ze śliną z pyska cieknącą, nie smard, nie prządka na stegnie utajona, ale przebiegłe zielonookie zło daleko od tamtych gorsze, zajadlejsze.

W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Poderwał się spiesznie i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Sok był ciemnoczerwony, przejrzysty.

– Słodki jak na Tragance – poprzez ukwiecone gałęzie róż patrzyła na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dodała nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.

– To wielkie miasto – potrząsnął głową Jaszczyk – i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.

– W ciżbie najłatwiej się ukryć – przytaknęła zadumana. – Wiem, że spieszył na spotkanie, a ktoś, kto ma potężnych nieprzyjaciół, musi szukać równie potężnych sprzymierzeńców – przeniosła wzrok na wieże cytadeli księcia. – Opowiedz mi o władcy Spichrzy, proszę.

– Młody jeszcze, ledwo mu dwa tuziny lat minęły – odpowiedział posłusznie Jaszczyk. – Dobry pan, sprawiedliwy, baczący i mężny, jeno wyniosły po trochu. I za dziewkami bardzo lata – dodał. – Nie ma, żeby się przy nim dwie albo i trzy nie kręciły, ale szybko je pani Jasenka z siodła wysadza. Gadają ludzie, że pachołkom każe je w kanale topić. Sama jest najgłówniejszą książęcą nałożnicą.

– Czy bogom przychylny? – uniosła lekko brew. – Czy cześć im oddaje?

– Jako każdy człek śmiertelny, nie mniej, nie więcej niż inni – odparł z pomieszaniem, nie pojmując, ku czemu dziewczyna zmierza. – Przodków przykładem co roku dary bogate posyła na ofiarę Nur Nemrutowi. Zwierzchnika świątyni szanuje, o radę pyta. Z innymi bogami, jako władcy przystoi, w pokoju żyje.

– Z postronnymi panami nie miewa zatargów? – spytała.

– Skądby? – z rozbawieniem potrząsnął głową. – Toż to jest miasto Nur Nemruta, w samym środku świata. Święte miejsce, najświętsze – objaśnił. – Nikt przeciwko niemu ręki nie podniesie. Chociaż jako w saku pomiędzy Żalnikiem, Skalmierzem i księstwami Przerwanki siedzimy, nigdy tu wojna nie nastała. Nawet Vadiioned nie ważył się Spichrzy splądrować, jeno u bram stał, wołając, by matka do niego na mury wyszła.

– Nie wyszła? – uśmiechnęła się lekko.

– Wyparła się go i przeklęła po tym, jak jej braci na pale wbijać kazał. A kiedy uciekła do Spichrzy i schroniła się w świątyni, Vadiioned do reszty oszalał. Właśni ludzie musieli go łańcuchami wiązać, bo rzucał się i wył jak wściekły pies. Potem z siłą luda pociągnął na Żalniki i wielkie z tego nieszczęścia dla wszystkich Krain Wewnętrznego Morza nastały – ciągnął, zachęcony jej milczeniem.

– A ty stąd jesteś? – spytała znienacka. – Ze Spichrzy?

– Dworzec pod samym miastem mieliśmy – spochmurniał chłopak. – Piękny był, niebieską dachówką kryty, sad przy nim, pasieka i ziemi szmat. Jedno tylko, że jak ojciec pomarli, to bracia jego rodzeni matce dworzec zagrabili – ciągnął z goryczą. – Niechby się teraz przytrafiło, swego nie odstąpiłbym, choćby i we wrotach ubić mieli, ale dzieciak byłem, przy spódnicy jeszcze. Dziadowie też już w ziemi, a z braćmi nie kochała się mać, to do miasta żeśmy się obrócili.

Popatrzyła na niego zadumana, podała kryształowy kielich na długiej nóżce. Upił łyk chłodnego soku. Jej oczy spoglądały spod rzęs uważnie i smutno, aż wreszcie, sam nie wiedząc czemu, począł jej opowiadać o sobie. Słuchała z brodą opartą na splecionych dłoniach, nie przerywając ni słowem.

– Ja obydwojga rodziców nie pamiętam – powiedziała, gdy skończył. – Dumenerg, stryj, mnie wychował i Mokerna, mamka, która bardziej mi matką, niźli mamką była. Po lasach się kryliśmy, bo wojna wtedy straszna nastała – odwróciła twarz. – Między wojami rosłam, na pustkowiu, w zły czas. Jeszcze od ziemi mało co odstałam, a na pobojowiska zaczęli mnie zabierać, rannym gardła podrzynać i trupy obdzierać nauczyli.

– Straszna jest wojna – przytaknął cicho, z sercem ściśniętym litością.

– Ludzkie głowy na pikach i kobiety z rozprutymi brzuchami, z których wyrwano płód – jej oczy zapatrzyły się w dal. – Stada kruków na trupach, zgliszcza i mór. Zdziczałe psy nocami na gościńcu i jeszcze od nich gorsi grasanci. Patrzyłam na doliny po przejściu wojsk. Na jeńców, którym wykłuto oczy, wyrwano języki, obcięto ręce… Gdziekolwiek się zwróciliśmy, było tak samo. Spalone pola, zatrute studnie, wyjałowiona ziemia, obrane z mięsa szkielety bydła i szpalery ścierwa gnijącego na palach po obu stronach drogi. I to jeszcze pamiętam, jakeśmy z Mokerną w chaszczach leżały. Mróz był, my ledwo opończą nakryte, a ona powtarzała: nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.

W milczeniu zamknął w rękach jej chłodną, drżącą dłoń. Pochyliła ku niemu jasną złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Góry, ponad dachami miasta.

– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubiła mnie niby złota kołyska, ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Był taki człowiek – zacięła się, przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tą, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas, nie przekuł na nice.

– Jego znaleźć próbujecie – Jaszczyk nieudolnie skrywał rozczarowanie. – Ale łacniej igłę w stogu siana znaleźć, niźli człowieka w czas święta w Spichrzy.

– W każdym mieście są ludzie, którzy wiedzą więcej niż inni – łagodnie uwolniła rękę z jego uścisku. – Czy słyszałeś o kimś, kogo zwą Suchywilkiem?

– Niech bogowie ustrzegą! – wzdrygnął się z odrazą. – Tak wołają kniazia, który Wyspom Zwajeckim przewodzi. I głowę daję, że nie masz go w Spichrzy, nie dozwoliłby dobry pan Evorinth podobnej bogom obrazy. Toż Zwajcy kamień ledwo ociosany na ołtarzach układają i cześć mu oddają, uczciwym ludziom na szyderstwo. Jego szukacie? – spytał podejrzliwie.

– Człowieka, którego ma spotkać – wyjaśniła lekko. – I muszę się upewnić, czy Suchywilk jest w Spichrzy.

– Drabowie przy bramach stoją – żachnął się. – Każdemu w twarz zaglądają, a książę szpiegów ma po gospodach. Mysz się nie prześlizgnie niezauważona.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs.

– Starczy brodę zgolić albo włosy ufarbować i zupełnie innym wyda się człowiek. A zamiary książąt są pokrętne. Może Evorinth tajemnie ze Zwajeckimi się schodzi?

– Nie może to być! – zaperzył się chłopak. – Nie dalej jak wczoraj żalnicka księżniczka przybyła, i od Wężymorda poselstwo przy niej, więcej niż tuzin kapłanów Zird Zekruna.

– Tym bardziej do cytadeli dostać się muszę – rzekła z uporem. – A może się zdarzyć, iż nie powitają mnie tu radośnie – zniżyła głos – bo przychodzę południowym szlakiem, a wczorajszej nocy szczuracy zeszli z Gór Żmijowych. Żywa dusza nie ocalała przy gościńcu wokół Modrej.

Jaszczyk poderwał się raptownie.

Strużka szkarłatnego soku granatu pociekła po stoliku.

– Przekleństwo! – wykrzyknął. – Przekleństwo na nich i zatracenie! Przecież ułożyli się z kapłanami, że co pomiędzy Trwogą i Modrą, to szczurze, a na nasze ziemie więcej nie będą napadać!

– Ludzie też sojusze łamią – wzruszyła ramionami. – Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć zwierzołaków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy – podniosła na niego oczy. – Brantem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.

Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na dnie których wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, zakręciło mu się w głowie.


* * *

Siekiera waliła bezlitośnie, przy samej ścianie. Morwa jęknęła, poruszyła się słabo. Sączące się pomiędzy deskami szopy światło boleśnie wwiercało się pod czaszkę, trzonek grabi uwierał w krzyż. Powoli, z wysiłkiem zmacała wiadro do pojenia koni. Na dnie chlupotało smętnie kilka łyków deszczówki.

Noc ledwo przyszarzała, kiedy w ciżbie podpitych pątników przeszli Bramę Solną. Przodem Twardokęsek, oparty na wystruganym naprędce kiju, prawie niósł umordowaną bosonogą wiedźmę. Morwa, jak jej przykazano, nie odstępowała Szarki na krok i ani śmiała spojrzeć ku trzymającym straż książęcym pachołkom.

Na darmo pukali do drzwi gospod. W co zacniejszych oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a w innych od dawna już miejsc nie było. Toć to są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że ładnych parę groszy dać trzeba za byle przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o to trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem.

Łysy oberżysta patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką.

– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się tam nie zmieści – wsunął trzos w kieszeń poplamionego skórzanego fartucha. – A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego w gospodzie nie zostawi, bo to matka komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia wedle kuchni. Może wam się nada…

Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki.

Rozmasowała obolały krzyż i ostrożnie wykradła się na podwórze. Jakaś niewiasta w świeżo wykrochmalonym czepku głośno urągała dwóm pachołkom. Dziwka odpędziła kopniakiem ryjące przy wrotach prosię, ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka i wyszła na ulicę. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, sadze zmyć. Trza mi też nowej przyodziewy, bo ta ze szczętem zmarnowana, a cały dobytek przepadł u Trwogi.

Zmacała pod koszulą zdarty z martwej Servenedyjki naszyjnik. Wyglądał na kuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa rozumiała dobrze, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. Spichrzańscy kapłani od łat najmowali na służbę południowe wojowniczki, wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.

Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy się lichwą bawili, ale tam wszyscy szpiegowali dla Trzpienia. Był on żebrackim starostą, choć nie tylko żebraczemu bractwu przewodził, ale i całą dzielnicą uciech trząsł. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Pewnie siedzi w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała, ale jemu przed oczy lepiej nie leźć. Nie tylko by mnie z naszyjnika obłupił, ale jeszcze kosturem po grzbiecie wygrzmocił.

Znienacka przyszedł jej na myśl powroźnik z ostatniego postoju przed Górami Sowimi. Takoż do Spichrzy wędrował i bardzo ją zachęcał, aby go w czas Żarów odnalazła. Przygryzła wargę. Nie była pewna, czy ci, którzy obmacywali ją na odludnym trakcie, będą chcieli z nią rozmawiać w Spichrzy. Zbyt wiele ladacznic ściągało co roku na święto.

Jednakże dziwki, nawet najbardziej postarzałe i paskudne, stroniły od tropicieli plugastwa.

Spichrzańscy powroźnicy siedzieli we Wiedźmiej Wieży, potężnej budowli z szarego kamienia, wspartej o północny bastion książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała wiedźma Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto mijał go, nie czyniąc odpędzającego złe znaku.

Jeszcze przed pierwszym murem buchnął Morwie w twarz potworny, zadawniony smród: wedle zwyczaju, powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których dziwka nie potrafiła rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie minęła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.

Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku wysoko nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika.

– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Poszła precz!

– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!

– Radbym rzekł – zaśmiał się powroźnik – bo trafiła się zalotnica, aż strach. Tyle, że on się wciąż gdzieś po zbójeckim gościńcu obraca. Miał na Żary do Spichrzy wrócić, ale coś go nie widać, pewnie gdzie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.

Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Przypieczone ramię piekło nieznośnie. To się musi wydać, pomyślała. Wnet się o pogromie rozniesie. Powroźnicy mają swoje sposoby, poty będą strażników po bramach a oberżystów po gospodach rozpytywać, póki wszystkiego się nie wywiedzą. Nikt nie zapyta, czy ja za wiedźmą z własnej woli szłam. Na męki mnie wezmą i z plugastwem pospołu w ogień wrzucą.

– Tedy przestańcie wyglądać – rzekła. – Jego i wszystkich, co na gościńcu byli. Bo ich ze szczętem szczuracy pomordowali. A ninie na Spichrze idą.

Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby. Powroźnik był wielki, wypełniał całe drzwi.

– Wchodź – rozkazał szorstko.

Загрузка...