ROZDZIAŁ PIĄTY

W Górach Żmijowych wiosna rozbuchała się na dobre i tamtego wieczora krzak jaśminu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów.

Wiedźma nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i bardzo piegowata. Drobne jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok wiedźmy, na wysypanym świeżymi trocinami klepisku stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej rozpościerało się pokryte przetartym kocem legowisko z jodłowych gałęzi.

Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak.

Nalała mleka z niebieskiego dzbana.

Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując białe krople na klepisku. Drobne wiórki drżały mu na wąsach.

Wiedźma skończyła z ciastem, otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały i znad ziemi podniosły się smużki sinawego dymu o gorzko – słodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku.

Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.

Popijając resztki mleka, wiedźma usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków swej matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec jaśminowej wiedźmy był kmieciem. Zwyczajnym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów ziemi, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Milkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o wiedźmie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.

Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.

Na początku było całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, zwyczajne. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jak lis grasował po kurnikach, ich obejście omijał z daleka. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, to wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.

Miłka zrozumiała pierwsza. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w łanie młodego owsa, zaś grad starannie omijał ich zagony. Potem dowiedziała się matka. Zabrakło drew na opał. Matka poszła więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem takie prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia. Prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.

Jakiś czas się udawało, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto kto do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, a wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w alkierzu. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili.

Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i wszystko widziała.

Rozpowiedziała po wsi i zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to właśnie Miłkę spalili. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak jest. Są za głupie. Ich ciemne babskie czary, wysnute z ziemi, krwi i śliny, pojawiają się nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, zaś wiedźmy mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.

Ojca zarżnęli kosą na samym początku. Nawet nie bronił się za bardzo, przekonany, że bogowie karzą go za spłodzenie plugastwa. Matka długo darła się za stodołą. Co było z braciszkiem, wiedźma nie widziała. A kiedy z Miłki została kupa zwęglonych szmat, wieśniacy postanowili uczcić śmierć wiedźmy. Bo zabić wiedźmę to jest wielkie święto. Zarżnęli owce, rozpalili ognisko pośrodku obejścia, wytoczyli baryłkę śliwowicy. Krowę też zaszlachtowali, chociaż była stara i żylasta, nie do jedzenia. Tylko z wiedźmą mieli kłopot. Była dziewicą, a śmierć dziewicy ściąga gniew Bad Bidmone. Ponieważ jednak w Szczerkotce mieszkali ludzie solidni i skrupulatni, postarali się, żeby już nie była dziewicą.

Kiedy się ocknęła pośród pijanych wieśniaków, drewno chaty przestało się żarzyć, tylko smród spalenizny wisiał w powietrzu. Posiedziała sobie, pogapiła na pogorzelisko. A potem zapomniała, bo rozum wiedźmy jest jak dziurawe rzeszoto, za lichy, by pamiętać. Na koniec nawet swoje imię zapomniała.

Dzisiaj była potwornie zmęczona. O świcie dzieci zdybały ją pobliżu obory i przez resztę dnia wymykała się bandzie wieśniaków przekonanych, że czarami osusza wymiona ich krów. Kiedy dwa lata temu pojawiła się w okolicy, panowała plamista gorączka i ci sami kmiecie błagali ją o ratunek. Jednak teraz chcieli tylko, aby wyniosła się jak najszybciej i jak najdalej.

Zazwyczaj tak się działo i nie miała do nich żalu. Dawno temu, na samym początku, gdy nie rozumiała jeszcze zbyt dobrze, czym jest, lgnęła do ludzi. Jak inne dziewczęta splatała włosy w warkocze i próbowała ukrywać swą naturę, lecz oszustwo zawsze wychodziło na jaw. Później spotkała Kurdziela, wędrownego kuglarza, oszusta o zręcznych palcach i nerwowej twarzy, takiej, która nieodmiennie przyciąga uwagę niewiast. Kurdziel zdawał się nie dbać o jej magię i przez jakiś czas wędrowali razem skrajem Gór Żmijowych. Ubierał ją w bordowe ciężkie suknie, nauczył pić kwaśne młode wino i nie wstydzić się rozpuszczonych włosów. Na koniec jednak ukamienowano go przy wejściu do świątyni w nadmorskim miasteczku. Nazwy tego miasteczka nie zapamiętała.

Z wolna przywykła do swojej doli. Dalej włóczyła się po Górach Żmijowych, a gdy gościniec brzydł jej ze szczętem, osiadała gdzieś na krótko. Póki kolejni wieśniacy nie wypędzili jej z kolejnej wioski.

Po Kurdzielu miała jeszcze kilku kochanków, zazwyczaj jednak szybko sprowadzała na nich nieszczęście. Ponadto była bezpłodna, gdyż taką karę nałożyli bogowie na początku świata na te, które ośmielały się parać nie – przystojnym wiedźmim rzemiosłem, i zbyt głupia, by utrzymać przy sobie mężczyznę za przyczyną magii, choć jej napoje miłosne nigdy nie zawodziły. Jak długo sporządzała je dla innych.

O zmierzchu krzak zwykle pachniał najmocniej, dziś zaś księżyc stał w pełni i woń kwiatów rozleniwiała wiedźmę. Ziewnęła, przeciągnęła się, rozważając starannie pokusę kąpieli. Woda w jeziorku nagrzała się za dnia należycie, a wiedźma lubiła leżeć na powierzchni i patrzeć w niebo.

Nagle kot wygiął się w pałąk i fuknął ostrzegawczo. Nie zdążyła jeszcze odwrócić głowy, gdy poczuła natrętne, gwałtowne, niemal bolesne wezwanie. I nie było ono z rodzaju owych drobnych codziennych potrzeb, gdy trzeba odczynić kołtuna albo uzdrowić bydło. Gdzieś pod księżycem w pełni, na wysokiej górskiej ścieżce rozlano krew, wystarczająco wiele krwi, by obudzić jej ciemną magię. Wiedźma zadrżała. Skoro krew została już przelana, niełatwo będzie odwrócić bieg przeznaczenia.

Pospiesznie – gdyż nakaz stawał się coraz bardziej naglący – zgarnęła do worka oba dzbany, nóż z ułamanym trzonkiem, glinianą miskę, spódnicę z grubego płótna, koszulę, grzebień, zimowe pończochy i największy skarb, stary mosiężny imbryk. Potem wrzuciła kocię do kaptura i starannie wygasiła ognisko. Wiedziała, że to, co nadchodzi, jest wiedźmim szałem, zsyłanym przez krew i czerwony księżyc w pełni. I była przerażona. Wcześniej raz jeden tylko zdarzyło się jej coś podobnego, wówczas, gdy w nadmorskim miasteczku patrzyła, jak kamienowano Kurdziela. Nie mogła uczynić nic, by mu pomóc. Lecz następnej nocy podniosła się z posłania gorzejąc niczym pochodnia i biegła przez ulice, zabijając każdego, kto stanął jej na drodze – ciemna niszczycielska magia przelanej krwi i ognia. Gdy szał minął, stała na urwisku, patrząc na dymiące zgliszcza domów. Zrozumiała wówczas, dlaczego ludzie odpędzają wiedźmy od swych siedzib i dlaczego na jej widok matki ze strachem zasłaniają twarze niemowląt.

Wezwanie bezustannie popychało ją naprzód. Oczy rozszerzyły się boleśnie i czuła, że szał ogarnia ją coraz mocniej, wyciskając z głowy resztki przytomnych myśli. Wreszcie zadyszana dotarła wystarczająco daleko od osady i traktu, by nie mógł jej dostrzec żaden z wieśniaków czy podróżnych. Wyjęła kota z kaptura i przymknęła oczy, przygotowując się do wiedźmiego biegu, który miał ją przenieść do owego miejsca w górach, gdzie rozlano krew.

Po policzku spływała jej pojedyncza zapomniana łza.


* * *

– Biegła granią – Twardokęsek mówił cicho. Starał się nie spoglądać na wiedźmę, na jej brodę pokrytą krwią z rozbitych warg. – Nie wiem, jakim sposobem nas wtedy obok Skalniaka wypatrzyła. Może ją jadziołek przywołał, a może taka wiedźmia natura, że się do posoki zlatują? Jakem jej w ślepia spojrzał, wielkie, krwią nabiegłe… ni jednego słowa nie trza było…

– Ale później podobno lepiej się z wiedźmą zaznajomiłeś! – zaśmiał się Mroczek. – Choć mnie za jedno, czyś jej tam czego pod spódnicą zmacał… toż nie ty jeden przecie.

O dziewce mi lepiej gadaj. I jakeście do opactwa zawędrowali.

– Wiedźma nosze wiązać kazała – potulnie podjął zbójca. – Skrzydłoń jej do rąk przyszedł, łeb na podołku położył, kiedym go do noszy przyprzęgał. Jadziołek jak wściekły wkoło krążył, jadem pluł. Dziewka na płachcie ledwie żywa leżała…


* * *

Na dwie godziny przed świtem u bram opactwa Ciecierki stanęli zgoła nieoczekiwani goście. Potężny mężczyzna o gębie płatnego mordercy prowadził błękitnego skrzydłonia i na widok owego wierzchowca zawiść ścisnęła serce Ciecierki. Zwierzę szło powoli, ciągnąc po ziemi sklecone z gałęzi nosze, a z tyłu postępował jeszcze ktoś. Owinięta opończą niewiasta.

– Otwórzcie! – krzyknęła kobieta, uderzając pięścią w bramę. – W imię Kostura, opiekuna dróg, wzywam was: otwórzcie!

Jej głos przetoczył się przez klasztor, podrywając braciszków na nogi. Niewiasta przyklękła obok noszy, kładąc czubki palców na piersi rannego, lecz jej twarz była skierowana ku górze, ku księżycowi w pełni. Jeden rzut oka na owo oblicze upewnił Ciecierkę, że przed bramami opactwa stoi jedna z przeklętych. Oczy miała niebieskie i wielkie, rozdęte wiedźmim szałem. Opat niezwłocznie rozkazał odeprzeć dźwierze. Kiedy wiedźmę wypełnia dzika, ciemna magia, śmiertelni nie mogą jej zatrzymać.

Braciszkowie wybiegli tłumnie na podwórzec. Ciecierka dostrzegł gromadę postaci w białych nocnych koszulach, nieprzystojnie łopoczących wokół łydek, ale wiedział, że żadne upomnienia nie zdołają zagnać mnichów z powrotem do cel. Nudzili się. Odkąd Ciecierka zakazał włóczenia się po gościńcu, nudzili się nieprzytomnie.

Wiedźma zatrzymała się na chwilę, nieświadoma zamętu, który za jej przyczyną ogarnął opactwo, i wskazała palcem na przylegającą do muru przybudówkę.

– Tam! – oznajmiła.

Czarnobrody mężczyzna bez słowa zawrócił skrzydłonią i Ciecierka zrozumiał, że żadne z nich nie zamierza pytać gospodarzy o zgodę. Po prawdzie, wybrali nie używaną od dawna chatkę ogrodnika, ale opatowi chodziło o zasadę. Wiedźma nie miała prawa włazić do jego opactwa jak do swojej nory i postanowił dać jej należytą odprawę.

Kazał szafarzowi ułożyć na dziedzińcu zgrabny stos i tuż przed świtem – złość tak go trzęsła, że nie położył się spać – wybrał się do chatki ogrodnika z dwoma zaciężnymi u boku. Chciał przydybać bezwstydną, gdy tylko opuści ją magia. Spodziewał się, że nastąpi to o brzasku, gdyż słońce ma moc płoszenia zrodzonej z księżyca i złej krwi maligny. Nie zdążyli jednak nawet dotknąć skobla, gdy spod okapu rozległo się złowieszcze, wściekłe syczenie i na wysokości twarzy Ciecierki rozwarły się dwie pary żółtych oczu jadziołka. Odskoczył, donośnie wzywając opieki Cion Cerena, zaś złe zasyczało jeszcze raz, przeciągle i ostrzegawczo.

Wiedźma stanęła na progu, odziana jedynie w przy – krótką, nie przepasaną telejkę. Najemnicy zarechotali przyjaźnie na ten widok, a płowowłosa niewiastka uśmiechnęła się do Ciecierki i spytała:

– Czy mógłbyś przynieść odrobinę wody, mój dobry człowieku? – po czym wcisnęła mu do ręki pogięty mosiężny imbryk i zamknęła drzwi.

Ciecierka, którego nikt wcześniej nie ośmielił się nazwać dobrym człowiekiem, wymamrotał pod nosem kilka nie przystających ustom opata obelg, lecz syk jadziołka powstrzymał go przed ponowną próbą nawiedzenia okupowanej przez wiedźmę chatki. Posławszy po wodę jednego ze starszych braciszków, opat wycofał się w pielesze alkierza.

O zmierzchu strzeżona przez jadziołka wiedźma powlokła się do przyklasztornego ogrodu. Zerwała naręcze ziół oraz kilka garści zwykłego zielska spod płotu, po czym znów zamknęła się w chatce, napełniając Ciecierkę ponurym podejrzeniem, że złe zagnieździło się w jego opactwie na dobre. Tego samego dnia na pobliskim pastwisku znaleziono jagnię z wyszarpaną wątrobą. Ciecierka był pewien, że zadusił je jadziołek, jednakże bogom dziękował, że choć mnichów plugastwo pozostawiło w spokoju. Przykazał braciszkom trzymać gębę na kłódkę, aby wieść nie rozniosła się po okolicy, odstraszając od klasztoru podróżnych.

Ale nie był zadowolony z obrotu spraw, wcale nie.

Stał w krużganku, z zaciśniętymi zębami obserwując, jak skrzydłoń objada winorośl z portyku. Podobno ranna – bo się wywiedział, że na noszach leżała poraniona niewiasta, bezwstydna towarzyszka wiedźmy, a może i sama też wiedźma – miała się nieco lepiej. W każdym razie przestała zrywać mnichów ze snu, co często zdarzało się na początku. Nie, żeby wrzeszczała. Raczej skowytała z cicha, a przyklasztorne kundle solidarnie wtórowały jej całymi nocami.

Ze złością uderzył kosturem, znakiem zakonu Cion Cerena, w posadzkę z białego marmuru. Nie powiodło mu się w życiu z wyborem boga. Jego matka pochodziła z okolicznej drobnej szlachty i powiwszy szczęśliwie pierworodnego syna w przydrożnej kapliczce Jałmużnika, uczyniła ślub, że dziecko pójdzie na służbę u boga, który udzielił jej schronienia w owej jakże istotnej chwili. Ciecierka nigdy nie wybaczył jej, że wiedząc o zbliżającym się połogu, lekkomyślnie wałęsała się po okolicy. Nie przebolał też ślubowania, które skazało go na żywot w opactwie tak lichego i pospolitego boga.

Czynił wszakże niemało, by przysporzyć opactwu godności. Za jego czasów klasztorowi przybyło drugie skrzydło, pierścień murów, pokaźny wał od strony gościńca oraz (co niektórzy cenili najbardziej) nowe chlewnie i obora. Opactwo, niegdyś zapuszczone i ubogie, obecnie świeciło czystością, daniny spływały regularnie, jak nigdy wcześniej. A Ciecierkę słusznie zwano człowiekiem przezornym i zapobiegliwym.

Bezpowrotnie skończyły się czasy, gdy braciszkowie wałęsali się bezpańsko po gościńcu, usiłując nawrócić w karczmach, przy kuflu piwa, przygodnych towarzyszy i rozdając za bezcen talizmany mające chronić przed złą przygodą w podróży.

Ponieważ przez ziemie klasztoru przebiegał trakt na północ, ku państewkom Przerwanki i dalej, aż do Żalników, Ciecierka uczynił rzecz najprostszą: wprowadził cło na każdy mostek, na każdą kładkę oraz obdarzył okoliczne wioski prawem składu, co zmuszało kupców do wystawiania towarów po najniższych cenach. Wędrowcy znienawidzili go solennie, lecz wkrótce stał się na tyle potężny, by wydrzeć okolicznym książątkom zagrabione za rządów poprzednich opatów dzierżawy. Następnie zagnał najstarszych mnichów do prac w bibliotece, gdzie po niedługim czasie nieoczekiwanie odkryto kilka starożytnych dokumentów potwierdzających nie tylko niezależność opactwa, ale też nadających mu prawo do pobliskich kopalń srebra.

Jak można było oczekiwać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednak wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Były to dla Ciecierki trudne czasy. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, który spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego książęce ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę ugiąć się, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci natomiast, w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.

Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły opactwo, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa i miała Morową Pannę w głębokim poważaniu.

Wkrótce też kapłani innych bóstw zaczęli zabiegać o przychylność opata. Zeszłego roku, w porze, gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, spotkał go podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, zaś książę Piorunek, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał na dwór księcia piękną srebrną kołyskę. Srebro pochodziło z kopalń, które niegdyś stały się zarzewiem ich sporu i świadomość tego wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka, który słynął z tego, że niełatwo przebacza urazy.

Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy opactwa przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opat pierwszy raz w życiu miał sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono, ale, co dziwne, o poranku opat miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się powiadomić sługi Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, zaś kapłani z północy mieli dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o czym Ciecierka skrycie marzył od lat.

Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis bluźniercy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem pojawił się na jego ziemiach. Jednakże wieść niosła, że czas już jakiś temu żalnicki książę pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie kapłani naznaczyli za jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny jak Zird Zekrun przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec uznał, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.

Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną wiedźmę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał co prawda opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, lecz Ciecierka wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna wiedźma nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem. By nie wspomnieć o niewieście, która wedle słów starego mnicha została po wielokroć raniona mieczem i z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.


* * *

Twardokęsek siedział na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, jadziołek za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.

Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu na przełęczy Skalniaka jadziołek uczynił, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczeń, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe, żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Ani się spostrzegł, jak własną koszulę na szarpie darł i dziewce rany przewiązywał. I tyle aby pomnieć potrafił, że zesłabł okrutnie. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a dziewka kwiliła mu na rękach.

Gdyby nie napatoczyła się wiedźma, pomyślał z żalem, wykrwawiłaby się jak nic. Ale nie, musiała się, przeklęta, przyplątać i z plugastwem pokumać. At, żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.

Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.

– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.

Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej będzie, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli. Wszystkich prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie.

– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka się roznieca na nowo.

– Nieprędko pociągniecie dalej – mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.

– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.

Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby w malinowej chrzęśli tańcowała. Przeciągnęła się.

Wiedźma ciekawiła Twardokęska od owej chwili, gdy wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też wiedźma siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy kijami ją utłukli. Ponoć kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Było to zresztą babsko złośliwe, wredne i nieużyte. Kiedyś Mrówka jej kota skopał, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to tak się odwinęła, w gębę mu napluła, że przez całą zimę parchy go nie odeszły.

Bo tak to właśnie z wiedźmami jest. Niby wedle choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie wynaleźć potrafią, napoje rozmaite warzyć, a i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda, pomyślał zbójca. Zawdy się na złe owa wiedźmia magia obraca albo i na gorsze jeszcze, bo złe do złego ciągnie, a plugawe się z plugaw jon bratać przywykło. Takoż i o wiedźmach gadano, że z wiłami po uroczyskach tańcują, zwierzołaków przyhołubiają i inne potworki rozmaite, za dnia sprytnie ukryte i przyczajone, nocką zaś ludzi srogo prześladujące.

Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale mu się jakoś niewydarzona widziała. Stara Jagódka była starucha wielka, rozłożysta. Kiedy zaklęła, to w drugim powiecie ją słyszeli, a dość że na którego Twardokęskowego kamrata koso spojrzała, by nie zwlekawszy z chałupy umykali. Tymczasem tutejsza wiedźma była chuchro, chude a przelęknione i od ludzi stroniące. Kota niby ze sobą ciągała, ale co to był za kot? Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał sparszywiały, oczka kaprawe i nijak sobie Twardokęsek wyłożyć nie potrafił, by z niego jaka potwora być mogła.

Jednak tam, na przełęczy, wiedźma Szarkę kostusze wydarła, uczarowała. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym. Jak się ich wedle Skalniaka dopatrzyła, za nic rzec nie chciała, jeno nielitościwie Twardokęska do klasztoru popędziła. Potem też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce zaklinania mruczała, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Po prawdzie zresztą to nie tylko wynalazł. Do boku mu przywarła, miękka, ciepluchna.

Wiedźma przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.

– Zda ci się odetchnąć – odchrząknął ze zmieszaniem, a minę miał dosyć głupawą. – Mało co sypiasz.

– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.

– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.

– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona Morowej Panny znak nosi.

Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Z początku Twardokęsek miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno było zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Wiedźma była po prostu zbyt głupia, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie miał nadzieję, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.

Z okapu bacznie przyglądał im się jadziołek. Zbójcy zdawało się, że w jego miodowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Niby złe było mizerne, od gołębia tylko krzynę znaczniejsze, ale jak się nastroszyło, jak spojrzało na Twardokęska, to go nieodmiennie zimny pot oblewał.

– Po co ona to plugastwo za sobą ciągnie? – na pół ze wstrętem, na pół ze strachem skrzywił się zbójca. – Toż pomnę, co ono mi wedle Skalniaka w łeb kładło i że całego człowieczego plemienia nienawidzi.

Wiedźma zachichotała cichutko.

– Ono wędruje w przód i w tył – wyjaśniła, tuląc się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół. Ślepe, nigdzie nie dojdzie.

Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.

– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła wiedźma. – Wędruje, przepatruje, od uroku, od złego strzeże.

Twardokęsek ze zniechęceniem potrząsnął głową. Bredziła, jak to wiedźma.

– Źle to komu na Tragance było? – rzekł bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.

– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się wiedźma. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego na haczyk, a one już smyrgają do niego po mule, po mętnym, aż dziw bierze, boć to przecież zgnilizna. Raz takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał, w seledynowym zarękawku. A przecie nie rozpoznali białogłowy.

Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie, ani ładu, ani składu.

– Przyrządziłem wieczerzę – zza framugi wychylił się braciszek. – Chodźcie, dzieci.

Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Twarz miała zaczerwienioną od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wielce się to zbójcy nie podobało, bo nie dość, że wiedźma języka nie pilnowała, to jeszcze bardzo baczyła, żeby dziewczyna zawsze znak Fei Flisyon nosiła.

Gdy weszli, Szarka zaczęła miotać się na posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją i Szarka uspokoiła się nieco.

– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca.

Wiedźma podeszła do stołu, opadła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Zbójca nie pojmował czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale wiedźma zawsze wieczorem krwawiennik piła.

– W jamę, w głęboką, ją wrzucili, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Sromota jej była węży się bać, to i wrzucili.

– Iście słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.

– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.

Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, pomyślał, suto sobie mnisiego rosołu nalawszy. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie mógł na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i jak wszyscy nocką legną, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, pomyślał z żalem.

– Jak długo jeszcze przyjdzie nam tu siedzieć? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.

I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.

– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie. – Wywar trza będzie przyrządzić…

I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. To nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.

Kiedy wziął się za rąbanie drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Wyczuwał, iż gospodarze są coraz bardziej zeźleni. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś potwornie wrednego.

Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wspierając się na cisowym kosturze. Wiotecznik na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno, niechybnie katowskim żelazem wypalone, i poczerniały dół miast lewego oka. Widno nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.

Dziad stanął przy ościeżnicy, łeb na ramię przechylił i począł się im przyglądać zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nic nie rzekł, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.

– On jako bydlę nieme – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, a psami zewsząd szczują i odpędzają.

Wiedźma zakrzątnęła się żywo. Nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda, wedle zbójcy żebraczy smród bynajmniej nie zelżał. Raczej po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła nabrał szczególnej ostrości. Lecz gdy rejwach podniósł, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma jak to wiedźma, uparta była i wredna.

Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana i dygocząca. Było tak za każdym razem, gdy Szarka gadała w gorączce.

– Pociesz mnie – pociągając nosem, zażądała wiedźma.

Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, jej oddech stał się miarowy i spokojny. Ostrożnie przykrył ją kocem.

Śnił o Tragance. Był w gospodzie starego Stulichy, jałowcówkę potężnie popijał, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, głowę mu na ramieniu układła, opasała rękami.

Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka…

Ramiona posługaczki zacisnęły się niczym kleszcze.

Spojrzał w dół. Obejmowały go ramiona szkieletu.

Kot wiedźmy ukąsił Twardokęska w wystający spod koca wielki paluch u nogi. Dotkliwie, aż się zbójca poderwał z przekleństwem, zamierzając przetrącić zwierzakowi kark. I zaraz zachłysnął się, zatoczył na ścianę.

Chatę wypełniały sine kłęby, pod powałą było gęsto od dymu. Tlił się kryty sitowiem dach, drobne ogniki pełgały już po belkach. Od spadających, ognistych wiechci z wolna zajmowało się posłanie Szarki, a dziewczyna miotała się pod kocami. Nie zastanawiając się, chlusnął nań wodą z cebrzyka i podbiegł ku okiennicy, wparł się z całej siły. Nie ustąpiła.

Wciąż otępiały, potrząsnął na wpół zaczadzoną wiedźmą. Zakaszlała słabo, otworzyła oczy, bełkocząc coś nieskładnie, a zbójca pojął, że nie będzie miał z niej pożytku. Pchnął wiedźmę ku posłaniu Szarki i szarpnął drzwiami. Nie drgnęły.

Ani chybi opat drzwi zaprzeć kazał, przemknęło mu przez myśl, i wedle zwyczaju ogień pod wiedźmę podłożył, ani go kto za to winić będzie, ani wypytywać. Coś zatrzeszczało. Jedna z belek zarwała się, uderzyła w klepisko. Twardokęska niespodzianie ogarnęła przemożna wściekłość. Złapał siekierę. Coś tam wrzeszczał w zapamiętaniu. Drzwi rąbał.

Przy chruścianym płotku, co chatkę ogradzał, stał Ciecierka, który odkrył, że jadziołek ma zwyczaj nocami polować na jagnięta w kotlince i postanowił pod jego nieobecność pozbyć się uciążliwych intruzów.

A przy nim tkwiło pięciu najemników. Dostrzegli zbójcę, wymierzyli z łuków.

– Rusz się! – ponaglił wiedźmę Twardokęsek. – Toż dach zaraz się zarwie!

– A co ja wrona, żeby kominem wylecieć? – prychnęła wiedźma.

Poprzez łopot ognia przedarło się pobrzękiwanie dzwoneczków. Spod żebraczego kapelusza łysnęło ku Twardo – kęskowi dwoje żółtych, pałających oczu.

Dziad szedł wyprostowany. Już nie kulał, nie opierał się na cisowej lasce, tylko uniósł ją władczo niczym buzdygan. Z początku ogłupiały zbójca próbował go zatrzymać, lecz ten jedynie odsunął Twardokęska pod ścianę i dotknął czubkiem kostura drzwi. Resztki desek rozpadły się wraz z ościeżnicą, a ogień zgasł w jednej chwili. Żebrak jakby zebrał się w sobie, urósł i przestąpił próg.

Najemnik w skórzanej kamizeli spokojnie zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła siwą, żebraczą koszulę. I znikła. Dziad uśmiechnął się krzywo.

Jabłonie w sadzie zaszumiały, zakołysały się niczym w pokłonie.

Brązowe pomarszczone oblicze żebraka znienacka wydało się Twardokęskowi znajome. Najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą pewnością rozpoznawał rysy boga wyrzeźbionego niezdarnie przez jednego z braciszków w lipowym korzeniu. Twarz Cion Cerena, który od dnia stworzenia przemierza ścieżki świata, pukając do ludzkich drzwi pod postacią żebraka. By wynagradzać tych, co użyczą mu strawy, i karać tych, co głodnego od progu odpędzą.

A wiedźma, gamratka jej mać, rosół przesoliła, pomyślał bezsensownie.

Jałmużnik niespiesznie szedł ku zmartwiałemu opatowi. Długi błękitny płaszcz ciągnął się na nim po wilgotnej trawie, laska w lewej zaciśniętej dłoni o sześciu palcach lśniła oślepiającym blaskiem.

– Nie będziesz policzony między mymi sługami – przemówił Cion Ceren.

Głos miał niski, głęboki. Zdawał się dobiegać zewsząd, nie z bladych ust Jałmużnika, ale z całego sadu, spośród majaczących we ćmie pobielanych wapnem pni jabłoni. Znad oświetlonych latarniami dachów opactwa. I z ciemności ponad nimi.

Na oczach Twardokęska kostur opata zmienił się w zieloną żmiję i sycząc odpełzł w ciemność. W mroku przywarł zbójcy do ramienia mokry rozogniony policzek wiedźmy. Bez słowa objął ją, przygarnął. Mocno, z całej siły, by własny strach pohamować. Aż jęknęła boleśnie.

– Pragnąłbym cofnąć wiele spośród tego, co się zdarzyło – bóg posępnie przerwał skowyt Ciecierki. – Ale za dnia ujrzysz na swoim czole obce znamię i zrozumiesz, jak daleko oddaliłeś się od tych, którzy mi służą. Nie mnie tedy obdarzać cię błogosławieństwem na daleką drogę. Bo będzie daleka.

Jałmużnik bez słowa odwrócił się i ruszył z powrotem do osmalonej chaty. Ogień wygasł, lecz dym wciąż palił w oczy. Posłanie Szarki zmiażdżyła belka, a dziewczyna leżała bez czucia na klepisku. Wiedźma wyrwała się Twardokęskowi, przymrużyła oczy, zasyczała wściekle. Cion Ceren nie przystanął.

– Uczyniłaś, co mogłaś – rzekł, odsuwając lekko wiedźmę. – Pozwól teraz mnie spróbować.

Ranna zakwiliła cicho pod jego dotykiem, szarpnęła głową. Cion Ceren pochylił się niżej i Twardokęskowi wydało się, że w jego twarzy, spalonej słońcem i pooranej zmarszczkami niczym stary korzeń, odbiło się głębokie niedowierzanie i przestrach. Niepewnie przesunął palcem po czole Szarki, po obręczy dri deonema.

Wiedźma oklapła nagle, zmalała.

– Próbowałam zrobić tak, żeby zapomniała – chlipnęła. – Ale nie potrafię.

– Nie byłaby za to wdzięczna, choć może wielu spośród nas przyklasnęłoby ci z zapałem – potrząsnął głową. – Zbyt stare brzemię, przez zbyt odległe ścieżki niesione, w zbyt głębokiej ranie.

– Ale byłaby żywa na końcu – sprzeciwiła się, płacząc.

Cion Ceren długo się w nią wpatrywał, aż wreszcie z wahaniem położył dłonie na piersiach Szarki. Powietrze w chacie drgnęło, zawibrowało. Zbójca wstrzymał oddech.

A potem Jałmużnik pogładził wiedźmę po płowych włosach.

– Zdaje mi się, dziecko – rzekł zmęczonym głosem – że uczyniono cię towarzyszką tej niewiasty. Ciebie zaś – zwrócił się z kolei do Twardokęska – naznaczono na jej powiernika. Niełatwe brzemię, lecz sądzić je należy nie po trudach wiosny, lecz po owocach jesieni. Jeśli dotrwamy jesieni.

Po plecach Twardokęska przebiegł ostry skurcz. Jesienią zamierzał być daleko na zachodzie. Jak najdalej od Szarki i jej pokrętnych zamysłów.

– Chodźmy – wiedźma położyła dłoń na ramieniu zbójcy. Posłusznie wziął Szarkę na ręce i wyszli do cichego sadu, zostawiwszy za plecami znieruchomiałego boga.


* * *

Na spichrzańskim trakcie Ciecierka z rozpaczą popatrzył na swoje odbicie w przydrożnym rowie. Pomimo warstwy zaschniętej krwi wyraźnie odróżniał na czole pierwszy zarys formującego się brunatnego znamienia, pod którym żywo poruszały się obce, obłe kształty. Usiłował je pochwycić, lecz zawsze umykały głębiej pod skórę, a on jedynie dotkliwiej rozdrapywał ranę.

Podróżni przyglądali mu się z niechęcią, tak samo, jak on miał zwyczaj patrzeć na żebraków. Nagle Ciecierka zrozumiał, że wygląda jak jałmużnik. Zakrwawiony, odziany w brudne szaty włóczęga.

Jakaś kobieta wychyliła się z powozu i rzuciła mu parę miedziaków. Ciecierka bezmyślnie patrzył, jak opadają w rozdeptane błoto drogi, a potem uczynił w kierunku powozu obelżywy gest. Towarzysz kobiety wymownie pogroził mu pięścią.

Jeszcze wczoraj byłem opatem tych ziem, pomyślał z goryczą, miałem więcej złota niż ta wypomadkowana dziwka widziała w życiu. Wszystko przez wiedźmę, pomyślał nienawistnie. Gdybym nie musiał jej spalić, Cion Ceren nigdy nie wygnałby mnie z opactwa.

– Przestań – ze zniecierpliwieniem przerwał głos w jego głowie. – Jesteś głupcem.

Ciecierka poderwał się z wrzaskiem, płosząc osła, którego jakiś przekupień prowadził na pobliski jarmark, lecz ostry ból w czole cisnął nim z powrotem na ziemię, pomiędzy wybujałe łopiany. I nagle przypomniał sobie owo nieuchwytne coś, co tak długo tkwiło ukryte w zakamarkach pamięci. Ostatnią obietnicę. Czy będziesz dobrze służyć naszemu panu? – spytał kapłan Zird Zekruna, a przytrzymujący strzemię jego kobyły Ciecierka przytaknął gorliwie.

Kapłan pochylił się. Lekko dotknął jego czoła znamieniem skalnych robaków i odjechał.

Zwiedziono mnie, pomyślał ze skargą, byłem głupcem i oszukano mnie.

– Cóż, dobiliśmy targu i przypieczętowaliśmy go należycie – szyderczo odezwał się głos Zird Zekruna. – Czy naprawdę wierzyłeś, że będziesz wykłócał się z bogami? Kostur cię wygnał, ja zaś mam dla ciebie zadanie i lepiej, abyś znów mnie nie zawiódł.

Ciecierka skulił się na ziemi niczym kupka zabłoconych łachmanów, gdy pan pomorckiej ziemi bez wysiłku i wedle własnego uznania przemierzał komnaty jego wspomnień.

Загрузка...