ROZDZIAŁ 9

5 marca 1997 roku

godzina 17.45

Cogo, Gwinea Równikowa


– Halo! – rozległ się głos Candace. – Czy jest tu ktoś?

Ręka Kevina drgnęła na dźwięk nieoczekiwanego wołania. Technicy laboratoryjni dawno zakończyli dzień pracy i w laboratorium panowała cisza. Jedynie delikatny szum pracujących lodówek sygnalizował, że pomieszczenie żyje. Kevin został w pracowni i właśnie zajmował się krzyżowaniem Southerna, identyfikacją określonej sekwencji DNA, oddzieleniem fragmentów i przeniesieniem ich na żel, w którym zostaną przetransferowane do pożywki testowej, gdzie będzie można je oznaczyć. Wołanie Candace zaskoczyło Kevina i nie trafił pipetą do naczynia. Płyn rozlał się na powierzchni pożywki. Test został zniszczony. Teraz musiał zaczynać wszystko od nowa.

– Tutaj! – zawołał. Odłożył pipetę i wstał. Ponad butelkami z odczynnikami, ustawionymi na półce nad stołem laboratoryjnym, dojrzał stojącą w drzwiach dziewczynę.

– Czy przyszłam nie w porę? – zapytała, gdy zbliżył się do niej.

– Nie, właśnie kończyłem – odparł z nadzieją, że nie przejrzy jego kłamstwa.

Miał mieszane uczucia. Z jednej strony irytowało go, że stracił bezskutecznie wiele czasu na przeprowadzenie doświadczenia, z drugiej cieszył się, widząc swego gościa. W czasie tamtego lunchu ośmielił się na tyle, że zaprosił Melanie i Candace do domu na herbatę. Obie skwapliwie przyjęły zaproszenie. Melanie przyznała przy tym, że zawsze paliła ją ciekawość, jak też dom wygląda wewnątrz.

Popołudnie było bardzo przyjemne. Bez wątpienia przyczyniły się do tego nieprzeciętne osobowości obu pań. Rozmowa toczyła się bez przerwy. Dodatkowo atmosferę poprawiało wino, które przedłożyli ostatecznie nad herbatę. Jako członek miejscowej elity, Kevin regularnie zaopatrywany był we francuskie wino, chociaż sam z niego raczej nie korzystał. W efekcie dysponował doskonale zaopatrzoną piwnicą.

Głównym tematem konwersacji okazały się Stany Zjednoczone, a dokładniej minione przyjemności w ojczyźnie tymczasowych emigrantów. Każde z nich wychwalało rodzinne strony i gotowe było nawet toczyć spory o swe racje. Melanie wyjawiła, że uwielbia Nowy Jork, jak twierdziła, miasto będące klasą samo dla siebie. Candace twierdziła, że poziom życia w Pittsburghu może uchodzić za jeden z najwyższych. Kevin zachwalał niezwykle stymulującą atmosferę Bostonu. Natomiast wszyscy jak jeden mąż skrzętnie unikali rozmowy na temat wybuchu Kevina podczas lunchu.

W pewnym momencie dziewczyny nie wytrzymały i zapytały go, co miał na myśli, mówiąc, iż obawia się, czy nie przekroczył granic. Nie nalegały jednak, gdy okazało się, że zmarkotniał i zdecydowanie nie ma ochoty na wyjaśnianie swych obaw. Intuicyjnie wyczuły potrzebę szybkiej zmiany tematu i nie wracały do tego.

– Przyszłam, aby namówić cię na spotkanie z panem Horace'em Winchesterem – oznajmiła Candace. – Opowiedziałam mu o tobie i zapragnął osobiście podziękować za wszystko.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – odparł Kevin. Czuł, że jest lekko podenerwowany.

– Wręcz przeciwnie – zapewniła go Candace. – Po tym co powiedziałeś podczas lunchu, myślę, że powinieneś zobaczyć jasną stronę swych dokonań. Przykro mi, że tak bardzo wziąłeś sobie do serca moje słowa i zepsułeś sobie humor.

Była to pierwsza uwaga tego wieczoru przypominająca niefortunne zachowanie Kevina w kantynie. Serce gospodarza zaczęło bić szybciej.

– To nie była twoja wina. Niepokój odczuwałem już wcześniej, zanim się spotkaliśmy.

– W takim razie odwiedź pana Winchestera. Jego rekonwalescencja przebiega fantastycznie. Czuje się tak świetnie, że właściwie pielęgniarka specjalizująca się w intensywnej terapii, jak ja, w ogóle nie jest tu potrzebna.

– Nie wiedziałbym, co powiedzieć – mamrotał zakłopotany Kevin.

– Och, przecież to nieważne, co powiesz. Twój pacjent jest taki wdzięczny. Jeszcze kilka dni temu sądził, że umrze, tak źle się czuł. A teraz mówi, że chyba ktoś podarował mu drugie życie. No dalej! To niczym nie grozi, może tylko pomóc ci poczuć się lepiej.

Gdy Kevin w panice szukał jakiegoś usprawiedliwienia, by odmówić, z pomocą przyszła mu Melanie.

– Ach, para moich ukochanych, lubiących wino przyjaciół – powiedziała, wchodząc do pokoju. Dojrzała ich przez otwarte drzwi. Melanie była właśnie w drodze do swojego laboratorium na końcu korytarza. Miała na sobie niebieski fartuch. Na górnej kieszeni widniała naszywka: OŚRODEK ZWIERZĄT.

– Macie kaca? – zapytała Melanie. – Mnie ciągle jeszcze szumi w głowie. Boże, obaliliśmy dwie butelki wina. Niewiarygodne.

Ani Candace, ani Kevin nie odpowiedzieli. Melanie popatrzyła na niego, na nią, potem znowu na niego. Wyczuła, że coś jest nie tak.

– Co jest? Zmarł ktoś? – zapytała.

Candace uśmiechnęła się. Lubiła u Melanie ten zupełny brak szacunku dla świętości.

– Prawie. Znaleźliśmy się z Kevinem w krytycznym punkcie. Próbuję namówić go, aby poszedł do szpitala i spotkał się z panem Winchesterem. Wstał już z łóżka i czuje, że odmłodniał. Mówiłam mu o was i chciałby was oboje poznać.

– Słyszałam, że ma sieć hoteli – powiedziała Melanie, puszczając oko. – Może udałoby się nam załatwić rabat na parę drinków u niego.

– Mając na uwadze jego wdzięczność i stan majątkowy, uda ci się załatwić znacznie więcej – odparła Candace. – Kłopot w tym, że Kevin nie chce iść.

– Co ty na to, chłopie? – zapytała Melanie.

– Pomyślałam sobie, że dobrze by było, gdyby zobaczył jasną stronę całego przedsięwzięcia – dodała Candace.

Candace zauważyła mrugnięcie Melanie. Ta zaś w mgnieniu oka pojęła intencje Candace.

– Tak. Moglibyśmy uzyskać coś od prawdziwego, żywego pacjenta. To byłoby uczciwe wynagrodzenie za ciężką pracę i niezłe doładowanie.

– Podejrzewam, że poczułbym się jeszcze gorzej – odezwał się Kevin. Po powrocie do laboratorium usiłował skoncentrować się na doświadczeniach, aby odpędzić zaglądający mu w oczy strach. Pracował, aż ciekawość zmusiła go do wywołania na swoim komputerze mapy Isla Francesca. Obraz na monitorze spowodował jednak efekt równie zły jak dym nad wyspą.

Melanie położyła dłonie na biodrach.

– Dlaczego? Nie rozumiem tego.

– To trudno wyjaśnić – odparł wymijająco.

– Spróbuj – zachęciła go.

– Jego widok będzie mi przypominał o sprawach, o których staram się nie myśleć. Na przykład co stało się z drugim z pacjentów.

– Masz na myśli jego duplikat? Bonobo?

Kevin skinął. Policzki płonęły mu rumieńcem prawie tak samo jak wtedy w kantynie.

– Traktujesz prawa tych zwierząt prawie tak samo poważnie jak ja – wtrąciła Candace.

– Obawiam się, że to wykracza poza prawa zwierząt – zauważył Kevin.

Nastała krępująca cisza. Melanie spojrzała na Candace. Ta wzruszyła ramionami, sugerując, że jest w kłopocie.

– No dobra, dość tego! – powiedziała nagle Melanie. Wyciągnęła ręce, położyła dłonie na ramionach Kevina i naciskając nieznacznie, posadziła go na taborecie przy stole laboratoryjnym.

– Aż do dzisiejszego popołudnia myślałam, że jesteśmy kolegami. – Pochyliła się i zbliżyła swą twarz o ostrym, zdecydowanym wyrazie do twarzy Kevina. – Teraz jednak mam inne wrażenie. Troszeczkę cię poznałam, co, muszę przyznać, schlebia mi, i nigdy więcej nie będę myślała o tobie jako o zimnym, stroniącym od ludzi, przeintelektualizowanym snobie. Teraz, myślę, jesteśmy przyjaciółmi. Mam rację?

Kevin skinął głową. Był zmuszony patrzeć prosto w ciemne oczy Melanie.

– Przyjaciele rozmawiają ze sobą – ciągnęła Melanie. – Porozumiewają się. Nie ukrywają swych uczuć i nie wprawiają się nawzajem w zakłopotanie. Rozumiesz, o czym mówię?

– Tak myślę. – Nigdy nie sądził, że jego postawa może wprowadzić kogokolwiek w zakłopotanie.

– Myślisz? Jak mam to powiedzieć, żebyś był pewny?

Kevin przełknął z trudem ślinę.

– Sądzę, że jestem pewny.

Melanie wywróciła z irytacją oczami.

– Wkurza mnie, jak się tak wijesz. Ale dobra. Przyjmuję to. Nie mogę jednak przyjąć do wiadomości twojego wybuchu w czasie lunchu. A kiedy próbowałam zapytać, w czym rzecz, bąknąłeś wymijająco o "przekraczaniu granic" i zaciąłeś się, niezdolny do konkretnych wyjaśnień. Nie możesz pozwolić, aby to cię gnębiło, cokolwiek to jest. Będzie cię tylko bolało i zniszczy każdą przyjaźń.

Candace skinęła głową na znak aprobaty dla słów Melanie.

Kevin spoglądał to na jedną, to na drugą kobietę. Stały twardo przy sobie. Chociaż nie chciał ujawniać swych obaw, nie widział wielkich szans na ich ukrycie wobec wpatrujących się w niego z odległości kilku centymetrów oczu Melanie. Nie wiedząc, jak zacząć, powiedział:

– Widziałem dym unoszący się nad Isla Francesca.

– Co to jest Isla Francesca? – zapytała Candace.

– To wyspa, na którą przenoszone są transgeniczne bonobo po osiągnięciu trzeciego roku życia – wyjaśniła Melanie. – O co chodzi z tym dymem?

Kevin wstał i skinął na dziewczyny, żeby poszły za nim. Podszedł do swojego biurka. Popatrzył przez okno i wskazującym palcem wskazał w stronę wyspy.

– Trzykrotnie widziałem dym. Zawsze w tym samym miejscu, po lewej stronie tych skał wapiennych. To tylko wątła smużka wznosząca się w niebo, niemniej zjawisko powtarza się.

Candace zmrużyła oczy. Była krótkowidzem, ale uznawała, że nie do twarzy jej w okularach i nie nosiła ich.

– Czy to ta dalsza wyspa? – Zdawało jej się, że widzi brązowiejące pasma, które mogły być skałami. W popołudniowym słońcu łańcuch pozostałych wysp wyglądał jak pas pojedynczych kęp ciemnozielonego mchu.

– Tak, to właśnie ta – potwierdził Kevin.

– Też problem! – skwitowała Melanie. – Kilka małych ognisk. Po tych wszystkich burzach z piorunami, jakie tu mamy bez przerwy, nic dziwnego.

– Tak też uważa Bertram Edwards. Ale to nie może być od piorunów – stwierdził Kevin.

– Kim jest Bertram Edwards? – zapytała Candace.

– Dlaczego nie? – zapytała Melanie, ignorując pytanie. – Może skały zawierają rudę jakiegoś metalu?

– Nie słyszałem jeszcze, żeby piorun uderzył dwa razy dokładnie w to samo miejsce – stwierdził Kevin. – Ogień nie wziął się od wyładowań atmosferycznych. Poza tym dym wzbijał się strużką w niebo i nie przesuwał się jak przy pożarze.

– Może mieszkają tam jacyś tubylcy – zgadywała Candace.

– Zanim GenSys zdecydowało się na tę wyspę, dokładnie sprawdzono, że nie ma takiego zagrożenia – poinformował Kevin.

– No to może jacyś miejscowi rybacy odwiedzają ten teren – Candace dalej starała się znaleźć rozwiązanie.

– Wszyscy tubylcy doskonale wiedzą, że to zakazane. Zgodnie z nowym zarządzeniem władz byłoby to przestępstwo przeciwko państwu. Nie ma tam nic, dla czego warto by ryzykować życie.

– No to kto w takim razie rozpala ogniska? – zapytała zrezygnowana Candace.

– Dobry Boże, Kevin! – wykrzyknęła nagle Melanie. – Zaczynam rozumieć, o czym myślisz. Ale pozwól mi powiedzieć, że to niedorzeczne.

– Co znowu jest niedorzeczne? – Candace była coraz bardziej zagubiona. – Czy ktoś mi wreszcie wyjaśni, o co w tym wszystkim chodzi?

– Pozwól, że jeszcze coś wam pokażę – zaproponował Kevin. Odwrócił się do komputera i po kilku uderzeniach w klawisze na ekranie pojawiła się mapa wyspy. Objaśnił obu paniom, jak działa system, i dla demonstracji odszukał dawcę dla Melanie. Mały, czerwony punkcik zaczął mrugać na północ od urwiska, bardzo niedaleko miejsca, w którym jego własny bonobo był poprzedniego dnia.

– Masz swojego dawcę? – zapytała zaskoczona Candace.

– Kevin i ja jesteśmy królikami doświadczalnymi. Nasze genetyczne duplikaty były pierwsze. Musieliśmy udowodnić, że technologia się sprawdza.

– Dobrze, teraz już wiecie, jak działa system lokalizacji bonobo. Pozwólcie, że zademonstruję wam, co odkryłem godzinę temu, i zastanowimy się, czy są powody do niepokoju. – Kevin znowu zajął się klawiaturą. – Poleciłem komputerowi, aby zlokalizował wszystkie siedemdziesiąt trzy bonobo i wyświetlił je kolejno. Numery porządkowe zwierząt będą się pokazywały w górnym prawym narożniku zaraz po zaświeceniu się czerwonego punktu. Patrzcie – powiedział i wcisnął start.

System pracował gładko, jedynie krótkie chwile przerwy następowały między kolejnym włączanym punktem a pojawieniem się odpowiedniego numeru.

– Zdawało mi się, że macie tu ze sto tych zwierząt – zauważyła Candace.

– Tak też jest, ale ponad dwadzieścia nie ma jeszcze trzech lat i przetrzymywane są na zamkniętym terenie w centrum weterynaryjnym.

– Okay – Melanie odezwała się po kilku minutach uważnego wpatrywania się w ekran. – System pracuje dokładnie tak jak mówiłeś. Co w tym takiego niepokojącego?

– Po prostu obserwuj – zaproponował Kevin.

Nagle pojawił się numer trzydzieści siedem, lecz nie towarzyszyło mu czerwone światełko. Po chwili na ekranie pojawił się napis: BRAK LOKALIZACJI ZWIERZĘCIA. WCIŚNIJ KLAWISZ DLA PONOWIENIA PROCEDURY.

Melanie spojrzała zaskoczona na Kevina.

– Gdzie jest numer trzydziesty siódmy?

Kevin westchnął.

– Jego resztki zostały spopielone. Trzydziesty siódmy był przeznaczony dla pana Winchestera. Ale nie to chciałem wam pokazać. – Wcisnął przycisk i program przeszukiwał dalej. Nagle znowu się zatrzymał, tym razem przy numerze czterdziestym drugim.

– Czy to duplikat pana Franconiego? Ta wcześniejsza transplantacja wątroby? – zapytała Melanie.

Kevin pokręcił przecząco głową. Wystukał coś na klawiaturze i komputer oznajmił, że czterdziesty drugi przeznaczony jest dla Warrena Prescotta.

– No to gdzie jest czterdziesty drugi? – zapytała znowu Melanie.

– Nie wiem na pewno, ale wiem, czego się obawiam. – Włączył program, który kontynuował poszukiwania, następne numery i światełka pojawiały się na ekranie. Kiedy cała procedura dobiegła końca, okazało się, że nie można zlokalizować siedmiu bonobo, nie licząc duplikatu Franconiego, który zaraz po operacji został skremowany.

– Właśnie to odkryłeś wcześniej? – spytała Melanie.

Kevin skinął głową.

– Ale brakowało nie siedmiu, a dwunastu. I chociaż wielu z nich nadal nie ma, większość z tamtej dwunastki jednak wróciła.

Melanie poczuła się zakłopotana.

– Nie rozumiem. Jak to możliwe?

– Kiedy obchodziłem wyspę, zanim jeszcze zaczęliśmy realizować projekt, pamiętam, że zauważyłem w ścianie wapiennego klifu jakieś jaskinie. Myślę, że nasze stworzenia chowają się w nich, a może nawet tam zamieszkały. Tylko w ten sposób potrafię wytłumaczyć, dlaczego siatka elektronicznych czujników nie wyłapuje ich sygnału.

Melanie uniosła ręce i przyłożyła dłonie do ust. Jej oczy zdradzały przerażenie i konsternację.

Widząc reakcję Melanie, Candance zorientowała się, że coś jest nie w porządku.

– No co wy? Co się stało? O czym myślicie?

Melanie bezradnie opuściła ręce. Patrzyła na Kevina.

– Mówiąc, że być może przekroczył granicę, Kevin miał na myśli, że obawia się, iż stworzył człowieka – zaczęła wyjaśniać wolnym, rozważnym głosem.

– Żartujecie sobie ze mnie! – zawołała Candace, jednak krótkie, szybkie spojrzenia na Kevina i Melanie dały jej do zrozumienia, że to nie żarty.

Przez całą minutę nikt nie odezwał się ani słowem. W końcu Kevin przerwał milczenie.

– Nie chcę powiedzieć, że w skórze małpy znalazł się prawdziwy człowiek. Myślę jedynie, że nieopatrznie stworzyłem praczłowieka. Może kogoś bliskiego naszym dalekim przodkom, jak stworzenie, które cztery, pięć milionów lat temu zaczęło się z małpy przekształcać w małpoluda. Być może na powrót uruchomiłem geny odpowiedzialne za decydującą fazę ewolucji. Przecież mogły się znajdować krótkim ramieniu chromosomu szóstego.

Candace spoglądała niewidzącym wzrokiem w okno, pamięcią zaś wróciła do sali operacyjnej, gdzie dwa dni wcześniej bonobo było usypiane przed zabiegiem. Małpa wydawała dziwnie ludzkie odgłosy i desperacko próbowała utrzymać ręce wolne, aby wykonywać wciąż te same, dzikie gesty. Nieustannie zaciskała i rozwierała palce i wyrzucała w przód ramiona.

– Mówisz o istocie człowiekowatej, o kimś poprzedzającym Homo erectus – odezwała się Melanie. – Tak. Z naszych obserwacji rzeczywiście wynika, że transgeniczne potomstwo bonobo rozwija się lepiej niż ich matki. Sądziliśmy, że są po prostu sprytne.

– Dopóty nie można ich uznać za hominidy, dopóki nie potrafią używać ognia – stwierdził Kevin. – Tylko prawdziwy praczłowiek używał ognia. I tego właśnie się obawiam, widząc dym nad wyspą, dym ognisk.

Candace odwróciła się od okna.

– Więc mówiąc krótko, mamy na wyspie szczep jaskiniowców jak w czasach prehistorycznych.

– Mniej więcej – zgodził się Kevin. Jak się spodziewał, obie panie były osłupiałe ze zdumienia. Sam natomiast poczuł się znacznie lepiej, kiedy opowiedział o swoich obawach.

– Co z tym zrobimy? – zapytała Candace. – Ja z pewnością nie zamierzam brać udziału w zabiciu ani jednej z tych istot, dopóki sprawa nie wyjaśni się tak lub inaczej. Miałam dostatecznie silne wyrzuty sumienia, nawet gdy chodziło tylko o małpy.

– Poczekajcie – wtrąciła Melanie. Uniosła ręce, palce dłoni miała szeroko rozwarte. W jej oczach pojawił się błysk nadziei. – Może posunęliśmy się za daleko z wnioskami. Nie mamy przecież żadnych dowodów. Wszystko, o czym mówimy, to są w najlepszym razie przypuszczenia.

– Prawda, ale jest jeszcze coś – powiedział Kevin i znowu odwrócił się do komputera. Polecił pokazać wszystkie bonobo na wyspie równocześnie.

Po sekundzie na ekranie zaczęły pulsować dwa ogniska czerwonych punktów. Jedno znajdowało się w pobliżu miejsca, w którym wcześniej zlokalizowali małpę Melanie. Drugie zauważyli na północ od jeziora.

Kevin spojrzał na Melanie i zapytał:

– Co sugerują dane?

– Że małpy podzieliły się na dwie grupy. Myślisz, że to trwały podział?

– Wcześniej było tak samo. Myślę, że to stałe zjawisko. Nawet Bertram o tym wspomniał. To nietypowe zachowanie u bonobo. Zwykle trzymają się w większych skupiskach niż szympansy, a do tego nasze bonobo są stosunkowo młodymi zwierzętami. Wszystkie powinny przebywać w jednej grupie.

Melanie skinęła głową. Przez ostatnie pięć lat także sporo dowiedziała się o zachowaniach tego gatunku.

– Ale jest coś jeszcze bardziej niepokojącego – dodał Kevin, jakby mało było tego, co już odkrył. – Bertram powiedział mi, że któraś z małp zabiła jednego z naszych Pigmejów, kiedy znalazł się na wyspie. To nie był wypadek. Celowo rzuciła kamieniem. Taki typ agresji zdecydowanie bardziej pasuje do zachowania człowieka niż bonobo.

– Muszę się z tym zgodzić – Melanie potwierdziła wnioski Kevina. – Ale i tak nadal to tylko przypuszczenia.

– Przypuszczenia czy nie, nie chcę tego mieć na sumieniu – stwierdziła Candace.

– Ja też tak to widzę. Poświęciłam dzisiaj wiele czasu na przygotowanie dwóch samic bonobo do pobrania komórek jajowych. Lecz wobec tego, co tu usłyszałam, nie zamierzam dalej nad tym pracować aż do wyjaśnienia, czy nasze przypuszczenia okażą się prawdziwe, czy też nie.

– Sprawa nie jest prosta. Żeby to udowodnić, ktoś będzie musiał pójść na wyspę. Kłopot w tym, że tylko dwóch łudzi ma do tego upoważnienie: Bertram Edwards i Siegfried Spallek. Próbowałem już porozmawiać z Bertramem i chociaż zwróciłem mu uwagę na ogień, bardzo dosadnie poinformował mnie, że nikt nie upoważniony nie ma prawa pojawiać się w pobliżu wyspy. Może to być jedynie Pigmej, który dostarcza małpom dodatkowy pokarm.

– Powiedziałeś mu, co cię niepokoi? – zapytała Melanie.

– Nie tak dokładnie. Ale domyślił się. Jestem tego pewny. Nie był zainteresowany. Rzecz w tym, że on i Siegfried widzą przede wszystkim korzyści płynące z realizacji projektu. W konsekwencji gotowi są zrobić wszystko, żeby nic nie zakłóciło prac. Obawiam się, że są tak skorumpowani, iż w ogóle ich nie obchodzi, co się dzieje na wyspie. A na dodatek Siegfried jest ewidentnym przykładem socjopaty.

– Naprawdę jest taki zły? Słyszałam jakieś plotki – wtrąciła Candace.

– Cokolwiek słyszałaś, jest i tak dziesięć razy gorzej – zapewniła Melanie. – To najbardziej marna kreatura. Żeby dać ci pełen obraz sytuacji, powiem, że kazał zabić trzech biednych Gwinejczyków, którzy kłusowali w Strefie, gdzie sam Siegfried lubi polować.

– Zabił ich osobiście? – zapytała zaszokowana Candace.

– Osądził ich bez procesu, bez obrońców, a następnie żołnierze gwinejscy, których ma na swoje usługi, wykonali na boisku do gry w piłkę publiczną egzekucję – poinformowała Melanie.

– I żeby ich jeszcze dodatkowo znieważyć, kazał im obciąć głowy, a z czaszek zrobił pojemniki na różne przybory, które trzyma na swoim biurku – dodał Kevin.

– Żałuję, że pytałam – powiedziała Candace z dreszczem.

– A może by tak spróbować z doktorem Lyonsem? – zasugerowała Melanie.

Kevin roześmiał się.

– Zapomnij o nim. Jest jeszcze bardziej zaślepiony żądzą zarabiania pieniędzy niż Bertram. Cała operacja to przecież jego dziecko. Z nim także próbowałem rozmawiać o dymie. Nawet jeszcze mniej się tym przejął. Upierał się, że to moja chora wyobraźnia. Szczerze powiedziawszy, nie ufam mu, chociaż muszę również być mu wdzięczny za premie i sprzęt, który mi dostarczył. Postąpił bardzo sprytnie i każdemu, kogo włączył do operacji, zaoferował poważne sumy, szczególnie Bertramowi i Siegfriedowi.

– W takim razie musimy polegać tylko na sobie. Sprawdźmy, czy to wyłącznie twoja imaginacja, czy coś więcej. Co powiesz na szybką wycieczkę naszej trójki na Isla Francesca? – zaproponowała Melanie.

– Żartujesz! Bez zezwolenia? Potraktują to jak zdradę stanu.

– To zdrada stanu dla tubylców. Nas nie może dotyczyć. W naszym wypadku Siegfried będzie musiał odpowiedzieć przed GenSys.

– Bertram wyraźnie zakazał wszelkich wizyt – upierał się Kevin. – Zaproponowałem, że sam pójdę, i nie zgodził się.

Melanie wzruszyła ramionami.

– Wielkie mi co. Najwyżej się wścieknie, i tyle. Nic nie zrobi. Wyleje nas z roboty? Jestem tu już tak długo, że wcale mnie to nie przeraża. Poza tym nie poradzą sobie bez nas. Tak się sprawy mają naprawdę.

– Myślisz, że to może być niebezpieczne? – zapytała Candace.

– Bonobo są spokojnymi istotami. O wiele spokojniejszymi niż szympansy, a i one nie są niebezpieczne, jeżeli nie poczują bezpośredniego zagrożenia – odpowiedziała Melanie.

– Jak w takim razie rozumieć zabicie tego człowieka?

– To się wydarzyło w czasie odłowu małpy – wyjaśnił Kevin. – Trzeba podejść dostatecznie blisko, aby trafić nabojem usypiającym. Poza tym to był już czwarty odłów.

– My musimy jedynie przeprowadzić obserwacje – stwierdziła Melanie.

– No dobra, jak się tam dostaniemy? – spytała Candace.

– Samochodem. Tak dostają się na wyspę inni, musi więc być jakiś most – uznała Melanie.

– Równolegle do wybrzeża biegnie droga na wschód – poinformował Kevin. – Prowadzi do wioski tubylców, następnie zmienia się w leśny dukt. Tamtędy dojechałem na wyspę, kiedy oglądaliśmy ją jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu. Na długości około trzydziestu kilku metrów wyspę od stałego lądu oddziela wąski, około dziesięciometrowy kanał. Pomiędzy dwoma mahoniami rozwieszono most na stalowych linach.

– Może uda nam się pooglądać zwierzęta bez przechodzenia na drugą stronę – wyraziła nadzieję Candace. – Spróbujmy.

– Kobiety, wy się niczego nie boicie – stwierdził Kevin.

– Prawie niczego – sprostowała Melanie. – Ale nie widzę żadnego problemu w podjechaniu tam i ocenieniu sytuacji. Jeśli będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, łatwiej przyjdzie nam zdecydować, co chcemy osiągnąć.

– Kiedy chcecie jechać? – zapytał Kevin.

– Proponowałabym teraz – odparła Melanie i spojrzała na zegarek. – Nie będzie lepszego momentu. Dziewięćdziesiąt procent mieszkańców miasta spędza czas w barze nad brzegiem, kąpie się albo wyciska siódme poty w centrum sportowym.

Kevin westchnął, opuścił ręce w geście kapitulacji i zapytał:

– Czyj samochód powinniśmy wziąć?

Melanie odpowiedziała bez wahania:

– Twój. Mój nawet nie ma napędu na cztery koła.

Kiedy schodzili ze schodów, a potem w piekącym słońcu przechodzili przez parking, Kevina nie opuszczało przeczucie, że popełniają błąd. Jednak wobec zdecydowania kobiet poczuł się bezsilny i zrezygnował ze zgłaszania swych obiekcji.

Opuszczając miasto wschodnią drogą, minęli centrum sportowe z kortami tenisowymi zatłoczonymi chętnymi do gry. Wobec upału i niesamowitej wilgotności powietrza, gracze wyglądali, jakby dopiero co wyszli z basenu, w którym zanurzyli się, nie zdejmując sportowych strojów.

Kevin prowadził. Obok kierowcy siedziała Melanie, a z tyłu Candace. Temperatura spadła teraz do około dwudziestu sześciu stopni, więc pootwierali wszystkie okna w samochodzie. Słońce wisiało nisko na zachodzie, dokładnie za nimi, to chowając się, to wynurzając zza chmur płynących nad horyzontem.

Tuż za boiskiem piłkarskim rośliny niemal zamknęły się nad drogą. Z głębokiego cienia od czasu do czasu wyskakiwały w niebo wielobarwne ptaki. Potężne owady rozbijały się o przednią szybę samochodu niczym miniaturowi kamikadze.

Candace, która nigdy nie wyjeżdżała z miasta tą drogą, odezwała się pierwsza:

– Dżungla wygląda na bardzo gęstą.

– Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. – Kevin zaraz po przyjeździe próbował parę razy pójść na spacer w głąb lasu, lecz pnącza i zarośla rosły tak gęsto, że bez maczety nie był w stanie posuwać się przed siebie.

– Tak sobie myślę o tych agresywnych zachowaniach – wtrąciła Melanie. – Pasywność jest tą zaletą bonobo, która pozwala w ich społeczności utrzymywać matriarchat. Ponieważ zamówienia obejmowały najczęściej osobniki męskie, nasz program opiera się głównie na męskiej populacji. To musi powodować mnóstwo zatargów o nieliczne samice.

– Słuszna uwaga – zgodził się Kevin. Zastanawiał się, dlaczego Bertram o tym nie pomyślał.

– To brzmi jak opowiadanie o moim ulubionym zakątku na ziemi – zażartowała Candace. – Może w następne wakacje powinnam zrezygnować z Klubu Medyka i przyjechać na Isla Francesca.

Melanie roześmiała się.

– Wobec tego wpadniemy tu razem.

Po drodze minęli wielu Gwinejczyków wracających z pracy w Cogo do wioski. Większość kobiet dźwigała na głowach dzbanki i paczki. Mężczyźni najczęściej szli z pustymi rękoma.

– To dziwna kultura – skomentowała obrazek Melanie. – Kobiety wykonują lwią część pracy, uprawiają poletka, noszą wodę, wychowują dzieci, gotują pożywienie, dbają o dom.

– To co robią mężczyźni? – zapytała Candace.

– Siadają w kupie i prowadzą dyskusje filozoficzne – odparła Melanie.

Nagle do rozmowy wtrącił się Kevin.

– Mam pomysł. Aż dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Może najpierw powinniśmy porozmawiać z Pigmejem, który nosi na wyspę pożywienie i posłuchać, co on ma do powiedzenia.

– Dla mnie brzmi to dość rozsądnie – zgodziła się Melanie. – Wiesz, jak się nazywa?

– Alphonse Kimba.

Gdy dotarli do wioski, zatrzymali się przed pełnym ludzi głównym sklepem i wysiedli. Kevin wszedł do środka zapytać o Pigmeja.

– To miejsce jest niemal zbyt czarujące – zauważyła Candace. – Wygląda po afrykańsku, ale jakby na modłę tego, co można zobaczyć w Disneylandzie.

Wioskę wybudowało GenSys z pomocą Ministerstwa Administracji. Domy były okrągłe, z cegieł z wypalonego na słońcu mułu i pomalowane na biało. Dachy zrobiono z trzciny, a ogrodzenia przydomowe dla zwierząt z trzcinowych mat przywiązanych do drewnianych pali. Zabudowa wydawała się tradycyjna, ale wszystko było nowe, bez jednej plamki. We wsi była także elektryczność i bieżąca woda. Całą sieć, zarówno energetyczną, jak i wodociągową, poprowadzono pod ziemią. Kevin wrócił szybko.

– Nie ma problemu. Mieszka niedaleko. Możemy iść pieszo. Wioska tętniła życiem. Wszędzie kręciło się wiele osób, mężczyzn, kobiety i dzieci. Właśnie rozpalano tradycyjne ogniska do gotowania. Wszyscy krzątali się radośnie, z uśmiechem, ciesząc się, że wreszcie minęła nieprzyjemna pora deszczowa. Alphonse Kimba miał około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i skórę czarną jak onyks. Jego szeroką, płaską twarz zdobił nie schodzący z ust uśmiech, którym przywitał niespodziewanych gości. Próbował przedstawić swoją żonę i dzieci, ale wszyscy natychmiast zniknęli w cieniu.

Alphonse zaprosił gości, aby usiedli na trzcinowych matach. Sam zaś podał cztery szklanki i wlał do nich spore porcje przezroczystego płynu ze starej, zielonej butelki pierwotnie zawierającej olej silnikowy.

Cała trójka niezwykle ostrożnie i z obawami spróbowała płynu. Nie chcieli wydać się niegrzeczni, ale też nie mieli ochoty na picie czegokolwiek.

– Alkohol? – zapytał Kevin.

– O tak! – przytaknął Alphonse. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – To lotoko z kukurydzy. Bardzo dobre! Przywiozłem je z mojego domu w Lomako. – Siorbnął z wielkim ukontentowaniem. Inaczej niż u większości mieszkańców Gwinei Równikowej, angielski Alphonse'a zabarwiony był francuskim akcentem, nie hiszpańskim. Był członkiem ludu Mongandu z Zairu. Przybył do Strefy z pierwszym transportem bonobo.

Skoro napój zawierał alkohol, który prawdopodobnie zabił wszystkie mikroorganizmy, goście nieco śmielej skorzystali z poczęstunku. Wszystkim wykrzywiło twarze, mimo że bardzo się starali opanować. Trunek był niezwykle mocny.

Kevin wyjaśnił, że przyszli zapytać go o bonobo mieszkające na wyspie. Oczywiście nie wspomniał o swych obawach, że niektóre z nich mogą być istotami człowiekowatymi. Zapytał tylko, czy Alphonse sądzi, że zachowują się tak samo jak bonobo w jego prowincji w Zairze.

– One wszystkie są bardzo młode. Dlatego zachowują się dziko i inaczej.

– Często chodzisz na wyspę?

– Nie, to zabronione. Tylko kiedy je odławiamy albo przenosimy tam, ale wtedy zawsze z doktorem Edwardsem.

– Jak dostarczasz dodatkowe jedzenie na wyspę? – spytała Melanie.

– Jest mała tratwa na linie. Przeciągam ją na wyspę, a potem z powrotem.

– Czy bonobo są bardzo agresywne, kiedy dostają jedzenie, czy dzielą się nim? – pytała dalej Melanie.

– Bardzo agresywne. Walczą jak szalone. Szczególnie o owoce. Raz widziałem, jak jedna małpa zabiła inną.

– Dlaczego? – zaciekawił się Kevin.

– Chyba żeby ją zjeść. Jak pożywienie, które przewiozłem, się skończyło, samiec zabił małpę i zabrał ją ze sobą.

– Tak zachowują się raczej szympansy – powiedziała Melanie do Kevina. Skinął twierdząco głową i spytał Alphonse'a:

– W którym miejscu odławia się zwierzęta?

– Wszystkie złapaliśmy po tej stronie jeziora i strumienia.

– Żadna nie znalazła się po stronie klifu?

– Nie, nigdy – zaprzeczył Pigmej.

– Jak dostajesz się na wyspę, kiedy idziesz złapać małpę? Wszyscy używają wtedy tratwy?

Alphonse roześmiał się szczerze. Aż oczy przecierał kłykciami.

– Tratwa jest za mała. Wszyscy staliby się kolacją dla krokodyli. Idziemy przez most.

– A dlaczego nie idziesz przez most, kiedy niesiesz jedzenie? – zapytała Melanie.

– Bo doktor Edwards musi zrobić, że most urósł.

– Urósł? – powtórzyła zaskoczona Melanie.

– Tak – odparł Alphonse.

Cała trójka wymieniła między sobą spojrzenia. Nie wiedzieli, co myśleć.

– Widziałeś jakiś ogień na wyspie? – zapytał Kevin, zmieniając temat.

– Żadnego ognia – odparł Alphonse. – Ale widziałem dym.

– I co myślisz?

– Ja? Ja nic nie myślę.

– Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby któraś z małp tak robiła? – po raz pierwszy zapytała Candace. Jednocześnie zaciskała i otwierała palce i rozkładała ramiona tak jak bonobo przed operacją.

– Tak – odpowiedział Alphonse. – Wiele z nich tak robi, kiedy kończą rozdzielać między siebie jedzenie.

– A wydają jakieś odgłosy? – wtrąciła Melanie. – Czy w ogóle bardzo hałasują?

– No, bardzo.

– Tak jak bonobo w Zairze?

– Bardziej. Ale tam, w Zairze, nie widziałem tak często bonobo jak tu i nie karmiłem ich. W domu one miały swoje jedzenie w dżungli.

– Jakiego rodzaju odgłosy wydają? – spytała Candace. – Możesz nam dać przykład?

Alphonse roześmiał się, zażenowany. Rozejrzał się, aby mieć pewność, że żona go nie usłyszy. Wtedy nieśmiało zaczął zawodzić: "Eeee, ba da, loo loo, tad tat". Znowu się roześmiał. Był zawstydzony.

– Czy pohukują jak szympansy? – spytała Melanie.

– Niektóre.

Znowu popatrzyli na siebie. Na razie nie mieli więcej pytań. Kevin wstał. Obie panie zrobiły to samo. Podziękowali Alphonse'owi za gościnność i odstawili nie dokończone drinki. Jeżeli Pigmej poczuł się obrażony, nie dał tego poznać po sobie. Jego uśmiech nie zgasł.

– Jest jeszcze jedna rzecz – powiedział Alphonse, zanim jego goście wyszli. – Bonobo z wyspy lubią pozować. Ile razy przychodzą po jedzenie, stają wyprostowane.

– Za każdym razem? – zapytał Kevin.

– Przeważnie.

Cała trójka wróciła przez wioskę do samochodu. Milczeli do czasu, aż Kevin włączył silnik.

– No i co o tym sądzicie? – zapytał. – Powinniśmy jechać dalej? Słońce prawie już zaszło.

– Ja głosuję za – odpowiedziała Melanie. – Doszliśmy już tak daleko.

– Zgadzam się – przytaknęła Candace. – Strasznie jestem ciekawa zobaczyć most, który urósł.

Melanie roześmiała się.

– Ja także. Cóż za uroczy człowiek.

Kevin odjechał spod sklepu, który był teraz nawet bardziej zatłoczony niż przedtem. Jednak nie był pewny co do dalszego kierunku jazdy. Droga prowadziła prosto na parking przed sklepem, ale dalej nie było żadnego drogowskazu na wschód. Nie widział drogi, duktu, nawet przecinki. Musiał okrążyć cały plac. I nagle znalazł się na właściwym szlaku. Kiedy już się na nim znaleźli, nie mogli wyjść z podziwu, jak łatwo im to przyszło. Dukt był wąski, wyboisty i grząski. Rosła na nim niemal metrowa trawa. Wiele gałęzi zagradzało drogę, uderzając w przednią szybę samochodu, zaglądając do środka przez boczne okna. Żeby uniknąć zranienia, musieli podnieść szyby. Kevin włączył klimatyzację i reflektory. Snop światła wydobył z mroku ciemnozieloną ścianę roślinności i stworzył wrażenie, że jadą przez tunel.

– Długo jeszcze będziemy się tłuc po tych wertepach? – spytała Melanie.

– Tylko trzy, może cztery mile.

– To był dobry pomysł, żeby zabrać wóz terenowy – zauważyła Candace. Trzymała się mocno uchwytu nad drzwiami, ale mimo to podskakiwała jak piłeczka. Zapięty pas niewiele pomagał. – Ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła, to utknąć w takim miejscu. – Popatrzyła w atramentowoczarny gąszcz i dreszcz przeszedł jej po plecach. Dżungla była groźna. Candace nie widziała niczego poza wąskimi skrawkami nieba w szczelinach między drzewami. I wtedy usłyszała hałas. Nocne stworzenia zaczęły swój wieczorny chór.

– Co sądzicie o tym, co powiedział Alphonse? – zapytał w końcu Kevin.

– Powiedziałabym, że ciągle nie mamy ostatecznej odpowiedzi – odparła Melanie. – Jednak to, co usłyszeliśmy, warte jest rozważenia.

– Uważam, że jego informacje o tym, że bonobo przychodzą po jedzenie wyprostowane, są bardzo niepokojące. W ten sposób doszedł nam jeszcze jeden dowód pośredni.

– Sugestia, że się porozumiewają, robi na mnie wrażeniestwierdziła Candace.

– Tak, ale szympansy i goryle uczy się języka migowego – przypomniała Melanie. – Poza tym wiemy, że bonobo łatwiej poruszają się na dwóch kończynach niż inne małpy. Największe wrażenie robi na mnie ich agresywne zachowanie, chociaż na razie trwam przy swojej wersji, że może ono być wynikiem pomyłki i zachwiania równowagi między liczbą samic i samców.

– Czy szympansy mogą wydawać dźwięki podobne do tych, które imitował Alphonse? – zapytała Candace.

– Nie sądzę. A to ważny szczegół. To sugeruje, że być może mają inaczej rozwinięte narządy krtani – rozważał Kevin.

– Czy szympansy naprawdę zabijają inne małpy? – dopytywała się Candace.

– Zdarza się tak czasami, jednak nigdy nie słyszałam, żeby robiły to bonobo – przyznała Melanie.

– Trzymajcie się! – krzyknął Kevin i nacisnął na hamulce.

Samochód podskoczył gwałtownie na leżącym w poprzek drogi pniu.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Candace, spoglądając jednocześnie we wsteczne lusterko.

– Wszystko w porządku – odpowiedziała, mimo że potężnie nią szarpnęło. Szczęśliwie tym razem pasy zadziałały, co uchroniło dziewczynę od uderzenia głową w dach samochodu.

Kevin zwolnił, obawiając się najechania na kolejny konar czy pień. Po piętnastu minutach wyjechali na otwartą przestrzeń, która zwiastowała koniec duktu. Kevin zatrzymał wóz. Tuż przed nimi w świetle reflektorów stał parterowy budynek zbudowany z żużlowych bloków z podnoszonymi drzwiami garażowymi.

– Czy to tu? – spytała Melanie.

– Tak sądzę. Przedtem nie było tego budynku. W każdym razie ja widzę go po raz pierwszy – stwierdził Kevin.

Wyłączył światła i silnik. Na otwartej przestrzeni naturalne światło było wystarczające. Przez chwilę nikt się nie poruszył.

– Jaki jest ciąg dalszy scenariusza? Mamy zamiar to sprawdzić czy co? – odezwał się Kevin.

– Możemy. Skoro już tu jesteśmy. – Melanie otworzyła drzwi i wysiadła. Kevin zrobił to samo.

– Myślę, że zostanę w samochodzie – powiedziała Candace.

Kevin podszedł do budynku i spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte. Wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia, co tam może być. – Uderzył dłonią w czoło, zabijając komara.

– Jak dostaniemy się na wyspę? – zainteresowała się Melanie.

Kevin wskazał ręką w prawo.

– Tam jest droga. Do brzegu jest najwyżej czterdzieści kilka metrów.

Melanie spojrzała w górę. Zobaczyła blade, lawendowe niebo.

– Wkrótce zapadnie mrok. Masz w samochodzie latarkę?

– Chyba tak. Przede wszystkim mam płyn przeciw komarom. Jeśli go nie użyjemy, zjedzą nas tu żywcem.

Kiedy zbliżyli się do samochodu, Candace właśnie z niego wysiadała.

– Nie mogę tu zostać sama. Jest zbyt strasznie.

Kevin wyjął spray przeciw komarom. Kiedy kobiety spryskiwały się nim, on szukał latarki. Znalazł ją w schowku przed siedzeniem pasażera. Teraz sam posmarował się płynem i skinął na swe towarzyszki, aby poszły za nim.

– Trzymajcie się blisko. W nocy z wody wychodzą krokodyle i hipopotamy.

– Czy on żartuje? – Candace spytała Melanie.

– Nie wydaje mi się.

Gdy tylko weszli na ścieżkę, zdecydowanie pociemniało, chociaż ciągle jeszcze było dość jasno, żeby iść bez włączonej latarki. Prowadził Kevin, obie panie deptały mu niemal po piętach. Im bardziej zbliżali się do wody, tym głośniejszy był koncert owadów i żab.

– Jak mogłam się w to wplątać? – Candace pytała samą siebie. – Nie jestem zwolenniczką ćwiczeń na świeżym powietrzu. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie krokodyla czy hipopotama poza zoo. Do diabła, przecież przeraża mnie każdy robak większy od paznokcia, a pająki… Ach, lepiej nie mówić.

Nagle z lewej strony rozległ się głośny trzask. Candace wydała stłumiony okrzyk i złapała Melanie, która w tej chwili zrobiła to samo. Kevin jęknął i natychmiast zapalił latarkę. Skierował światło w stronę, z której doszedł hałas, ale udało mu się oświetlić tylko kilkadziesiąt centymetrów w głąb dżungli.

– Co to było? – Candance wreszcie odzyskała głos.

– Pewnie dujker. To odmiana bardzo drobnej antylopy – domyślił się Kevin.

– Antylopa czy słoń, przeraża mnie jednakowo – przyznała Candace.

– Mnie także – powiedział Kevin. – Może powinniśmy zawrócić i przyjechać jeszcze raz w dzień.

– Na miłość boską, przejechaliśmy taki kawał drogi. Już prawie jesteśmy na miejscu. Słyszę wodę – wtrąciła Melanie.

Przez moment nikt nie wykonał najmniejszego ruchu. Rzeczywiście słychać było plusk wody o brzeg.

– Dlaczego te zwierzęta umilkły? – zastanowiła się głośno Candace.

– Dobre pytanie. Je także musiała wystraszyć antylopazgadywał Kevin.

– Zgaś latarkę – poprosiła Melanie.

W mroku od razu dostrzegli wodę połyskującą za roślinami. Wyglądała jak płynne srebro.

Melanie ruszyła w tamtą stronę. Odpowiedział jej znowu ożywiony chór nocnych stworzeń. Ścieżka wyszła na otwartą przestrzeń tuż nad brzegiem wody. Na środku stał budynek podobny do tego, przed którym zatrzymali samochód. Kevin podszedł do niego. Nietrudno było się domyślić, co ma przed sobą. Stał przy moście.

– To mechanizm teleskopowy. Dlatego Alphonse mówił, że most może rosnąć – zauważył Kevin.

Mniej więcej dziesięć metrów od brzegu stałego lądu rysowała się linia Isla Francesca. W gasnącym świetle jej gęsta roślinność wydawała się granatowa. Dokładnie po przeciwnej stronie dostrzegli betonową platformę, która na pewno służyła jako wspornik dla mostu przerzuconego przez wodę. Dalej znajdowała się dość rozległa polana ciągnąca się na wschód.

– Spróbuj rozsunąć most – zasugerowała Melanie.

Kevin włączył latarkę. Znalazł tablicę kontrolną z dwoma przyciskami: czerwonym i zielonym. Wcisnął czerwony. Nic się nie stało, więc spróbował z zielonym. Gdy i tym razem nie było efektu, przyjrzał się dokładniej tablicy i dopiero teraz zobaczył otwór na klucz i kreskę wskazującą na napis: WYŁĄCZONE.

– Musimy mieć klucz! – zawołał.

Melanie i Candace podeszły do brzegu.

– Tu jest lekki prąd – zauważyła Melanie. Rzeczywiście, liście i małe kawałki roślin przepływały powoli obok nich.

Candace popatrzyła w górę. Gałęzie niektórych drzew stykały się nad wodą.

– Dlaczego nie próbują uciec z wyspy? – zapytała.

– Małpy nie wchodzą do wody, szczególnie do głębokiej.

Dlatego w ogrodach zoologicznych wystarczy ich wybieg otoczyć fosą. Szczególnie dotyczy do małp człekokształtnych – wyjaśniła Melanie.

– A nie mogą przejść górą, po drzewach?

Kevin, który stanął obok nich. Usłyszał pytanie.

– Bonobo są względnie ciężkie, a już ha pewno nasze bonobo. Większość z nich waży nawet ponad pięćdziesiąt kilo. Gałęzie nad wodą nie są dostatecznie wytrzymałe, aby udźwignąć taki ciężar. Ale na wyspie było kilka niepewnych miejsc i tam drzewa zostały wycięte, zanim wpuściliśmy zwierzęta. Na przykład małpki colobus ciągle przeskakują tam i z powrotem.

– Co to za kwadratowe przedmioty leżą na trawie? – spytała Melanie.

Kevin skierował strumień światła na przeciwległy brzeg. Latarka okazała się jednak zbyt słaba i nie świeciła wystarczająco, jak na taką odległość. Wyłączył ją i przyjrzeli się tajemniczym obiektom przy gasnącym świetle dnia.

– Przypominają skrzynie transportowe z centrum weterynaryjnego.

– Ciekawe, co tu robią? Strasznie ich dużo.

– Nie mam pojęcia – przyznał Kevin.

– Co zrobimy, żeby pokazały nam się jakieś bonobo? – zapytała Candace.

– O tej porze pewnie przygotowują się do nocnego spoczynku. Nie sądzę, żebyśmy mogli je zwabić.

– Może wykorzystać tratwę? – zasugerowała Melanie. – Mechanizm, który przeciąga ją przez przesmyk, działa na pewno tak jak sznur do bielizny. Jeżeli robi hałas, to go usłyszą. Coś jak dzwonek na obiad. To może je wyciągnąć z ukrycia.

– Myślę, że warto spróbować – uznał Kevin. Popatrzył w górę i w dół brzegu. – Kłopot w tym, że kompletnie nie wiemy, gdzie może się znajdować tratwa.

– Nie wierzę, żeby to było daleko stąd – stwierdziła Melanie. – Ty pójdziesz na wschód, a ja na zachód.

Kevin i Melanie rozeszli się w przeciwne strony, a Candace została w miejscu, żałując w duchu, że nie znajduje się teraz u siebie w pokoju, w hotelowej części szpitala.

– Tu jest! – zawołała Melanie. Szła ścieżką wydeptaną w gęstych zaroślach i już po kilku metrach natrafiła na bloczek przytwierdzony do grubego drzewa. Wokół niego przeciągnięta była solidna lina. Jeden koniec ginął w wodzie, drugi był przywiązany do kwadratowej tratwy osadzonej na brzegu. Była nieduża, może metr na metr. Do Melanie dołączyła pozostała dwójka. Kevin poświecił na wyspę. Po drugiej stronie podobny bloczek przymocowano do podobnego drzewa. Kevin podał latarkę Melanie, a sam chwycił za zatopiony koniec liny i pociągnął. Zobaczył, że lina naprężyła się. Ciągnął dalej. Koło zgrzytnęło ciężko, zapiszczało wysokim tonem i nagle platforma zsunęła się z brzegu do wody.

– To rzeczywiście może zadziałać – przyznał Kevin. Podczas gdy on ciągnął, Melanie oświetlała brzeg wyspy latarką. Gdy tratwa znalazła się mniej więcej w połowie drogi z ich prawej strony rozległ się plusk, jakby do wody wpadło coś ciężkiego.

Melanie natychmiast skierowała światło w tę stronę. Zobaczyli dwie połyskujące szczeliny, unoszące się tuż nad wodą. Przyjrzeli się dokładnie i po chwili byli pewni, że w wodzie pływa obserwujący ich krokodyl.

– Dobry Boże! – powiedziała z przerażeniem Candace i cofnęła się.

– W porządku – uspokoił ją Kevin. Puścił linę i podniósł kawał gałęzi. Rzucił nią w krokodyla. Po kolejnym głośnym plusku zwierzę zniknęło pod wodą.

– No, świetnie! Teraz w ogóle nie wiemy, gdzie jest – zmartwiła się Candace.

– Odpłynął. Nie są niebezpieczne, dopóki nie jesteś w wodzie, a one nie są głodne – uspokoił ją Kevin.

– A skąd wiadomo, że ten nie jest głodny? – odparła nadal niespokojna dziewczyna.

– Mają tu mnóstwo pożywienia – powiedział Kevin, podniósł linę i ciągnął dalej. Kiedy tratwa uderzyła o przeciwległy brzeg, zmienił linę i zaczął ciągnąć ją z powrotem.

– Jest za późno – powiedział. – Nie zadziała. Najbliższe siedlisko bonobo, które widzieliśmy w komputerze, jest o milę stąd. Będziemy musieli spróbować za dnia.

Jeszcze nie zdążył wypowiedzieć ostatniego słowa, a ciszę zapadającego wieczoru rozdarły przeraźliwe wrzaski. Równocześnie w zaroślach na wyspie dało się zauważyć dzikie poruszenie, jakby za chwilę miał się z nich wyłonić rozjuszony słoń.

Kevin puścił linę. Obie kobiety wycofały się szybko o kilka metrów i zatrzymały. Z walącymi sercami zastygły, czekając na następne krzyki. Melanie trzymała w drżącej dłoni latarkę, którą starała się oświetlić miejsce tajemniczego poruszenia. Trwała kompletna cisza. Nie poruszył się ani jeden listek.

Minęło dziesięć pełnych napięcia sekund. Oczekującym na wydarzenia przyjaciołom zdawało się, że to dziesięć długich minut. Strzygli uszami, żeby wyłapać choćby najlżejszy szelest. Nic się nie działo. Panowała dojmująca cisza. Zupełnie jakby cała dżungla oczekiwała na nieuchronną katastrofę.

– Rany boskie, co to było? – szept Melanie przerwał wreszcie ciszę.

– Nie jestem pewna, czy chciałabym się dowiedzieć. Chodźmy stąd – zaproponowała Candace.

– To musiały być bonobo – stwierdził Kevin. Podniósł linę. Tratwa znajdowała się na środku przesmyku między lądem a wyspą. Szybko ją przyciągnął.

– Candace ma chyba rację – podchwyciła Melanie. – Zrobiło się za ciemno, żeby cokolwiek dojrzeć, nawet gdyby się pojawiły. Zaczyna mnie to przerażać. Chodźmy stąd!

– Ja się na pewno nie będę sprzeciwiać – dodał Kevin. – Sam nie wiem, co my tu robimy o tej porze. Wrócimy za dnia.

Ruszyli ścieżką tak szybko, jak potrafili. Prowadziła Melanie z latarką w ręku. Za nią, trzymając się koleżanki, szła Candace. Kevin zamykał pochód.

Kiedy mijali most, powiedział:

– Byłoby świetnie zdobyć klucz do mostu.

– Jak według ciebie można by to zrobić? – zapytała Melanie.

– Pożyczyć od Bertrama – zaproponował.

– Ale przecież powiedziałeś, że zabronił zbliżać się komukolwiek do wyspy, więc z pewnością nie zechce go pożyczyć – domyśliła się Melanie.

– Więc będziemy musieli go pożyczyć bez jego wiedzy – stwierdził Kevin.

– Ach, no jasne, tak będzie najlepiej – sarkastycznie odpowiedziała Melanie.

Weszli w zielony tunel prowadzący do samochodu. W połowie drogi odezwała się Melanie:

– Boże, jak ciemno. Dobrze oświetlam drogę?

– Może być – orzekła Candace.

Melanie zwolniła, wreszcie zatrzymała się.

– Co się stało? – zapytał Kevin.

– Coś dziwnego – powiedziała. Przechyliła głowę i nasłuchiwała.

– Przestań mnie straszyć – odezwała się cicho Candace.

– Znowu nie słychać ani żab, ani świerszczy – zauważyła Melanie.

W następnej sekundzie otwarły się wrota piekieł. Głośny, powtarzający się ryk przegnał ciszę w mgnieniu oka. Konary, gałązki, liście posypały się gradem na trójkę zapóźnionych wędrowców. Kevin rozpoznał hałas i zareagował instynktownie. Wyciągnął ramiona i objął obie kobiety, ciągnąc je za sobą. Wszyscy troje padli na ziemię, gdzie aż roiło się od robactwa.

Kevinowi udało się poznać ten dźwięk, ponieważ kiedyś był przez przypadek świadkiem ćwiczeń żołnierzy Gwinei Równikowej. Były to serie z pistoletów maszynowych.

Загрузка...