5 marca 1997 roku
godzina 23.30
Cogo, Gwinea Równikowa
Kevin usłyszał odgłos otwieranych ciężkich metalowych drzwi na szczycie schodów, a zaraz potem do pomieszczenia wdarł się strumień światła. Dwie sekundy później zapalił się ciąg żarówek w korytarzu. Przez kraty widział Melanie i Candace siedzące w swoich celach. Tak jak i on poruszyły się, gdy nagle zapłonęło światło.
Po ciężkich krokach na granitowych schodach poznali Spalleka. Towarzyszyli mu Cameron McIvers i Mustapha Aboud, szef ochrony marokańskiej.
– Najwyższy czas, panie Spallek! – odezwała się Melanie. – Żądam, aby natychmiast mnie stąd wypuszczono albo znajdzie się pan w prawdziwych tarapatach.
Kevin skrzywił się. To nie był dobry sposób na rozmowę ze Spallekiem w żadnej sytuacji, a w tych okolicznościach szczególnie.
Kevin, Melanie i Candace zostali zamknięci w całkiem ciemnych celach dojmująco gorącego, wilgotnego więzienia znajdującego się w piwnicach ratusza. Każda cela miała małe, łukowate okienko wychodzące na tyły budynku.
Okna były okratowane, ale nie oszklone, więc robactwo bez przeszkód wchodziło do środka. Cała trójka więźniów z przerażeniem nasłuchiwała chrzęstu i drapania różnych stworzeń, tym bardziej że przed wyłączeniem świateł widzieli kilka tarantul. Jedynym luksusem była możliwość swobodnego rozmawiania.
Najgorzej było na początku. Natychmiast gdy ucichły serie z broni maszynowej, Kevin i obie kobiety zostali oślepieni światłem ręcznych latarek. Kiedy oczy przyzwyczaiły się, zorientowali się, że wpadli w zasadzkę. Otaczali ich szyderczo uśmiechnięci, młodzi żołnierze gwinejscy, celujący w nich z wyraźną przyjemnością ze swoich AK-47. Kilku było do tego stopnia bezczelnych, że lufami zaczęło trącać kobiety.
Okropnie przerażeni Kevin i jego towarzyszki zastygli w bezruchu. Bali się nieprzytomnie jakiejś zbłąkanej kuli, bali się, że najmniejszy ruch sprowokuje żołnierzy. Dopiero pojawienie się kilku marokańskich ochroniarzy zmusiło niezdyscyplinowanych żołnierzy do odstąpienia od więźniów. Kevin nigdy nie przypuszczał, że ci onieśmielający go Arabowie mogą okazać się ratunkiem. Marokańczycy przejęli aresztantów z rąk żołnierzy. Najpierw samochodem Kevina przewieźli ich do swoich koszar po drugiej stronie centrum weterynaryjnego, gdzie zostali zamknięci na kilka godzin w pokoju bez okien. Wreszcie przetransportowano ich do miasta i zamknięto w starym więzieniu.
– Takie traktowanie jest oburzające – zaprotestowała Melanie.
– Wręcz przeciwnie – stwierdził Siegfried. – Zostałem zapewniony przez Mustaphę, że traktowano was z całym należnym szacunkiem.
– Szacunkiem! – prychnęła Melanie. – Strzelali z karabinów maszynowych! Trzymają nas w jakiejś ciemnej norze! To się nazywa szacunek?
– Nikt do was nie strzelał – poprawił ją Siegfried. – Oddano ledwie kilka strzałów ostrzegawczych, i to w powietrze. W końcu złamaliście jedno z podstawowych praw panujących w Strefie. Isla Francesca jest terenem zakazanym dla nie upoważnionych. Wszyscy o tym wiedzą.
Siegfried skinął na Camerona, wskazując Candace. Cameron wielkim kluczem otworzył celę pielęgniarki. Candace nie traciła czasu i natychmiast opuściła więzienie. Dokładnie otrzepała ubranie, by się upewnić, że nie ma w nim żadnych owadów. Ciągle miała na sobie fartuch pielęgniarki.
– Bardzo panią przepraszam – odezwał się do niej Siegfried. – Domyślam się, że została pani wprowadzona w błąd przez naszych badaczy. Być może nawet nie ostrzegli pani o zasadach dotyczących zakazu odwiedzania wyspy.
Cameron otwierał teraz cele Melanie i Kevina.
– Natychmiast, gdy usłyszałem o waszym zatrzymaniu, starałem się dodzwonić do doktora Lyonsa – powiedział Siegfried. – Chciałem, żeby zaproponował możliwie najlepsze wyjście z tej sytuacji. Jednak wobec nieobecności doktora musiałem wziąć odpowiedzialność na siebie. Wypuszczam was wszystkich na złożone osobiście zobowiązanie przestrzegania reguł. Mam nadzieję, że teraz zdajecie sobie sprawę z powagi podjętych przez was działań. Według prawa Gwinei Równikowej takie zachowanie można zakwalifikować jako zdradę stanu.
– Och, bzdury! – rzuciła Melanie.
Kevin aż się skurczył. Bał się, że Melanie rozzłości Siegfrieda i zamkną ich z powrotem w celach. Życzliwość nie należała do zalet szefa Strefy.
Mustapha wręczył Kevinowi kluczyki do samochodu.
– Pański wóz stoi z tyłu – powiedział z wyraźnym francuskim akcentem.
Kevin odebrał klucze. Ręka tak mu drżała, że wywołał tym uśmiechy na twarzach mężczyzn. Szybko włożył ją do kieszeni.
– Jestem pewien, że z doktorem Lyonsem porozmawiam jutro. Skontaktuję się z wami osobiście. Możecie iść – powiedział Siegfried.
Melanie miała coś powiedzieć, gdy Kevin, niespodziewanie nawet dla siebie samego, chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę schodów.
– Mam dość spacerów pod rękę z mężczyznami – warknęła, jednocześnie próbując uwolnić ramię z uścisku Kevina.
– Podejdźmy tylko do wozu – szepnął Kevin chrypliwie, przez zaciśnięte zęby. Siłą prowadził Melanie obok siebie.
– Co za noc – narzekała. U stóp schodów udało jej się wreszcie uwolnić rękę. Poirytowana, ale bez dalszego oporu, ruszyła w górę. Kevin poczekał, aż wyprzedzi go Candace i poszedł za paniami na parter budynku ratusza. Weszli do sali zajmowanej przez żołnierzy gwinejskich, stojących zazwyczaj na zewnątrz budynku. Teraz w pomieszczeniu było ich czterech.
W obecności dyrektora placówki, szefa bezpieczeństwa oraz dowódcy Marokańczyków żołnierze zachowywali się znacznie powściągliwiej niż zwykle. Cała czwórka stała w postawie, którą najwidoczniej uznawali za postawę "na baczność", z bronią na ramionach. Kiedy pojawiły się obie kobiety i Kevin, na twarzach Gwinejczyków pojawiło się wyraźnie zaskoczenie.
Gdy Kevin wypychał panie przez drzwi na parking, Melanie odwróciła się i pokazała im palec.
– Proszę, Melanie! Nie prowokuj ich! – odezwał się Kevin błagalnym głosem.
Nie wiadomo, czy żołnierze nie zrozumieli gestu kobiety, czy też byli onieśmieleni niezwykłymi okolicznościami. Jakikolwiek był powód, nie wyszli za nimi, czego obawiał się Kevin.
Podeszli do samochodu. Kevin otworzył drzwi dla pasażerów. Candace wsiadła pospiesznie, lecz Melanie odwróciła się w stronę Kevina. Jej oczy błyszczały w bladym świetle.
– Daj kluczyki – zażądała.
– Co? – zapytał Kevin, choć doskonale zrozumiał, co powiedziała.
– Powiedziałam, żebyś dał mi kluczyki – powtórzyła.
Skonfundowany nieoczekiwanym żądaniem, ale równocześnie nie mając najmniejszej ochoty na podgrzewanie nastroju, wręczył jej kluczyki. Melanie natychmiast obeszła samochód i usiadła za kierownicą. Kevin usiadł obok niej. Prawdę mówiąc, nie dbał o to, kto prowadzi, byleby tylko szybko znaleźć się jak najdalej stąd. Melanie przekręciła kluczyk w stacyjce, dodała ostro gazu, aż zapiszczały opony, i szybko wyjechała z parkingu.
– Jezu, Melanie! Zwolnij! – jęknął Kevin.
– Jestem wściekła – odpowiedziała.
– Jak gdybym nie widział.
– Jeszcze nie wracam do domu. Ale was mogę podwieźć do domu, jeśli chcecie.
– A dokąd ty się jeszcze wybierasz? Przecież już prawie północ – przypomniał Kevin.
– Jadę do centrum weterynaryjnego. Nie zamierzam akceptować takiego traktowania bez wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi.
– A co się znajduje w centrum? – zapytał.
– Klucz do tego cholernego mostu – odpowiedziała. – Muszę go zdobyć, ponieważ sprawy wykraczają już poza zwykłą ciekawość.
– Może powinniśmy się zatrzymać i porozmawiać o tym – zasugerował Kevin.
Melanie wcisnęła hamulec. Kevin i Candace gwałtownie pochylili się do przodu i równie gwałtownie wrócili do poprzednich pozycji.
– Jadę do centrum weterynaryjnego. Wy możecie jechać ze mną albo podrzucę was do domu. Wolny wybór.
– Dlaczego dzisiaj? – zapytał Kevin.
– Dlatego, że właśnie w tej chwili jestem naprawdę wściekła, a po drugie, dlatego, że teraz się nie spodziewają. Oczywiście sądzą, że szybko pojedziemy do domu i schowamy się w pościeli. Dlatego byliśmy tak źle traktowani. Ale coś wam powiem, to nie w moim stylu.
– Ale w moim – odparł Kevin.
– Zdaje mi się, że Melanie ma rację – odezwała się pierwszy raz Candace. – Nie mam wątpliwości, że próbowali nas przestraszyć.
– I wykonali swoją robotę cholernie dobrze – stwierdził z rozbrajającą szczerością Kevin. – A może jestem w tym zespole jedynym człowiekiem przy zdrowych zmysłach?
– Zróbmy to – zdecydowała Candace.
– Och nie! – niemal zaskamlał Kevin. – Na mnie nie liczcie.
– Podrzucimy cię do domu – zaoferowała się Melanie. – To nie problem. – Zaczęła zawracać.
Kevin wyciągnął dłoń i powstrzymał rękę Melanie.
– W jaki sposób zamierzasz zdobyć klucz? Nawet nie wiesz, gdzie jest.
– To całkiem jasne, że muszą się znajdować w biurze Bertrama. Przecież on jest szefem zespołu, który opiekuje się bonobo wprowadzonymi do programu. Poza tym sam mówiłeś, że on je ma.
– No dobra, są w biurze Bertrama. Ale co z ochroną? Biura są pozamykane.
Melanie sięgnęła do górnej kieszeni fartucha, który ciągle miała na sobie, i wyjęła z niej kartę magnetyczną.
– Zapomniałeś, że należę do kierownictwa centrum weterynaryjnego. To nie jest VISA. Tym kawałkiem plastyku mogę o każdej porze otworzyć każde drzwi w centrum. Pamiętaj, że moja praca w ramach projektu z bonobo tylko w części dotyczy kwestii zapłodnienia.
Kevin odwrócił się i popatrzył na Candace. Jej blond włosy wydawały się świecić w słabym świetle wnętrza samochodu.
– Jeśli ty, Candace, wchodzisz do gry, to chyba i ja się dołączę – stwierdził.
– Jazda! – krótko odparła dziewczyna.
Melanie wcisnęła gaz i ruszyła drogą na północ, mijając warsztaty i garaże. W warsztatach praca szła pełną parą, potężne reflektory oświetlały cały teren. Odkąd nasilił się transport ciężarowy między Bata i Strefą, nocne zmiany w warsztatach były znacznie większe niż dzienne czy wieczorne.
Melanie minęła wiele traktorów z przyczepami, aż przejechała skrzyżowanie z drogą do Bata. Od tego miejsca do samego centrum nie zauważyli ani jednego pojazdu.
W centrum, jak w warsztatach, pracowano na trzy zmiany, z tą różnicą, że tu zmiana nocna była najmniej liczna. Większość pracowników znajdowała się teraz w szpitalu weterynaryjnym. Melanie wykorzystała ten fakt i zajechała toyotą Kevina przed drzwi szpitala, aby ukryć samochód wśród innych stojących tam wozów.
Wyłączyła silnik i popatrzyła na wejście do szpitala. Bębniła lekko palcami w kierownicę.
– No? – odezwał się Kevin. – Jesteśmy na miejscu. Jaki mamy plan?
– Myślę. Nie mogę się zdecydować, co jest lepsze: czy powinniście tu poczekać, czy pójść ze mną.
– To wielki gmach – stwierdziła Candace. Pochyliła się do przodu i oglądała ogromny budynek stojący przed nimi. Od ulicy, którą podjechali, pawilon ciągnął się aż do ściany dżungli, w której niknął. – Tyle razy byłam w Cogo, ale tu nigdy nie zajrzałam. Nie miałam pojęcia, że to takie rozległe. Czy to, co mamy przed sobą, to szpital?
– Tak. Całe to skrzydło – potwierdziła Melanie.
– Chętnie bym obejrzała. Nigdy nie byłam w szpitalu dla zwierząt, tym bardziej takim wspaniałym.
– Jest supernowoczesny. Powinnaś zobaczyć sale operacyjne – powiedziała Melanie.
– O mój Boże – westchnął Kevin i wywrócił oczami. – Znalazłem się w szponach obłędu. Właśnie przeżyliśmy najbardziej wyczerpujące doświadczenia naszego życia, a wy planujecie ruszać na dalszą wycieczkę.
– To nie ma być wycieczka – stwierdziła Melanie, wychodząc z samochodu. – Chodź Candace. Twoja pomoc z pewnością się przyda. Ty, Kevin, możesz tutaj na nas poczekać.
– Tak będzie najlepiej – odparł, ale tylko przez kilka chwil mógł spokojnie przypatrywać się obu kobietom zmierzającym w stronę wejścia. Potem także wysiadł i ruszył za nimi. Zdecydował, że niepokój oczekiwania będzie gorszy niż to, co może go spotkać w środku.
– Poczekajcie! – zawołał i nawet podbiegł kilka kroków, żeby się z nimi zrównać.
– Tylko nie chcę wysłuchiwać żadnych narzekań – ostrzegła go Melanie.
– Nie bój się. – Poczuł się jak nastolatek, któremu matka natarła uszu.
– Nie przewiduję żadnych kłopotów. Biuro Bertrama Edwardsa znajduje się w części administracyjnej budynku, która o tej porze jest pusta. Ale żeby mieć pewność, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń, gdy znajdziemy się w środku, natychmiast idziemy do szatni. Macie się przebrać w fartuchy centrum. Jasne? To nie jest pora na składanie wizyt, więc lepiej wyglądać na pracowników.
– Według mnie brzmi to bardzo rozsądnie – zgodziła się Candace.
– W porządku – powiedział Bertram do słuchawki. Kątem oka dostrzegł podświetlaną tarczę budzika. Był kwadrans po północy. – Będę w twoim biurze za pięć minut.
Zwiesił nogi za krawędź łóżka, usiadł i rozchylił moskitierę.
– Jakieś problemy? – zapytała Trish, jego żona. Podniosła się i wsparła na łokciu.
– Jedynie drobna niedogodność. Spij spokojnie! Wrócę mniej więcej za pół godziny. – Zamknął drzwi sypialni i dopiero teraz włączył światło w pokoiku obok, pełniącym rolę szafy i przebieralni zarazem. Szybko się ubrał. Chociaż wobec Trish zlekceważył problem, odczuwał rosnące zaniepokojenie. Nie miał pojęcia, co się działo, ale czuł, że zbierają się ciemne chmury. Siegfried nigdy jeszcze nie dzwonił do niego o północy z prośbą o natychmiastowe spotkanie w jego biurze.
Na dworze było prawie tak jasno jak w dzień. To za sprawą wschodzącego księżyca w pełni. Niebo powoli zakrywały srebrzystoróżowe cumulusy. Nocne powietrze było ciężkie, wilgotne i całkowicie nieruchome. Odgłosy dżungli zamieniły się w jednostajną kakofonię bzyczenia, ćwierkania, szczebiotu przerywaną od czasu do czasu krótkim wrzaskiem. Bertram przez lata tak się z tym oswoił, że przestał zwracać uwagę na głosy natury.
Chociaż odległość do ratusza nie przekraczała pięciuset metrów, Bertram wsiadł do samochodu. Tak było szybciej, a z każdą minutą jego ciekawość rosła. Kiedy wjechał na parking, natychmiast się zorientował, że zwykle ospali żołnierze są dziwnie pobudzeni, chodzą wokół posterunków, trzymając broń w pogotowiu. Spoglądali na niego nerwowo, gdy wysiadał.
Podchodząc do budynku, Bertram zauważył słabe światło migające zza zamkniętych okiennic biura Siegfneda na piętrze. Wszedł po schodach, przeszedł przez pokój zajmowany normalnie przez Auriela i wszedł do biura Siegfrieda. Spallek siedział za biurkiem z nogami opartymi na krawędzi blatu. W zdrowej ręce trzymał kieliszek brandy. Taki sam kieliszek trzymał siedzący na trzcinowym krześle Cameron McIvers, szef ochrony. Jedyne oświetlenie pokoju stanowiła świeczka umocowana w czaszce. Przyćmione światło drgającego płomienia pogrążało część biura w głębokim cieniu, wywołując przy tym wrażenie, jakby myśliwskie trofea ożywały.
– Dziękuję za przyjście o tak niedogodnej porze – Siegfried Spallek przywitał Bertrama swym szorstkim, niemieckim akcentem. – Łyczek brandy?
– Będę go potrzebował? – zapytał Bertram, siadając na drugim trzcinowym krześle.
Siegfried roześmiał się.
– Zaszkodzić nie może.
Cameron nalał drinka. Szef ochrony był muskularnym mężczyzną z gęstą brodą i bulwiastym, czerwonym nosem. Miał silne skłonności do alkoholu wszelkiego rodzaju, chociaż szkocka brandy była ze zrozumiałych względów ulubionym napitkiem. Podlał koniakówkę Bertramowi i wrócił na swoje miejsce i do swojego kieliszka.
– Normalnie, kiedy jestem wzywany telefonicznie w śródku nocy, chodzi o natychmiastową pomoc medyczną dla zwierząt – powiedział Bertram. Spróbował brandy i głęboko odetchnął. – Tym razem jednak mam wrażenie, że chodzi o coś całkiem innego.
– W rzeczy samej – potwierdził Siegfried. – Przede wszystkim muszę cię pochwalić. Twoje dzisiejsze ostrzeżenie co do Kevina Marshalla okazało się trafne i w samą porę. Poprosiłem Camerona, żeby Marokańczycy mieli na niego oko. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wieczorem on, Melanie Becket i jedna z pielęgniarek, które przyjeżdżają z pacjentami, pojechali na plażę łączącą ląd z Isla Francesca.
– O do cholery! – zaklął Bertram. – Dostali się na wyspę?
– Nie. Jedynie próbowali kombinować coś z tratwą. Po drodze zatrzymali się jeszcze w wiosce i rozmawiali z Alphonse'em Kimbą.
– To mnie już naprawdę wkurza! – wykrzyknął Bertram. – Nie ścierpię, żeby ktokolwiek zbliżał się do wyspy, i nie życzę sobie żadnych rozmów z tym Pigmejem.
– Ani ja – przytaknął Siegfried.
– Gdzie są teraz? – zapytał Bertram.
– Puściliśmy ich do domu. Ale przedtem porządnie nastraszyliśmy. Nie sądzę, aby chciało im się robić coś podobnego drugi raz, przynajmniej na razie.
– To nie jest sytuacja, której życzyłbym sobie najbardziej! – Bertram wyraził swe niezadowolenie. – Nie dość, że muszę się martwić o bonobo żyjące w dwóch grupach, to na dodatek oni.
– Oni są znacznie gorsi niż małpy podzielone na dwie grupy – stwierdził Siegfried.
– Obie sprawy są niebezpieczne. Obie mogą potencjalnie zagrozić realizacji programu, a niewykluczone, że przerwać go całkowicie. Sądzę, że mój pomysł z umieszczeniem wszystkich zwierząt w klatkach w centrum weterynaryjnym powinien zostać poważnie rozpatrzony. Mam odpowiednie klatki. Trudne by to nie było, a poza tym nie byłoby kłopotu z odławianiem potrzebnych osobników.
Od pierwszej chwili, kiedy Bertram zorientował się, że bonobo żyją w dwóch oddzielnych grupach, myślał, że najlepiej będzie zebrać zwierzęta i umieścić je w oddzielnych klatkach, gdzie łatwiej poddawałyby się obserwacji. Spotkał się jednak z twardym sprzeciwem Siegfrieda. Wówczas Bertram rozważał nawet możliwość skontaktowania się za plecami Siegfrieda z szefem w Cambridge, w Massachusetts, lecz ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Robiąc tak, mógł nieopatrznie wśród szefostwa GenSys wzbudzić obawy o bezpieczną realizację programu z bonobo.
– Nie dyskutujemy tej kwestii! – odparł dobitnie Siegfried. – Jeszcze nie zrezygnowaliśmy z utrzymywania ich w odosobnieniu na wyspie. Zdecydujemy inaczej, jeżeli okaże się, że tak będzie najlepiej. Ciągle się nad tym zastanawiam. Jednak w związku z tym epizodem z Kevinem Marshallem, martwi mnie most.
– Dlaczego? Jest zamknięty – zdziwił się Bertram.
– Gdzie są klucze?
– W moim biurze.
– Powinny być tutaj, w głównym sejfie. Większość twojego personelu ma dostęp do biura, w tym także Melanie Becket.
– Może masz rację – zgodził się Bertram.
– Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. W takim razie chciałbym, żebyś je wziął. Ile ich jest?
– Dokładnie nie pamiętam. Cztery czy pięć.
– Chcę je tu mieć – powiedział Siegfried.
– Dobra – zgodził się Bertram. – Nie widzę problemu.
– Doskonale – odpowiedział Siegfried i spuścił nogi z biurka. Wstał. – Chodźmy. Pojadę z tobą.
– Chcesz jechać teraz? – zapytał z niedowierzaniem Bertram.
– Po co odkładać do jutra coś, co można zrobić dziś? – odpowiedział pytaniem Siegfried. – Czy to nie wy, Amerykanie, często powtarzacie to powiedzenie? Wiem, że jeśli zabezpieczymy klucze, lepiej będzie mi się spało w nocy.
– Chcesz, żebym także jechał z wami? – zapytał Cameron.
– Niekoniecznie. Jestem pewny, że sami doskonale sobie poradzimy.
Kevin spoglądał na własne odbicie w dużym lustrze wiszącym na końcu szeregu szafek w męskiej przebieralni.
Kłopot z przebraniem polegał na tym, że małe ubranie było zbyt małe, a średnie nieco za duże. Musiał podwinąć rękawy i wywinąć mankiety przy nogawkach.
– Co ty na miłość boską tu robisz tak długo? – zapytała Melanie, uchylając drzwi do męskiej szatni.
– Już idę – odparł Kevin. Zamknął szafkę, w której zostawił swoje ubranie, i szybko wyszedł na korytarz.
– A mi się wydawało, że to kobiety tracą mnóstwo czasu na przebieranie – rzuciła Melanie.
– Nie mogłem zdecydować, jaki rozmiar będzie najlepszy.
– Czy wchodził ktoś, kiedy byłeś w szatni? – zapytała.
– Ani żywej duszy – odparł.
– To dobrze. U nas też nikogo. Chodźmy!
Melanie skinęła ręką, aby poszli za nią na piętro.
– Żeby dostać się stąd do administracji, musimy przejść przez jeden z oddziałów szpitala weterynaryjnego. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ominiemy główną część z izbą przyjęć nagłych wypadków i posterunkiem ochrony. Tam jest zawsze spory ruch. Pójdziemy więc na piętro i przejdziemy przez oddział zapłodnień. Gdyby ktoś pytał, będę mogła powiedzieć, że sprawdzam, co z moimi pacjentami.
– Uspokójmy się – powiedziała Candace.
Przeszli korytarz na parterze i weszli na piętro. Wychodząc na główny korytarz, spotkali pierwszego pracownika centrum weterynaryjnego. Nawet jeżeli mężczyzna uznał, że obecność Kevina i Candace w tym miejscu w środku nocy była czymś nienormalnym, nie dał po sobie tego poznać. Minął ich z lekkim skinieniem.
– To było proste – powiedziała Candace.
– To dzięki ubraniom – stwierdziła Melanie.
Skręcili w lewo, przeszli przez duże, podwójne drzwi i znaleźli się w jasno oświetlonym, wąskim korytarzu z licznymi, nie opisanymi drzwiami. Melanie uchyliła jedne z nich i wsunęła głowę do środka. Po chwili po cichu zamknęła drzwi.
– To jeden z moich pacjentów. Gorylica, która jest niemal gotowa do pobrania komórki jajowej. Stają się dość wrzaskliwe, kiedy osiągają poziom hormonów niezbędny dla nas, ale teraz śpi zdrowo.
– Mogę popatrzeć? – zapytała Candace.
– Tak sądzę. Ale bądź cicho i nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów.
Candace przytaknęła. Melanie otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Candace wsunęła się za nią. Kevin został przy drzwiach i trzymał je otwarte.
– Czy nie powinniśmy raczej zrobić tego, po co tu przyszliśmy? – zapytał szeptem.
Melanie przyłożyła palec do ust.
W sali stały cztery duże klatki, ale tylko jedna była zajęta. Na posłaniu ze słomy spał duży goryl. Oświetlenie z lampy pod sufitem było tak przyćmione, że panował półmrok.
Candace, chcąc lepiej widzieć, pochyliła się do przodu i delikatnie dotknęła prętów klatki. Nigdy przedtem nie była tak blisko goryla. Gdyby nachyliła się jeszcze bardziej, mogłaby dotknąć potężnego zwierzęcia.
Z szybkością, o którą trudno byłoby ją podejrzewać, obudzona gorylica przyskoczyła do prętów. W następnej sekundzie uderzyła pięściami w podłogę niczym w bęben i wrzasnęła.
Candace w odpowiedzi także krzyknęła ze strachu i błyskawicznie oderwała się od klatki. Melanie złapała ją.
– W porządku – uspokoiła koleżankę.
Małpa po raz drugi zbliżyła się do prętów. Zamachnęła się łapą pełną ekskrementów i rzuciła zawartością w ścianę.
Melanie wyprowadziła Candace z sali, a Kevin zamknął drzwi.
– Bardzo przepraszam – powiedziała Melanie do Candace. Jasna cera dziewczyny była bledsza niż zwykle. – Dobrze się czujesz?
– Chyba tak – odpowiedziała zapytana. Obejrzała swoje ubranie.
– Lekkie napięcie przedmiesiączkowe – stwierdziła Melanie. – Mam nadzieję, że nie trafiła w ciebie, co?
– Zdaje się, że nie. – Candace sprawdziła włosy, przeczesując je palcami.
– Weźmy już klucze – przynaglał Kevin. – Kusimy los.
Przeszli przez cały oddział zapłodnień in vitro, minęli kolejne drzwi wahadłowe i weszli do sporych rozmiarów sali, podzielonej na boksy. W każdym znajdowało się kilka klatek. Prawie wszystkie były zajęte przez młode zwierzęta różnych gatunków.
– To oddział pediatryczny – szepnęła Melanie. – Zachowujcie się po prostu normalnie.
Pracowało tu czworo ludzi. Ubrani byli w chirurgiczne fartuchy, na szyjach zawieszone mieli stetoskopy. Sprawiali wrażenie przyjaźnie nastawionych, ale zapracowanych i pochłoniętych swoimi zajęciami, cała trójka mogła więc przejść spokojnie, wymieniając jedynie kilka zdawkowych uśmiechów i skinień głową.
Po minięciu następnych drzwi wahadłowych i krótkiego korytarza dotarli do ciężkich, zamkniętych drzwi ognioodpornych. Do ich otwarcia Melanie musiała użyć karty magnetycznej.
– No i jesteśmy! – szepnęła, kiedy drzwi zamknęły się za nimi po cichu. Po krzątaninie, której świadkami byli przed chwilą, cisza i ciemność, jakie ich otoczyły, były niemal absolutne. – Oto dział administracyjny. Klatka schodowa jest przed nami po lewej stronie. Trzymajcie się mnie.
W ciemności zapanowało lekkie zamieszanie, zanim Candace położyła swoją dłoń na ramieniu Melanie, a Kevin swoją na ramieniu Candace.
– Idziemy! – zdecydowała Melanie.
Ostrożnie ruszyła przed siebie korytarzem, wolną ręką wodząc po ścianie. Pozostali poszli za przewodniczką. Stopniowo oczy przyzwyczajały się do ciemności i w chwili, kiedy dotarli do drzwi prowadzących na klatkę schodową, dostrzegli blade smużki światła przenikające przez szpary.
Na schodach było względnie jasno. Na każdym piętrze przez duże okno wpadało światło księżyca.
Dzięki oszklonym drzwiom wejściowym przejście przez hol na parterze było o wiele łatwiejsze niż przez korytarz na piętrze.
Melanie podprowadziła ich pod biuro Bertrama.
– Czas na próbę ogniową – powiedziała i spróbowała otworzyć zamek swoją kartą magnetyczną.
Usłyszeli natychmiastowe, jednoznaczne kliknięcie. Drzwi stały otworem.
– Bez problemów – stwierdziła z buńczucznym optymizmem.
Weszli do środka i znowu ogarnęła ich ciemność. Jedynie blady blask księżyca oświetlał sąsiednie pomieszczenie, do którego drzwi były otwarte na oścież.
– Co teraz? – zapytał Kevin. – W takich ciemnościach niczego nie znajdziemy.
– Racja – przytaknęła Melanie. Przesunęła się ku ścianie, żeby znaleźć włącznik światła. Gdy tylko dotknęła go palcem, w pokoju zrobiło się jasno.
Przez chwilę mrugali szybko powiekami.
– No i nastąpiła przerażająca jasność – powiedziała Melanie.
– Mam nadzieję, że nie obudzi to Marokańczyków mieszkających po przeciwnej stronie ulicy – odezwał się z obawą Kevin.
– Nawet nie żartuj na ten temat – odparła Melanie. Weszła do drugiego pomieszczenia i tu także zapaliła światło.
Kevin z Candace dołączyli do niej. Znaleźli się w biurze Bertrama.
– Powinniśmy postępować metodycznie – powiedziała Melanie. – Ja zajmę się biurkiem. Candace, ty sprawdź w szufladach z dokumentami, a Kevin… może byś wrócił do tamtego pokoju i miał oko na korytarz. Dasz znać, gdyby ktoś się pojawił.
– Świetny pomysł – odparł.
Przy warsztatach Siegfried skręcił w lewo i przyspieszył na drodze prowadzącej do centrum weterynaryjnego. Jechali jego nową toyotą landcruiser. Samochód odpowiednio przerobiono, tak że mógł prowadzić jedną ręką.
– Czy Cameron podejrzewa, dlaczego jesteśmy tak wyczuleni na bezpieczeństwo Isla Francesca? – zapytał Bertram.
– Nie, zupełnie nie – odparł Siegfried.
– A pytał?
– Nie, to nie ten typ człowieka. Wykonuje rozkazy. Nie pyta, po co.
– A może mu powiedzieć i zaproponować mały udział? Mógłby okazać się wielce pożyteczny – zaproponował Bertram.
– Z mojej części nie zamierzam rezygnować! – stwierdził Siegfried. – Nawet mi tego nie proponuj. Poza tym Cameron i bez tego jest użyteczny. Zrobi wszystko, co mu każę.
– Najbardziej niepokoi mnie w tej historii z Kevinem Marshallem to, że mógł coś nagadać kobietom. Nie chciałbym, żeby i one zaczęły roztrząsać ten problem. Jeżeli to się wydostanie na zewnątrz, tylko patrzeć, jak zlecą się tu nieproszone chmary obrońców praw zwierząt. GenSys zamknie cały program, zanim zdążysz mrugnąć.
– Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? – zapytał Siegfried. – Mogę zaaranżować zniknięcie całej trójki.
Bertram spojrzał na Siegfrieda i poczuł, jak dreszcz przechodzi mu po plecach. Wiedział, że ten człowiek nie żartuje.
– Nie, to by było jeszcze gorsze. – Patrzył przed siebie na drogę. – Przyjechaliby z kraju i rozpoczęli dochodzenie. Powtarzam ci, myślę, że powinniśmy szybko wziąć bonobo z wyspy, pozamykać je w klatkach, które mam u siebie, i tam je trzymać. Pewne jak śmierć, że w centrum weterynaryjnym nie będą używać ognia.
– Do cholery z tym, nie! – sapnął Siegfried. – Zwierzaki zostaną na wyspie. Jeśli je tu sprowadzisz, nie uda się niczego utrzymać w tajemnicy. Nawet jeżeli nie używają ognia, to po kłopotach, jakie mieliśmy podczas ostatniego odłowu, wiemy, że to małe, chytre sukinsyny. Poza tym mogą zacząć robić coś równie niesamowitego. Pracownicy zaczną gadać. Znajdziemy się w jeszcze większych kłopotach.
Bertram westchnął i zdenerwowany przeczesał siwe włosy drżącą dłonią. Niechętnie musiał przyznać sam przed sobą, że w tym, co mówił Siegfried, było sporo racji. Mimo wszystko nadal uważał, że zwierzęta należy przenieść i trzymać odizolowane jedno od drugiego.
– Jutro porozmawiam z Raymondem Lyonsem. Próbowałem połączyć się z nim wcześniej. Uznałem, że skoro przedtem rozmawiał z nim Kevin Marshall, to i my możemy zapoznać się z jego opinią. Koniec końców, cała operacja jest jego dziełem. Chce umknąć trudności nie mniej niż my.
– Prawda – przyznał Bertram.
– Powiedz mi, jeśli to prawda, że małpy używają ognia, jak to robią? Ciągle sądzisz, że pochodzi on z pioruna?
– Nie jestem pewien. Mógłby pochodzić od uderzenia pioruna. Ale z drugiej strony udało im się ukraść skrzynkę z narzędziami, linę i inne przedmioty, kiedy na wyspie przebywała ekipa budująca most. Nikt nawet nie pomyślał o możliwości kradzieży. W skrzynce nie było niczego niebezpiecznego. W każdym razie zapałki też mogły jakoś zdobyć. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, jak mogłyby się nauczyć z nich korzystać.
– Właśnie coś mi podpowiedziałeś. Może opowiemy Kevinowi i tym babkom, że na wyspie w zeszłym tygodniu była ekipa sprawdzająca jakieś urządzenia i dowiedzieliśmy się, że to właśnie oni rozniecili ogień.
– Psiakrew, dobry pomysł! – pochwalił Bertram. – To ma sens. Może rozważaliśmy nawet przerzucenie mostu nad Rio Diviso.
– Czemu, u diabła, wcześniej o tym nie pomyśleliśmy? – zapytał sam siebie Siegfried. – To takie oczywiste.
Światła samochodu oświetliły pierwsze zabudowania centrum weterynaryjnego.
– Gdzie mam zaparkować? – zapytał Siegfried.
– Podjedź od frontu. Możesz poczekać w wozie. Za sekundę wracam.
Siegfried zdjął nogę z gazu i zaczął hamować.
– O do diabła! – zawołał Bertram.
– Co się stało?
– W moim gabinecie pali się światło.
– To wygląda obiecująco – powiedziała Candace, wyciągając z górnej szuflady sporych rozmiarów teczkę. Była granatowa, zamknięta elastyczną taśmą, a w górnym prawym rogu widniał napis: ISLA FRANCESCA.
Melanie zostawiła szufladę w biurku, którą właśnie przeszukiwała, i podeszła do Candace. Z drugiego pokoju wszedł nawet Kevin i także się zbliżył.
Candace otworzyła teczkę i wysypała zawartość na stolik przy biblioteczce. Znaleźli elektroniczne diagramy, wydruki komputerowe i wiele map. Była także duża, pękata, szara koperta z napisem MOST STEVENSON.
– Jesteśmy w domu – powiedziała zadowolona Candace. Otworzyła kopertę, włożyła rękę i wyciągnęła pięć identycznie wyglądających kluczy spiętych jednym kółkiem.
– Voila – stwierdziła Melanie. Wzięła kółko i zaczęła odłączać jeden z kluczy.
Kevin przeglądał mapy; największą uwagę przyciągnęła mapa konturowa z wieloma szczegółowo oznaczonymi detalami. Częściowo ją rozwinął, gdy kątem oka dostrzegł przez żaluzje blask reflektorów samochodowych. Podszedł do okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
– Rany! – jęknął. – To samochód Siegfrieda.
– Szybko! – zakomenderowała Melanie. – Wkładamy wszystko z powrotem do szuflady.
Melanie i Candace w pośpiechu wrzuciły wszystko do teczki, tę włożyły na miejsce do szuflady i zamknęły ją. W tej samej chwili usłyszały odgłos gwałtownie otwieranych drzwi frontowych.
– Tędy! – szepnęła przestraszona Melanie i wskazała na drzwi za biurkiem Błyskawicznie opuścili gabinet. Kiedy Kevin zamykał za sobą drzwi, usłyszał pchnięte zdecydowanym ruchem drzwi do pierwszego pomieszczenia.
Weszli do jednego z gabinetów lekarskich Bertrama. Wyłożony był białymi kafelkami, a na środku stał stalowy stół do badań. Tak jak w biurze Bertrama tu także okno zasłonięte było żaluzjami. Wpadało przez nie akurat tyle światła, że mogli bezpiecznie przesuwać się powoli w stronę drzwi prowadzących na korytarz. Niestety, Kevin niechcący potrącił nogą metalowe wiadro stojące przy stole. Wiadro uderzyło o nogę stołu. W panującej dookoła ciszy odgłos zabrzmiał jak gong w wesołym miasteczku. Melanie zareagowała na hałas szybkim otwarciem drzwi na korytarz i ucieczką w stronę klatki schodowej. Candace biegła za nią. Kevin, wybiegając z gabinetu, usłyszał jeszcze otwierane z trzaskiem drzwi biura Bertrama. Nie miał pojęcia, czy został rozpoznany, czy nie.
Melanie biegła po schodach tak szybko, jak tylko pozwalało na to blade światło księżyca. Za sobą słyszała Candace i Kevina. Na końcu schodów zwolniła i po omacku skierowała się do drzwi. Otworzyła je, chociaż zabrało to nieco czasu. Usłyszała nad głową trzask otwieranych drzwi na klatkę schodową i zaraz potem tupot nóg na metalowych stopniach.
U podstawy schodów znowu znaleźli się w całkowitych ciemnościach. Jedynie zarys blado świecącego prostokąta w pewnej odległości stał się drogowskazem. Trzymając się jedno drugiego, ruszyli w tę stronę. Dopiero kiedy podeszli zupełnie blisko, zorientowali się, że stoją przed drzwiami ewakuacyjnymi, a świeci ich obramowanie, aby w razie potrzeby ułatwić dotarcie do nich. Melanie musiała je otworzyć kartą.
Za wyjściem ewakuacyjnym znaleźli jasno oświetlony korytarz. Ruszyli biegiem. Melanie ostro zahamowała w połowie drogi i pchnęła przyjaciół w bok do wąskiego przejścia. Otworzyła drzwi oznaczone napisem PATOLOGIA.
– Do środka – zakomenderowała. Bez słowa zastosowali się do polecenia.
Melanie zamknęła za sobą drzwi, blokując je dodatkowo zasuwą. Stali w przedsionku, z którego wchodziło się do dwóch sal autopsyjnych. Było tu kilka umywalek, biurka i ogromne, hermetyczne drzwi prowadzące do chłodni.
– Po co tu wchodziliśmy? – zapytał Kevin głosem, w którym brzmiała panika. – Teraz jesteśmy w pułapce.
– Nie całkiem – odpowiedziała zadyszana Melanie. – Tędy. – Skinęła ręką, żeby poszli za nią za róg. Ku swemu zaskoczeniu Kevin zobaczył windę. Melanie wcisnęła przycisk i w odpowiedzi usłyszeli zgrzyt ruszającej maszynerii. W tej samej chwili wskaźnik pięter zapalił się i pokazał, że winda zjeżdża z drugiego piętra.
– Szybciej! – błagała Melanie, jakby mogła w ten sposób przynaglić urządzenie. Jak zwykle w wypadku wind towarowych, ta również jeździła nieprzyzwoicie wolno. Mijała pierwsze piętro, kiedy drzwi wejściowe zatrzeszczały i usłyszeli stłumione okrzyki.
Spojrzeli na siebie z przerażeniem w oczach.
– Będą tu za kilka sekund. Czy jest stąd jakieś inne wyjście? – zapytał Kevin.
Melanie zaprzeczyła głową.
– Tylko winda.
– Musimy się ukryć – stwierdził Kevin.
– Może chłodnia? – zasugerowała Candace.
Nie tracąc czasu na dyskusję, podbiegli do wielkiej lodówki. Kevin otworzył drzwi. Zimna mgła okryła podłogę przy wejściu cienką warstwą szronu. Pierwsza weszła Candace, za nią Melanie i Kevin, który pociągnął drzwi. Zamek głośno zaskoczył.
Pomieszczenie było kwadratowe, o boku mniej więcej sześciu, może siedmiu metrów. Od podłogi do sufitu sięgały stalowe półki, tworząc na środku coś na kształt metalowej wyspy. Na półkach leżały korpusy licznych naczelnych. Najbardziej imponujący był potężny, srebrzysty samiec goryla leżący na środkowej półce regału wypełnionego eksponatami. Pomieszczenie oświetlały żarówki zamknięte w odratowanych, hermetycznie zamykanych kloszach, podwieszonych pod sufitem w przejściach dookoła centralnie usytuowanych półek.
Trójka uciekinierów instynktownie okrążyła regały i przycupnęła za nimi. Ciężkie oddechy zamieniały się w mgiełkę. W pomieszczeniu panował prawdziwy chłód. Mimo to zapach przesycony amoniakiem nie był przyjemny, choć do zniesienia.
Otoczeni przez grube ściany nie mogli usłyszeć żadnych odgłosów z zewnątrz, nawet zgrzytów windy towarowej. Aż do chwili, w której nieomylnie rozpoznali dźwięk otwieranych drzwi do chłodni.
Słysząc to, Kevin miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Przygotowując się na spotkanie w cztery oczy z szyderczo uśmiechniętą twarzą Siegfrieda, podniósł powoli głowę, aby zerknąć ponad ciałem martwego goryla. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że to nie Siegfried. Dwóch mężczyzn w służbowych kombinezonach wniosło ciało martwego szympansa.
Bez słowa położyli małpę na półce na prawo od drzwi i zaraz wyszli. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Kevin spojrzał w dół na Melanie i głośno wypuścił powietrze.
– To musi być najgorszy dzień mojego życia.
– Jeszcze się nie skończył – odparła Melanie. – Musimy znaleźć jakieś wyjście. No, ale mamy, czego chcieliśmy.
Otworzyła zaciśniętą dłoń. Trzymała w niej klucz. Światło błysnęło na jego srebrzystej powierzchni. Kevin spojrzał na swoją rękę. Nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas ściskał w niej mapę topograficzną Isla Francesca.
Bertram włączył światło w korytarzu, kiedy wyszedł z klatki schodowej. Wszedł na piętro do oddziału pediatrycznego. Zapytał personel, czy ktoś tędy przechodził. Odpowiedź brzmiała "nie".
Po wejściu do gabinetu także zapalił światło. W drzwiach biura stanął Siegfried.
– No i? – zapytał.
– Nie wiem, czy ktoś tu był, czy nie. – Spojrzał na metalowe wiadro, które nie stało na swoim zwykłym miejscu tuż pod krawędzią stołu.
– Widziałeś kogoś? – zapytał Siegfried.
– Nie. – Pokręcił bezradnie głową. – Może woźny zostawił włączone światło.
– No cóż, to tylko potęguje moją chęć zabezpieczenia kluczy – stwierdził Siegfried.
Bertram skinął. Stopą przyciągnął wiadro na swoje miejsce. Zgasił światło w gabinecie i wrócił za Siegfriedem do biura.
Podszedł do szafki z dokumentami, otworzył górną szufladę i wyjął teczkę ISLA FRANCESCA. Otworzył ją i zajrzał do środka.
– O co chodzi? – zapytał Siegfried.
Bertram zawahał się. Jako człowiek niezwykle pedantyczny nie potrafił sobie wyobrazić, aby mógł wrzucić wszystko do teczki tak przypadkowo. Bojąc się najgorszego, z ulgą sięgnął po kopertę MOST STEVENSON i wyczuł w niej zgrubienie kółka z kluczami.