Chicago -Frankfurt, na pokładzie samolotu Lufthansy, niedziela nocą

Małgorzato,

Ray Charles – mówi Pani…

Jestem pewny, że i on bywał, i to nieraz w Blue Chicago. W drodze na lotnisko poprosiłem hinduskiego taksówkarza, żeby zatrzymał się na chwilę przy „sklepie z muzyką „. Kupiłem ostatnią płytę Raya: „Ray Charles: Genius Loves Company”. Jego duety między innymi z Natalie Cole, Norah Jones, Dianą Krall czy Van Morrisonem. Nie mogę się doczekać, aby posłuchać całości przy dobrym winie. Filmu jeszcze niestety nie widziałem. Zbyt rzadko ostatnio wykradam ze swojego harmonogramu czas na kino, Obejrzę natychmiast po wylądowaniu. No, może nie natychmiast, ale w najbliższym czasie. Natychmiast po wylądowaniu muszę pędzić z lotniska do biura.

Mam tyle planów na „po wylądowaniu”. Póki co około godziny temu wsiadłem do samolotu i aby móc posłuchać, i potem zobaczyć Raya, ta podróż musi skończyć się szczęśliwie. Nigdy nie jestem tego pewny…

Siedzę na miejscu 18H w klasie ekonomicznej boeinga Lufthansy. Jesteśmy na tak zwanej wysokości przelotowej. Około dziesięciu kilometrów nad powierzchnią Atlantyku. Na zewnątrz samolotu jest ponoć minus 55 stopni Celsjusza i samolot, w godzinę pokonuje odległość około tysiąca kilometrów. Takie informacje podał właśnie kapitan Schneider. Zawsze przerywam to, co robię akurat, i z uwagą wsłuchuję się w głos kapitana. Obojętnie, jak nazywa się linia lotnicza która wystawiła mój bilet i obojętnie, jakim nazwiskiem przedstawia się kapitan samolotu i tak prawie zawsze mówi to samo. Doskonale wiem, co powie, znam temperaturę na zewnątrz samolotu, wiem, jak szybko lecimy i jak wysoko jesteśmy na tej wysokości przelotowej. Bardziej niż informacje, które przekaże kapitan, interesuje mnie, jakim głosem to powie. Lubię, gdy mówi spokojnym głosem zadowolonego, pewnego siebie człowieka, który zdaje się mieć wszystko pod idealna kontrolą, przekonującym tonem doświadczonego psychoterapeuty. Niepokoję się bardzo, gdy mówi smutnym lub zmęczonym głosem pacjenta tegoż psychoterapeuty. Pojawia się wtedy w mojej głowie zatrważająca myśl, że być może kapitan przechodzi akurat swój najgorszy epizod depresji i nie bardzo zależy mu na życiu. Nie chciałbym – wiem, to zabrzmi dla Pani absurdalnie i histerycznie -umrzeć z powodu nieswojej depresji…

Boję się latać i z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić swojego życia bez latania samolotami. Tak naprawdę, aby robić to, co robię, nie wolno mi nie latać. Pracuję z zglobalizowanej firmie, która ma swoją radę nadzorczą w Amsterdamie i dyrekcję w pobliżu San Francisco. Jestem w międzynarodowym zespole realizującym poważny projekt na trzech kontynentach, spędzam urlopy na odległych wyspach i ostatnio, w związku z promocją moich książek, często przemieszczam się z Frankfurtu do Polski. Bez samolotów nie mógłbym być o 17.00 w piątek przy komputerze w swoim biurze we Frankfurcie nad Menem, o 23.00 w hotelu w Warszawie i w poniedziałek rano przed 10.00 ponownie w biurze we Frankfurcie. Latać po prostu muszę. Gdyby nie samoloty, nie udałoby mi się bywać w miejscach, w których być powinienem lub w których chcę być. Latam bardzo często i równie często boję się latać. Za każdym razem, gdy siadam na swoim miejscu w samolocie, zdaję sobie sprawę, że oto znalazłem się w bardzo skomplikowanym urządzeniu, które składa się z ponad miliona różnych części i że te ponad milion części powinno działać i współdziałać ze sobą bez zarzutu. Na dodatek samolot, jako skomplikowane urządzenie, nie może obyć się bez specjalistycznych programów komputerowych, a ja, jako informatyk, doskonale wiem, że każdy program komputerowy może stać się zawodny i że to tylko kwestia czasu. Wystarczy, by pojawiły się warunki brzegowe, których nie przewidział programista. Na dodatek, po ii września, w każdym samolocie -jestem tego pewien – nad rzędami siedzeń unosi się duch jakiegoś terrorysty…

Poza tym, gdy siadam na swoim miejscu i przypinam się pasem bezpieczeństwa, za każdym razem mam poczucie częściowej, ale nieodwracalnej utraty kontroli nad własnym losem. Czekam wtedy niecierpliwie, aż znajdziemy się na wysokości przelotowej i kapitan uspokoi mnie swoim głosem. Przedtem staram się uspokajać sam. Najpierw, jeszcze na lotnisku, etanolem zawartym w czerwonym winie, potem modlitwą wymawianą z zamkniętymi oczami w momencie startu. Dzisiaj podczas startu także się modliłem. To, co przed chwilą Pani napisałem o swoim strachu, jest tak naprawdę aktem… odwagi. Mężczyźni, o czym Pani wie lepiej niż ja, słuchając wielu różnych mężczyzn w swoim cyklu „Mistrz i Małgorzata”, rzadko przyznają się kobietom, że czegoś się boją, a innym mężczyznom nie przyznają się w ogóle.

Teraz już się nie boję. Słychać znajomy, spokojny szum pracy silników, nie ma turbulencji i lecimy na wysokości przelotowej. Uspokoił mnie i etanol z lotniska, i głos kapitana Schneidera, i widok uśmiechniętych stewardes, i te same co zawsze minus 55 stopni na zewnątrz samolotu. Gdy coś przez dłuższy jest czas niezmienne, to ulegamy złudzeniu, że tak będzie już do końca. Wyciągnąłem laptopa, mam w słuchawkach muzykę klasyczną. Miły mojemu sercu i moim uszom polski akcent nie tylko Chopin, ale także bardzo współczesny Henryk Mikołaj Górecki ze swoją „Małą Fantazją” w programie audio na transatlantyckich lotach niemieckiej Lufhansy. Piszę do Pani. zastanawiając się nad swoją modlitwą w czasie startu…

Modliłem się ze strachu. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości Religia i religijność bardzo mocno uwarunkowane są strachem. Uważam, że żadna religia by nie powstała, gdyby ludzie się nie bali. I za wszelką cenę nie chcieli przetrwać.


Czy potrzeba i pragnienie przetrwania to główne przyczyny, dla których ludzie wpadli na pomysł boga i religii? Jeśli tak, to religia niewiele różni się od ewolucji. Pozwoli Pani, że pofilozofuję teraz na te tematy. Filozofia i religia stykają się ze sobą w wielu miejscach. Ale także różnią się istotnie od siebie. Pomyłki w religii są bardzo niebezpieczne, podczas gdy pomyłki w filozofii mogą jedynie śmieszyć. Mam na to kilka godzin i pomyślałem, że będąc o dziesięć kilometrów bliżej nieba, porozmawiamy o religii? Możemy prawda?

Czasami zastanawiam się, co było pierwsze: bóg czy potrzeba boga?

Innymi słowy: czy ludzie stworzyli i podporządkowali się religii na podstawie transcendentalnych znaków przysyłanych im „z góry” przez jakiegoś Jahwę, Allaha, Krisznę lub Boga? Czy raczej – na określonym etapie ewolucji człowieka – powstała potrzeba wymyślenia Kogoś takiego, aby zachować gatunek? Wielu nawet ortodoksyjnie ateistycznych naukowców traktujących religię jako jedną z odmian spirytualnego hokus-pokus, przyznaje, że bez boga i religii ludzie, jako gatunek, nie byliby w stanie przetrwać. Ludzie stali się według nich ludźmi między innymi dlatego, że pojawił się jakiś Naczelny Moralny Policjant w postaci boga, który gwizdał i gwiżdże w gwizdek, gdy sprawy wymykają się (człowiekowi) spod kontroli. W ten sposób człowiek nieustannie „upominany” przez boga, stawał się z dzikiego zwierzęcia zwierzęciem moralnym. Pamięta Pani? Rozmawialiśmy już o tym przy okazji naszej dyskusji na temat książki Roberta Wrighta „Moralne zwierzę”.

Historia ludów, plemion i szczepów, które w toku rozwoju ewolucyjnego nie zyskały potrzeby zaistnienia boga, jest historią społeczeństw, które wyginęły w chaosie rozłożonego w czasie grupowego samobójstwa. Idea potrzeby, a nawet konieczności fenomenu boga dla zachowania gatunku jest tym, co łączy stojących na gruncie darwinizmu redukcjonistów i ortodoksyjnych kreacjonistów z naukowymi tytułami akademii teologicznych, którzy z kolei darwinizm traktują jak paranaukowy wymysł sfrustrowanego angielskiego ateisty. Zarzut (jeśli to w ogóle jest zarzut, dla mnie na przykład nie) ateizmu wobec Darwina jest notabene nieprawdziwy. Sam Darwin nigdy za życia nie nazwał się „ateistą”. Był raczej agnostykiem, to znaczy kimś, kto uważa, iż nie ma dostatecznych podstaw, by przyjąć lub zaprzeczyć istnieniu boga.

Mimo zaciętości tej dysputy obie grupy zgadzają się ze sobą co do jednego: bóg był i ciągle jest ludzkości potrzebny. Według kreacjonistów od pierwszej sekundy życia człowieka, którego bóg stworzył na swój „obraz i podobieństwo”, według neodarwinistów (sam Darwin nigdy o tym nie pisał) dopiero od pewnego momentu ewolucji tegoż człowieka. Jeśli tak jest, to według rozumowania ewolucjonistów musi przełożyć się to jakoś na geny w ludzkim DNA. I w tym momencie nasuwa się natychmiast, sam przyznaję, dość prowokacyjne pytanie: czy istnieje zatem gen boga?

Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że wbrew pozorom nie ma w tym pytaniu żadnego uproszczenia i nie ma także w nim nic, co mogłoby obrazić lub urazić ludzi wierzących (do których się zaliczam). Jeżeli bóg istnieje i istniał zawsze, to fakt, że transcendentalność (celowo unikam słowa „religijność”; transcendentalność jest zdolnością człowieka do przyjmowania doświadczeń znajdujących się poza granicami ludzkiego umysłu, a religijność to ekspresja religii, która z kolei jest doktryną definiującą stosunek człowieka do sacrum; bardzo często sacrum utożsamia się z jednym bogiem pojmowanym jako byt transcendentny) ludzką da się związać z obecnością i działaniem pewnego genu lub grupy genów, w żadnym wypadku nie zmieni tego faktu. Istnieje bóg i być może istnieje przyporządkowany mu gen. Jedno nie wyklucza drugiego. Istnienia DNA i genów nie podważa nawet Radio Maryja. Nie może podważać bowiem genetyka jest obecna i uznana w nauczaniu Kościoła, który ze spokojem i bezpośrednio odnosi się do genomu i dziedziczności Pamiętam, jak swego czasu przeczytałem teologiczne opracowanie sygnowane przez Watykan, w którym rozważa się problematykę i interpretację grzechu pierworodnego. Z pewnym radosnym zdumieniem znalazłem tam takie oto zdania:

„Kościół uczy, że przekazywanie grzechu pierworodnego dokonuje się przez zrodzenie. Nie chodzi jednak o dziedziczenie genetyczne: grzech pierworodny nie jest zapisany w ludzkich genach”.

Jeżeli Bóg stworzył człowieka łącznie z DNA w jądrach wszystkich jego komórek, to mógł przecież w swojej mądrości zadbać również o to, żeby zarezerwować sobie swój własny gen. Z drugiej strony jeśli Boga nie ma i został na pewnym etapie rozwoju wymyślony przez ludzi, dla potrzeb ewolucyjnego zachowanie gatunku, to tym bardziej transcendentalność Homo sapiens musi przełożyć się na genetykę i naturalnym jest, że w pewnym momencie pojawi się ktoś, kto będzie chciał zlokalizować ten gen w ludzkim genomie.

Taki ktoś się właśnie pojawił. Jest biologiem molekularnym, nazywa się Dean H. Hamer i twierdzi, że.jeżeli w umyśle ludzkim jest miejsce dla boga, to tym bardziej jest w nim miejsce na pojęcie genu boga”. Dr Hamer jest szefem sekcji struktury i regulacji genów w Laboratorium Biochemii Narodowego Instytutu Raka Stanów Zjednoczonych. Zajmuje się między innymi tym, co mnie od dawna bardzo interesuje: (bio)chemią pożądania. Jego (i dziennikarza Petera Copelanda) kontrowersyjną (nie dla mnie) książkę pt. „The Science of Desire: the Search for the Gay Gene and the Biology of Behavior” (Nauka pożądania: w poszukiwaniu genu homoseksualizmu i biologii zachowań), wyróżnioną w 1994 roku przez prestiżowy „The New York Times”, czytałem dobrych kilka lat temu. Teraz (2004) w USA pojawiła się nowa książka Hamera, jeszcze bardziej „kontrowersyjna”: „The God Gene: How Faith is Hardwired Into Our Genes” (Gen boga: jak wiara jest wbudowana w nasze geny). Przed dziesięcioma laty Hamer zlokalizował „gen homoseksualizmu”, teraz umiejscowił i nazwał „gen boga”. W języku niemieckim jest takie popularne powiedzenie: „Es ist echt ein Hammer”, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „to jest naprawdę jak uderzenie młotem”. Dr Hamer uderzył kolejny raz. Nie daje (przynajmniej mnie) o sobie zapomnieć. I stoi za nim nauka, wyniki wieloletnich mozolnych badań oraz bardzo poważna instytucja, która ma w swoich aktach personalnych nazwiska noblistów. Wczoraj nad ranem po powrocie do hotelu z Blue Chicago nie chciałem spać. Najpierw blues, a potem Hamer. Niezwykła noc…

Gdzie jest więc ten gen boga i na czym on polega?

Pomyślałem właśnie, że będę kontynuował ten frapujący temat na ziemi, po wylądowaniu we Frankfurcie. Kapitan Schneider właśnie zapalił sygnał „zapiąć pasy” i ogłosił spokojnym głosem, że przed nami jest obszar turbulencji. Boję się „obszarów turbulencji”. Wyłączę teraz laptopa i postaram się przeczekać te turbulencje. Poprosiłem stewardesę, aby przyniosła mi małą butelkę bordeaux. Geny genami, ale przy winie lęk przed nadchodzącymi turbulencjami daje się przetrwać o wiele łatwiej. Może za to także odpowiada jakiś inny gen…

Pozdrawiam znad Atlantyku,

JLW

Загрузка...