IV

1

Jego pełne wargi dotykały moich piersi. Był pierwszym facetem, który całował moje piersi. To on podarował mi ten obraz, widok, który tak pokochałam. Kiedy dotknęłam jego włosów, szybko rozpiął mi ubranie, a jego język sprawił, że moje serce zadrżało. Pobudzał mnie, a ja gładziłam jego włosy. Miał takie piękne włosy!

Lecz gdy wciągnął mnie pod swoje ciało, nagle ogarnął mnie chłód. Nie byłam nawet do końca rozebrana, a on wszedł do środka w jednej chwili. Bolało okropnie. Tak po prostu, wepchnął penisa w moje ciało. Leżałam bez ruchu; ból drążył moje serce; z bólu oniemiałam i zastygłam, nie mogłam się poruszyć.

Jego włosy słodko pachniały. Kołysały się z obu stron mojego ciała – wydawało się, że jest ich dwóch. Poruszał się na mnie, coraz szybciej, jakby nie mógł przestać. Trwało to okropnie długo i bolało tak bardzo, że przestałam w ogóle czuć własne ciało.

Ku mojemu rozczarowaniu, nie użył już więcej języka. Z wyjątkiem nieustannie przyśpieszającego oddechu nie wydał z siebie żadnego dźwięku, aż do samego końca, i wszystko to wydało mi się tak niedorzeczne, że ogarnął mnie smutek.

Wreszcie po raz pierwszy przycisnął mnie do siebie i pocałował w usta. Ten skurczybyk do tej pory ani razu tego nie zrobił. Uśmiechnął się do mnie, wywijając pulchne wargi; w jego oczach migotały urocze ogniki. Jego twarz przez chwilę znowu przypominała tamtą, którą zobaczyłam wtedy, w barze – zupełnie inną niż przed chwilą, kiedy mnie pieprzył.

Powiedziałam:

– Jesteś moim pierwszym facetem. Pieprzyłeś mnie. Miałam otwarte oczy i cały czas patrzyłam, jak mnie gwałcisz. Spieszyło ci się tak bardzo, że nawet się nie rozebrałeś.

Milczał. Jego długie włosy wciąż leżały na moim ciele; nie poruszał się. Głos piosenkarza z płyty stał się pieszczotą, na którą wciąż jeszcze czekała moja skóra. Prosty rytm płynął naprzód; w muzyce świat stawał się gładki i równy. Nie rozumiałam ani słowa z tego, co śpiewał piosenkarz, lecz brzmienie instrumentów klawiszowych było jak wampir, który wysysał ze mnie uczucia.

– Muszę iść do łazienki – powiedziałam. – Zobacz, coś ze mną zrobił.

Siedziałam na sedesie i patrzyłam na jego ręcznik; nie wiem, ile czasu tam spędziłam, ale czułam, że moje narządy płciowe uległy poważnemu uszkodzeniu. Twarz, którą zobaczyłam w krzywym lusterku, była paskudna. Nigdy w życiu nie czułam do siebie takiego wstrętu. Wstyd, którego wtedy doznałam, moje ciało nosiło w sobie już zawsze.


To była płyta The Doors. Brutalność tej muzyki w jakiś sposób łączyła się z okrucieństwem tej ordynarnej „nocy poślubnej”, która stanowiła profanację wszystkich fantazji erotycznych na ten temat, jakie towarzyszyły mi od lat. Nie odważyłam się spojrzeć na jego penisa, ale podobała mi się jego skóra; miał bardzo miękkie wargi, a język tego człowieka doprowadzał mnie do szaleństwa. Nie rozumiałam dziwnego podniecenia na jego twarzy i nie znajdowałam w niej niczego, co mogłoby stać się pożywką dla wyobraźni. Dziewczyna, którą trzymał w ramionach, przypominała małego kotka, zbyt nieszczęśliwego, by zapłakać.

Miałam dziewiętnaście lat. Pogrążył mnie w bólu, pokrył obcą substancją, prymitywną, lecz prawdziwą. Ściskając dłońmi moje piersi, wchodził we mnie i wychodził, poruszał się w tej dziurze w moim ciele. Nie widziałam wyrazu jego twarzy, i nikt nie będzie pamiętał, jak wyglądałam tamtej nocy – nocy, gdy straciłam dziewictwo. Jaźń, która wyciekała ze mnie, była nicością. Kiedy próbowałam uspokoić oszołomione ciało, zamglone lustro odbijało moją pustą twarz. Był obcym człowiekiem, spotkaliśmy się w barze; znałam fale oceanu w jego oczach, lecz nie wiedziałam, kim jest.

2

Lokal był straszliwie tandetny i jarzył się żółtym światłem, które wydobywało z mroku każdy obskurny szczegół. Siedząc przy barze, wyglądałam tak obojętnie i świetliście jak księżyc w pełni. Znalazłam się w takim miejscu po raz pierwszy w życiu i czułam się trochę niespokojna. Od czasu do czasu odwracałam się i rozglądałam, udając, że na kogoś czekam. Właściwie to nie wiedziałam nawet, że jestem w barze. Dopiero co przyjechałam do tego niewielkiego miasta na południu [1]. Był rok 1989, a w Szanghaju, skąd pochodziłam, nie było jeszcze żadnych barów – w całym mieście działało jedynie kilka małych, cichych kafejek. Być może te nieduże restauracyjki miewały bary, lecz i tak nigdy nie byłam w żadnej z nich.

Padał deszcz. Nie pamiętam, jaka muzyka grała wtedy w barze, nie pamiętam też, kiedy po raz pierwszy zauważyłam tego wysokiego chłopaka, który kołysał się w przód i w tył, uśmiechając się bez powodu. Miał na sobie za dużą białą koszulkę i wzorzyste sztruksy, tak szerokie, że wyglądały prawie jak spódnica, lecz niewątpliwie były spodniami. Całkiem sam, podrygiwał ze szklanką whisky w lewej dłoni; jego prawa dłoń tańczyła w powietrzu. Patrzyłam na jego nogi, gdy krok za krokiem zbliżał się w moją stronę; miał niebieskie adidasy o niezwykle cienkich podeszwach, przez co sprawiał wrażenie, jakby potykał się o własne stopy. Końcówki jego długich, prostych, lśniących włosów muskały jego łopatki i bardzo bladą twarz. Nie widziałam jej wyrazu, lecz mogłabym przysiąc, że chłopak się uśmiecha, choć nie miałam pojęcia, czy patrzy w moim kierunku.

Jadłam lody. Wkrótce zorientowałam się, że po mojej prawej stronie pojawiła się męska dłoń, trzymająca szklankę. Miał dużą dłoń i solidne opuszki palców; zauważyłam od razu, że obgryza paznokcie. To oznaczało, że coś nas łączy.

Zasłona włosów wypełniła moje pole widzenia; poczułam ich słaby, delikatny zapach. Spojrzałam w górę.

Zobaczyłam twarz anioła.

Miał niezwykły uśmiech, a obnażona niewinność jego oczu wprawiła mnie w zakłopotanie. Przez cały wieczór nie potrafiłam oderwać wzroku od tego widoku, od tego wyrazu twarzy. Być może to właśnie wiara w tę twarz trzyma mnie wciąż przy życiu. Wierzę w tę twarz. Ta twarz jest moim przeznaczeniem.

Zaczął paplać coś na temat różnych gatunków lodów. Powiedział, że też lubi czekoladę i że jego matka mówi, że słodycze jedzą dzieci, które czeka nieszczęśliwy los. Miał przeczucie, że z powodu namiętności do słodyczy w wieku trzydziestu lat będzie otyły, a przed czterdziestką wyłysieje.

Spytał, co robię w tym mieście, a ja na to:

– Wszyscy przyjeżdżają tu po to, żeby zarobić, prawda? Nie skończyłam szkoły średniej, więc nie znajdę pracy w Szanghaju. Czy miałam jakieś wyjście oprócz przyjazdu tutaj?

– Jesteś jeszcze taka młoda – powiedział. – Rodzice nie martwią się o ciebie?

Odparłam, że mój ojciec jest człowiekiem niezwykłym i że traktuje mnie jak dorosłą. Sam też chce zmienić swoje życie i zarobić trochę kasy, więc kiedy oznajmiłam, że zamierzam wyjechać na zarobek, tylko mnie zachęcał.

– Lubisz pieniądze? – zapytał, a ja na to: – Pewnego dnia mój ojciec chciał pomóc krewnemu z zagranicy wymienić trochę pieniędzy na czarnym rynku. Pomyślał, że może uda mu się uszczknąć z tego niedużą prowizję, ale ktoś zrabował mu całą gotówkę. Ojciec próbował dogonić tego gościa, ale mu się nie udało; w końcu skręcił nogę. Tata prosił, żebym nikomu o tym nie mówiła, bo wymknął się wtedy z pracy, a to nie byłoby dobrze widziane. Smutno mi z powodu tego zdarzenia. Nie mam pojęcia, czy lubię pieniądze. Mój ojciec jest intelektualistą, to człowiek słaby. Jeśli mam zarobić sensowną forsę, muszę zacząć już teraz.

Odniosłam wrażenie, że ten facet, który przedstawił się jako Saining, jest mną zainteresowany. Jego ubiór rzucał się w oczy; każdy kolor na jego tęczowych spodniach sprawiał mi radość. Z chaotycznego monologu Saininga dowiedziałam się, że gra na gitarze, a gra na gitarze to właśnie to, co chce w życiu robić, i że właśnie szuka baru albo całego mnóstwa barów, w których są estrady.

Pełna podziwu zapytałam:

– Gdzie w Chinach są takie miejsca?

Odparł, że sam jeszcze nie wie, ale na pewno się dowie.

Jego słowa dodały mi odwagi – bar z estradą był dla mnie ucieleśnieniem drogi do wolności. Wpatrywałam się w niego, zachwycając się jego czarnymi oczami – rozdzierająco niewinnymi, ogromnymi, wilgotnymi oczami.

– Coś ci powiem, wiesz? Jestem śpiewaczką, i to całkiem niezłą.

– Może chcesz wstąpić do mnie? – zapytał.

Po raz pierwszy w życiu otrzymałam od mężczyzny wyraźną propozycję, i Bóg jeden wie, czemu od razu się zgodziłam. Moje oczekiwania były niejasne i raczej poetyckie; moją wyobraźnię zalały ciemne, podskórne prądy.

Powiedział, że lubi dziewczyny z rozbitych rodzin, które przepadają za czekoladą i uwielbiają deszcz.

– Długo czekałem na taką dziewczynę – rzekł.

– Wielkie nieba! Maniaczka czekolady, która uwielbia deszczowe dni – to ja!

3

Pieprzył mnie, aż kompletnie zdrętwiałam. Moje początki z mężczyznami były złe, lecz nie myślałam o tym w ten sposób – nawet ból, który przeszywał moje serce, nawet te piekące rany były tylko jednym z wielu zdarzeń. Nie różniły się specjalnie od tego wszystkiego, co miało mnie nieuchronnie spotkać.

Wróciłam do Szanghaju. Codziennie słuchałam Cui Jiana [2], żywiłam się czekoladą i lodami Laleczka. Co tydzień robiłam obchód akademików wszystkich uczelni w mieście, handlując szmacianymi laleczkami, produkowanymi przez starych ludzi z pobliskich brygad produkcyjnych. Nie miałam przyjaciół. Otworzyły się pierwsze supermarkety. Nie miałam też pieniędzy, lecz spacery alejkami pozwalały mi nieco ulżyć samotności i czyniły moje życie odrobinę ciekawszym. Po mniej więcej miesiącu odłożyłam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby móc znowu wyjechać na południe.


Kiedy znowu odwiedziłam Saininga, spał. Podszedł do drzwi w szarej piżamie z kapturem. Miał wysuszone wargi; zachwyciło mnie piękno chłodnego wyrazu jego twarzy. Czułam, że coś mnie autentycznie łączy z tym rodzajem piękna, toteż uznałam go za pięknego.

– Wróciłam – oznajmiłam. – Szukałam cię.

Zrobił sobie kubek rozpuszczalnej kawy.

W tamtych czasach mało kto pijał kawę – picie kawy było uważane za poetyczne i było bardzo na czasie.

– Nie bierz tego do siebie – rzekł – ale zaraz po wstaniu z łóżka nie jestem specjalnie rozmowny.

Powiedziałam, że nie jestem pewna, co nas łączyło, a może już zapomniałam – dlatego przyszłam.

– Obcięłaś włosy – powiedział, nie podnosząc głowy ani nie patrząc na mnie.

– Tylko odrobinę – odparłam.

– Miałaś dłuższe włosy niż ja – przypomniał. – Teraz są takiej samej długości.

– Jestem głodna – wyznałam. – Czy mogłabym coś zjeść?

– Jasne – rzekł. – Zrobię ci smażonego ryżu, co ty na to? Robię pyszny smażony ryż.

Usmażył mi ryż z mnóstwem różnych dodatków, były w nim nawet jabłka. Koniecznie chciał sam mnie nakarmić. Patrząc mu z bliska w oczy i na jego miękkie rzęsy, poruszające się w górę i w dół, poczułam nagle, że robię się wilgotna. Chciałam dotknąć jego oczu, lecz nie śmiałam. Wiedział, że mu się przyglądam, ale nadal na mnie nie patrzył. Karmił mnie coraz wolniej, a mój oddech stawał się coraz bardziej nierówny; wreszcie ukląkł przede mną, pieszcząc ręką moje łono. Miał zimne opuszki palców. To była jego ręka – ręka, którą kochałam, uwielbiałam jej dotyk.

Kiedy dotknął mnie ustami, wydałam okrzyk zaskoczenia. Nie spodziewałam się, że to zrobi!

Był w przedziwnym nastroju, a ja doznawałam czegoś nieuchwytnego – był to najbardziej podniecający widok, jaki kiedykolwiek ukazał się moim oczom. Dzięki temu obrazowi człowiek ten będzie żył wiecznie. Przysłuchiwałam się wilgotnym odgłosom połączonych płynów; dźwięki te kazały mi myśleć, że ten mężczyzna mnie kocha. Nazwałam te nieuchwytne odczucia miłością.

Spędziłam długie popołudnie, grając rolę, której nie rozumiałam, lecz byłam zachwycona sposobem, w jaki się ze mną kochał. To właśnie nazywa się uprawianiem miłości, myślałam. Od tej pory kochaliśmy się w ten sposób zawsze i wszędzie, gdy tylko mieliśmy na to ochotę. Stwierdziłam, że moje ciało lubi tylko jego ręce i usta, i że są one pełne czułości. Nic innego nie było mi potrzebne.

Pewnego razu powiedział:

– To miejsce powinno ci dawać najwięcej przyjemności. Nazywają je wisienką. Ale u ciebie jest niewrażliwe.

– Może już ją zużyłam, bo bawiłam się nią zbyt często, kiedy byłam młodsza – odpowiedziałam.

Zaspokajał mnie ustami, nie prosząc o nic więcej; mówił, że na niczym innym mu nie zależy, że moje łono ma taki przyjemny zapach. Nie mogłam tego zrozumieć. Jak mógł uważać ten zapach za przyjemny?

– Czym tam pachnę? – spytałam go.

– Pachniesz swoim ciałem – ciałem, które ma wiele tajemnic – odrzekł.

– A jak pachnie moje ciało?

– Nikt nie wie, jak pachnie jego własne ciało. Ja znam twój zapach, a ty znasz mój. Lubię twój zapach.

Czasem grał mi na gitarze albo na skrzypcach. Zawsze bardzo się starałam zrozumieć jego muzykę.

– Masz w głowie za dużo śmieci – powiedział. – Musisz się ich pozbyć. Nie trzeba rozumieć muzyki; muzyka jest czymś najbliższym twojemu ciału.

Wyprowadziłam się z domu przyjaciela mojego ojca i wynajęłam małe zaniedbane mieszkanie. Mój gospodarz był taki jak wszyscy tutejsi mężczyźni – gapił się na mnie zachłannie, łypał lubieżnie i wrogo. Od razu zapytał, czy jestem prostytutką. Powiedział, że wszystkie dziewczyny, które przyjeżdżają z innych prowincji, to „kurczaki”, czyli dziwki. Odpowiedziałam, że nie jestem żadną dziwką i że przyjechałam z Szanghaju. On na to, że dziewczyny z Szanghaju są sprytne – wszystkie znajdują sobie żonatych facetów, którzy biorą je na utrzymanie. Są jeszcze gorsze od „kurczaków”.

Po raz pierwszy w życiu sama decydowałam o tym, gdzie zamieszkam, jak się ubiorę, jak będę wyglądała. Napisałam do ojca, że zamierzam zostać w tym mieście. Wysłał mi trochę pieniędzy i odpisał, że rzucił pracę i zaczął samodzielną działalność jako inżynier. Pisał, że okropnie trudno jest prowadzić własny interes, ale ponieważ przez całe życie ciężko pracował i mimo to ciągle jest biedny, postanowił, że najwyższy czas zacząć zarabiać dla siebie. Pod koniec listu stwierdził, że ma nadzieję, że uda mi się jakoś odnaleźć w tym mieście. Tak właśnie napisał: „odnaleźć się” – dokładnie pamiętam.


Kupiłam odtwarzacz CD i poprosiłam Saininga, żeby przywiózł mi z Hongkongu parę płyt z zachodnim rock and roiłem. Nie znałam wtedy nic oprócz Cui Jiana i sądziłam, że płyta Madonny którą dostałam od ojca, to właśnie rock and roli.

Saining przywiózł mi trochę marihuany – poczułam się, jakbym doświadczała jakiejś tajemniczej wolności. To był symbol innego życia. Uwielbiałam leżeć w łóżku z Sainingiem, palić trawkę i słuchać muzyki. Muzyka w jego pokoju miała w sobie jakąś czystość; to muzyka i trawka były kluczami, które otworzyły moją duszę. Doskonale mi to zrobiło. Wielkie głazy, które zasłaniały moje uszy, odsuwały się po trochu; wreszcie zaczęłam krążyć dłońmi w powietrzu, nasze palce poruszały się w takt muzyki, jakbyśmy sami ją tworzyli. To dopiero dawało kopa!

Czułam, że spotkało mnie wielkie szczęście. Słuchałam rock and rolla i paliłam marihuanę, i to w towarzystwie przystojnego, szalonego faceta. Czyż nie tego zawsze pragnęłam?

Spędzałam czas na gadaniu, słuchaniu muzyki, paleniu trawy i podjadaniu. Nie miałam ochoty na nic innego. W końcu prawie skończyły mi się pieniądze i doszłam do wniosku, że powinnam pomyśleć o znalezieniu sobie jakiejś roboty. Wyglądało jednak na to, że Saining zawsze ma pod dostatkiem kasy. Gdziekolwiek razem szliśmy, wydawaliśmy tylko jego pieniądze, i chociaż czułam się trochę zakłopotana, nie przeszkadzało mi to w dobrej zabawie. Pewnego dnia Saining powiedział:

– Wiesz, dlaczego tak mi się podobasz?

– Dlaczego? – spytałam.

– Bo jesteś takim samym leniem jak ja.


Któregoś dnia, gdy stanęłam pod drzwiami jego mieszkania, usłyszałam odgłosy uprawiania seksu. Nie byłam pewna, czy kobieta krzyczy z bólu, czy z rozkoszy, ale głos Saininga brzmiał zupełnie inaczej, niż kiedy był ze mną. Poczułam przemożne pragnienie zobaczenia ich, lecz nie wiedziałam, co robić, więc uciekłam.

Niewiele myśląc, pognałam ulicą do domu i wbiegłam po schodach na górę. Ledwie znalazłam się w swoim mieszkaniu, zadzwoniłam do niego. Nikt nie odpowiadał. Dzwoniłam i dzwoniłam; wreszcie Saining podniósł słuchawkę. „Wszystko słyszałam” – powiedziałam. „Muszę się z tobą spotkać natychmiast albo umrę. Będę za dziesięć minut”.

Ruszyłam z powrotem, biegnąc co sił w nogach aż do domu Saininga.

Nie otworzył mi drzwi na oścież, lecz sprowadził mnie z powrotem na ulicę i wsiedliśmy razem do taksówki.

Wciąż milczał; jego gniewny wyraz twarzy przerażał mnie. Pojechaliśmy tam, gdzie ćwiczył nasz zespół – do pewnej chałupy na wsi. Saining przedstawił mnie swojemu przyjacielowi, Sanmao.

– A więc to ty jesteś tą dziewczyną, która chce poznać sens życia – rzekł Sanmao.

– Kto ci tak powiedział? – spytałam.

– Saining.

– Czy Saining ma dużo dziewczyn?

– Wcale nie tak dużo – odparł Sanmao.

– Jak to jest, że faceci zawsze mają po kilka dziewczyn jednocześnie? – spytałam.

– Łatwo dopada nas nuda.

Odwróciłam się do Saininga.

– Chcę być z tobą – powiedziałam.

– A czy właśnie nie jesteśmy razem?

– Chcę znać twoje tajemnice. Chcę, by stały się moimi tajemnicami. Chcę wiedzieć o tobie wszystko, chcę patrzeć, jak kochasz się z innymi kobietami, chcę poznać wszystkie twoje oblicza, chcę być jedną z tych kobiet, które wszystko wiedzą.

– Masz dopiero dziewiętnaście lat – powiedział Saining – a już chcesz być kobietą światową? To zajmie ci trochę czasu.

– Jesteś ode mnie starszy tylko o dwa lata, Saining. Daj mi szansę cię dogonić.

Patrzył na mnie, a ja patrzyłam, jak na mnie patrzył. Rozpłakałam się.

– Potrafisz tylko płakać?

– Chcę, żebyś się ze mną kochał w taki sposób. Chcę, żebyś był sobą, chcę być z tobą w pełni. Chcę, żebyśmy byli razem, naprawdę razem.

Chciałam robić z nim to wszystko, chciałam słyszeć, jak wydaje te odgłosy, chciałam tego tak bardzo, że ledwie mogłam wytrzymać. Ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, więc dalej siedziałam na podłodze i im dłużej płakałam, tym robiło mi się smutniej. Saining ignorował mnie.

O zmroku wróciliśmy do niego i słuchaliśmy razem muzyki. Saining tłumaczył mi słowa piosenki Doorsów:

Dziewczyno, kochaj go,

Dziewczyno, kochaj go.

Ujmij jego dłoń,

I wytłumacz mu,

To ty podpierasz świat.

A życie wiecznie trwa.

Dziewczyno, kochaj go.

Na skrzydłach burzy mkną.

Na skrzydłach burzy mkną.

Tutaj jest nasz ród,

Na świat przyszliśmy tu.

Jak pies, co zgubił kość,

Aktor, co gra jako gość.

Na skrzydłach burzy mkną.[3]

Głos Jima Morrisona był tak gładki i miękki – jego duch przyciągał nas, jego dusza pieściła mnie, stapiała się ze mną, ożywiała mnie, ciągnęła mnie za sobą.

Tego dnia nie kochaliśmy się. Saining tulił mnie i wirowaliśmy wraz z muzyką, pogrążając się nawzajem w swoich snach. Po przebudzeniu czuliśmy się wspaniale.

Nigdy nie mówił o miłości, choć był tym wszystkim, na co czekałam od tak dawna. Dawałam mu siebie nagą, on obnażał mnie, czułam jego bliskość, lecz wciąż nie umiał sprawić, bym poczuła się zrelaksowana, spokojna.

– Co to jest szczytowanie, Saining? – spytałam.

– Dowiesz się, kiedy poczujesz.

Pomyślałam, że on potrzebuje tylko czegoś lekkiego i seksownego, miłej przygody, choć ja przecież byłam najmniej seksowną kobietą w okolicy. Ale czy mogłam coś na to poradzić?

Saining i Sanmao założyli własny zespół. Koncerty rockowe odbywały się rzadko, więc grywali głównie na rozgrzewkę, przed występami innych piosenkarzy. Najczęściej ich wygwizdywano, ale nie przejmowali się tym. Saining powiedział, że nigdy jeszcze nie odmówił występu. Póki mógł grać, był szczęśliwy. Włóczyłam się za nimi, choć nie bardzo rozumiałam, o co chodzi w tej ich muzyce. Czułam tylko, że obu przepełnia smutek, i byłam zakochana w tej ich melancholii.

Codziennie rozmawiałam z Sainingiem przez telefon. Ciągle chciałam być z nim sam na sam i robiłam wszystko, żeby sprawić mu przyjemność. Ale on był niewzruszony. Czasem rozbierał mnie i uczył czuć całym ciałem rytm muzyki, poruszać się zgodnie z tym rytmem, nauczył mnie też, jak sprawiać mu rozkosz ustami. Zapach jego penisa był naszą wspólną tajemnicą. Nie miałam wyboru: musiałam się tego nauczyć, musiałam znaleźć sposób, by zaczął mnie potrzebować. Przypuszczam, że każda dziewczyna przez to przechodzi, gdy zakochuje się po raz pierwszy.

Pewnego dnia grał mi na gitarze i śpiewał, a ja tańczyłam na jego łóżku. Spojrzał na mnie i wyśpiewał pytanie:

– Co byś chciała dostać na urodziny?

– Chciałabym, żebyś był moim chłopakiem – odpowiedziałam. – Chcę tego, co nazywają miłością.

Zasępił się i rzekł:

– „Chłopak” to ktoś dla małych dziewczynek. Dla dorosłych kobiet jest kto inny.

Rozpłakałam się. Zmiękł, podszedł i oparł mi głowę na ramieniu.

– Jest wiele rodzajów miłości – powiedział.

– Jeśli pragniesz tylko jednego z nich, zawsze będziesz zawiedziona.

– Saining, czy to nie ty mówiłeś mi kiedyś, że kobieta, która nigdy się nie kochała, jest jak zielone jabłko, ta, która się kochała – jak czerwone, a ta, która kochała się za dużo – jak robaczywe jabłko? I że ten ostatni rodzaj zachwyca cię szczególnym rodzajem piękna, pięknem zepsucia? Szczerze mówiąc, uważam, że niezły z ciebie sukinsyn! Nie mam zamiaru być jednym z twoich jabłuszek! Jeśli mnie nie kochasz, nie chcę cię znać. Mówię serio.

Saining zastanowił się chwilę i powiedział:

– W porządku! Wynoś się stąd! Nie życzę sobie, żebyś się we mnie kochała, a na pewno nie tak od razu. Idź do diabła! Nie kocham cię.

Ten cholerny skurwysyn tak po prostu, zwyczajnie mnie wykopał.

4

Zostałam w mieście. Znalazłam sobie pracę, która polegała na śpiewaniu w nocnym klubie. Nosiłam tanie, błyszczące, wydekoltowane, supermini „sukienki koktajlowe” i śpiewałam kantońskie piosenki o miłości.

Zaczęłam gotować dla siebie i sprzątać swoje mieszkanie. Codziennie skupiałam się, usilnie próbując porozumieć się z Saniningiem telepatycznie, wołałam go w myślach, przyzywałam go. Chciałam z nim być, bo wiedział, jak sprawić, bym go kochała.

Wreszcie pewnego nieciekawego wieczoru mój wiecznie zaskakujący Saining zjawił się w moim progu. Przyciągnął mnie szybko do siebie, mówiąc:

– Maleńka, ależ ty schudłaś.

To wszystko, co miał do powiedzenia. Poczułam się słabo.

Trzymając się za ręce, wyszliśmy na ulicę jak para melancholijnych przyjaciół.


W tym mieście mieszkało mnóstwo świeżo wzbogaconych milionerów oraz ludzi, którzy ze wszystkich sił starali się sobie poradzić. Wszyscy chyba zjechali się w to dziwne miejsce po to, żeby zarabiać pieniądze. Było gorąco i wilgotno; po ulicach włóczyły się tłumy oszalałych ludzi. Wszędzie kręciło się pełno prostytutek, bez wyjątku ubranych na czarno.

Poszliśmy do tego samego baru, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz. Kiedy zamówiłam colę, Saining oznajmił, że powinnam przestać ciągle popijać colę. Kobiety powinny pić alkohol.

Oddech księżyca musnął jego twarz. On sam wyglądał tak spokojnie i łagodnie, niemal bezbronnie. Spojrzał na kieliszek w dłoni; wyglądał, jakby śnił.

– Tak bardzo za tobą tęskniłem – wyznał. – Ty masz tę szczególną moc. Byłem taki przygnębiony, zanim cię poznałem. Chcę dać sobie szansę; chcę się przekonać, czy potrafię zrobić coś pięknego.

Oniemiałam. Siedziałam, nie wierząc własnym uszom. Nigdy nie słyszałam z jego ust niczego podobnego. Wsłuchiwałam się w słowa mojej pierwszej miłości.

– Nie wiem, kim naprawdę jesteś – powiedziałam – ale i tak cię kocham. To musi być miłość.

Zadzwoniliśmy do kolegów Saininga z zespołu i zaprosiliśmy ich także. Saining oświadczył wszystkim, że nie przypuszczał, iż jest w ogóle zdolny do miłości, że do tej pory nie potrafił zaufać żadnej kobiecie i że uważał miłość za coś takiego, na co przychodzi czas w średnim wieku.

Po raz pierwszy mówił o sobie. W dzieciństwie doznał mnóstwa przykrości. Jego rodzice, uznani przez władze za „artystów – przestępców politycznych”, poznali się w rolniczym „obozie reedukacji przez pracę”, gdzieś na północnym zachodzie. Jego matka była zagorzałą wielbicielką rosyjskiego poety Siergieja Jesienina [4]. Saining urodził się w obozie pracy. Rodziców rehabilitowano, gdy miał dziewięć lat; wkrótce potem rozwiedli się. Saining mawiał, że chińskie małżeństwa potrafią przetrwać trudy i klęski, lecz dobre czasy stanowią dla nich zbyt trudne wyzwanie. Później jego matka wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się do Japonii. Kiedy Saining miał dwanaście lat, wyemigrował razem z ojcem do Anglii. Gdy go poznałam, mieszkał w Chinach dopiero od roku.

Jego ojciec wciąż miał nadzieję, że Saining zostanie wirtuozem skrzypiec. Pierwsze skrzypce zrobił mu osobiście, z bambusa. Wszystkie skrzypcowe melodie, które Saining pamiętał z dzieciństwa, nucił mu ojciec.

– Może właśnie dlatego nabrałem niedobrego zwyczaju uciekania przed wszystkim – powiedział.

Jego rodzice długo czekali na rehabilitację polityczną, ale uzyskanie rozwodu poszło im bardzo szybko.

– Moi rodzice to naprawdę porządni ludzie. Ale oboje są zwariowani. Mieszkaliśmy w obozie pracy, aż skończyłem dziewięć lat. Pomiatano nami tyle czasu, że gdy to wszystko się skończyło, po prostu nie mogliśmy już dłużej być razem.

Birmingham to okropne miejsce – ciągnął. – Jest naprawdę straszne i pełne zatroskanych ludzi. Nie czuję się z nim ani trochę związany. Ale angielska wieś naprawdę mi się podobała. Jeśli nie byłeś w Anglii, nigdy naprawdę nie zrozumiesz angielskiej literatury ani muzyki. Anglia jest wyjątkowa, a Anglicy nie lubią nikogo, kto nie jest Anglikiem. Kiedy zamieniłem skrzypce na gitarę, poczułem, że moje życie nareszcie robi się ciekawe. Muzyka już nigdy nie odwróci się ode mnie. Niestety, moje stosunki z ojcem psuły się coraz bardziej, bez przerwy się kłóciliśmy. To wszystko wymknęło się nam spod kontroli.


Zestawiliśmy kilka małych stolików w jeden duży i zaczęliśmy głośno wychwalać się nawzajem. Sanmao miał ze sobą płytę U2 i puścił ją na barowym sprzęcie grającym. Jedzenie było okropne, piwo ciepłe, a bezpośredniość kelnerek graniczyła z chamstwem. Kiedy Sanmao zauważył, że ktoś podgląda mojego faceta przez drzwi toalety, nasze „przyjęcie weselne” zamieniło się w bijatykę. Dwa wrogie gangi wywracały bar do góry nogami, a właściciel przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa protestu. Wkrótce jakiemuś facetowi urwano już nie jeden, ale obydwa rękawy koszuli, Sanmao wyciągnął skądś łopatę i stanął jak słup soli na samym środku sali, a Saining miał na głowie maleńką czapeczkę, w której wyglądał na syna maszynisty. W końcu ktoś z tamtej grupy zawołał: „Przestańcie się bić! Żaden z nas nie jest stąd. Nie dawajmy miejscowym pretekstu, żeby się z nas nabijali!”

Burda skończyła się jak nożem uciął.

Saining zwrócił czapkę prawowitemu właścicielowi, każdy wysupłał parę groszy dla właściciela baru; na koniec wszyscy wymieniali uściski dłoni.


To się nazywa „szczęście”: pewność, że tamten bar w środku nocy, tuż przed świtem, stał się czymś nieskończenie odległym. Wciąż jednak spoglądam w tamtą stronę.

5

Całowaliśmy się tak długo, aż stało się to męczarnią.

Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się wypić tyle alkoholu; okropnie bolała mnie głowa. Po raz pierwszy w życiu patrzyłam na ciało nagiego mężczyzny – nie potrafiłam odróżnić jego skóry od mojej, nie wiedziałam, gdzie kończy się moja, a zaczyna jego. Ogarniała nas miękkość naszej własnej ciszy; w jego ciele kryło się moje pożądanie.

Wodząc wilgotnym palcem po moich wargach, powiedział:

– Są twoje. Podnieca mnie, kiedy jest ci dobrze.

Kiedy pocałował mnie w tamto miejsce, krzyknęłam. Odnalazłam wreszcie to poczucie całkowitego bezpieczeństwa, za którym zawsze tęskniłam.

Stopniowo zamieniał się w kogoś innego, w somnambulika. Jego ręce stawały się coraz cięższe, penis rósł w moim ciele. Jęknął żałośnie – wreszcie usłyszałam ten głos.

– Czy musisz to robić? – spytałam.

Wszystko mnie bolało, ale jego okrzyki miały w sobie przedziwną słodycz, która mnie obezwładniała; nie byłam pewna, czy jęczę z rozkoszy, czy z bólu, i wstydziłam się tego. Jego pot kapał mi na twarz i piersi. Czułam się jak mała, biedna dziewczynka. Patrzyłam na niego; dotyk ściekających mi po skórze kropel był cudowny.

Wreszcie usadowił mnie na sobie; dotykał językiem moich sutków, ogrzewając mnie ciężkim, ciepłym oddechem. Zauważyłam, że oczy mu zwilgotniały.

– Pamiętaj mnie – powiedział. – Zapamiętaj mnie tak, jak pamiętasz siebie.

Moje ciało eksplodowało rozkoszą. Pomyślałam, że to musi być szczytowanie. Czując zapach substancji, która sączyła się z wnętrza mojego ciała, wejrzałam w swoją przyszłość: stanę się kobietą, która może opowiedzieć wiele historii, a każda z tych opowieści będzie miała swoją cenę.

6

W 1992 roku, leżąc w łóżku, wspominałam tę noc sprzed trzech lat, wspominałam całą namiętność, ból, głód i przerażenie, które jej towarzyszyły. Byłam wciąż zagubiona. Minęły trzy lata, a ja wciąż zadawałam sobie pytanie: Co to właściwie jest miłość? Nie mogłam przestać się spotykać z tym mężczyzną – to wiedziałam na pewno. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem. Mieliśmy nasze wspólne tajemnice.

A szczytowanie? Qi mówiła mi, że pewnego razu straciła przytomność w czasie orgazmu – ta informacja najbardziej namieszała mi w głowie. Uwielbiałam ten wzburzony stan, który ogarniał nas oboje, kiedy Saining mnie rżnął – było to najprawdziwsze ze wszystkiego, czego doświadczałam. Ubóstwiałam, gdy pieprzył mnie jak nieznajomy, wypowiadając najsłodsze słowa – tylko wtedy, gdy udawał, że mnie nie zna, potrafił powiedzieć coś, co naprawdę mnie poruszało. Taki już miał styl.

Wiem, słowami zawsze można było mnie zranić. Nic nie mogłam na to poradzić.


Pewnej nocy Saining powtórzył coś, co powiedział na początku naszego związku: „Zapamiętaj mnie tak, jak pamiętasz siebie”. Nie wiedziałam, czy mówi to dlatego, że miał właśnie wyjątkowo przyjemny orgazm, czy też dlatego, że znowu się dowiedziałam o jego zdradzie.

Bóg jeden wie, ile potajemnych kontaktów seksualnych zdarzało się każdego wieczoru, gdy śpiewałam w swoim klubie. Ze wsi i z innych miast przyjeżdżało tu mnóstwo dziewcząt i usiłowało zarabiać na życie. Qi była jedną z wielu tymczasowych „hostess koktajlowych”. Miała wiecznie zdziwioną minę; jej twarz wyglądała jak znak zapytania. Dowiedziałam się, że jesteśmy z tego samego miasta, że dostała się na uniwersytet i że nie ma ojca. Innym razem, przy drinkach, rozmawiałyśmy o Freudzie i jego pracy Dora: analiza przypadku histerii; wtedy się zaprzyjaźniłyśmy. Pewnego dnia niespodziewanie zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym do niej wpadła. Powiedziała, że chce zerwać ze swoim chłopakiem i że potrzebna jej do tego publiczność. Nie widziałam Qi już od dawna – wtedy po raz pierwszy usłyszałam o jakimś chłopaku. Nie wiedziałam też, że ma już własny kąt – przedtem wiecznie się przeprowadzała.

„Kiedyś nie ciągnęło mnie do stałego adresu” – powiedziała. „Aż spotkałam jego. Troszczył się o mnie, z nim mogłam nareszcie być sobą. Wie, jak zarabiam na życie, i mimo to mnie kocha. Nie możemy przestać się dotykać. Najchętniej kochalibyśmy się bez przerwy. Dzięki niemu nauczyłam się kochać siebie”.

Qi nalewała mi chivasa, a ja przyglądałam się jej szczupłym nogom. Wszystkie ładne dziewczyny z Szanghaju miały piękne nogi.

Okazało się, że Qi nie ma żadnych dodatków do drinków – powiedziała, że woli czyste alkohole. Saining też takie lubił, ale ja nie znosiłam chivasa, zwłaszcza czystego. Takie picie za bardzo kojarzyło mi się z alkoholizmem.

Mała Qi zachowywała zimną krew, lecz od początku udawała – ani razu nie wymieniła imienia chłopaka.


Zdarzało mi się wywracać mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu jakiejś książki, którą chciałam pożyczyć Qi. Raz powiedziałam Sainingowi, jak bardzo jej współczuję. Saining zareagował ozięble.

– Kto dał ci prawo do współczucia? Ciągnie cię do słabych albo chorych, ale w gruncie rzeczy to niemoralne. Jesteś zwykłą oszustką, która wykorzystuje innych dla poprawy własnego samopoczucia.

– Co ty wygadujesz? – zaprotestowałam. – Jesteś ostatnio jakiś dziwny; kiedyś lubiłeś poznawać nowych ludzi. Ona potrzebuje pomocy i czuję, że powinnam jej pomóc.

Rozejrzałam się po mieszkaniu Qi. Podobało mi się, jak je urządziła – prosto, przytulnie, ze smakiem. Pomyślałam, że nie myliłam się co do niej, że ma naprawdę ciekawą osobowość.

Sącząc drinki, słuchałyśmy hongkońskiego radia. Kiedy już byłyśmy na lekkim rauszu, usłyszałyśmy odgłos klucza w zamku.

Do środka wkroczył Saining we własnej osobie.

Wrzasnęłam.

– To taki żarcik, Qi? – spytałam.

Saining stał jak idiota, rozdziawiając swoje wydatne usta, lecz jego spojrzenie było zupełnie przytomne, bez cienia niepokoju czy zakłopotania.


Saining, idziemy do domu – powiedziałam. – Już!

Bez słowa skierował się za mną do wyjścia, lecz za nami rozległ się lodowaty głos Qi:

– Kocham go bardziej niż ty!

Odwróciłam się i cisnęłam w nią szklanką.

– Proszę bardzo! Weź go sobie i kochaj, ile chcesz, jest twój!

– Co ty wyprawiasz? – spytał Saining. – Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery?

– Nikt nie ma prawa odzywać się do mnie w ten sposób! – powiedziałam.

Spojrzałam na Saininga. Ojciec mówił mi, że ten facet nie będzie mnie kochał dłużej niż rok.

Mówi się, że z odległości stu mil najpiękniejsze oczy ma kora topoli. Patrzyłam w jego oczy, które nie straciły mocy przyciągania mnie, i zastanawiałam się, komu wierzyć. Nie chciałam odejść; chciałam zostać i przekonać się, co się dalej wydarzy.

Qi podeszła do nas.

– Kochasz mnie, Saining? – spytała.

Jej twarz klasycznym, owalnym kształtem przypominała pestkę melona. Qi miała jasne, błyszczące oczy, lecz wyglądała na cierpiącą; jej blada skóra wydawała się bezkrwista. Długi, wąski, klasyczny nos, pełne wargi o kącikach skierowanych w dół, zęby z przebarwieniami, płaska klatka piersiowa, małe sutki. Zawsze nosiła usztywniane staniki chińskiej produkcji. Miała patykowate, rachityczne nogi, chude palce u stóp, podobne do szanghajskich zielonych cebulek, szczupłą talię i płaskie pośladki. W łóżku była średnia, lecz potrafiła znakomicie powstrzymywać orgazmy, ponieważ seks stanowił dla niej tylko środek do celu. Typowa szanghajska dziwka, jedna z tych, które najlepiej na świecie potrafią udawać i kłamać. Wiele z nich zostaje zawodowymi prostytutkami. Nie są tak rzeczowe i operatywne jak panienki z północnego wschodu albo z Syczuanu, które przychodzą na spotkanie, przeprowadzają transakcję i odchodzą. Szanghajskie dziwki celują w grze pozorów. Nie żałują czasu ani wysiłku na powolne uwodzenie, ponieważ największą satysfakcję przynosi im udane kłamstwo. Nie przypominają dziewczyn z innych stron, które sprzedają się po to, by spłacić długi swoich ojców albo żeby kupić ziemię czy dom. To nie nędza zmusza je do prostytucji, ponieważ z reguły powodzi im się nie najgorzej. Ten fach służy im do karmienia własnego ego. Takie właśnie są szanghajskie dziwki. Te kobiety nigdy nie mówią, co myślą. Są inteligentne, najczęściej zbyt inteligentne, co nie wychodzi im na dobre. Większość z nich miała ojców niedołęgów i zaradne, lecz nieszczęśliwe matki. Podobnie jak one wrażliwe na punkcie swojego statusu, przepadają za zachodnimi nowinkami, są dobroduszne, lecz w naturalny sposób samolubne. Podejrzliwe wobec mężczyzn, ubóstwiają jednak tę satysfakcję, jaką daje im odebranie mężczyzny innej kobiecie. Przypuszczałam, że Qi naprawdę zakochała się w Sainingu, ale nie miała zamiaru z jego powodu porzucać swoich bogatych klientów. Takie właśnie są szanghajskie dziwki: chcą mieć wszystko naraz. Celują w powolnym ujawnianiu szczegółów swoich smutnych historii i często same zapominają, co w nich jest prawdziwe, a co fałszywe. W łóżku często im się zdarza wyskoczyć z pytaniem: „Kochasz mnie?” Znakomicie symulują orgazmy i udają szaleństwo. Mają trudności z wkładaniem serca w to, co robią, a zwłaszcza w uprawianie miłości.

Lecz to, kim się staną w przyszłości, jaki czeka je los, zostało już ustalone na długo przed ich narodzinami – przez mężczyzn, którzy pieprzyli ich matki, i tych, którzy pieprzyli matki ich matek.


Potrafiłam sobie z łatwością wyobrazić, w jaki sposób Qi zamieszała Sainingowi w głowie.

– Tylko nie próbuj na niego wpływać – powiedziała. – W tej chwili wymagam od niego tylko jednego: żeby choć raz powiedział prawdę.

Spojrzała na mnie po raz pierwszy, odkąd Saining pojawił się w drzwiach. Ta nieduża kobietka była dla mnie wcieleniem zła, lecz miała jakąś hipnotyczną moc, która kazała nam stać bez ruchu, jak w transie.

– Wiedziałam, że tego nie zrobisz – zwróciła się do Saininga. – Nie mogę już patrzeć na te wszystkie ciuchy. Straszny z ciebie nudziarz!

Qi zaczęła zrywać z siebie ubrania i rzucać nimi w Saininga, sztuka po sztuce. Gdy metodycznymi ruchami rozebrała się przed nami do naga, jej wątła kruchość zyskała niespodziewaną moc, zaczęła budzić szacunek. Odkryłam, że w gruncie rzeczy ta mała dziweczka jest bardzo piękną kobietą. Aż do teraz nie potrafiłabym zdefiniować jej urody. Była to uroda melancholijna, nierozerwalnie związana z jej ciałem.

– Przejrzałam cię! – Qi wyjęła z szafki stertę płyt CD i rzuciła nimi w Saininga.

Saining ukląkł i starał się je pozbierać. Jego paskudny wyraz twarzy doprowadził mnie do rozpaczy.

– Zrozumiałeś? Nic do ciebie nie czuję! Wynoś się z mojego życia! Nie zbliżaj się do mnie!

To mu wystarczyło. Z rękami pełnymi płyt otworzył drzwi i wyszedł, a Qi wołała za nim:

– Ty beznadziejna miernoto! Pomyliłam się co do ciebie! Nigdy nie potrafiłam oceniać ludzi!

– Żebyś wiedziała! – zwróciłam się do Qi. – Grubo się pomyliłaś co do niego. Był już we mnie zakochany, więc nie mógł zakochać się w tobie. To niemożliwe, i nie powinnaś oczekiwać tego od niego. Jesteśmy w sobie zakochani. Między nami jest wielka miłość.

Rozpłakałam się.

Qi także wybuchnęła płaczem.

– Tak mi przykro – powiedziała.

– Przykro ci? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam, uwiodłaś Saininga za moimi plecami, a teraz mówisz, że ci przykro?

Głos Qi brzmiał zimno. Mówiła niespiesznie, ostrożnie dobierając słowa:

– Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. To Saining przyszedł do mnie. To on wskoczył mi do łóżka, nie odwrotnie.

Nagłe wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. W popłochu wybiegłam z mieszkania.

Na parterze znalazłam skulonego Saininga. Usłyszałam w myślach pewną rozmowę, którą kiedyś odbyłam z Qi. Powiedziała, że kochała się z chłopakiem znajomej, że pieprzył ją jak szalony. Uznałyśmy, że być może większość swojego podniecenia zawdzięczali tajemnicy, poczuciu, że kogoś zdradzają. Nagle dotarło do mnie, że tym facetem musiał być Saining. Obrzuciłam go wyzwiskami i wybiegłam na ulicę.

Pędziłam bezmyślnie przed siebie, wszystko się we mnie kotłowało, byłam zbyt roztrzęsiona, by się uspokoić. Wciąż biegnąc, nie mogłam się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie najróżniejszych scen erotycznych z ich dwojgiem w rolach głównych. Wściekałam się coraz bardziej, potrząsałam głową; wreszcie dotarło do mnie, że snucie tego typu spekulacji na temat innych jest naprawdę wstrętne. Kiedy wyobraziłam sobie Saininga kupującego ciuchy i płyty dla innej kobiety, zaczęłam się trząść. To zły znak.

Sądziłam, że Saining należy do mnie, a ja do niego, że w naszym życiu nie ma nikogo innego. Myślałam, że to właśnie jest miłość.

Być może ten rodzaj miłości, w który wierzyłam, jest nieosiągalny w prawdziwym życiu. Poczułam się gorzko rozczarowana.

Kiedy wróciłam do domu, Saining siedział na progu.

Gdy wszedł we mnie, kolejny raz przekonałam się, że nie mogę bez niego żyć, że nic innego na tym świecie nie ma dla mnie sensu, że nic innego się nie liczy.

Rozpłakałam się i powiedziałam:

– Nie zostawiaj mnie, jesteś dla mnie wszystkim!

Moje ciało drżało wraz z jego ciałem; trzepotałam powiekami. Nie kochaliśmy się od dłuższego czasu – sądziłam, że całą swoją energię wkłada w muzykę. Kiedy się kochaliśmy, Saining sprawiał, że czułam się jak we śnie. Stawał się kimś innym, nieobecnym, przenosił się dokądś, w jakąś przestrzeń poza życiem, znaną tylko jemu. Nigdy nie rozmawiał ze mną o tym, co sprawiłoby mi przyjemność, nie był doskonałym kochankiem. Po prostu brał to, co chciał. Lecz ja czułam przymus uszczęśliwiania go. Nie wiedziałam, jak inaczej sprawić, by mnie potrzebował. Kiedy chorował, kochałam jego chorobę jak własną. Chciałam, żeby mną sterował, ponieważ nie wiedziałam, że może być inaczej. W naszej potrzebie podporządkowania się emocjom było coś czystego i absolutnego, coś, co dawało mi pewność. Rozkoszowałam się bezwstydnymi doznaniami, jakie dawały mi nasze zbliżenia; żyłam dla tych chwil.


Piliśmy. Po raz pierwszy od dawna piliśmy razem. Między jednym łykiem a drugim powiedziałam:

– Saining, mamy kłopoty.

– Racja, mamy kłopoty – potwierdził.

– A konkretnie?

– Nie umiem tego wytłumaczyć.

O świcie wstałam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Nagle zorientowałam się, że Saining siedzi za mną na podłodze jak cień. W świetle brzasku jego skóra wyglądała na jeszcze bledszą, a oczy były jaśniejsze niż zwykle.

– Naprawdę musisz odejść?

– Trzy lata temu spałeś z naszą sąsiadką, przez ciebie poczułam się, jakby nie było dla mnie miejsca na całym świecie, lecz mimo to zostałam z tobą. Nawet cię nie obwiniałam – trzymałam się ciebie jeszcze mocniej. Popełniłam błąd. Powinnam była cię zostawić i poczekać, aż poprosisz, żebym wróciła. Nie powtórzę po raz drugi tego samego błędu.

Saining złapał popielniczkę i uderzył się nią w głowę. Zobaczyłam krew.

– Nie bądź dzieckiem! Zostawiłabym cię, nawet gdybyś miał zamiar umrzeć na moich oczach. Przez ciebie czuję się zbrukana, jakbym uprawiała seks z milionami obcych ludzi. Nie zniosę tego.

Saining rzucił się na mnie i przyciągnął mnie do siebie. Oparł się o drzwi i powiedział:

– W porządku, zaczekaj tylko, aż głowa przestanie mi krwawić. Potem odejdziesz.

– Żyjesz jeszcze bardziej nierozsądnie niż ja, Saining. Mogę ci podarować dodatkowe kilka minut swojego czasu, ale nie przekonasz mnie, żebym z tobą została. Nie rozumiesz, czym jest miłość, oboje tego nie rozumiemy – bo co innego sprawia, że to wszystko nam się przydarza?

– Jak możesz tak mówić?

– W wieku osiemnastu lat zostałeś ojcem. Powiedziałeś, że matką jest prostytutka starsza od ciebie o dziesięć lat, zostawiłeś dziecko na rok swojemu ojcu, a potem oddałeś je z powrotem, bo przeprowadziłeś małe śledztwo i dowiedziałeś się, że wcale nie jest twoje. Teraz masz dwadzieścia cztery lata, matkę w Japonii, ojca w Anglii, a sam mieszkasz w Chinach. Nie jesteś moją rodziną – mogę decydować, czy chcę być z tobą, czy nie. Nikt poza tobą nie odpowiada za twoje czyny. Musisz się nauczyć ponosić konsekwencje tego, co robisz. Mnie nauczył tego mój ojciec.

7

Przeprowadziłam się do Sanmao. Tym razem już nie mogłam sobie wmawiać, że Saining nie był niczemu winien.

Czułam się jak ptak siedzący na dachu; utknęłam w martwym punkcie. Moja samoocena sięgnęła dna. Według Sanmao, moim problemem było to, że kochając Saininga, zapomniałam o sobie, a ktoś, kto nie potrafi kochać samego siebie, sam także nie może być kochany. „Miłości trzeba się nauczyć” – powiedział.

Codziennie szliśmy kupić trochę alkoholu. Zawsze dostawałam torsji, zanim zdążyłam wypić za dużo. Sanmao mówił, że jestem smutną, głupią dziewczyną.

Saining odwiedzał mnie każdego niedzielnego wieczoru. Zawsze przynosił mi jakiś prezent, a od czasu do czasu piosenki, które napisał, myśląc o mnie. Reakcja Saininga na świat wokół była mistyczna i bardzo oryginalna, ale brakowało mu porządnego chińskiego wykształcenia. W obozie pracy nie mógł chodzić do szkoły, po wyjeździe do Anglii też nie miał gdzie się uczyć chińskiego, dlatego jego piosenki zawierały mnóstwo błędnych ideogramów, a ja byłam zwykle jedyną osobą, która potrafiła je rozszyfrować i zrozumieć, co miał na myśli. Z wielkim trudem starał się wyrazić swoje uczucia w piosenkach o mnie; mówił, że nie potrafi znieść rozstania ze mną. Wkrótce zaczął nazywać mnie „kobietą słodką jak mleko”, lecz zaraz potem dowiedziałam się, że jestem „ciasteczkiem zaprawionym trucizną”.

– Kochasz Qi? – spytałam.

– Tak.

– A co w niej kochasz?

– Kocham jej bezbronność, jej egoizm, jej urodę i smutek. Uwielbiam jej upór, jej ciało, kocham w niej to, że nie kocha innych.

– A ja? Czy nie mam ładnego ciała? Nie zaspokajam cię?

– Jej ciało nosi w sobie tyle rozczarowań. Jestem uzależniony od tego uczucia beznadziei.

– Zawsze mówisz szczerze, co myślisz. Więc powiedz mi, czy czujesz do niej ten sam rodzaj miłości, co do mnie?

– Do wszystkich czuję ten sam rodzaj miłości. Potrafię czuć tylko jeden rodzaj miłości.

– Ja też potrafię czuć tylko jeden rodzaj miłości, tyle że ty jesteś jedyną osobą, którą kocham. Nie ma nikogo innego, kocham tylko ciebie. A ty, skoro kochasz mnie tak samo jak wszystkich innych, dlaczego czujesz, że musisz być akurat ze mną?

– Bo potrzebuję jakiegoś połączenia z tobą w tym życiu.

Rozpłakał się.

Nie potrafił nic robić bez płaczu. Kiedy się kochaliśmy, marnie mu szło, często kończył w połowie, bawił się moimi sutkami tak długo, aż zaczynały mnie boleć. Bałam się, że rozkosze, jakich doznawaliśmy w przeszłości, nigdy już nie powrócą. Miałam dreszcze na samą myśl o tym. Wciąż nie miałam pojęcia, czym jest miłość; wiedziałam tylko, że gdyby Saining zniknął z mojego życia, nie dałabym sobie rady.

Odnalazłam Qi. Powiedziałam jej, że nigdy nie wybaczę jej bólu, który mi zadała, i że mam nadzieję, że na zawsze zniknie z naszego życia.

– Saining kocha cię, ale nigdy nie zdoła mnie porzucić – oznajmiłam. – Czy na pewno chcesz się kochać w kimś takim?

– Oboje jesteście żałośni, ty i Saining. Jesteście do niczego, potraficie tylko pasożytować na innych. Nawet nie rozumiecie siebie nawzajem! Para idiotów, mam was serdecznie dość!

Poszła sobie i nigdy więcej jej nie zobaczyłam.


Na podcięcie sobie żył wybrałam wietrzną, bezksiężycową noc. Sanmao pracował właśnie w nocnym klubie, a ja dokładnie znałam godzinę, o której Saining wyjdzie z domu, gdzie udziela lekcji, i wiedziałam, że zaraz potem przyjdzie mnie odwiedzić. Na krótko przed jego spodziewaną wizytą poszłam do łazienki. Dopiero gdy ostrze noża, który trzymałam w ręku, nacisnęło na żyłę i w końcu ją przebiło, poczułam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Zadrżałam, czując, że moje ciało za chwilę osiągnie stan rozkoszy. Płakałam. Odkręciłam kran i pozwoliłam zimnej wodzie spływać po moich rozgrzanych żyłach. Z zawrotami głowy przysiadłam na brzegu wanny, powtarzając sobie: „Jeżeli naprawdę mnie kocha, poczuje, że dzieje się coś złego, i skoro nie jest mi dane umrzeć, przybędzie na czas”.

– Samobójstwa nie popełnia się z myślą o publiczności. Wcale nie chciałaś naprawdę się zabić, nie chciałaś udowodnić, że tak bardzo mnie kochasz. Zachowałaś się jak jedna z tych głupich, zwariowanych dziwek. Jesteś beznadziejnie nudna.

To były pierwsze słowa, jakie usłyszałam od Saininga po przebudzeniu.

Oboje płakaliśmy.

Saining płakał tylko w mojej obecności, nigdy przy innych; jego łzy były dla mnie kuszące.

Kiedy byłam w szpitalu, Saining nie odstępował mnie ani na chwilę. Załatwił mi przeniesienie do prywatnego pokoju. Słuchaliśmy razem muzyki za pomocą jednej pary słuchawek; ja przykładałam ucho do jednej słuchawki, on do drugiej. Kiedy był przy mnie, mogłam spać, choć tak trudno było nam o odrobinę intymności, chociaż czułam, że jeszcze nie jest po wszystkim. Mówiłam sobie czasami: Masz dwadzieścia dwa lata, powinnaś znaleźć sobie pracę, nie możesz być zależna od takiego faceta jak on. Musisz poszukać własnej przyszłości. Takie życie, jakie teraz prowadzisz, nigdy nie pozwoli ci dorosnąć naprawdę.

Ale nie mogłam się powstrzymać, nie potrafiłam z tym walczyć.


Po wyjściu ze szpitala zaprosiłam wszystkich członków zespołu do restauracji, której specjalnością były dania z węża. Kiedy jedliśmy, wypaliłam nagle:

– Saining, podjęłam decyzję. Chcę się z tobą rozstać. Chcę wrócić do Szanghaju.

– Nie! – powiedział.

– W porządku, nie musimy ze sobą zrywać. Ty i Sanmao zawsze opowiadaliście, jak to faceci z północnego zachodu lubią bić swoje żony, nie? Więc teraz siadaj tam, a ja dam ci po gębie.

Wskazałam na środek sali, gdzie był największy tłum gości. Swoją kwestię przećwiczyłam już wcześniej.

Saining spuścił głowę w milczeniu.

– Uspokójcie się! – próbował mediacji Sanmao.

– Jeśli mnie kocha, zgodzi się. To mu się należy.

Saining podniósł się z rozmachem; wszyscy mu się przyglądali. Zaniósł stołek na środek sali i usiadł twarzą do mnie. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, podeszłam do niego i wymierzyłam mu siarczysty policzek.

Rozpłakałam się; wyciekł ze mnie cały wstyd.

Wielu gości zaczęło się podnosić z krzeseł, ale Saining objął mnie i powiedział:

– Proszę nie zwracać na nas uwagi. Nic się nie stało, naprawdę nic się nie stało. To moja dziewczyna, bardzo przepraszam, jeśli komukolwiek przeszkodziliśmy, to tylko nasze prywatne sprawy.

Wróciliśmy do stolika i długo patrzyliśmy na siebie; nie słyszałam, co się wokół dzieje – chciałam tylko patrzeć na niego, patrzeć, jak on patrzy na mnie.

– Rozprostujmy kości – zaproponowałam.

W restauracyjnej toalecie wzięłam jego penisa do ręki i posmutniałam, gdy dotarło do mnie, że do tej pory nigdy nie przejmowałam inicjatywy w łóżku. Był rok 1992, miałam dwadzieścia dwa lata i byłam do niczego. Znowu wybuchnęłam płaczem.

Księżyc w pełni wschodził za oknem. Musiałam go mocno przytrzymać; miałam swoje metody. Uklękłam i rozpoczęłam modlitwę. Światło księżyca było tak mgliste; wydawało mi się, że tracę zmysły. Był miękki w mojej dłoni, a ja musiałam go kochać. Kochać, by stał się piękny. Chciałam go trzymać, ściskać tak mocno, aż go zgniotę. Ssałam go, wyssałam jego mokrą duszę aż do końca, aż zatrzasnęła się ta furtka do jego życia. Był tylko mój. Nauczyłam się robić mu dobrze, nauczyłam się błagać i modlić się. Był moją ofiarą; chciałam go wywrócić na lewą stronę. Boże, jak bardzo pragnęłam, żeby moje pieszczoty zamieniły się w przekleństwa, chciałam pieścić go całego, z nieskończoną czułością, aż wyszepcze do mnie cicho i wyraźnie: „Kocham cię!”

Połknęłam; przyjąwszy w siebie jego nasienie, odnalazłam się na nowo.

Wprowadziłam się z powrotem. Znowu razem, trzymając się za ręce, pędziliśmy w stronę niepewnego jutra.

8

Wpadliśmy z Sainingiem w codzienną rutynę, która nie zmieniała się przez kilka lat. W dzień spaliśmy; wstawaliśmy o zmroku i wychodziliśmy coś zjeść. Noce spędzaliśmy w domu, odpoczywając i bawiąc się. Od czasu do czasu mieliśmy występy albo wyjeżdżaliśmy za miasto na krótki urlop. Kochaliśmy się wczesnym rankiem, w okolicach świtu. Poranki były zimne, a ja uwielbiałam to szczególne uczucie, które pojawiało się właśnie o tej porze – że mamy nasze własne miejsce na świecie. Kiedy światło przebijało się przez mgliste powietrze, patrzyłam na włosy Saininga, rozpostarte niczym skrzydła na poduszce. Kochałam jego włosy; były jak wątki moich myśli. Prawie każdego ranka, jeszcze bardzo wcześnie, Saining stawał przy oknie i grał na skrzypcach. Jego gra na gitarze była niesamowita, lamentacyjna, przejmująca. Jego instrument miał tak klasycznie czysty i wyrafinowany dźwięk, że słuchając go, wpadałam w rozpacz.

Pracowałam krótko. Saining nie tolerował mojego śpiewania w nocnym klubie, zabierał mi kostiumy i wycinał z nich najróżniejsze dziwne kształty, ciągle prowokował jakieś konflikty, szukał okazji do kłótni. W czasie mojej krótkiej kariery śpiewaczki całymi dniami prawie się do mnie nie odzywał, nawet wtedy, kiedy się kochaliśmy.

Saining też trochę pracował; był prywatnym nauczycielem „dziecka z problemami”, małego chłopca z Hongkongu imieniem Toby. Toby miał fobię szkolną. Wysłali go do Chin w towarzystwie niańki; chłopak praktycznie nie wychodził z domu. Saining uczył go matematyki, angielskiego, gry na skrzypcach i w piłkę. Spotkali się zupełnie przypadkiem, ale ufali sobie nawzajem, a ja cieszyłam się, że Saining jest nauczycielem Toby'ego. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wiele razy, gdy myślałam, że jest z Tobym, Saining po kryjomu widywał się z Qi.

Gdy skończyła się historia z Qi, Saining przekonał Toby'ego, żeby wrócił do Hongkongu. Powiedział, że nie czuje się na siłach pomagać mu w rozwiązywaniu jego problemów, poza tym Toby powinien być z rodzicami.

Saining opuszczał mnóstwo prób, Sanmao był z tego powodu wściekły. Sanmao chciał dzięki muzyce zmienić swoje życie, a Saining po prostu lubił grać dla przyjemności i nie miał żadnych większych ambicji. Saining nie był taki drażliwy jak Sanmao; nie obchodziły go losy ludzkości i przyszłość narodu. Obserwowałam wzloty i upadki ich przyjaźni: raz byli blisko, raz na dystans; ten cykl ciągle się powtarzał. Być członkiem zespołu to tak, jak być zakochanym – każde rozstanie i każde zaczynanie od nowa na trwale zapisuje się w pamięci.

Sanmao uważał nasz styl życia za niezdrowy – Saining jest zależny od pieniędzy matki, a ja od pieniędzy Saininga. Powiedział, że czeka nas powolny rozkład. Uważał, że powinniśmy poszukać wyzwań, pospłacać nasze zobowiązania. Ale ja czułam, że póki mogę spędzać czas z Sainingiem, nie mam nic przeciwko rozkładowi. Ilekroć Sanmao nas strofował, chichotaliśmy jak para idiotów. Nie mógł nam nic zrobić.

Matka Saininga ciągle przysyłała mu pieniądze. Jej japońskie jeny w Chinach wystarczały na łatwe i przyjemne życie. Wydawałam więc kasę Saininga. Nie kwapiłam się do pracy, bo nie skończyłam żadnej szkoły zawodowej i nie miałam pojęcia, co mogłabym robić. Pensje w tym mieście były żałośnie niskie, chyba że prowadziło się własny biznes, legalny albo nie, lub śpiewało się w nocnym klubie. Rzecz jasna, mnóstwo praworządnych obywateli pracowało w różnych biurach, ale ja nie wiedziałam, jakiego zajęcia mogłabym tam szukać.

Wiele nas ze sobą łączyło. Oboje mieliśmy nasze własne, osobne, milczące światy i szanowaliśmy nawzajem swoją ciszę. Oboje chorowaliśmy na astmę, w dzieciństwie dokuczano nam, nie mieliśmy żadnych wzniosłych ideałów. Nie interesowało nas życie innych ludzi; byliśmy wrażliwi i brakowało nam wiary w siebie, nie wierzyliśmy w to, co pisali w gazetach, baliśmy się porażek, lecz myśl o oparciu się jakiejś pokusie zawsze wzbudzała w nas lęk. Chcieliśmy być na scenie, zostać artystami. Wydawaliśmy cudze pieniądze, przerażeni perspektywą, że to się kiedyś skończy. Nie chcieliśmy zamienić się w porządnych członków społeczeństwa, zresztą i tak nie wiedzielibyśmy, jak to zrobić. „I tak jesteśmy jeszcze młodzi” – powtarzaliśmy sobie.

Wiedzieliśmy, że istnieje na świecie mnóstwo ludzi takich jak my, ale i tak sądziliśmy, że nasze spotkanie stanowiło wyjątkowo szczęśliwy traf. Dzieliliśmy radości i smutki, wrażliwość, poczucie humoru i wstyd. Saining codziennie patrzył na mnie, gdy zasypiałam, a ja patrzyłam na niego.

Czasami wydawało mi się, że nasza miłość jest czymś w rodzaju trucizny, bo gdy tak leżeliśmy razem w miękkich głębinach nocy, cisza i spokój odbierały nam mowę, sprawiały, że nie chcieliśmy się już obudzić.

9

Nasze okna wychodziły na najsłynniejszą ulicę w mieście. Po każdej stronie ciągnął się nieprzerwany łańcuch sklepów i wielkich całonocnych restauracji. Co wieczór, gdy zapadał zmrok, ulica zapełniała się tłumem kobiet. Pochodziły ze wszystkich zakątków Chin; niektóre były w wieku zbliżonym do mojego, inne sporo młodsze, jeszcze inne starsze. Obserwowały powolny strumień samochodów przejeżdżających ulicą, podążając wzrokiem za każdym wozem, a mężczyźni przyglądali im się z ich wnętrz. Każdy mógł się zatrzymać w dowolnej chwili i poprosić którąś z kobiet do środka. Marka i model samochodu (kobiety obawiały się wozów wojskowych i policyjnych) i sposób wysławiania się kierowcy decydowały, czy kobieta zgodzi się wsiąść, czy odejdzie. Nazywano te kobiety „kurczakami” albo „wędrownymi wilgami”. Ulicznice były najtańszymi, najbiedniejszymi prostytutkami, miały za to najwięcej wolności. Większość z nich zażywała heroinę. Nie obawiały się utraty urody i powodzenia, bo na tej ulicy wszystkie zawsze znajdowały pracę, bez względu na brzydotę. Rzecz jasna, tutaj były bardziej narażone na zgarnięcie przez policję czy inne kłopoty w rodzaju niepłacących klientów. Wokół tych kobiet kręciło się najwięcej żebraków w mieście, a oprócz nich pełno alfonsów, dilerzy, małe dziewczynki kwiaciarki i uliczni sprzedawcy szaszłyków. Urząd bezpieczeństwa publicznego od lat usiłował jakoś opanować to miejsce; organizowano nawet wiece, na których wymierzano sprawiedliwość. Od czasu do czasu przejeżdżał tędy wóz policyjny, pokryty drucianą siatką; ludzie rozpierzchali się wtedy na wszystkie strony w małych grupkach, panienki piszczały przeraźliwie. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, nieco na ukos, mieściło się wielkie kino, służące także jako miejsce załatwiania seksualnych transakcji – przede wszystkim robienia niezliczonych „lodów” oraz zaspokajania ręcznego, zwanego tu „przejażdżką samolotem”. Każdy oddział policji miał własny obszar jurysdykcji, toteż gdy tylko policjanci zjawiali się na ulicy, wszyscy uciekali do kina, gdy zaś wkraczali do kina, publiczność wybiegała na ulicę. Czasami wystarczała furgonetka z mrożoną wieprzowiną, by ktoś zerwał się do ucieczki, a wszyscy pozostali na ten widok pierzchali co sił w nogach.

Bywalcy tej ulicy większość czasu spędzali na bezładnej bieganinie. Co noc miejsce to nabierało życia, a gdy ciemność ustępowała i promienie wschodzącego słońca zaczynały docierać do cienistych zakamarków wnętrz sunących nieprzerwanie wozów, na ulicy zawsze stało jeszcze kilka dziewcząt narkomanek, które nie zdążyły wystarczająco dużo zarobić. Tu właśnie mieszkaliśmy z Sainingiem, w wielkim apartamentowcu, i często przyglądaliśmy się temu wszystkiemu z balkonu; po kilku latach obserwacje te stały się naszym conocnym rytuałem.

10

W Pekinie zaczęły się pojawiać zespoły rockowe, a niektóre zagraniczne ambasady od czasu do czasu organizowały podziemne koncerty.

Kiedy Saining wyjechał z zespołem do Pekinu, ja udałam się do Szanghaju, skąd zamierzałam też pojechać do stolicy, żebyśmy mogli razem uczcić moje dwudzieste drugie urodziny.

Saining oznajmił mi przez telefon, że tego popołudnia, gdy przylecę, będzie urządzał performance na Wielkim Murze.

– „Jadę specjalnie, żeby się z tobą zobaczyć – powiedziałam – a ciebie to w ogóle nie obchodzi. Odkąd się interesujesz performance'em? I co to w ogóle znaczy?”

Oświadczył, że musi tam iść, że już się zobowiązał, i że wygląda na to, że na pewno zdąży wyjechać po mnie na lotnisko. Ja na to, że o piątej czy szóstej po południu wszystkie drogi w Pekinie będą zakorkowane. Powiedział, że gwarantuje mi, że będzie na czas. Na koniec oznajmił, że za mną tęskni.

Następnego dnia czekałam na lotnisku cztery godziny. Kiedy zjawił się Saining, byłam już kłębkiem nerwów.

Gdy zauważyłam, z kim przyszedł, sytuacja od razu zaczęła wymykać mi się spod kontroli. Facet, który towarzyszył Sainingowi, kiedyś ukradł mu pieniądze. Opowiadał wszystkim, że jest buddystą, i chociaż faktycznie sporo wiedział o buddyjskich naukach, zawsze uderzał mnie jego brak zasad. Na domiar złego, fatalnie traktował Saininga. Saining wydawał się doskonale świadom jego wad, mimo to odnosił się do niego lepiej niż do mnie. Byłam pewna, że to tamten nakłonił Saininga do udziału w tym performansie. W Pekinie pełno było takich obiboków jak on.

Chciałam pójść na kolację do najlepszego lokalu w Pekinie, więc Saining zabrał mnie do Wangfu, gdzie zamówiłam najdroższego szampana w menu. Piłam na pusty żołądek, alkohol działał szybko. Ten, którym tak pogardzałam, siedział z boku, jadł i gadał, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Gdy już swoje wypiłam, zaczęłam wyzywać Saininga, a on podjął kłótnię. Ludzie zaczęli się gapić, kelner podszedł do nas, by interweniować. „Nie zrobił tego umyślnie, nie miał takiego zamiaru” – mówił, a Saining na to: „Widzisz? Nawet kelner mówi, że nie zrobiłem tego specjalnie”. Usłyszawszy to, chwyciłam urodzinową butelkę szampana i rozbiłam ją Sainingowi na głowie. Potłuczone szkło rozprysło się w powietrzu, szampan trysnął naokoło.

Przyjechała policja. Saining zaciągnął mnie do windy, gdzie zaczęłam go okładać. Gdy wyszliśmy, zatargał mnie do samochodu. Drzwiczki zamknęły się za mną. Miałam ochotę go zabić.


Nigdy nie chciałam naprawdę nikogo zabić. Aż do tego wieczoru.

Wyobraziłam sobie, jak siedzi obok mnie, jak na moich oczach wydaje swoje ostatnie tchnienie; cała moja istota skupiła się na tej fantazji. Chciałam go zabić. Pomyślałam o tych wszystkich razach, kiedy mnie zranił, i zaczęłam dygotać. Wyjęłam z kosmetyczki scyzoryk i wyobraziłam sobie, że za pomocą tego maleńkiego, lecz bardzo ostrego nożyka można naprawdę kogoś zamordować. W tym momencie ten sukinsyn wsiadł do wozu. Jeśli miałam zabić Saininga, musiałam zrobić to teraz.

Samochód ruszył. Nie odważyłam się zabić Saininga. Dotarło do mnie, że gdybym go załatwiła, jego cholerni kumple wiedzieliby, że to ja, i nie uszłoby mi to na sucho.

Zaczęłam dłubać scyzorykiem i robić dziury wokoło.

– To nie jest mój wóz – powiedział Saining. – Ani jego! – dodał, patrząc na kierowcę.

Zacięłam go nożem w ramię. W tym momencie zauważyłam krew na jego twarzy i we włosach. Płakałam; nagle zaczęłam wrzeszczeć.

– Zatrzymaj wóz! – ryknął Saining.

Wyskoczył na zewnątrz, wytaszczył mój bagaż i wywlókł mnie z samochodu. Wsiadł z powrotem. Gdy zamykał za sobą drzwi, powiedziałam:

– Nie odjeżdżaj, proszę cię! Ciągle jestem na ciebie wściekła!

Odjechali.

Uspokoiłam się w końcu. Wiedziałam, że jeśli poczekam dostatecznie długo, Saining wróci po mnie; mimo to zatrzymałam taksówkę. Kazałam się zawieźć na lotnisko. Kiedy dojechaliśmy, było tam już całkiem ciemno. Poprosiłam o podwiezienie do hotelu przy lotnisku.

W hotelowym pokoju wypiłam wszystko, co znalazłam w barku, i zasnęłam w łazience.


Następnego dnia zadzwoniłam do dziewczyny Sanmao i zapytałam ją o adres Sanmao i Saininga w Pekinie. Powiedziałam, że zamierzam zabić Saininga. Dziewczyna Sanmao spytała, dlaczego sama nie zadzwonię do nich i nie zapytam o adres. Odparłam, że Saining wie, że chcę go zabić, dlatego nie chcę uprzedzać go o tym, że się zjawię. Dziewczyna Sanmao powiedziała, że też nie zna ich adresu, ponieważ jest taka sama jak ja – nigdy nie pisze listów, zawsze tylko dzwoni.

Zadzwoniłam do mieszkania Saininga. Odebrał jakiś nieznajomy. Powiedział, że wszyscy wyjechali na performance.

– Gdzie to się odbywa? – zapytałam.

– Jedna impreza gdzieś w Zhongguancun, druga niedaleko bramy Jianguo, inna w Starym Mieście, a jeszcze inna w pobliżu lotniska.

– A na Wielkim Murze?

– To było wczoraj – odpowiedział ten człowiek i rozłączył się.

Wyruszyłam z lotniska i rozpoczęłam gorączkowe poszukiwania miejsca, gdzie odbywał się performance. Ogrom Pekinu oszołamiał mnie; poza tym jako kobieta nie czułam się tu traktowana z wystarczającym szacunkiem.

O dziewiątej trzydzieści wieczorem poleciałam z powrotem na południe. Kiedy samolot wzniósł się w powietrze, przestałam nienawidzić Saininga, i przypomniały mi się te wszystkie dobre rzeczy, które dla mnie zrobił. Przyciągał jednak zbyt silnie; miłość do niego była przymusem nie do przezwyciężenia. A ja byłam tylko żałosną, małą dziewczynką bez poczucia bezpieczeństwa. Barwy zbliżającego się nieba zawsze przysłaniały mi kolory tego, co znajdowało się bliżej. Nie miałam nic, nie rozumiałam samej siebie, byłam taka beznadziejna. Lecz jak miałam walczyć z namiętnością, którą czułam do tego człowieka? Chciałam z nim być bez względu na to, jak mnie traktował; byłam gotowa umrzeć za niego, gdyby było trzeba.

Skąd się wzięła ta wariatka, którą byłam poprzedniego wieczoru? Co się właściwie stało? Zupełnie nie potrafiłam zrozumieć siebie.

To były bardzo niebezpieczne urodziny. Samolot wzbił się w niebo; im dłużej się zastanawiałam, tym większy niepokój mnie ogarniał. Zrozumiałam, że wczoraj znalazłam się w niebezpieczeństwie.


Wyjechałam na trzy tygodnie. Kiedy mnie nie było, w mieszkaniu Saininga i moim zamieszkały dwie dziewczyny o imionach Kotka i Kociak. Kociaka poznałam najpierw. Była przyjaciółką Kotki z czasów dzieciństwa. Obie pracowały w tym samym nocnym klubie, w którym kiedyś śpiewałam. Kociak była uparta, wyniosła i porywcza, lecz kiedy rozmawiałyśmy ze sobą sam na sam, okazywała się łagodna i szczera, wręcz naiwna. Bardzo ją polubiłam.

Dwa dni po moim powrocie na południe wpadła do mnie na kolację inna znajoma z Nankinu, która miała ksywkę Nankińskie Kluski z Wołowiną. Przyprowadziła ze sobą swojego chłopaka imieniem Rzodkiewka, który pochodził z Chaozhou. Kotka i Kociak też były z nami.

Po kolacji, kiedy taszczyłam wielką stertę naczyń do kuchni, do mieszkania wpakowało się dwóch mężczyzn.

– Czy jest A Jin? – spytali.

– Kto to jest A Jin?

– No wiesz, A Jin. A Jin z Nankinu – odpowiedzieli.

Kociak oglądała wiadomości w telewizji; nie wiem, co robiła Kotka, Nankińskie Kluski i Rzodkiewka siedzieli w sypialni i słuchali radia.

– Kociak! Chodź no tu! – zawołałam. – Szukają jakiegoś faceta nazwiskiem A Jin.

– Nie ma sprawy! – powiedziała Kociak. – Zabiorę ich do niego.

Na twarzy Kociaka nie dostrzegłam nic wzbudzającego jakiekolwiek podejrzenia, że coś jest nie tak. Zaniosłam naczynia do kuchni, a gdy wróciłam, zorientowałam się, że w moim mieszkaniu jest trzech obcych mężczyzn i że wszyscy siedzą na mojej sofie. Fakt, żaden z nich nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa lata, wszyscy mieli na sobie czyściutkie koszulki i czarne skórzane buty, wyglansowane na wysoki połysk, każdy miał ze sobą czarny plecaczek, taki sam, jakie noszą uczniowie szkół średnich…

– A Jin tu mieszka – nalegali. – Kiedyś nas tu przyprowadził. Poczekamy, aż wróci.

Kociak i Kotka stały z boku, milcząc.

Nasze mieszkanie miało dwie sypialnie i salon. Drzwi jednej z sypialni były otwarte na oścież. W środku leżało trochę rzeczy: głośniki, gitary, urządzenie do efektów, skrzypce, materac. Drugą sypialnię zajmowałam ja i Saining. Drzwi były zamknięte. Wewnątrz paliło się światło; głośno grało radio, nastawione na hongkoński Channel 2. Ponieważ Nankińskie Kluski pochodziła z Nankinu, sądziłam, że może znać owego A Jina. Zawołałam ją głośno kilka razy. Drzwi sypialni otworzyły się i ukazali się w nich Nankińskie Kluski i Rzodkiewka z szerokimi uśmiechami na twarzach.

Zanim zdążyłam otworzyć usta, trzy rzeźnickie noże długości jednej stopy ze świstem wyskoczyły z plecaków. Trzej chłopcy zagonili nas do sypialni, gdzie w radiu ryczała piosenka Liu Dehua [5], hongkońskiej gwiazdy popu. Podczas gdy dwa noże mierzyły w nas – cztery kobiety i jednego mężczyznę – trzeci młody nożownik wywracał sypialnię do góry nogami.


Rozmawiali ze sobą po hunańsku; odniosłam wrażenie, że się o coś spierają. Wciąż nie domyślałam się, czego szukają i co ich tu sprowadza – czy chodzi o rabunek, pościg za wrogiem, gwałt, napad, porwanie? Może to jakaś pomyłka. Kiedy czubek ostrza tańczył mi przed oczyma, przebiegłam w myślach wszystkie możliwe scenariusze. Chłopak, który przeszukiwał nasze rzeczy, znalazł miejsce, gdzie trzymaliśmy gotówkę oraz całą moją biżuterię, prawdziwą i sztuczną, lecz nic z tego nie wzbudziło większego zainteresowania ani jego, ani jego towarzyszy. Wyciągnął nasze dokumenty i przetrząsnął je, zajrzał nawet pod dywan. Nie miałam pojęcia, czego szukają. Niech robią, co chcą, tylko niech nie kaleczą nam twarzy! Modliłam się do wszystkich bogów i duchów: „Błagam, błagam, żeby nas tylko nie pocięli!”

Jeden z chłopaków znalazł paczkę z nowymi pończochami. Rozdarł foliową torebkę i podszedł do mnie ze złośliwym uśmieszkiem na groźnej, lecz dziecinnej twarzy.

– To twoje, panno? – spytał. – Ale nie nosiłaś ich jeszcze, więc są czyste.

Wyciągnął pończochy z torebki i wcisnął mi do ust.

– To twój długowłosy chłopak, co? – spytał, pokazując fotografię przedstawiającą Saininga i mnie.

Niech go diabli! Niech diabli porwą Saininga! To jego wina! Wpakował się w jakieś kłopoty, a ci faceci przyszli się zemścić!

Wyjmowali czyste, nienoszone pończochy i po jednej sztuce wpychali nam w usta. Następnie po kolei ogołocili nas z biżuterii i zegarków. Byli brutalni, popychali nas. Zaczęłam pochlipywać, kiedy zabierali mi naszyjnik, który dostałam od matki, oraz zegarek i pierścionek od Saininga.

Zakleili nam usta szeroką taśmą klejącą, skrępowali nią nasze ręce, a potem związali nas wszystkich razem w kółko. Bili Rzodkiewkę, pokrzykując:

– Na co się tak gapisz, co? Czego się gapisz?

Cała nasza piątka siedziała biernie, patrząc obojętnie przed siebie. Nasze spojrzenia się nie spotykały.

W końcu powtykali pomiędzy nas poduszki, żeby nas porozdzielać, i zarzucili nam na głowy kołdrę, tę samą, pod którą sypialiśmy z Sainingiem. Wymaszerowali dumnie z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi.

Rzodkiewka uwolnił się z więzów pierwszy. Zerwał nam kołdrę z głów i wyciągnął pończochy z ust Kociaka.

– Nie przejmuj się nami! – krzyknęła. – Leć za nimi! Łap ich!

Rzodkiewka nie miał odwagi, więc Kociak wygramoliła się na ulicę przez okno na drugim piętrze.

Nankińskie Kluski i ja nie mogłyśmy przestać pluć. Nie było widać ani Kociaka, ani włamywaczy – za oknem jak zwykle panował hałaśliwy gwar. Mieszkałam przy słynnej ulicy; dzisiejszego wieczoru wypełniał ją zwykły tłum prostytutek, alfonsów, żebraków, dziewczynek z kwiatami, policjantów, handlarzy, przechodniów i dilerów.

Dostrzegłam Wielkiego Smoka, który siedział na chodniku przed małym sklepikiem.

Smok był młodszym ode mnie sierotą; przyjaciele przywieźli go tu z Szanghaju, żeby został alfonsem, ale on urządził sobie stragan i sprzedawał szaszłyki, pieczone przepiórki i kukurydzę. Smok i prostytutki zjawiali się tutaj co wieczór i aż do świtu każdy prowadził swój interes. Smok bardzo się zaprzyjaźnił z panienkami z ulicy. Do produkcji swoich szaszłyków używał jakiegoś tajnego składnika, który miał właściwości uzależniające. Pewnego dnia złapali go w supermarkecie na kradzieży kondomów dla którejś z dziewczyn, lecz szczęśliwy traf chciał, że właśnie tamtędy przechodziłam i zapłaciłam za niego. Pomogłam mu, ponieważ uważałam, że jego szaszłyki mają duszę, a ktokolwiek przyrządza tak fantastyczne jedzenie, musi być dobrym człowiekiem.

– Wielki Smoku! – krzyknęłam przez ulicę. – Okradli mnie! Możesz mi kopsnąć dwadzieścia juanów? Muszę pożyczyć trochę kasy…

Mimo tych wszystkich przejść czułam się świetnie. Pożyczyłam jeszcze trochę od dziewczyny Sanmao, poszłam do supermarketu i nakupiłam jedzenia. Nie sądziłam, że uda mi się zasnąć tej nocy. Wróciłam do domu i natknęłam się, już po raz drugi tego wieczoru, na kilku obcych facetów w moim własnym mieszkaniu. Wszystkie światła były zgaszone, nikt mnie nie przywitał. Kotka, Kociak, Nankińskie Kluski i Rzodkiewka cały czas tu byli.

Usłyszałam, że ktoś mówi po nankińsku. Cholera! Ci nankińczycy wyprawiają same głupstwa! Wszyscy przez nich tracimy twarz!

Zaczęłam przeglądać nasze rzeczy. Jedna z gitar akustycznych Saininga zniknęła. Miał ją najdłużej ze wszystkich; nie byłam pewna, jak zareaguje, kiedy się dowie o jej braku. Zaczęło mnie to martwić.

Zadzwoniłam do Pekinu. Telefon dzwonił i dzwonił, lecz nikt nie odbierał. Odłożyłam słuchawkę, po czym zatelefonowałam znowu. Wciąż cisza. Rozłączyłam się i spróbowałam jeszcze raz. Tym razem, już po dwóch dzwonkach, odebrała jakaś kobieta, leniwie cedząc słowa.

– Czy jest Saining? – spytałam.

– Kto to jest Saining?

– Mój chłopak.

– Kto jest twoim chłopakiem? – zainteresowała się kobieta.

– A ty kim jesteś?

– Masz niezły tupet. Wiesz, co to dobre maniery?

– Pytam cię, kim jesteś – to, według ciebie, znaczy, że nie umiem się zachować?

– Co cię obchodzi, kim jestem?

– Mam nadzieję, że nic. W przeciwnym razie mamy problem…

Rozłączyłam się, usiadłam na łóżku i pochlipując, jadłam czekoladę.

Ktoś zapukał do drzwi mojej sypialni. Do środka wkroczył młody mężczyzna o eleganckim wyglądzie, w idiotycznym garniturze i białych butach. Włosy miał przylizane do tyłu; był bardzo blady.

– Nazywam się A Jin – oznajmił. – Przysięgam, że nie mam nic wspólnego z tym wszystkim, co się tu wydarzyło. Jestem tak samo zdezorientowany jak ty.

– Wynoście się stąd, wszyscy! – powiedziałam. – Ten hałas doprowadza mnie do szału!

Poszli sobie, a ja zabrałam się do sprzątania.

Po mniej więcej godzinie Kotka, Kociak, Nankińskie Kluski i Rzodkiewka wrócili. Ledwie Kociak przestąpiła przez próg, padła przede mną na kolana z hukiem.

– Tak mi przykro – powiedziała. – Kiedy cię nie było, przyprowadziłam tu paru ludzi; najwyraźniej mieli między sobą jakieś porachunki. Musieli znać nasze zwyczaje, skoro weszli tu tak sobie o siódmej wieczorem i obrabowali nas. To wszystko moja wina.

– Nie mów tak – rzuciłam uspokajająco. – Ciebie też obrabowali. Nie mam o nic pretensji. Po prostu zapomnijmy o tym, dobra? A teraz wstawaj!

Wszystkie cztery porządnie się wypłakałyśmy.


W całym tym zdarzeniu było coś nieznośnie dziwnego. Kim był ten cały A Jin?

Okazało się, że A Jin jest alfonsem i że w zeszłym tygodniu w restauracji Nowa Stolica jedna z jego dziewczynek obrobiła klienta na sto tysięcy juanów.

Nie do wiary! Facet chodził ze stoma tysiącami w kieszeni? Nie mógł zostawić ich w domu?

Dokładnie tak było. Cała ta nankińska zgraja o tym wie.

Kotka i Kociak zaczęły się kłócić. Kiedy się żarły, zawsze przechodziły na nankiński, co doprowadzało mnie do szału.

– Dajmy sobie spokój z tym wszystkim – powiedziałam. – Nie mam ochoty wzywać policji, nikt z was nie ma żadnych dowodów, więc po co to w ogóle zgłaszać? Tak naprawdę to ja wszystko spieprzyłam. Nie wiedziałam, o co im chodzi, i gdybym nie zawołała Nankińskich Klusek, a drzwi od sypialni byłyby cały czas zamknięte, wszystko mogłoby się potoczyć całkiem inaczej. Od chwili, gdy przeszli przez próg, chcieli przede wszystkim sprawdzić, kto tam jest, czy nie ma w mieszkaniu innego zbira.

– Kiedy powiedzieli, że szukają A Jina, spanikowałam – wyjaśniła Kociak. – Przede wszystkim chciałam ich stąd wyciągnąć. Gdyby mi się udało ich wywabić, nie musiałabym się już bać, bo wiedziałam, że koło straganu z jedzeniem pod domem kręci się nankińska banda.

– Między mną a Sainingiem ostatnio nie układa się najlepiej – powiedziałam. – Nie byłoby mi na rękę, gdyby wrócił i zobaczył cały ten burdel. Wy dwie musicie się teraz trzymać z dala od kłopotów.

– Już dawno chciałam wrócić do Nankinu – rzekła Kotka. – Ale czekałam, aż zarobię wystarczająco dużo pieniędzy.

– A ja nie chcę wracać do domu! – rzuciła Kociak. – Chcę zarobić kupę kasy!

– Na tym według ciebie polega zarabianie kasy? – odparła Kotka. – Na robieniu zamieszania? Na dodatek sama obrabiasz swoich klientów!

– On mnie obraził! – zaprotestowała Kociak.

– Nasza robota to obraza sama w sobie, kapujesz? Nie możesz przyjąć do wiadomości, że za to ci płacą, żebyś znosiła upokorzenia?

– Pierdol się! Żeby nie wiem ile mi zapłacił ten skurwiel, i tak by było mało!


Zadzwonił telefon. Kiedy podniosłam słuchawkę, osoba na drugim końcu linii zapytała, czy dodzwoniła się pod taki a taki numer. Znajomy głos i znajome pytanie. Jakaś obca kobieta po raz kolejny dzwoni do mnie i mówi, że wybrała zły numer – musiałam nabrać podejrzeń, że nie chodzi o zły numer, lecz o niewłaściwą osobę na tym końcu linii: o mnie. Tym razem nie pozwoliłam jej wykręcić się tak łatwo. Odczekałam chwilę, po czym spytałam:

– A tak w ogóle to kto mówi?

Być może było coś groźnego w moim głosie – wyczułam strach w sposobie, w jaki pośpiesznie odłożyła słuchawkę.

Rozłączyłam się i zwróciłam się do Kotki i Kociaka:

– Przestańcie wreszcie jazgotać! Jutro was zaprowadzę w miejsce, gdzie zatrudnią was jako ekspedientki. Będziecie na prowizji. Spróbujcie tam popracować jakiś czas. Jeśli praca hostess robi z was takie jędze, powinnyście z tym skończyć. Największy błąd, jaki możecie popełnić, to myślenie, że nadajecie się tylko do baru.

Następnego dnia zabrałam Kociaka i Kotkę na spotkanie z facetem, którego znałam i o którym wiedziałam, że mnie lubi. Nazywał się Ji. Liczyłam na to, że może nam pomóc. Poszliśmy razem na kolację, potem ja wróciłam do domu spać, a Ji oznajmił, że zabierze dziewczyny nad morze.

Późną nocą Kociak wróciła do domu sama. Powiedziała, że Kotka poszła do jakiegoś znajomego.


Poranek zaczął się od telefonu: mój przyjaciel Ji został okradziony przez moją przyjaciółkę Kotkę.

Kotka zaciągnęła Ji do łóżka tak samo jak każdego innego klienta i zabrała mu nie tylko ponad tysiąc juanów w gotówce, zegarek i złotą biżuterię, ale, na domiar złego, jego szczęśliwy amulet. Ji powiedział, że mężczyzna zdejmuje amulet tylko w jednej sytuacji – kiedy się kocha. Teraz nie może wrócić do domu ani spojrzeć w oczy własnej żonie i musi spędzać noce w hotelu. Wprawdzie po raz pierwszy usłyszałam, że Ji ma jakąś żonę, czułam się jednak odpowiedzialna za wpakowanie go w tarapaty. W zasadzie widywałam się z Ji głównie wtedy, kiedy czegoś potrzebowałam, więc już wcześniej czułam się wobec niego trochę winna. Teraz miałam jeszcze większe wyrzuty sumienia. W końcu Ji dał mi dwa tysiące dolarów hongkońskich i powiedział:

– Leć do Nankinu, spróbuj znaleźć Kotkę i załatwić sprawę!

Po raz kolejny Kociak błagała mnie o przebaczenie.

– Płaszcz się przede mną, ile chcesz, i tak nic ci to nie pomoże – powiedziałam. – Najbardziej ze wszystkiego nienawidzę kłamstwa!

Spytałam ją, czy wie, gdzie Kotka mieszka w Nankinie; odpowiedziała twierdząco.

– W takim razie nie pojedzie do domu – orzekłam. – Ma jakiegoś chłopaka w Nankinie?

– Tak, i szaleje za nim. Przyjechała tu tylko po to, żeby dla niego zarobić.

– Czy on czasem wychodzi z domu?

– Pewnie.

– Ma jakiś ulubiony lokal?

– Tak. Wiem, gdzie to jest.

– Świetnie. Jedziemy do Nankinu!


Zdecydowałam się pojechać do Nankinu i odszukać Kotkę, z Kociakiem jako przewodniczką. Przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że byłoby rozsądnie wziąć ze sobą jakiegoś faceta. Smok zgodził się pojechać z nami. „Trzeba załatwić tę sprawę” – powiedział. „Musimy odzyskać amulet Ji. Jedźmy jutro!”

Gdy tylko dotarliśmy do Nankinu, Smok poszedł kupić nóż. Powiedział, że powinniśmy podejść do sprawy poważnie i pokazać ludziom, że nie żartujemy; w przeciwnym razie nikt nie weźmie nas serio.

– Nie musisz kupować noża – powstrzymywała go Kociak. – U mnie jest mnóstwo noży.

Smok jednak poszedł się rozejrzeć i kupił mi ładny pistolet straszak w kolorze węgla drzewnego.

– Dziewczynę trzeba ukarać – oznajmiłam – i zrobimy wszystko, żeby sprawiedliwości stało się zadość, ale nie będziemy nikogo zabijać. To przerażające.

Znalezienie właściwej restauracji nie zajęło nam wiele czasu. Przy barze pił starszy facet po trzydziestce. Kociak powiedziała, że to chłopak Kotki. Podeszłam do niego.

– Gdzie jest twoja dziewczyna? – zapytałam.

Nie odpowiedział.

Smok przyniósł mi stołek. Usiadłam i powtórzyłam pytanie, ale mężczyzna dalej milczał.

Smok miał na sobie nowiutkie ubrania, które mu dałam, ale na nim nawet nowe rzeczy w okamgnieniu robiły się brudne. Miał wielkie oczy i gęste brwi, lecz był bardzo szczupły, wręcz wychudzony, i mówił bardzo cicho. Można go określić jako wrażliwego i totalnie pozbawionego wiary w siebie. Od czasu do czasu mężczyzna rzucał mu pogardliwe spojrzenie. Smok był urażony, a ja wściekła.

Na szczęście mężczyzna był sam. Ośmielona, wyciągnęłam pistolet z torebki, którą trzymałam w cieniu kontuaru.

– Popatrz no tu – powiedziałam. – Przyjrzyj się dobrze.

Zaczęłam dygotać. Zawsze gdy się zdenerwuję, wpadam w silne wzburzenie i zaczynam się trząść. A kiedy się trzęsę, robi się niebezpiecznie.

Starszy facet odwrócił się i spojrzał w dół.

– Dobrze celujesz? – spytał.

W ułamku sekundy wcisnęłam mu pistolet między nogi, celując prosto w jądra.

– Nigdy nie chybiam – oznajmiłam.

W tym momencie Kociak i Smok wyciągnęli noże. Twarz miałam rozpaloną. Noże nie robiły wrażenia na mężczyźnie – być może miał przy sobie własny – lecz lufa wycelowana w genitalia przeraziła go nie na żarty. Rzecz jasna, gdyby pistolet był prawdziwy, Kociak i Smok wymachujący majchrami nie byliby mi do niczego potrzebni. To jednak nie przyszło mu do głowy. Wzięliśmy starego pierdołę z zaskoczenia; był wciąż oszołomiony. Sama czułam się nieco wytrącona z równowagi i gdy usłyszałam własny głos, mówiący, że nigdy nie chybiam, przeraziłam się nie na żarty. Ręce zaczęły mi słabnąć, lecz mężczyzna nawet nie drgnął, co mnie cieszyło – nie miałabym pojęcia, co począć, gdyby się poruszył.

Poprosił kierownika restauracji, żeby zatelefonował w jego imieniu. Trzymałam mu pistolet między nogami przez całe dwadzieścia minut, starając się ze wszystkich sił zachować trzeźwość umysłu. Mężczyzna, Smok i Kociak mieli śmiertelnie poważne miny, a ja czułam straszną ochotę, żeby się roześmiać, ale wiedziałam, że jeśli tylko spróbuję się uśmiechnąć, Smok od razu się wyszczerzy i wszystko weźmie w łeb. A przecież ten facet jest zaprawionym w bojach przestępcą i nigdy by nam nie darował.

Przyszła Kotka. Oddała nam zegarek i amulet Ji. Przy amulecie nie było łańcuszka; pieniędzy też nie było. Nie śmiałam spojrzeć jej w oczy. Byłam straszliwie zakłopotana, mimo że to ona przecież powinna się wstydzić, i z sekundy na sekundę czułam się coraz bardziej nieswojo. Zauważyłam, że zaczynam jej współczuć. Nagle to wszystko zaczęło mnie nużyć. Chciałam dać sobie spokój, zapomnieć o całej sprawie.

– Niech to diabli wezmą – powiedział Smok. – Kotka jest głupią cipą, ale ma naprawdę gówniane życie. Lepiej zapomnijmy o wszystkim.

Dopiero wtedy dowiedziałam się, że Kotka jest samotną matką z czteroletnim synem, i że ten facet zawsze jej pomagał.

Kociak nie odezwała się do Kotki, lecz zwróciła się do nas:

– Kotka zawsze wplątuje się w najgorsze afery.

Chcieliśmy wszyscy iść do Kociaka, ale Kociak odmówiła zabrania nas do siebie. Pochodziła z rozbitej rodziny, jej starszy brat był w więzieniu.

– Mój dom jest pusty – powiedziała.


Kociak zaczęła pracę w firmie Ji i przeprowadziła się do nowego mieszkania. Nie spodziewałam się, że wytrwa na biurowej posadzie, ale ona rzeczywiście co dzień chodziła do pracy i siedziała tam od dziewiątej do siedemnastej. Zaprzyjaźniła się ze Smokiem; często spotykaliśmy się we trójkę u mnie. Smok gotował dla nas, a potem gadaliśmy do rana, zwykle wymieniając opowieści o tym, co się ostatnio zdarzyło na naszej ulicy.

Wtedy dowiedziałam się, że Smok nigdy nie przekroczył progu żadnej szkoły. Pochodził z najbiedniejszej okolicy Szanghaju – byłam zdumiona, że wciąż jeszcze istnieją ludzie, którzy nie mają dość pieniędzy by posyłać swoje dzieci do szkoły. Powiedział, że z przyjemnością spędza ze mną tyle czasu właśnie dlatego, że jestem kulturalną i wykształconą osobą.

Smok lubił czytać gazety i zawsze zjawiał się w drzwiach ze zwiniętą w rulon gazetą w ręku.

Kociak lubiła książki o antykach. Odkąd była dzieckiem, starszy brat zabierał ją ze sobą, gdy szedł kupować antyki. Wsadzili go do więzienia za handel antykami. Kociak mówiła, że jest bardzo podobny do Lesliego Cheunga [6].


Odkąd wróciłam z Pekinu, codziennie dzwoniłam do Saininga, ale ani razu nie udało mi się z nim porozmawiać. W końcu spytałam Sanmao:

– Słuchaj, powiedz mi prawdę: czy Saining ma nową dziewczynę? Czemu do mnie nie dzwoni? Już całkiem o mnie zapomniał?

– Nie wiem, dlaczego nie dzwoni – odparł Sanmao. – Ale wszyscy jesteśmy ostatnio zajęci robieniem performance'ów.

– Chyba pojechaliście do Pekinu grać muzykę?

– Jedno nie przeszkadza drugiemu – odrzekł Sanmao.

Ilekroć myślałam o Sainingu, nie mogłam wyłączyć tego głosu w mojej głowie, który paplał ciągle o tym, że zniknęła jego ulubiona gitara, że ukradła ją ta banda sukinsynów. Bałam się, że będzie mu przykro. Ale cóż mogłam na to poradzić?

Pewnego ranka, mniej więcej dwa tygodnie po napadzie, zadzwonili do mnie z lokalnego komisariatu. Policjant oznajmił, że złapano jednego ze złodziei.

Okazało się, że Kociak wynajęła paru kolesi z Xinjiangu, żeby szukali w całym mieście hunańczyków i osobiście zlustrowali wszystkie ulubione spelunki hunańskich gangsterów. Wkrótce udało im się trafić na ślad jednego z członków gangu w pewnym trzeciorzędnym klubie nocnym. Kiedy go złapali i związali, Kociak poszła tam, biła go i kopała, wrzeszcząc bez przerwy.

Biuro okręgowe wezwało nas do złożenia zeznań i zidentyfikowania podejrzanego.

Zobaczyłam przerośniętego chłopaka w kajdankach i rozpoznałam w nim tego, który bił Rzodkiewkę. Wyglądał fatalnie. Miał mętne spojrzenie, był umorusany i śmierdział. Paznokcie miał wyjątkowo brudne. Obejrzałam go przez żelazne kraty w drzwiach celi, a potem ze sterty dokumentów ze zdjęciami wybrałam pozostałych. Wiedziałam, że dwóch już wcześniej aresztowano. Policjanci zbesztali mnie i powiedzieli, że nie zgłaszając popełnienia przestępstwa, postępujemy tak, jakbyśmy je akceptowali. Zapytałam, jaka kara czeka tych złodziejaszków. Gliniarze poinformowali mnie, że chłopaki dopuścili się najróżniejszych podłych uczynków i prawdopodobnie czeka ich egzekucja – kulka w łeb.

Czułam się nieswojo przez całą resztę dnia. Wizja „kulki w łeb” wprawiała w przerażenie zarówno mnie, jak i Nankinskie Kluski. Odzyskałam zegarek i biżuterię, gitara też się znalazła. To było wszystko, ale gdzieś tam mignęły mi czarne plecaki złodziei – policjanci mówili, że resztę łupów muszą zatrzymać w charakterze dowodów.


Saining wrócił sam; wyglądał na przygnębionego. Zapytałam, czemu wrócił przed pozostałymi.

– Artyści w Pekinie mają przesadne mniemanie o sobie – poskarżył się. – Wszyscy są pijani swoim poczuciem misji i ciągle patrzą, pod co by się tu korzystnie podczepić. Wiecznie gonią za sukcesem.

Saining nie mógł się przyzwyczaić do tego kolektywnego stylu życia, za dużo w nim zgiełku. Co gorsza, tamtejsze zespoły biorą zwykły, czysty i prosty heavy metal i wciskają do niego jakieś wymyślne efekty, robiąc z muzyki jeden wielki bałagan. A przede wszystkim jest tam za dużo strasznie ambitnych ludzi i życie wymaga przezwyciężania zbyt wielu trudności. Saining nie potrafił się w tym wszystkim odnaleźć.

Podszedł i objął mnie. Kochaliśmy się gorączkowo. Zmienił się.

Tamtego wieczoru wrzuciłam mu do drinka dziesięć pigułek nasennych, które specjalnie sobie odłożyłam. Spał dwa dni. Budził się kilka razy, a ja czuwałam przy nim, nie zostawiając go samego nawet na chwilę, i pomagałam mu dojść do łazienki. Widząc go w takim stanie oszołomienia, czułam spokój, jakiego nie doświadczyłam nigdy przedtem.

Kiedy się całkiem obudził, przyznałam się, co zrobiłam. Wyjaśniłam, że to wszystko dlatego, że tyle czasu nie zwracał na mnie uwagi, aż zaczęłam wątpić, czy w ogóle mnie kocha.

– No cóż, nie po raz pierwszy zrobiłaś coś podobnego – powiedział. – Ale dziesięć pigułek to najbardziej niebezpieczna ilość. Gdybyś dała mi więcej, porzygałbym się i nic by mi się nie stało. Ale nie dałaś mi wystarczająco dużo, żebym dostał mdłości. Kiedy ilość jest za mała, żeby doprowadzić do wymiotów, skutki mogą być bardzo złe. Mogłem się wcale nie obudzić.

Zbliżył się i objął mnie.

– Nie jestem zakochany w nikim innym – oznajmił. – Nie powinnaś mnie karać bez żadnego prawdziwego powodu.

Nie chciałam cię ukarać. W ten sposób i tak nie dostałabym tego, czego chcę. A ja chcę tylko ciebie, całego ciebie, na zawsze. Nigdy nie przestałam cię pragnąć, nawet przez krótką chwilę. Miałam nadzieję, że uda mi się wzruszyć Boga.

11

Po powrocie z Pekinu Saining często znikał, nie mówiąc, dokąd idzie, w dodatku prawie całkiem przestał się ze mną kochać. Wreszcie przyznał się, że zażywa heroinę i że jest uzależniony.

– Ty narkomanem? – nie dowierzałam. – Naprawdę? Niemożliwe! A masz trochę przy sobie? Chcę spróbować.

Do tej pory próbowałam tylko trawy i piguł. Ten dziesięciolatek z Hongkongu przemycał piguły i sprzedawał je innym dzieciakom. Nie wiedziałam nawet, z czego się składają, i niezupełnie mi odpowiadały te syntetyczne, chemiczne doznania, jakie po nich miałam. Od czasu do czasu Saining też jeździł do Hongkongu i zdarzało mu się brać kwas, ale nigdy nie przywiózł mi nic do spróbowania. Mówił nieraz, że tak naprawdę lubi tylko trawkę.

Wysypał odrobinę lekko żółtawego proszku na kawałek folii aluminiowej i pokazał mi, jak się „ściga smoka” [7]. Zrobiłam wdech i zwymiotowałam, wdychałam dalej i znów zwymiotowałam. Okropnie mnie mdliło od tego.

Tamtej nocy gadałam jak najęta.

– Wciągałaś heroinę, więc czemu jesteś taka gadatliwa? Głowa mnie boli od twojej paplaniny. Widać, że wzięłaś za mało. Lepiej dam ci więcej, wtedy dopiero odlecisz.

Zanim straciłam przytomność, moje ciało całkiem się rozpuściło. Nos miałam pełen woni chemikaliów do wywoływania zdjęć. Heroina była lodowata, i chyba mi się to nie podobało. Miałam wrażenie, że jestem ze wszystkich stron obłożona watoliną i nie mogłam się powstrzymać przed zaśnięciem, a wtedy po trochu watolina poodpadała, aż w końcu zniknęła całkiem, a moje ciało i umysł zrobiły się nadwrażliwe.

Saining mówił, że heroina wywołuje u niego euforię i pozwala zapomnieć o tej rzeczywistości, że przynosi spokój i pogodę ducha, że daje mu jego własny świat.

– Z drugiej strony – powiedział – nie miałem pojęcia, że to tak szybko uzależnia. Nie przywykłem do uczucia, że coś ma nade mną władzę.

– Dlaczego tyle czasu nic mi nie mówiłeś? – spytałam. – Jak możesz urządzać sobie odloty, kiedy ja nic o tym nie wiem?

– Nie mam odlotów – odparł. – Jestem raczej na dnie. Odkąd wróciłem z Pekinu, cały czas jestem w stanie odurzenia, i to jest coś, z czym muszę poradzić sobie sam. To nie jest tak, że cię nie kocham. Rozumiesz? Kiedy czujesz się odrętwiała, najlepiej skoczyć w wir. Ja po prostu wpadłem w wir heroiny, to wszystko. Heroina to ja, to mój sposób radzenia sobie ze światem; to mój świat, a to, kim jestem, już się nie liczy.


Pewnego dnia Saining oznajmił, że chce zerwać ze swoim heroinowym nałogiem. Powiedział, że heroina jest zbyt niebezpieczna, i że gdy zażywa heroinę, całymi dniami martwi się o pieniądze, a kiedy ma pieniądze, martwi się, czy zdoła zdobyć heroinę. Zawsze czegoś brakuje, i to powoduje wieczny niepokój.

Nabrał zwyczaju nieruchomego przesiadywania godzinami na balkonie i patrzenia w dół.

Znoszenie jego samotności było ponad moje siły, więc przyłączyłam się do niego, i oboje obserwowaliśmy gwarną ulicę. Blask słońca w tym mieście był zatruty. Narkotyk, coś całkowicie obcego, zbudował mur między mną a moim najbliższym przyjacielem. Nie potrafiłam odczytać wyrazu jego twarzy, straciłam moc przyciągania go, lecz nie czułam się zraniona, raczej zaniepokojona.

Postanowiłam odzyskać mojego kochanka.

Kroczek po kroczku traciliśmy do siebie zaufanie. W gruncie rzeczy Saining nie miał powodów, by mnie oszukiwać, lecz heroina zamieniła go w nałogowego kłamcę. To było coś w rodzaju hobby – po prostu lubił mówić nieprawdę. Lekarstwa, które miały mu pomóc skończyć z heroiną, były do niczego, a ja przyglądałam się, jak dzień w dzień cierpi kartusze. Nie miałam pojęcia, że odstawienie powoduje uczucie bliskości śmierci, więc wierzyłam mu, kiedy mówił, że umiera. Autentycznie bałam się, że głód jest ponad jego siły i że on może umrzeć w każdej chwili, więc miotałam się między pomaganiem mu w odstawieniu narkotyków a pomaganiem w ich zażywaniu. Postępowaliśmy jak para przestępców, uciekając się do wszelkich możliwych metod, byle tylko zdobyć działkę. Czasem miałam naprawdę dość. Heroina zredukowała nasze życie do ordynarnego materializmu. Pilnowałam naszej kasy bardzo skrupulatnie i zawsze pamiętałam, by mieć w kieszeni maleńką paczuszkę heroiny, na wypadek gdyby Saininga dopadł głód.

W szponach głodu Saining był niepomny mojej obecności; na haju też mnie nie zauważał. Heroina sprawiła, że stał się okropnie nudny. Próbowałam parę razy, ale nie budziło to mojego zachwytu. Byłam rozpuszczonym bachorem, a rozpuszczony dzieciak na dragach to nic fajnego. Saininga też nudziła heroina, ale sądził, że to dlatego, że jest tchórzem, że ciągle waha się między braniem a odstawianiem, a, jak mówił, nie ma na świecie nic bardziej nudnego niż to.

Nigdy nie używał igieł ani nie wciągał, tylko „ścigał smoka” na kawałku cynfolii, lecz już na pierwszy rzut oka można było poznać, że jest narkomanem. Jak każdy ćpun, był mizerny, blady i wiecznie roztrzęsiony.


Saining znowu zniknął. Poszłam go szukać – chciałam go dopaść, zanim zrobi to policja.

Kiedy dowiedziałam się, że Saining bierze heroinę, odkryłam, że wszyscy wokół mnie robią to samo. Heroina była popularna nie tylko wśród prostytutek. Wszyscy, którzy występowali w nocnych klubach – śpiewacy, muzycy, tancerze – brali. Brali gangsterzy i drobni kanciarze. Brali nawet taksówkarze. Odniosłam nieodparte wrażenie, że cały świat dryfuje po morzu heroiny.

Pewnego dnia, po powrocie do domu, znalazłam Saininga siedzącego na podłodze na środku pokoju, oszołomionego, trzymającego w objęciach swoją słynną poduszkę. Bóg jeden wie, jak bardzo kochał ten jasiek – zabrał go ze sobą nawet do Pekinu, twierdząc, że bez niego nie potrafi zasnąć. Przed nim leżało kilka gitar. Miał ich w sumie sześć, każda była inna: różniły się wiekiem, kolorem, zastosowaniem. „Każda gitara ma swoją własną muzykę, własną wrażliwość” – mawiał. „Kocham je wszystkie, ale dopiero gdy na nie patrzę, zyskują własną duszę”. Sanmao nie cierpiał, gdy Saining wygłaszał podobne opinie. Patrzył na niego ze złością i mówił lodowato: „Jasne! Łatwo ci mówić – masz kupę forsy!”

Saining nawet nie podniósł głowy; ja także nie zwróciłam na niego uwagi. Ogarnęłam pokój, wykąpałam się, zrobiłam pranie. Zjadłam zupę z melona i wieprzowiny, którą ugotował dla mnie Saining. Zawsze robił najlepsze zupy. Kiedy skończyłam jeść, usiadłam naprzeciwko niego. Grał kilka melodyjek na okrągło.

– Saining, mam tego dość – powiedziałam. – Podzwoniłam w parę miejsc i zdobyłam adres kliniki odwykowej. Poszłam tam i rozejrzałam się. Nigdy przedtem nie robiłam nic za twoimi plecami. Ale tamtejsi doktorzy są naprawdę mili; nie traktują człowieka jak przestępcy. Powiedzieli, że rząd pomaga ludziom, którzy chcą skończyć z narkotykami, i że będą chronić twoją prywatność.

– Nie idę do tej nory.

– Ale te lekarstwa, które miały ci pomóc w odwyku, nic nie dają! No cóż, jeśli tak naprawdę nie chcesz się odzwyczaić od heroiny…

– Pójdziesz ze mną?

Spojrzał na mnie niespokojnymi oczyma. Zawsze mówił bardzo powoli; widząc ten wyraz całkowitej bezbronności na jego twarzy, poczułam, że oboje jesteśmy idiotami.

– W klinice jest surowy zakaz odwiedzin, ale moje serce będzie przy tobie w każdej sekundzie. Obiecuję. Proszę, błagam cię, idź tam! Ten głupi narkotyk niszczy nasze życie!


Wreszcie Saining zgodził się pójść do kliniki. Wcześnie rano spakowałam mu rzeczy, a on, moje kochanie, moje łzy, czekał na balkonie z pustymi oczyma. Tak bardzo kruchy i piękny, siedział w pierwszym blasku poranka, z lodowatymi rękoma zwieszonymi bezwładnie w dół. „Znam kształt szczęścia” – tak śpiewał w jednej ze swoich piosenek. „Dziewczyno, skradłem ci torebkę, w której była twoja dusza” – to inna piosenka. Przypominałam je sobie, patrząc na niego. Widziałam okrutne ostrze zimowego poranka, atakujące go bez litości, lecz mogłam tylko obserwować z daleka – nie miałam sposobu, by wyciągnąć go stamtąd, gdzie przebywał.

Tego ranka nie mogłam się powstrzymać od płaczu. Byłam zrozpaczona i nie miałam żadnej pewności, czy Saining naprawdę chce wyrwać się z nałogu. Ta przeklęta heroina zabrała mi mojego Saininga. Całą drogę do kliniki Saining trzymał mnie mocno za rękę. Żadne z nas nie było w stanie wydusić słowa. Oddali mi całe jedzenie, które zapakowałam dla Saininga, jego discmana, płyty, lusterko, żyletkę. Lekarze i pielęgniarki obszukali go bardzo dokładnie, a on ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. Kiedy przyszedł czas i asystent odprowadził mnie do windy, usłyszałam głos Saininga, wołający cicho moje imię, ale gdy odwróciłam głowę, on był już w pokoju, za drzwiami z ogromnym żelaznym ryglem. Nie było po nim śladu – tylko to ostatnie, krótkie, mocne spojrzenie wryło mi się w pamięć tak boleśnie, że miałam ochotę umrzeć.


Zaczęłam ostro pić. Od czasu do czasu wałęsałam się w okolicy kliniki. Nigdy nie przyrównywałam picia do brania narkotyków. Mój związek z alkoholem wydawał mi się przyjemny i beztroski. Wyglądało to bardzo naturalnie. Alkohol dawał mi wiele różnych nastrojów, nastawień. Był użyteczny. Rozluźniał mnie, rozgrzewał. Zaczęłam topić swoje uczucia w szkockiej. Miałam kłopoty ze snem i wkrótce zaczęłam trzymać flaszkę gorzały obok łóżka. Dotarło do mnie, że to ryzykowna sprawa. Ale jak dalej żyć bez Saininga, nie pijąc?

W dniu, w którym mieli go wypuścić z kliniki, wystroiłam się od stóp do głów, włożyłam satynowe klapeczki i poszłam po niego. Nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo, i gdy uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy, życie znowu nabrało uroku.

Wyglądał na grubszego; jego twarz miała pusty, głupawy wyraz, jak po praniu mózgu. Pracowicie unikaliśmy tematu narkotyków. Sądziłam, że to wszystko zostało za nami, że odtąd będzie już tylko lepiej.

Saining nie kochał się ze mną. Był bardzo spokojny i ciągle wyglądał na zmęczonego, lecz nie martwiło mnie to, ponieważ myślałam, że od tej pory wszystko będzie dobrze. W dodatku, kiedy spał, mogłam sobie popić.

12

Prawdziwy koszmar zaczął się kilka miesięcy później, kiedy Saining zaczął na nowo zażywać heroinę. Powiedział, że w klinice odwykowej wycierpiał tyle, że czuje się wytrącony z równowagi umysłowej i że musi znowu zacząć brać.

Heroina rujnowała naszą miłość.

– Myślę, że powinniśmy się rozstać – powiedziałam. – Skoro nie mogę się z tobą kochać, znajdę sobie innego faceta.

Saining pobiegł do łazienki i zaczął wymiotować.

– Mdli mnie na twój widok! – oświadczył.

– Jaką masz wymówkę? – odparłam. – Jesteś młody, masz pieniądze, masz swoją muzykę. Ty chyba myślisz, że jeśli nie będziesz brał drągów i pieprzył się na prawo i lewo, nie będziesz wystarczająco do przodu. Co nie? Jesteś głupim dupkiem, jesteś taki sam jak wszyscy!

– Czasem naprawdę mnie przerażasz – powiedział. – Jak mam się kochać z kimś, kogo się boję? Sypiamy razem w jednym łóżku, i czasem patrzę na ciebie, kiedy śpisz, i nachodzi mnie uczucie, że wcale cię nie znam. Czułaś kiedyś coś takiego? Może ty sama też nic o sobie nie wiesz. Oboje nic nie wiemy. Jesteśmy parą zwykłych kretynów.

– Co ty wygadujesz? Jak to mnie nie znasz?

– Możesz sobie szukać innego faceta, ale nie dasz rady mnie zostawić. Musimy żyć razem, ty i ja.

Zrozumiałam, że gdybym go zostawiła, nie pozostałoby mi kompletnie nic. Kiedy wreszcie to pojęłam, dotarło do mnie, że przez ostatnich kilka lat żyłam tylko w jednym celu – by posiąść Saininga.

Nie miałam pojęcia, co robić. Przez całe nasze wspólne życie nigdy nie było mowy o władzy. Teraz narkotyki miały władzę nad Sainingiem. Zmienił się, zrobił się kapryśny, raz był radosny, raz zdołowany. Lecz najbardziej deprymujący i najbardziej bolesny z tego wszystkiego okazał się fakt, że już nie potrzebował kontaktu ze mną. On ćpał heroinę. Ja nie. Nie nadawaliśmy teraz na tych samych falach, nie mogliśmy się porozumieć. Był ponury, nietowarzyski, było mu wiecznie zimno, nie znosił światła. Cierpiał na zaparcia, nie miał apetytu ani na jedzenie, ani na seks. Próbowałam wszystkiego, żeby zwrócić jego uwagę, ale on robił się przez to jeszcze bardziej drażliwy. Twierdził, że sedno tkwi w tym, że potrzebuje, by jego życiem coś kierowało, nieważne, w jaki sposób. Tak czy owak, ćpanie i tak nie doprowadzi go do tego, by ukradł albo pożyczył pistolet. Po prostu nie może żyć bez tej konkretnej substancji, przynajmniej na razie. Kocha muzykę, lecz miłość to tylko miłość, i nic więcej. Nie jest taki jak Sanmao, z tymi jego wzniosłymi celami.

Saining w gruncie rzeczy nigdy nie miał żadnych celów w życiu, aż do teraz, gdy jego celem i zarazem głównym przeciwnikiem stała się heroina. Bierze się za bary z heroiną. Powiedział, że to niebezpieczna gra, ale przykuwa jego uwagę.

Brać się za bary z heroiną? To najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałam.

– Możesz machnąć na mnie ręką – powiedział wreszcie. – Ja już nie wrócę.


Codziennie piłam whisky Black Label z wodą sodową, jak jakiś staruszek, wyobrażając sobie głupio, że dzięki temu wyglądam na twardzielkę. Przestaliśmy wiązać koniec z końcem i zaczęłam znowu śpiewać w nocnych klubach. Kupowałam whisky, żeby sobie udowodnić, że kocham samą siebie. Alkohol dotrzymywał mi towarzystwa; potrzebowałam go, by odegnać samotność, dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Zaczynałam pić zaraz po wstaniu z łóżka. Coraz bardziej zamykałam się w sobie i rzadko się odzywałam. Chociaż prawie nigdy nie chlałam do utraty przytomności, co dzień musiałam wypić całkiem sporo, by utrzymać się w równowadze. Kiedy wypiłam za dużo, kończyłam w łazience nachylona nad umywalką. Zbierało mi się na wymioty i obiecywałam sobie, że już nigdy tyle nie wypiję. Raz, gdy mieszałam alkohole i wlewałam je w siebie zbyt szybko, wyrzygałam spory łyk krwi. Płyn, który wyplułam, był prawie czarny, i wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że alkohol jest zły. Długo trwało, zanim ta prawda do mnie dotarła.

Oboje z Sainingiem przeżywaliśmy ból zbłąkanych kochanków. Poruszaliśmy się pośród pejzażu pełnego cieni, potwierdzając nawzajem swoje istnienie. Kiedyś namiętnie się kochaliśmy. Teraz spoglądaliśmy na siebie obojętnie; wszystkie uczucia, mające rzekomo coś wspólnego z miłością, stopniowo bledły i zamieniały się w jakiś niewyraźny, łzawy sentymentalizm. Żadne z nas już nie gotowało ani nie miało apetytu na jedzenie. Mieszkaliśmy obok siebie jak para niechętnych sąsiadów, nasze życie nabrało jakiegoś trywialnego charakteru. Najmniejsze głupstwo powodowało wybuch głośnej, gwałtownej kłótni. Idole wywoływali w nas szyderczy śmiech. Nasze życie było wariackie; przestaliśmy rozumieć znaczenie cierpienia.

Od czasu do czasu zdarzały nam się nagłe napady czułości – ja prosiłam go, by skończył z heroiną, a on błagał mnie, bym przestała pić; w takich chwilach łzy płynęły nam strumieniami po policzkach.

Pewnego dnia Saining niespodziewanie oświadczył, że zaangażowali go na występy w jednym z nowo rozwijających się miasteczek w okolicach naszego miasta. Powiedziałam, że to za daleko, żeby dojeżdżał codziennie autobusem, i poradziłam mu, żeby wynajął coś na miejscu.

– Daję ci dwa miesiące – oznajmiłam. – Jeśli nie rzucisz heroiny, sama zacznę ćpać.

Odkąd został „gwiazdą”, zrobiliśmy się wobec siebie grzeczniejsi. Zamiast wynająć mieszkanie w miasteczku, Saining codziennie spędzał cztery godziny na dojazdach. Jeśli ćpał, robił to niemal niezauważalnie, ja też piłam trochę mniej. Jednak zbyt często wpadaliśmy w letarg, a ja po raz pierwszy zaczęłam poważnie myśleć o śmierci. Miałam nadzieję, że umrę śmiercią naturalną, we śnie. Byłam przekonana, że w życiu spotkało mnie dużo szczęścia, że dobrze się bawiłam i że w gruncie rzeczy zbytnio nie cierpiałam. Tylko ostatnio zaczęłam się martwić o pieniądze. Moje pożądanie spotykało się z odrzuceniem – przez zachowanie mojego faceta w końcu sama straciłam zainteresowanie seksem. Czasem nawet kąpiel wydawała się zbyt dużym wysiłkiem. Równie dobrze mogłabym być martwa.


Pewnego dnia, pod wpływem impulsu, pojechałam sama do tamtego miasteczka. Zobaczyłam wielkie plakaty z podobizną Saininga, wiszące na kilku restauracjach. Nie miałam pojęcia, kiedy powstały te portrety. Zrobił z siebie „gwiazdę rocka” – cóż za absurdalny pomysł; ten Saining, którego znałam, nigdy by się na coś takiego nie zgodził.

Poszłam obejrzeć jego występ. Stwierdziłam, że nie tylko dalej podążał tą samą, zgubną drogą, lecz w dodatku zaczął szukać poklasku. Wszystko, co robił, było obliczone na przyciąganie uwagi publiczności – może działał celowo, może było mu wszystko jedno, a może po prostu musiał się tak zachowywać, żeby zarobić na życie. Nie wiedziałam. Nie znałam ani jednej piosenki z tych, które śpiewał; cały występ był kompletnie kretyński.

Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, a najśmieszniejszy ze wszystkiego był jego zespół. Składał się z paru tutejszych nastolatków, którzy mieli nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat, synków chłopów, którzy posiadali trochę własnej ziemi, w czasie reform pobudowali sobie domy i wzbogacili się na ich wynajmie. Nie miałam pojęcia, jakim sposobem Saining zdołał w tak krótkim czasie zrobić z siebie lidera grupy wiejskich chłopaków. Ich samych zresztą rozumiałam jeszcze mniej. Chociaż ich występy nieodmiennie bardziej przypominały próby niż właściwe koncerty, i tak byłam pod wrażeniem. Skąd pochodzili? Jak nauczyli się grać?

Zespół miał licznych fanów – wszelkiego autoramentu młodych ludzi. Większość z nich, podobnie jak ja, miała za sobą długą podróż autobusem. Noc była gorąca i wilgotna, salę wypełniały opary alkoholu, Saining śpiewał, zespół grał, tłum był nieokrzesany i niezdyscyplinowany, agresja wisiała w powietrzu. Lecz gdy minęły zadowolenie i nuda, płynące ze stanu upojenia, publiczność wyszła z pustymi rękami. Nowy Saining nie miał nic do zaoferowania. Całe to granie i śpiewanie było tylko żałosnym spektaklem.

Spojrzałam za kulisy; kilka bardzo młodych dziewcząt rozglądało się za Sainingiem. Te córeczki lokalnych bogaczy mówiły po kantońsku i przynosiły Sainingowi najdziwniejsze podarunki. Na każdym koncercie zjawiała się ta sama grupka. Podsłuchałam, jak któraś z małolat mówiła, jak bardzo marzy o tym, by zamienić się z jego dziewczyną. Byłam zbulwersowana. Dziewczyną! Czy ona miała jakiekolwiek pojęcie, jak to jest być jego dziewczyną?

Poszłam z Sainingiem przekąsić coś do restauracji i pokłóciliśmy się straszliwie na oczach całego zespołu. Powiedział, że lubi grać taką muzykę.

– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jaki kit im wciskasz? – powiedziałam. – Oni tutaj dopiero się dowiedzieli, co to jest rock and roli. Trudno dostać płyty, więc są zależni od ciebie, a ty zwyczajnie wprowadzasz te dzieciaki, tych swoich fanów, w błąd. Co ty wyprawiasz? Jak możesz robić im coś takiego?

– Nigdy nie udawałem, że to rock and roli; ja po prostu staram się zarabiać na życie! A co to jest rock and roli, może ty mi powiesz? Młodzi ludzie w tym kraju uwielbiają gadać o rock and rollu, i to wszystko – wiecznie tylko gadają, gadają, gadają! To chore!

– A ty, czy nie jesteś jednym z nich? Tak czy owak, ja też nie wiem, co to jest rock and roli. I co z tego? Kogo to obchodzi, czy to rock and roli, czy nie? Twoja muzyka nie ma duszy, o to chodzi! Musisz przestać to robić! Już lepiej umierać z głodu!

Pewnego dnia znalazłam wiersz po angielsku, wypisany na małej tablicy wiszącej w naszym pokoju:

Proszę, uwierz w to,

Mały strumyk powiedział mi,

Że chce mnie objąć, objąć czule,

Swobodnie płynąć,

Swobodnie spadać,

A strumień rwie naprzód, bez ustanku.

Będę oddychać pod wodą, w tym strumieniu,

do końca życia.

Tylko strumień wie, jak to się stanie. Proszę, uwierz mi, Jeśli już nie potrzebujesz mnie, Wkrótce odejdę, Obiecuję ci, obiecuję, Że utopię swoje ciało w winie.

Saining żył od występu do występu, z pustką w głowie. Nie miał czasu zastanowić się nad tym, co robi. W miasteczku panowało całkowite bezprawie; było tam pełno kryminalistów, naciągaczy, oszustów, uciekinierów z północy i z Hongkongu. Pewnego wieczoru, na koniec występu, za kulisami zjawiło się paru policjantów w cywilu i wypytywało Saininga ściszonymi głosami, czy nosi przy sobie ukrytą broń. Ten biedny sukinsyn pomyślał, że robią sobie z niego jaja, roześmiał się i powiedział: „Jasne, parę granatów też mam!”

Aresztowali go od razu. Nikt nie wiedział, z jakiego wydziału są oficerowie, którzy go zamknęli. Poprosiłam szefa mojego klubu o pomoc i pojechaliśmy na poszukiwanie Saininga. Szukaliśmy wszędzie, aż w końcu znaleźliśmy go w niedużym komisariacie, w wydziale przypadków specjalnych.

Po drodze do domu Saining kupił mnóstwo gorzały. Pił i rzygał przez całą drogę do domu, śmierdząc niebotycznie. Żadne z nas nie odezwało się nawet słowem, a gdy tylko znaleźliśmy się w naszym mieszkaniu, Saining wygrzebał swój zapas heroiny.

Zanim zdołał mnie powstrzymać, wyrwałam mu papierową paczuszkę i wywaliłam przez okno.

– Po co ja wpłacałam za ciebie kaucję? Trzeba było cię tam zostawić, bez dostępu do drągów. Wzięliby cię na odwyk i trzymali przez sześć miesięcy. Mam serdecznie dosyć tej twojej heroiny. Spójrz w lustro! Coś ty z siebie zrobił? Nie mogę na ciebie patrzeć, brzydzę się!

Czy to dlatego zerwałeś z Sanmao? Bo z nim nie mogłeś ćpać? Nic innego się dla ciebie nie liczy. Jesteś szczęśliwy?

Nie wracaj tam. Nie życzę sobie, żebyś tracił czas na granie tej gównianej muzyki. Zrób to dla mnie. Nie mam zamiaru żyć w ten sposób. Byłam nieszczęśliwa, bo przejmowałam się twoimi romansami z innymi kobietami. A teraz przejmuję się twoją herą. Mam już serdecznie dość takiego życia.

Saining nie odpowiedział, a ja zaczęłam najpierw łomotać w jego skrzypce, a potem w gitarę. W końcu złapał struny, które wyszarpnęłam z gitary, związał mnie nimi i zostawił na balkonie. Nasz pies wył.

Jego pobladła twarz stwardniała w mrocznym, cichym, niewzruszonym postanowieniu.

Wyszedł bez słowa.

Pode mną kłębił się hałaśliwy uliczny tłum. Cały świat oszalał, a ja byłam więźniem na własnym balkonie i nie miałam nawet jak się wysikać.

Siedem godzin później wysłuchiwałam nieskładnych przeprosin Saininga.

– Saining – powiedziałam – zawsze uważałam, że życie z tobą jest dobre, że sprawia mi radość. Mieliśmy różne problemy, ale dorośliśmy razem. Jednak to wszystko robi się coraz trudniejsze do zniesienia. Przez ciebie zlałam się w spodnie, jestem mokra i cuchnę. Marnujemy nasze życie; niczego nie dokonaliśmy. Przez te wszystkie lata z tobą moim jedynym celem było zmuszenie cię, żebyś pragnął tylko muzyki i mnie. Byłam kompletną idiotką! To, co do siebie czujemy, nie wytrzymuje konkurencji z heroiną. Czym właściwie jest heroina? Nie mam pojęcia, ty też nie, mimo to bierzesz się z nią za bary, tak? Zawsze starałam się wszystko zrozumieć, ale tylko coraz bardziej się gubię. Postanowiłam się wyprowadzić. Co prawda, nie będę tu mieszkać, ale dalej możemy być razem. Mieszkanie z tobą za bardzo wyczerpuje mnie nerwowo.

Wyprowadziłam się po raz kolejny. Tym razem miałam kompletną pustkę w głowie.

13

Sanmao wrócił, a ja bez przerwy opowiadałam mu o swoich obecnych kłopotach.

– Rzeczywistość jest murem, który oddziela nas od uzdrowienia. Musimy się przebić przez ten mur, a muzyka może nas ocalić – usłyszałam.

Słowa Sanmao były dokładnym odzwierciedleniem atmosfery, jaka panowała na chińskiej podziemnej scenie rockowej pod koniec lat osiemdziesiątych. Zawsze wskazywał na związki między muzyką a zbawieniem, muzyką a przeznaczeniem. Przez to sprawiał wrażenie poważnego, odpowiedzialnego.

Dla Saininga muzyka była po prostu pasją. Nie miała nic wspólnego z ocaleniem. Komponowanie nie miało go z niczego wyzwolić, nie przynosiło mu żadnego ukojenia. Saining uważał, że zbawienie duszy można osiągnąć tylko poprzez religię, ale do tego trzeba być wybrańcem. To musi być przeznaczenie. Muzyka nie jest religią. Muzyka jest formą wyrażania siebie, jest ucieleśnieniem ducha, sposobem życia, najnaturalniejszą rzeczą na świecie.

Sanmao tłumaczył mi, że Saining był nieszczęśliwy w Pekinie z wielu powodów.

– Ciągle czuł się lekceważony – mówił. – Ale tam to nie jest nic dziwnego. Nikt w Pekinie nie traktuje innych zbyt serio. Problem polega na tym, że Saining jest jednym z tych ludzi, którzy powrócili z zagranicy z wyjątkowo silną samoświadomością. Ma naturalną skłonność do bycia trochę samotnikiem, a w Pekinie stał się totalnie aspołeczny. Po raz pierwszy zorientował się, jak bardzo różni się od innych – nie jest ani Chińczykiem, ani człowiekiem z Zachodu. Nikt nie potrafił się z nim porozumieć, zrozumieć jego gniewu. Niewielu ludzi w Pekinie stać na kupno instrumentów, a jeszcze mniej wie o nich tyle co Saining. Większości nie stać nawet na kupno kompaktów. Więc Saining też nie potrafił się z nikim porozumieć. W dodatku przez to dzieciństwo w obozie pracy Pekin go po prostu onieśmiela. To miasto jest dla niego bardzo rozpolitykowanym miejscem, gdzie wszyscy podchodzą do muzyki jak do czegoś w rodzaju rewolucji. A co do heroiny to prawdopodobnie zaczęło się od związku z pewną pekińską tancerką.

Nie jestem pewien, czy z nią spał, czy nie – zakończył Sanmao. – Ale wiem, że ćpała heroinę.


Po powrocie Sanmao zamieszkał z Sainingiem i wszyscy mówili, że obaj są nierozłączni jak swoje cienie. Codziennie rozmawialiśmy przez telefon, sprawdzając, co słychać u tego drugiego, ale on ciągle ćpał, a ja dalej piłam. Pewnego dnia zadzwoniłam do niego i po prostu się rozpłakałam. On też zaczął płakać, i oboje szlochaliśmy do słuchawki. Zamieniliśmy tylko kilka słów. „Jestem taki smutny” – powiedział. „Też jestem smutna” – odparłam.

Pewnego popołudnia wyszłam i kupiłam trochę przysmaków dla naszego pieska, Dangdanga. Zaniosłam je do dawnego mieszkania, które zamieniło się w totalną norę. Saining i Sanmao spali, a Dangdang nie przestawał mnie lizać. Chciał, żebym go zabrała na spacer. Wzięłam go na ręce i napisałam na naszej małej tablicy kilka wersów z poematu Allena Ginsberga, poświęconego matce.


Sanmao zadzwonił i zaprosił mnie na imprezę. Użył chińskiego słowa „przyjęcie” – wanhui – jak wszyscy w tamtych czasach. Angielskie słowo party nie było jeszcze wtedy popularne.

Właśnie tam znowu spotkałam Saininga – tego, którego tak dobrze znałam. Miał na sobie śnieżnobiałą koszulę i parę czystych niebieskich dżinsów.

Stał na scenie i czuł się wyraźnie nieswój, wręcz zawstydzony. Jednak w swojej muzyce zawsze był pewny siebie, jednoznacznie wyrażał własne marzenia i ideały, nie obawiał się kpin.

Nigdy nie odbierałam go jako zagniewanego, najwyżej nerwowego. Był zbyt delikatny, by być gniewny. Wiedział, że jest wrażliwy, i dzięki tej wrażliwości zgłębiał własną bezbronność. Jego muzyka przypominała modlitwę.

Jeśli deszczowe dni są rodzajem nostalgii,

Czy mogę wziąć ciebie,

Wyryć cię w swoim sercu?

Jeśli dysonans jest stłumionym żalem,

Czy weźmiesz mnie,

Rzucisz w objęcia nocy?

A gdy nie będę mógł powstrzymać kichania,

Czy powiesz mi:

„Jesteś dzieckiem ziemi,

Nie martw się, to tylko mgła…”

Saining był jak dziecko, które doznało tylu upokorzeń, że machnęło ręką na świat dorosłych. Z natury utalentowany, subtelny i neurotyczny, miał własną, prywatną logikę; używał chińskich i zachodnich instrumentów muzycznych na swój specyficzny sposób. Jego muzyka miała w sobie dawkę bezpretensjonalnego szyderstwa; dźwięk jego gitary rozbrzmiewał drżącym pogłosem, jego śpiew odznaczał się rodzajem chłodnej słodyczy, ale najpiękniejsze ze wszystkiego były melodie, które komponował, dekadenckie i wyróżniające się jakimś niesamowitym pięknem. To one odróżniały go od wszystkich pozostałych chińskich rockmanów.

Saining nie miał zbyt dobrego wyczucia językowego, ale upierał się przy pisaniu piosenek po chińsku. Tworzyliśmy teksty wspólnie – zazwyczaj zaczynało się od brzdąkania melodii, potem Saining mówił, co chciałby wyrazić słowami. Większość jego tekstów miała związek z jakąś nieskładną opowieścią. Zapisywał je po angielsku, a moim zadaniem było przełożenie ich na zrozumiałą chińszczyznę. Zawsze się cieszyłam, widząc, jak Saining śpiewa te piosenki na scenie. Czułam, że obdarzył mnie specjalnym przywilejem – prawem zanurzania się wraz z nim w jasnej poświacie jego muzyki. Pogrążałam się w długotrwałym transie. Tylko w tych momentach, gdy on był na scenie, a ja znajdowałam się wśród publiczności, rozumiałam jego tajemnicę. Tylko wtedy dostępowałam autentycznego poczucia szczęścia.

Dawno nie uczestniczyłam w podobnej imprezie. Kiedyś wędrowałam za Sainingiem z jednego hałaśliwego koncertu na drugi. Byliśmy swoimi największymi, najbardziej oddanymi fanami, a on bywał też moim gitarzystą. Pracowaliśmy w skromnych warunkach, używaliśmy najprostszego sprzętu i graliśmy dla najrozmaitszej publiczności. Saining lubił mi się przyglądać, gdy występowałam na scenie z długimi, rozpuszczonymi włosami, w krótkich spódniczkach, a ja lubiłam patrzeć na swoje nogi, kołyszące się w takt mojego wątłego głosu. Wywijałam włosami, które zakrywały mi piersi albo opadały na policzki, co, jak sądziłam, podkreślało trójwymiarowość moich rysów twarzy. Wydawało mi się, że to wszystko pomaga mi stworzyć wokół siebie aurę tajemniczości. W tamtych czasach występy były dla mnie przede wszystkim okazją do dobrej zabawy, przyjemnością potęgowaną przez fakt, że miałam publiczność. Saining zwykł kupować mi w prezencie małe jedwabne chustki – miałam dużą głowę i nie mogłam ich nosić, ale on i tak mi je kupował. Mówił, że dodatki są bardzo ważne. Przed każdym występem wybierałam którąś z tych maleńkich apaszek i zawiązywałam na stojaku do mikrofonu. Nie umiałam komponować piosenek, więc śpiewałam piosenki Doorsów, które sama tłumaczyłam i które dawały moim mglistym modlitwom jakąś moc, uspokajającą i inspirującą zarazem. Saining był jedną z niewielu osób, które rozumiały i popierały moją dziwaczną namiętność do The Doors.

W czasie koncertu nadeszła chwila, gdy Saining nagle zrobił się bardzo spokojny. Siedząc na scenie, wziął do ręki gitarę akustyczną kasztanowego koloru i zaśpiewał ostatnią piosenkę, która wzbudziła w moim ciele lodowate fale; było mi tak zimno, że nie mogłam nawet płakać. Chłód wkradał się we mnie, wzbudzał złe przeczucia.


Mam klucz – ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. [8]


Gitara akustyczna Saininga miała czyste, pozbawione ozdobników brzmienie, które biło po twarzy jak woń heroiny i wypełniało cały świat chłodem. Saining napisał muzykę i ułożył piosenkę z fragmentu wiersza, który zapisałam na naszej tablicy.

Blask słońca w oknie to klucz. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. W oknie jest klucz, w blasku słońca klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już, nie ćpaj już, ożeń się, ożeń się, ożeń się, i nie ćpaj już, nie ćpaj już.


Od tamtego wieczoru spędzaliśmy wiele czasu razem. Saining skończył z zarabianiem na życie śpiewem; często siadywaliśmy z Sanmao i gadaliśmy całą noc aż do rana, jak za dawnych czasów, wkrótce po naszym pierwszym spotkaniu. Wydawało się, że od tamtych dni minęła cała wieczność, a my znowu siedzieliśmy razem i dyskutowaliśmy o naszych problemach, o narkotykach i muzyce, o strachu, o wolnej woli. Ale nigdy nie doszliśmy do żadnych wniosków. Zawsze przerywaliśmy nasze dyskusje w połowie, bo dużo fajniej było po prostu słuchać muzyki. We trójkę słuchaliśmy wszystkich rodzajów muzyki, jakie istniały.

Matka Saininga przyjechała do Chin, żeby nas odwiedzić. Kiedy patrzyli na siebie, wyraz ich oczu wzbudził we mnie skrajną zazdrość. Wyczułam, że matka Saininga nie przepada za mną, ale ona podarowała mi pierścionek i powiedziała: „Saining bardzo cię kocha. Bądźcie dla siebie dobrzy”.

Przeprowadziłam się z powrotem do niego. Pierwszej nocy szybko położyliśmy się do łóżka i tylko patrzyliśmy na siebie; łzy powoli płynęły mi po policzkach, a Saining spoglądał na mnie z czułością. Cóż za piękne oczy, cóż za piękne usta, cóż za wspaniały sen. Fascynował mnie; był taki intrygujący; jego twarz miała w sobie jakąś ukrytą prawdę. Ufałam tej twarzy, wierzyłam w nią – po prostu dlatego, że w nią wierzyłam.


Postanowiliśmy uwolnić się od narkotyków i alkoholu. Saining oświadczył, że rzuca heroinę dla mnie i dla swojej matki, a ja – że zamierzam przestać pić, bo alkohol jest drogi i szkodzi mi na cerę, bo przez niego nasze życie jest tak samo spieprzone jak moja cera.

Sanmao przyniósł Sainingowi trochę metadonu, o którym wiedzieliśmy, że został zaaprobowany przez międzynarodowe organizacje antynarkotykowe jako dobry lek.

Przestałam pić.

Oboje byliśmy w fatalnych nastrojach i spędzaliśmy całe dnie na spaniu, kłótniach, piciu wody i rzyganiu.

14

Saining rzucił heroinę bez widocznego wysiłku. Wkrótce jednak okazało się, że jest uzależniony od metadonu. W naszym mieście, w Shenzhenie, w wielu miejscach można było kupić tę substancję – w Szanghaju było to niemal niemożliwe. Dosłownie wszędzie wokół sprzedawano najróżniejsze „środki”, lecz były to zazwyczaj leki dla psychicznie chorych bądź cierpiących na nieuleczalną postać raka kości. Były wśród nich antydepresanty, a może tylko silne pigułki nasenne. Wszystkie te „leki”, które miały leczyć z uzależnienia od narkotyków, same niczym się od nich nie różniły. Saining zażywał więc narkotyk, żeby odzwyczaić się od innego narkotyku, a potem trzeci narkotyk, który miał mu pomóc uwolnić się od tego drugiego, i tak w kółko. Zaczął mieć poważne kłopoty zdrowotne.

Sanmao zarzucał mi brak kontroli nad tym, co Saining bierze i w jakich dawkach. Powiedziałam mu, że jestem zbulwersowana faktem, że w sklepie na naszej ulicy można kupić absolutnie wszystko, i że nie czuję się na siłach powstrzymać Saininga.

Starałam się namówić go, żeby poszedł znowu na odwyk, ale on powiedział, że w klinice panuje zasada, że jeśli trafi się tam po raz drugi, zamykają człowieka na naprawdę długo, i że nie chce wracać w to upiorne miejsce.

W końcu Saining wrócił do heroiny. Mówił, że hera utrzymuje go w równowadze, że jest jego przeznaczeniem. Lecz heroina przestała już być niezależnym bytem; stała się jednością z jego oddechem. Heroina pchnęła go w dorosłość.

– Jesteś za słaby – oznajmiłam.

– A czemu miałbym być silny?

– Nie boisz się samotności?

– Jedyne, czego się boję, to że zabraknie mi towaru.


Był wieczór wigilijny 1993 roku. Nie widziałam Saininga przez cały dzień. Pozbierałam wszystkie jego rzeczy i wywaliłam na zewnątrz. Kiedy wrócił, przemówiłam do niego zza zaryglowanych drzwi: „Idź do diabła. Jesteś skończony”. To były jedyne słowa, jakie wypowiedziałam do niego tamtej nocy.

Saining całą noc siedział pod drzwiami i śpiewał; jego śpiew składał się w połowie z bełkotu, ale każda fraza zawierała słowa „wesołych świąt”. Szybko usnęłam, odurzona alkoholem.

Rano, kiedy się obudziłam i otworzyłam drzwi, Saininga już tam nie było, ale jego graty pozostały na miejscu. Picie już dawno wymknęło mi się spod kontroli i całymi dniami zataczałam się, zamroczona i wściekła.

W miłości zawsze najdotkliwiej raniły mnie słowa. W czasach alkoholu i narkotyków to pieniądze zaszkodziły nam obojgu. Ale czy udałoby się znaleźć inną drogę do dorosłości bez dostępu do całej tej kasy?

Nie kochaliśmy się przez cały rok. Od czasu do czasu dotykałam się na próbę, ale to, co czułam, nie wywoływało ani odrobiny podniecenia. Czasem się całowaliśmy, ale żadne z nas nie miało ochoty na seks. Żadne z nas nie wiedziało już, czym jest miłość. Nasza miłość przypominała rodzinne przywiązanie; była czymś, na czym mogły się oprzeć nasze ziemskie ciała. Kiedy to do mnie dotarło, doszłam do wniosku, że wreszcie dorosłam.

Lecz cała ta dorosłość sprawiła tylko, że opadłam z sił i zastanawiałam się, dokąd umknęła nasza miłość. Nie rozumiałam, co się stało.

Umrzeć w apogeum młodości i pozostawić urodziwego trupa: cóż za porywająco piękne marzenie… Lecz nie potrafiliśmy go urzeczywistnić. Brakowało nam sił, namiętności, miłości. Nie mieliśmy już niczego do spalenia – oprócz czasu.

Pewnego dnia wzięłaś czerwoną chustę,

Zakryłaś mi oczy, zasłoniłaś niebo,

Spytałaś mnie, co widzę.

Odpowiedziałem, że widzę szczęście.

To było wspaniałe uczucie.

Dzięki niemu zapomniałem, że nie mam

dokąd pójść.

Spytałaś, dokąd chciałbym wyruszyć,

Odpowiedziałem, że pójdę za tobą.

Idziemy drogą, lecz nie widzę cię.

Trzymasz mnie mocno za ręce,

Pytasz mnie, co ja na to.

Mówię: decyzja należy do ciebie.

Czuję, że choć nie z żelaza,

Jesteś tak silna i sroga jak ono.

Czuję krew płynącą w twoich żyłach,

Masz takie gorące dłonie.

To wspaniałe uczucie.

Dzięki niemu zapominam, że nie mam

dokąd pójść.

Spytałaś, dokąd chciałbym wyruszyć.

Odpowiedziałem, że pójdę za tobą.

To nie wygląda na pustynię,

Chociaż nie widzę szczelin w spieczonym gruncie,

Czuję je, jestem spragniony, potrzebuję wody,

Lecz ty przykrywasz moje usta własnymi.

Nie mogę iść dalej, nie potrafię płakać,

Moje ciało wyschło do cna.

Zawsze będę podążał za tobą,

Gdyż znam twój ból lepiej niż ty sama.

Cui Jian, Czerwona chusta


Saininga nie było już tydzień; zaczęłam się martwić. Razem z Sanmao szukaliśmy go wszędzie. Skontaktowaliśmy się nawet z jego rodzicami, którzy mieszkali za granicą.

W końcu odkryłam, że z kieszeni jego płaszcza znikł paszport, a w czerwonym futerale gitary marki Fender znalazłam liścik, który musiał napisać wcześniej: „Kochanie, jeśli znalazłaś ten list, to znaczy, że już odszedłem, że opuściłem to miasto. Jest wrzesień 1993 roku, a Ty właśnie śpisz w moich ramionach, znowu pijana. Kocham Cię! Bez względu na to, kim jesteś i kim się staniesz. Lecz czym właściwie jest miłość? Istnieje coś, co mnie przeraża. Mówię prawdę. Dlatego muszę odejść. Czekam na odpowiedni moment, by to zrobić. Byliśmy razem już zbyt długo. Oboje trochę się w tym wszystkim pogubiliśmy, więc to jedyne wyjście. Będzie mi ciężko żyć z dala od Ciebie, będę za Tobą tęsknił, ale muszę odejść. Inaczej nasze życie nigdy się nie zmieni na lepsze”.

Wpadła mi w ręce jego karta płatnicza i świstek z zapisanym hasłem, choć przecież wiedział, że je znam. Okazało się, że na karcie jest jeszcze mnóstwo pieniędzy. Był tak samo arogancki, jak jego matka!

Co to ma znaczyć: „Byliśmy razem już zbyt długo”?

Przecież to wszystko, co mieliśmy. Nie mieliśmy nic więcej!

Zaczęłam wrzeszczeć. Po chwili z przerażeniem uświadomiłam sobie, że mam atak astmy.

Przypomniałam sobie te wszystkie wspaniałe chwile z Sainingiem. Wspomnienia wracały, nie mogłam tego znieść.

Sanmao nie mógł nic dla mnie zrobić, choć udało mu się namówić mnie na regularne występy w sąsiedniej prowincji. Chciał, żebym została zawodową piosenkarką. Moje upijanie się powodowało nasilenie objawów astmy. Chciałam śpiewać, ale nie mogłam z powodu świszczącego oddechu. Mój ostatni koncert był koszmarem dla mnie i agencji, która organizowała moje występy. Zgodnie z warunkami kontraktu skończyło się na tym, że wisiałam im pieniądze.

Zostałam wygwizdana przez bandę idiotów i przysięgłam sobie, że już nigdy nie zaśpiewam. Okazało się, że teza, że w życiu trzeba swoje wycierpieć, w najmniej odpowiednim momencie stała się samospełniającą się przepowiednią.

Nie miałam ochoty dłużej narzucać się światu.

W Święto Wiosny w 1994 roku doznałam przeczucia, że mój Saining już nigdy nie wróci. To utwierdziło mnie w moim postanowieniu.

Niemal bez wahania wybrałam heroinę, substancję, z którą Saining miał długi romans. „Jesteś skończona, równie dobrze mogłabyś być martwa” – powiedziałam sobie.

Moja astma wciąż się zaostrzała; często lądowałam na ostrym dyżurze w szpitalu. Atak mógł nadejść w każdej chwili, niemal bez ostrzeżenia, więc musiałam mieć zawsze pod ręką woreczek z tlenem. Codzienny pierwszy wdech heroiny powodował u mnie atak drgawek, który trwał co najmniej piętnaście minut, lecz nie miałam odwagi się położyć. Co dzień natychmiast po przebudzeniu szukałam towaru. Co dzień też paraliżował mnie rano widok własnego potu, kapiącego na kołdrę.

Cały świat na moich oczach rozpływał się w powietrzu. Tym lepiej. Najlepsze w heroinie było to, że dzięki niej bez końca dryfowałam w pustce przyprawiającej o zawrót głowy. Byłam na wskroś pusta. Czas gnał naprzód, życie i śmierć unosiły się gdzieś wysoko nad moją głową niczym dwa pałace, a ja wahałam się, uwięziona w przestrzeni między nimi.

Saining mawiał, że heroina jest mu potrzebna do osiągnięcia „halucynacyjnego spokoju”. Nie mam pojęcia, jakich jeszcze niezwykłych doznań mu dostarczała, ale w moim życiu z heroiną nie odnajdywałam ani śladu piękna. Heroina była jak drobny złodziejaszek, który stopniowo kradł mi wszystko, co się dało, aż znalazłam się w stanie absolutnego braku; braku, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Pustka dawała mi poczucie równowagi. Jedynym sensem mojego życia stał się jego bezsens. Nigdy nie byłam naprawdę wolna, ponieważ aż do teraz nigdy naprawdę nie rozumiałam samej siebie, swojego życia, swojego ciała, swoich miłości. Heroina i jej nieczuły świat były jedyną wolnością, na jaką było mnie stać.


Sanmao nie potrafił mi pomóc; w końcu zadzwonił do moich rodziców, którzy umieścili mnie w klinice odwykowej w Szanghaju.

Ledwie wypuścili mnie z kliniki, poleciałam prosto na południe, z powrotem do heroiny. Heroina była dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie. Zresztą cóż miałam tam innego do roboty oprócz ćpania? Widok rodziców w pierwszej chwili przeraził mnie. Byli zbyt normalni. Nie potrafiłam wytrzymać z normalnymi ludźmi. Nigdy nie pojęliby tej pustki, której doświadczałam po heroinie, ani grozy jej odstawienia. Dni bez heroiny były bezmiarem nicości. Wyglądało na to, że bez heroiny nie mogę żyć. Moje życie zdawało się pozbawione treści, lecz w gruncie rzeczy nie miałam też ochoty kończyć ze sobą.

Stałam się ślepa na światło, głucha na dźwięki. Nie chciałam z nikim rozmawiać; byłam nadwrażliwa, niemrawa, niechlujna i roztrzepana. Zatrzymał mi się okres, straciłam apetyt. Co wieczór oglądałam stare czarnobiałe kantońskie filmy, które puszczali w telewizji o północy – sam obraz, z wyłączonym dźwiękiem.

Pewnego dnia odkryłam, że straciłam głos. Już nigdy nie będę mogła zaśpiewać sobie dla przyjemności, tylko dlatego, że mam na to ochotę. Znowu powiedziałam sobie: „Jesteś skończona, równie dobrze mogłabyś być martwa”. Już nigdy nie zaśpiewałam, nawet pod prysznicem.


Ślepota prowadzi naszą krew, od początku do końca. Utrata kontroli przypomina serię pożarów. Wiem tylko tyle: nie rozumiem, dlaczego nasze życia muszą wymykać się spod kontroli.

Mój przyjaciel Wielki Smok zakochał się w pewnej prostytutce, z wzajemnością. Dziewczyna ćpała heroinę, a Smok starał się jej pomóc przestać, ale w końcu sam zaczął ćpać. Wkrótce potem ojciec dziewczyny oskarżył Smoka o porwanie nieletniej, i Smok stał się osobą poszukiwaną. Już nie rozstawiał swojego straganu z szaszłykami i przestał wpadać do mnie na pogawędkę. Potem rozeszły się słuchy, że znaleziono go martwego gdzieś na przedmieściach, że umarł na jakąś chorobę. Nie wierzyłam w te opowieści ani przez minutę.

Kociak przeszła do legendy. Z nieodłączną paczuszką białego proszku kusiła facetów, po czym podawała im narkotyk i okradała ich. Wybierała mężczyzn starannie i niszczyła. Po każdym spotkaniu wracała do domu, liczyła forsę i darła ich numery telefonów, a potem ćpała. Kiedy ostatni raz o niej usłyszałam, zamknęli ją w ośrodku reedukacji kobiet, z którego uciekła. Ośrodek mieścił się na szczycie góry; kierownictwo zamknęło drogę na trzy dni, w czasie których prowadzono poszukiwania. Znalazł ją jakiś tubylec. Chciała go przekupić ostatnimi pięciuset hongkońskimi dolarami, a on wziął pieniądze, zabrał ją do domu i zgwałcił. Gwałcił ją przez całą noc, a potem zawiózł z powrotem do ośrodka, lecz Kociak nie powiedziała wychowawcom ani słowa o tym, co się stało. Potem skoczyła z dachu, uszkodziła sobie kręgosłup i została zwolniona z powodów zdrowotnych. Nigdy nie wpadła zobaczyć, co u mnie słychać, choć miałam szczerą nadzieję, że to uczyni.

Wszystkie wieści o Kociaku docierały do mnie przez Wielkiego Smoka; po jego zniknięciu już nigdy o niej nie usłyszałam. Nie odwiedzał mnie nikt z dawnych znajomych. Wciąż myślałam, że ich jeszcze kiedyś spotkam, i miałam taką nadzieję – w końcu ulica, przy której mieszkałam, cały czas istniała. Kto by pomyślał, że już nigdy nie zobaczę żadnego z nich?

Najbardziej wstrząsnął mną fakt, że Sanmao, który nigdy nie przestał nakłaniać mnie do rzucenia heroiny, sam zaczął ćpać. Jego żona powiedziała mi, że stało się to po odejściu Saininga. „Kochamy naszych mężczyzn – powiedziała – lecz oni nie kochają nas, więc dopada ich nuda, a gdy się nudzisz, co ci pozostaje oprócz ćpania?”

Żona Sanmao poprosiła mnie, żebym przez jakiś czas nie zadawała się z jej mężem.

Często wyobrażałam sobie, że gdybyśmy wszyscy razem – Saining, Sanmao, Wielki Smok, Kociak i ja – spotkali się i wspólnie naćpali heroiną, byłoby naprawdę wspaniale, i dzięki temu heroina stałaby się odrobinę ciekawsza, zyskałaby jakieś znaczenie. A być może stałaby się jeszcze bardziej bezsensowna – kto wie?

Nie widywałam się z przyjaciółmi. Nie śpiewałam. Miałam dwadzieścia dwa lata i umarłam śmiercią naturalną.

Cóż mi pozostało prócz ćpania? Moje życie w szybkim tempie ześlizgiwało się w otchłań i nie potrafiłam temu zapobiec, choć bardzo się starałam. We wszystkich małych sklepikach na mojej ulicy o każdej porze dnia i nocy można było dostać igły. Każdy z nas, mieszkańców tej ulicy, był niegdyś święcie przekonany, że nigdy nie zostanie ćpunem. W końcu jednak wszyscy ulegaliśmy. Nie mieliśmy żadnej pewności, czy heroina, którą zażywamy codziennie, jest prawdziwa. Nasze życie przeszło całkowitą transformację – żyliśmy jak wampiry.

Загрузка...