Warszawa, niedziela rano

Drogi Januszu,

muszę zaprotestować, ponieważ zdecydowanie bliżej mi do Szczuki i jej literackiej aktywności niż do Warszawki, która nie zawsze jeśli chodzi o książki jest na bieżąco z czytaniem, a już na pewno nie tych pozycji z zacięciem feministycznym. Przymiotnik ten, który u tzw. Warszawki wywołuje odruch diabła na widok święconej wody, dla każdej normalnej kobiety może stać się wielce pożytecznym przewodnikiem po życiu. Za aborcją często stoi mężczyzna. Nieodpowiedni, nieodpowiedzialny, niedobry, a czasami i nieznany. Nawet ten, który nigdy nie dowiedział się, że został ojcem – takimi słowami zaczęłam kiedyś felieton o dziwnej książce w słusznej sprawie. Szło o „Milczenie owieczek”, którą napisała Kazimiera Szczuka. Dowiadujemy się z niej, kim jest rzeźnik i dlaczego chce nam poderżnąć gardło, a także kim jesteśmy my, czyli owieczki idące na ścięcie.

„Dlaczego nie walczycie o więcej, dlaczego zrezygnowałyście z prawa do aborcji?” – pytała polskie dziennikarki podczas wizyty w Warszawie jedna z najwybitniejszych europejskich feministek, Alice Schwarzer. Na marginesie, dziwi mnie, że Szczuka o niej w swojej książce nie wspomina, chociaż trudno mi uwierzyć, żeby nie wiedziała o jej istnieniu? Indagowane przez Schwarzer moje koleżanki po piórze wznosiły tylko oczy do góry, dając do zrozumienia, że w sprawie aborcji nic nie da się zrobić. Schwarzer denerwowała się jeszcze bardziej: „To nie może być prawda! Nam też nie było łatwo. Miałyśmy więcej przeciwników niż zwolenników, a mimo to wywalczyłyśmy prawo do aborcji”. Wiem, że pięciu tysiącom lat męskiej dominacji można przeciwstawić tylko kilkadziesiąt lat feminizmu, ale w przeciwieństwie do nas mężczyźni nauczyli się już braterstwa. My, kobiety o solidarności na taką skalę nie mamy jeszcze pojęcia. W kwestii przerywania ciąży też. Tak mówi jedna z najskuteczniejszych feministek i ja jej wierzę. Trudno bowiem wyobrazić sobie w Polsce akcję, jaką prawie ćwierć wieku temu przeprowadziły Francuzki, gdy na łamach „Nouvel Observateur” te najbardziej prominentne z nich pokazały swoją twarz i wyznały: usunęłam ciążę. Wkrótce za ciosem poszły Niemki. Jednym i drugim za takie oświadczenie groziło więzienie. Nie przestraszyły się. Czy byłoby to możliwe u nas, gdzie jak dotąd na taką szczerość, odważyła się tylko Nina Andrycz i wdowa po Tadeuszu Łomnickim Maria Bojarska? Nie, i długo jeszcze nie będzie możliwe w kraju, w którym jedna kobieta drugiej przekazuje szeptem i z szyderczą dezaprobatą słowa: co się dziwisz, widocznie chciała złapać go na dziecko. A w tej, która usunęła ciążę, widzi jawnogrzesznicę. Bez dwóch zdań są w Polsce odważne feministki, ale i one, chociażby w książce Szczuki, nie dokonują aborcyjnej ekspiacji i nie decydują się na ten jeden, nawet symboliczny krok w przyszłość: też mam za sobą takie doświadczenie. Chyba, że nasze feministki żyją na innej planecie i takich problemów nie mają. Są tylko po to, by jak profesorki nauczać swoje uczennice. Warto zauważyć, o czym nie pisze Szczuka, że chociaż Simone de Beauvoir nie usunęła ciąży, to w imię kobiecej solidarności podpisała się pod słynnym apelem. Identycznie postąpiła jej uczennica Schwarzer. „Milczenie owieczek” to dziwna książka w słusznej sprawie. Każda kobieta powinna mieć prawo decydowania o własnym losie i to bez względu na to, czy jest katoliczką, czy ateistką, feministką czy żoną przy mężu. W tym z autorką się zgadzam, ale odrzuca mnie od jej książki ta nieznośna maniera feministycznego gniewu podszytego wulgarną ironią i poczuciem ideologicznej wyższości. Zwłaszcza że kwestia usunięcia ciąży (a nie skrobanki – jakże to prostackie, mimo że kiedyś popularne, określenie) wymaga absolutnej demokracji. Najwyraźniej jednak Szczuka uważa, że jak się walnie słowem między oczy, to i efekt będzie silniejszy. „Jeśli chodzi o liberalizację ustawy, to sprawa jest prosta jak dwa tysiące na skrobankę. Nic dodać nic ująć” – pisze i dodaje – „ale pozostaje jeszcze doświadczenie kobiet, które często każe myśleć o przerywaniu ciąży jako o czymś skomplikowanym, trudnym, doniosłym i ważącym na całym życiu”. A czy tak nie jest? Ja, feministka jestem absolutnie przekonana, że aborcja dla każdej w miarę wrażliwej kobiety jest czymś skomplikowanym i bardzo trudnym. Także doniosłym w perspektywie jej biografii i bywa, że ważącym na całym życiu. Krzykiem rozpaczy szlag mnie więc trafia, gdy czytam, że „wczesny zabieg to zero problemów”. Jakaż to obłuda. Mój feministyczny sprzeciw – uzurpuję sobie prawo do niego, mimo że na panie od „D” do „S” działam jak płachta na byka – rośnie, gdy czytam o literackiej bohaterce przytaczanej przez Szczukę, „która miała zabieg podczas przerwy obiadowej”. Ach, jakie to proste i cudownie nieskomplikowane. A już krew mnie dosłownie zalewa na odautorski komentarz: „niestety, nie wszystkie zaliczamy się do współczesnej londyńskiej elity”. Szczerze mówiąc, nie wiem, kto miał być adresatem „Milczenia owieczek”, czyli książki, którą masz na myśli. Tych, którzy zawsze byli przeciwko aborcji nic ona nie obejdzie, a zwolenniczkom przerywania ciąży na nic nie będzie przydatna. Ich już na żadną drogę nie trzeba nawracać. Są za usankcjonowanym przez państwo prawem do legalnej aborcji. Czekają na referendum. Dlaczego więc mimo wszystko milczą? Szkoda, że właśnie nie o tym przeczytaliśmy w dziwnej książce, mimo że napisanej w słusznej sprawie. Fajnie się pisze o życiu, którego się nie zna.

Pozdrawiam,

M.

Загрузка...