2

Był to jeden z tych chłodnych, ponurych dni, które w Szkocji mogą się zdarzyć w czasie co najmniej trzech różnych pór roku. Niebo przybrało kolor ołowiu i wiał wiatr, który ojciec Rebusa nazwałby „wisielczym”. Ojciec opowiadał mu raz – a właściwie wiele razy – jak kiedyś w mroźny zimowy poranek wszedł do sklepu spożywczego w Lochgelly. Sklepikarz stał nad elektrycznym grzejnikiem. Ojciec Rebusa spojrzał na ladę chłodniczą i spytał: „Czy to bekon z Ayrshire?”, na co sklepikarz odparł: „Nie, ręce sobie grzeję”. Ojciec zarzekał się, że opowieść jest prawdziwa, a Rebus – mógł mieć wtedy siedem albo osiem lat – w to wierzył. Potem doszedł jednak do wniosku, że to stara anegdota, którą ojciec gdzieś usłyszał i wykorzystał jako własną.

– Nieczęsto widzę, żebyś się uśmiechał – powiedziała barista, przygotowując mu podwójne latte. To były jej określenia: barista i latte. Swój interes prowadziła w adaptowanej budce policyjnej przy Błoniach, i Rebus zatrzymywał się tam niemal codziennie w drodze do pracy. Zamawiał u niej „kawę z mlekiem”, a ona go zawsze poprawiała na latte. Potem on dodawał jeszcze „podwójna”, czego nie musiał robić, bo znała jego zwyczaje na pamięć. Robił to jednak, bo wymawianie tego słowa sprawiało mu przyjemność.

– Uśmiechanie się to nie zbrodnia, nie? – odparł, patrząc, jak na kawę nakłada mleczną piankę.

– To już ty wiesz lepiej.

– A twój szef wiedziałby jeszcze lepiej, niż my oboje razem wzięci. – Zapłacił za kawę, a drobne, które mu wydała, wrzucił do pojemnika po margarynie, przeznaczonego na napiwki, i ruszył w stronę St Leonard’s. Nie sądził, by się domyślała, że jest gliniarzem. „Ty wiesz lepiej…”, powiedziała to jednak lekko, bez podtekstu, tylko by podtrzymać rozmowę. Z kolei jego uwaga o jej szefie była aluzją do faktu, że właścicielem całej sieci takich budek był były adwokat. Ale wyglądało na to, że nie załapała aluzji.

Na St Leonard’s Rebus jeszcze przez chwilę został w samochodzie, by do kawy wypalić ostatniego papierosa. Pod tylnym wyjściem z komisariatu stały furgonetki gotowe, by w razie potrzeby zawieść kogoś do sądu. Kilka dni wcześniej Rebus zeznawał w sądzie jako świadek i obiecał sobie, że musi się dowiedzieć o wynik sprawy. Jednak kiedy drzwi się otwarły, zamiast aresztantów zobaczył tylko Siobhan Clarke. Dostrzegła jego samochód, uśmiechnęła się i pokręciła głową na ten typowy widok. Podeszła, a Rebus opuścił szybę.

– Pożywne śniadanie skazańca – powiedziała.

– Ja też cię witam serdecznie.

– Szef chce cię widzieć.

– I wysłał po mnie psa gończego.

Siobhan nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko i odczekała, aż Rebus wysiądzie z samochodu. Byli w połowie parkingu, kiedy się odezwała:

– Jeśli już, to wysłała.

Stanął jak wryty.

– Rzeczywiście, wyleciało mi z głowy – przyznał.

– A przy okazji, jak się czuje twój kac? Bo może jeszcze ci coś wyleciało z głowy?

Otworzyła przed nim drzwi, a on poczuł się jak zwierzę wpuszczane do klatki.


Z gabinetu znikły już fotografie i słynny ekspres do kawy Farmera, a na szafce na akta leżało kilka kartek z życzeniami powodzenia, ale poza tym wszystko było po staremu, łącznie ze stertą papierów w korytku na korespondencję przychodzącą i z samotnym kaktusem w doniczce na parapecie okna. Gill Templer wyglądała w fotelu Farmera na dość zagubioną, zwłaszcza że słusznych rozmiarów postura jej poprzednika wygniotła w fotelu zagłębienia, których jej szczupła sylwetka nie miała szans wypełnić.

– Siadaj, John – powiedziała i po chwili, gdy już podchodził do krzesła, dodała: – I opowiedz mi, o co chodziło wczoraj wieczorem. – Oparła łokcie o biurko i złożyła końce palców. Dokładnie taką samą pozę przyjmował Farmer, kiedy starał się ukryć irytację lub zniecierpliwienie. Albo go podpatrzyła, albo gest ten szedł w parze z awansem na wyższe stanowisko.

– Wczoraj wieczorem?

– W mieszkaniu Philippy Balfour. Znalazł cię tam jej ojciec. – Uniosła głowę i spojrzała na niego. – Najwyraźniej piłeś alkohol.

– Wszyscy pili.

– Ale nie wszyscy tyle, co niektórzy. – Zerknęła na arkusz papieru leżący przed nią na biurku. – Pan Balfour chciałby wiedzieć, co tam robiłeś. A jeśli mam być szczera, to sama też zachodzę w głowę.

– Wracałem do domu…

– Z Leith Walk do Marchmont przez Nowe Miasto? Wygląda na to, że się chyba zgubiłeś.

Rebus zdał sobie sprawę, że wciąż jeszcze trzyma papierowy kubek z kawą. Bez pośpiechu odstawił go na podłogę.

– Czasami lubię coś takiego zrobić – odpowiedział w końcu. – Lubię jeszcze raz wrócić na miejsce, kiedy już się wszystko uspokoi.

– Dlaczego?

– Tak na wszelki wypadek, gdyby coś przeoczono.

Sprawiała wrażenie, że przez chwilę się nad tym zastanawia.

– Nie jestem pewna, czy tylko o to chodzi.

Rebus wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Gill raz jeszcze spojrzała w notatki.

– A potem postanowiłeś jeszcze odwiedzić chłopaka panny Balfour. Dlaczego?

– To już naprawdę było po drodze do domu. Zatrzymałem się, żeby pogadać z Connollym i Danielsem. U Costello się świeciło, więc pomyślałem, że wpadnę do niego i sprawdzę, czy wszystko w porządku.

– Taki z ciebie troskliwy gliniarz? – Umilkła na chwilę. – Więc pewnie dlatego pan Costello uznał za konieczne poinformować o twojej wizycie swojego adwokata.

– Nie wiem, po co to zrobił. – Rebus poprawił się niespokojnie na twardym siedzeniu krzesła, udając, że sięga po kawę.

– Adwokat skarży się, że „nachodzimy” jego klienta. Być może będziemy musieli zdjąć naszych ludzi. – Nie spuszczała z niego wzroku.

– Posłuchaj, Gill – zaczął Rebus. – Znamy się jak łyse konie. Moje metody pracy nie są tajemnicą. Jestem pewien, że Watson przekazał ci całą litanię uwag.

– Tak było kiedyś, John.

– To znaczy, co?

– Ile wczoraj wypiłeś?

– Więcej niż powinienem, ale to nie była moja wina. – Zobaczył jak brew Gill wędruje do góry. – Jestem pewien, że ktoś mi podłożył świnię.

– Chcę, żebyś poszedł do lekarza.

– O Chryste Panie…

– W sprawie twojego picia, w sprawie sposobu odżywiania się, ogólnie w sprawie stanu twojego zdrowia… Chcę żebyś się zbadał, a to, co powie lekarz, będzie święte, i masz się zastosować do jego zaleceń.

– Glony i sok z marchwi?

– Pójdziesz do lekarza, John. – Powiedziała to tonem polecenia, nie prośby. Rebus skrzywił się, wypił łyk kawy, potem uniósł kubek do góry.

– Z chudym mlekiem – oznajmił.

Prawie się uśmiechnęła.

– Od czegoś trzeba zacząć.

– Gill, posłuchaj… – Wstał z krzesła i wrzucił kubek do dziewiczo czystego kosza na śmieci. – Moje picie to nie problem. Nie przeszkadza mi w pracy.

– Wczoraj przeszkodziło.

Potrząsnął głową, ale jej twarz miała kamienny wyraz. W końcu głęboko westchnęła.

– Tuż przed wyjściem z klubu… pamiętasz, co było?

– Jasne. – Nie wrócił na krzesło. Stał wyprostowany przed jej biurkiem, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała.

– Pamiętasz, co mi powiedziałeś? – Wyraz jego twarzy powiedział jej już wszystko, co chciała wiedzieć. – Chciałeś, żebym poszła z tobą do domu.

– Przepraszam. – Starał się sobie przypomnieć, ale w głowie miał pustkę. W ogóle nie pamiętał momentu wyjścia z klubu.

– Więc musisz to zrobić, John. Umówię cię z lekarzem.

Odwrócił się i ruszył do drzwi. Już wychodził, kiedy go zawołała.

– Skłamałam – powiedziała z uśmiechem. – Nic mi takiego nie proponowałeś. A teraz możesz mi życzyć powodzenia na nowym stanowisku.

Rebus spróbował przywołać na twarz złośliwy uśmieszek, ale bez rezultatu. Gill uśmiechała się, póki drzwi się za nim nie zamknęły, potem uśmiech zniknął z jej twarzy. Rzeczywiście Watson rozgadał się na temat Rebusa, ale nie powiedział jej niczego, o czym sama by nie wiedziała. „Pewnie trochę za dużo pije, ale to dobry gliniarz, Gill. Tylko lubi sprawiać wrażenie, że potrafi się obejść bez niczyjej pomocy”. Może to na swój sposób prawda, ale może też nadchodzi szybkimi krokami chwila, kiedy John Rebus będzie musiał pogodzić się z tym, że oni też potrafią się obejść bez niego.


Łatwo było rozpoznać uczestników pożegnalnej balangi: apteki w ich sąsiedztwie wyprzedały pewnie cały zapas aspiryny, witaminy C i wszystkich innych sprawdzonych leków na kaca. Wyglądało, że ich głównym problemem jest odwodnienie. Rebusowi rzadko zdarzało się widzieć tyle butelek irn-bru, lucozade i coli ściskanych w tak wielu dygocących dłoniach. Wszyscy nieskacowani – ci, których nie było w klubie albo byli, lecz ograniczali się do napojów bezalkoholowych – teraz triumfowali, głośno pogwizdując i przy każdej okazji z całej siły waląc szufladami i drzwiczkami szafek. Główną salę operacyjną dla śledztwa w sprawie Philippy Balfour urządzono na Gayfield Square – stąd było znacznie bliżej do jej mieszkania – ponieważ jednak przy tak licznej ekipie dochodzeniowej miejsca wciąż brakowało, wydzielono także kąt w wydziale śledczym na St Leonard’s. Tam właśnie siedziała teraz Siobhan, wpatrując się w ekran monitora. Na podłodze obok jej nóg leżał drugi twardy dysk i Rebus zdał sobie sprawę, że Siobhan zmaga się z komputerem panny Balfour. Między policzek a ramię wcisnęła sobie słuchawkę telefoniczną i, coś pisząc, jednocześnie rozmawiała.

– Też nic z tego – usłyszał jej głos.

Sam dzielił biurko z trzema innymi policjantami, i dało się to zauważyć. Zgarnął na podłogę resztki chipsów i wyrzucił dwie puszki po fancie do najbliższego kosza. Kiedy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę, ale dzwoniono tylko z miejscowej wieczornej gazety, próbując coś przewąchać.

– Proszę rozmawiać z rzecznikiem prasowym – oświadczył Rebus reporterowi.

– Daj pan spokój.

Rebus zastanowił się. Biuro łączności z mediami było do tej pory działką Gill Templer. Spojrzał w kierunku Siobhan Clarke i spytał:

– Kto się teraz zajmuje kontaktami z prasą?

– Sierżant Ellen Wylie – wtrącił się reporter.

Rebus podziękował mu za informację, po czym rozłączył się. Biuro prasowe byłoby dla Siobhan znaczącym krokiem naprzód – szczególnie w przypadku tak głośnej sprawy. Ellen Wylie była dobrą policjantką, wywodzącą się z Torphichen. Jako specjalistka do spraw kontaktów z mediami, Gill Templer na pewno musiała wydać opinię na temat nowej kandydatki, a być może decyzja wręcz należała do niej. I wybrała Ellen Wylie. Rebus był ciekaw, czy kryje się za tym coś więcej.

Wstał od biurka i zaczął studiować papiery przypięte do tablicy na ścianie. Grafiki służb, faksy, listy adresów i numerów kontaktowych. Przyczepiono też dwa zdjęcia zaginionej dziewczyny. Jedno z nich udostępniono prasie i teraz wisiało na tablicy powielone w wielu egzemplarzach wraz z artykułami na temat jej zaginięcia. Pomyślał, że jeśli jej szybko nie odnajdą całej i zdrowej, to za chwilę na tablicy zabraknie miejsca i trzeba będzie pozbyć się tych wszystkich wycinków prasowych. Treść notatek i tak się powtarzała, a ich autorom bardziej zależało na sensacji niż na dokładności. Rebus przez chwilę zadumał się nad jednym z określeń: „tragiczny narzeczony”. Rzucił okiem na zegarek: jeszcze pięć godzin do konferencji.


W związku z awansem Gill Templer, w wydziale śledczym na St Leonard’s zwolniło się stanowisko starszego inspektora. Chętkę na nie miał detektyw inspektor Bill Pryde, który postanowił wykazać się przy sprawie panny Balfour. Rebus, który dopiero co zjawił się w sali operacyjnej na Gayfield Square, mógł jedynie patrzyć i podziwiać. Pryde zaczął od swego wyglądu – ubrał się w garnitur prosto od krawca, czystą białą koszulę i elegancki krawat. Czarne trzewiki lśniły czystością i wyglądało, że odwiedził też fryzjera. Nie zostało mu wprawdzie zbyt wiele włosów do strzyżenia, ale liczył się wysiłek. Powierzono mu rozdzielanie zadań, a to oznaczało, że wyznaczał funkcjonariuszy do odwiedzania domów i przesłuchiwania ich mieszkańców. Wywiady przeprowadzano z wszystkimi sąsiadami – z niektórymi już po raz drugi lub trzeci – jak i z wszystkimi przyjaciółmi zaginionej, jej kolegami z uczelni i z personelem uniwersyteckim. Sprawdzano też loty i rejsy promów, a jej zdjęcie przefaksowano na dworce kolejowe, do firm komunikacji autobusowej i do komisariatów policji poza okręgiem Lothian i Borders. Komuś musiało przypaść zadanie zbierania danych o wszystkich odnalezionych zwłokach z terenu całej Szkocji, a ktoś inny sprawdzał przyjęcia do szpitali. Do tego dochodziły jeszcze firmy taksówkowe i wypożyczalnie samochodów… Wszystko to wymagało czasu i wysiłku i składało się na publiczne oblicze śledztwa. Po cichu prowadzono także poufną inwigilację najbliższej rodziny i kręgu przyjaciół zaginionej, choć Rebus wątpił, by sprawdzanie środowiska dziewczyny dało jakieś rezultaty. Nie tym razem.

Wreszcie Pryde zakończył odprawę dla zebranej wokół niego grupy. Kiedy funkcjonariusze się rozeszli, dostrzegł stojącego w kącie Rebusa, puścił do niego oko i zbliżając się, potarł sobie czoło dłonią.

– Muszę teraz uważać – powiedział Rebus. – Podobno poczucie władzy deprawuje i tak dalej.

– Przepraszam – rzekł Pryde, ściszając głos – ale mnie to autentycznie rajcuje.

– To dlatego, że potrafisz sobie z tym poradzić, Bill. To tylko Pałac potrzebował aż dwudziestu lat, żeby na to wpaść.

Pryde pokiwał głową.

– Mówi się, że w swoim czasie nie przyjąłeś awansu na starszego inspektora.

– Plotki, Bill. To tak, jak z tym albumem Fleetwood Mac: najlepiej nie słuchać.

Sala operacyjna przypominała salę ćwiczeń w szkole baletowej. Każdy zajmował się swoim indywidualnym zadaniem. Część wdziewała płaszcze i sięgała po kluczyki i notatniki. Inni podwijali rękawy i rozsiadali się przy komputerach i telefonach. Z jakichś zakamarków budżetu udało się wycisnąć pieniądze na zakup nowych krzeseł – jasnoniebieskich, obrotowych, na kółkach. Ci, którym udało się je zdobyć, poruszali się po sali na siedząco, korzystając z kółek i nie ryzykując pozostawienia ich bez opieki w obawie, że ktoś inny im je podkradnie.

– Koniec z niańczeniem chłopaka – oznajmił Pryde. – Polecenie nowej szefowej.

– Słyszałem.

– Były naciski ze strony rodziny – dodał Pryde.

– Dla budżetu operacyjnego to jeszcze lepiej – zauważył Rebus, przeciągając się. – To jak, jest coś do roboty dla mnie?

Pryde przekartkował notatki przypięte do sztywnej podkładki.

– Trzydzieści siedem telefonów od przedstawicieli społeczeństwa – poinformował.

Rebus wzniósł ręce w obronnym geście.

– Na mnie nie patrz. Świry i szaleńcy to dobre dla praktykantów, nie?

Pryde uśmiechnął się.

– Już przydzielone – uspokoił go, wskazując głową dwóch młodych posterunkowych, niedawno awansowanych ze służby mundurowej, którzy z bezradnymi minami przyglądali się stercie leżących przed nimi papierów. Użeranie się z ludźmi dzwoniącymi z miasta należało zawsze do najbardziej niewdzięcznych zadań w śledztwie. Każda nagłośniona przez media sprawa powodowała lawinę fałszywych tropów i zmyślonego przyznawania się do winy. Niektórym tak zależało na rozgłosie, że gotowi byli szukać go nawet za cenę brania na siebie podejrzenia o morderstwo. Rebus sam zetknął się z kilkoma tego typu ludźmi z Edynburga.

– Craw Shand już się odezwał? – zapytał.

Pryde postukał w wykaz rozmów.

– Dzwonił już trzy razy, za każdym razem gotów przyznać się do morderstwa.

– Przymknijcie go – powiedział Rebus. – To jedyny sposób, żeby się go pozbyć.

Wolną ręką Pryde dotknął węzła krawata, jakby upewniając się, że wszystko jest na miejscu.

– Sąsiedzi? – zapytał niepewnie.

Rebus kiwnął głową.

– Sąsiedzi mogą być.


Rebus zebrał notatki ze wstępnych przesłuchań. Bardziej oddalone odcinki ulicy przydzielono innym wywiadowcom, zostawiając Rebusowi i pozostałej trójce – podzielonym na dwa dwuosobowe zespoły – lokale w bezpośrednim sąsiedztwie mieszkania Philippy Balfour. Było ich trzydzieści pięć, w tym trzy puste, co znaczyło, że mają do sprawdzenia trzydziestu dwóch sąsiadów. Szesnastu na zespół, na każdego sąsiada jakieś piętnaście minut… w sumie po cztery godziny.

Partnerka Rebusa, przydzielona mu do tego zadania, posterunkowa Phyllida Hawes, zrobiła te wyliczanki na klatce schodowej pierwszej z kamienic. Rebus właściwie nie był pewien, czy do bogato zdobionych domów z epoki króla Jerzego, mieszczących na parterze liczne galerie sztuki i salony z antykami pasuje słowo „kamienica”. Spytał Hawes o zdanie.

– Może lepiej apartamentowce? – zastanowiła się i uśmiechnęła.

Na każdym piętrze znajdował się tylko jeden, najwyżej dwa apartamenty, a drzwi wiodące do nich ozdobione były mosiężnymi lub ceramicznymi tabliczkami z nazwiskami. Tylko na kilku drzwiach znajdowały się kartonowe wizytówki przyczepione kawałkami taśmy klejącej.

– Nie jestem pewna czy Cockburn Association [Cockburn Association – najstarsze na świecie, powstałe w 1875 roku, towarzystwo ochrony zabytków architektury i przyrody w Edynburgu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] byłoby zachwycone – zauważyła Hawes.

Na jednych z drzwi widniało kilka nazwisk. Pewnie studenci, pomyślał Rebus, i to z mniej zasobnymi portfelami niż Philippa Baliom.

Klatka schodowa była czysta i zadbana. Na podestach leżały wycieraczki i stały skrzynki z kwiatami. Kwiaty rosły również w koszach zawieszonych na balustradzie schodów. Ściany wyglądały na świeżo odmalowane, a schody były dokładnie zamiecione. W pierwszej klatce wszystko poszło jak w zegarku: w pierwszych dwóch mieszkaniach nie było nikogo, wrzucili więc swoje wizytówki w szpary na listy; każde z kolejnych mieszkań zajęło im po piętnaście minut – „Tylko kilka porządkowych pytań…” „Czy chciałaby pani jeszcze dodać coś od siebie…” Mieszkańcy potrząsali przecząco głowami i podkreślali, że wciąż są wstrząśnięci. Taka cicha, spokojna uliczka.

Na wysokim parterze znajdował się tylko jeden apartament, znacznie większy i elegantszy, z westybulem wyłożonym czarno-białą granitową szachownicą i ozdobionym doryckimi kolumnami. Jego lokator dzierżawił go na podstawie wieloletniego kontraktu i był zatrudniony w „sektorze finansowym”. Rebus zaczynał dostrzegać pewną wyraźną prawidłowość: projektant graficzny, konsultant szkoleń, organizator imprez… a teraz sektor finansowy.

– Czy nikt już nie pracuje w normalnych zawodach? – zwrócił się z pytaniem do Hawes.

– Tu są normalne zawody – odparła.

Stanęli na chodniku i zrobili przerwę na papierosa. Rebus zauważył, że Hawes zerka na niego.

– Masz ochotę?

Potrząsnęła głową.

– Już trzy lata jak nie palę.

– Tylko pozazdrościć. – Rebus rozejrzał się po okolicznych domach. – Gdyby mieszkali tu miłośnicy firanek, to by nas teraz zza nich podglądali.

– Jakby mieli firanki, to nikt by nie mógł zaglądać do środka i zazdrościć.

Rebus zaciągnął się i wypuścił dym przez nos.

– Wiesz, pamiętam, że kiedy byłem młodszy, to wokół Nowego Miasta zawsze unosiła się taka atmosferka rozpusty. Hippisi i haszysz, ciągłe imprezy i pełno różnych mętów.

– Dziś już tu nie ma dla nich miejsca. – Hawes pokiwała głową. – A ty gdzie mieszkasz?

– W Marchmont. A ty?

– W Livingston. Wtedy nie było mnie stać na nic więcej.

– Ja kupiłem to mieszkanie już wiele lat temu. Mieliśmy wtedy dwie pensje…

Spojrzała na niego.

– Nie musisz się tłumaczyć.

– Chodziło mi tylko o to, że wtedy ceny jeszcze nie zwariowały. – Starał się, by nie brzmiało to jak usprawiedliwienie. Wszystko przez to spotkanie z Gill i jej żarcik, który miał go zdenerwować. I to, że przez tę jego wizytę u Costello musieli zrezygnować z pilnowania go. Może rzeczywiście powinien z kimś porozmawiać o swoim piciu… Pstryknął niedopałek na jezdnię. Wykonana była z błyszczących, prostokątnych kostek nazywanych brukiem. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do miasta, popełnił błąd i nazwał je kocimi łbami. Ktoś z miejscowych go wtedy poprawił. – Jeśli nas w następnym mieszkaniu zaproszą na herbatę, to skorzystamy – zapowiedział.

Hawes skinęła. Miała około czterdziestki i długie do ramion ciemne włosy. Jej twarz była lekko piegowata i pucułowata, jakby nie utraciła jeszcze dziecięcej miękkości rysów. Miała na sobie szary komplet ze spodniami i szmaragdową bluzkę spiętą pod szyją srebrną celtycką broszką. Rebus z łatwością mógł ją sobie wyobrazić na tradycyjnym celtyckim wieczorze, jak wiruje na parkiecie przy szkockiej muzyce ludowej, a na jej twarzy widnieje ten sam wyraz skupienia, z jakim teraz podchodziła do pracy.

Poniżej apartamentu na wysokim parterze mieściło się tak zwane „studio ogrodowe”. Prowadziły do niego spiralne schodki na zewnątrz budynku, a nazwa brała się stąd, że z mieszkania było wyjście na ogród na tyłach domu. Na stopniach schodków stały kolejne skrzynki z kwiatami. Mieszkanie miało dwa okna na poziomie niskiego parteru i dwa dalsze niżej w suterenie – dwupoziomowe studio. Obok wejścia znajdowały się drewniane drzwi do piwnic ciągnących się pod chodnikiem. Mimo iż zapewne już je sprawdzono, Rebus nacisnął klamkę, jednak drzwi były zamknięte na klucz. Hawes sprawdziła swoje notatki.

– Cirant Hood i George Silvers już tam byli przed nami – poinformowała.

– A drzwi były wtedy zamknięte czy otwarte?

– Ja im je otworzyłam – usłyszeli głos za sobą. Odwrócili się i zobaczyli starszą kobietę, stojącą w drzwiach do studia. – Dać państwu klucze?

– Tak, poprosimy – odparła Phyllida Hawes. Kiedy kobieta cofnęła się do środka, Phyllida popatrzyła na Rebusa i złożyła dłonie w literę T, gest trenerów proszących o czas. W odpowiedzi Rebus wystawił oba kciuki w górę.


Mieszkanie pani Jardine było prawdziwym muzeum bibelotów, wszelkiego rodzaju porcelanowych figurek i cacuszek. Narzuta przykrywająca oparcie kanapy musiała kosztować wiele tygodni mozolnego dziergania szydełkiem. Przeprosiła ich za kilkanaście metalowych puszek i rondelków, rozstawionych na podłodze werandy, dodając, iż „jakoś nigdy nie może się zebrać, żeby załatać ten dach”. Rebus zaproponował, by herbatę wypili tutaj: przy każdym ruchu w salonie cierpła mu skóra, że zrzuci coś na podłogę. Jednak kiedy zaczęło padać, rozmowa potoczyła się przy akompaniamencie plusku i dzwonienia spadających kropel, a rozprysk z rondla stojącego obok nóg Rebusa groził, że wyjdzie stąd równie mokry, jak gdyby stał na zewnątrz.

– Nie znałam tej panienki – rzekła pani Jardine ze smutkiem. – Może, jakbym więcej wychodziła, to bym ją spotkała.

Hawes wyglądała przez okno.

– Ma tu pani porządek w ogrodzie – zauważyła z podziwem i można to było uznać za niedopowiedzenie. Długi i wąski pasek ziemi, cały pokryty na środku trawą i otoczony kwiatowymi rabatami, był idealnie zadbany.

– To zasługa mojego ogrodnika – odparła pani Jardine.

Hawes zajrzała do notatki sporządzonej z poprzedniej wizyty, a potem niemal niedostrzegalnie pokręciła głową. W notatce Silversa i Hooda nie było słowa o ogrodniku.

– Czy może nam pani podać jego nazwisko? – spytał Rebus obojętnym tonem. Mimo to staruszka spojrzała na niego zaniepokojona. W odpowiedzi Rebus uśmiechnął się, a kolejna kropla głośno plusnęła. – Tylko dlatego, że może mógłbym też z niego skorzystać – skłamał.

Na koniec sprawdzili piwnice. W jednej widać było staroświecką termę na gorącą wodę, w drugiej tylko pleśń. Pomachali pani Jardine ręką na pożegnanie i raz jeszcze podziękowali za gościnność.

– Niektórym to dobrze – powiedział na ich widok Grant Hood. Czekał na nich na chodniku, z kołnierzem postawionym w osłonie przed deszczem. – Nam nawet godziny nikt nie podał.

Partnerem Hooda był Dalka Daniels. Rebus kiwnął głową na powitanie.

– Co jest, Tommy? Robimy na dwie zmiany?

Daniels wzruszył ramionami.

– Zamieniłem się – powiedział, starając się stłumić ziewanie.

Hawes klepnęła dłonią w plik notatek.

– Za to ty – zwróciła się do Hooda – nawet jednej przyzwoicie nie przepracowałeś.

– Co jest?

– Pani Jardine zatrudnia ogrodnika – wyjaśnił Rebus.

– Za chwilę pewnie jeszcze będziemy rozmawiać ze śmieciarzami – obruszył się Hood.

– Już rozmawialiśmy – oświadczyła Hawes. – I do pojemników też zaglądaliśmy.

Zanosiło się na kłótnię. Rebus zastanawiał się, czy się wtrącić – razem z Hoodem pracował na St Leonard’s i w sposób naturalny powinien stanąć po jego stronie – jednak bez słowa zapalił kolejnego papierosa. Twarz Hooda poczerwieniała. Tak jak ona był starszym posterunkowym z tytułem detektywa, ale miał za sobą krótszy od niej staż. Czasami trudno jest się spierać z doświadczeniem, ale to nie znaczy, żeby się od razu poddawać.

– Philippie Balfour to nie pomoże – rzekł cicho Dalka Daniels i to ich uciszyło.

– Dobrze powiedziane, synu – pochwalił go Rebus.

Tak było istotnie: branie udziału w wielkich i głośnych śledztwach mogło powodować, że człowiek zaczynał zapominać o podstawowej prawdzie. Stając się jedynie maleńką śrubką w potężnej maszynerii, zaczynał się mądrzyć, by utwierdzić się we własnej ważności. Sprawa rozdziału krzeseł stała się ważna, bo można było stosunkowo łatwo postawić na swoim. Inaczej niż w przedmiocie śledztwa, które zdawało się rosnąć w postępie geometrycznym, powodując, że każdy zajmujący się nim czuł się coraz mniejszy i coraz mniej ważny, aż w końcu zaczynał tracić z pola widzenia prawdę zasadniczą (coś, co mentor Rebusa, Lawson Geddes, nazywał MISJĄ): to, że ktoś potrzebuje twojej pomocy i na tę pomoc czeka. Zagadkę zbrodni trzeba rozwiązać, a zbrodniarza ukarać. I czasami dobrze jest to sobie uzmysłowić.

W końcu rozeszli się w przyjaźni, a Hood zanotował dane ogrodnika i obiecał, że z nim porozmawia. Nie pozostało im nic innego, jak wrócić do wspinaczek po schodach. Wizyta u pani Jardine trwała niemal pół godziny i wszystkie wyliczenia Hawes wzięły w łeb, raz jeszcze potwierdzając oczywistą prawdę – śledztwo musi się ciągnąć. Było tak, jakby czas wrzucał nagle wyższy bieg, człowiek przestawał panować nad upływem kolejnych godzin, a na koniec dnia nie mógł zrozumieć ogarniającego go zmęczenia i pozbyć się uczucia niepokoju, że o czymś zapomniał i coś zostawił nie dokończone.

W kolejnych dwóch mieszkaniach nie było nikogo, następne drzwi otworzył im ktoś, kogo twarz wydała się Rebusowi znajoma, ale kogo nie zdołał jednak rozpoznać.

– Chodzi nam o zaginięcie Philippy Balfour – wyjaśniła Hawes. – O ile mi wiadomo, dwóch naszych kolegów już z panem rozmawiało. My chcielibyśmy tylko uściślić kilka spraw.

– Ależ tak, oczywiście. – Lakierowane czarne drzwi uchyliły się nieco szerzej. Mężczyzna spojrzał na Rebusa i uśmiechnął się. – Nie może mnie pan skojarzyć, prawda? Ale ja pana pamiętam. – Uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Za to na pewno pamięta pan swoją „dziewiczą” autopsję, prawda?

Mężczyzna wpuścił ich do przedpokoju, poinformował że nazywa się Donald Devlin, i wtedy Rebus go sobie przypomniał. Pierwszą sekcję zwłok, w której uczestniczył jako funkcjonariusz wydziału śledczego, wykonywał właśnie Devlin. Był profesorem katedry medycyny sądowej na Uniwersytecie Edynburskim i w owym czasie jednocześnie głównym miejskim patologiem. Asystował mu wówczas Sandy Gates. Teraz Gates sam był już profesorem medycyny sądowej, a jego „pomocnikiem” był doktor Curt. Ściany przedpokoju pokrywały fotografie przedstawiające Devlina podczas uroczystości wręczania jakichś nagród i odznaczeń.

– Twarz pamiętam, ale nazwiska nie mogę sobie przypomnieć – rzekł Devlin, wprowadzając ich do zagraconego salonu.

– Detektyw inspektor Rebus.

– Wtedy był pan pewnie zwykłym posterunkowym, prawda?

Rebus skinął.

– Szykuje się pan do przeprowadzki? – spytała Hawes, rozglądając się po salonie zawalonym kartonami i czarnymi foliowymi workami. Rebus też się rozejrzał. Wszędzie piętrzyły się sterty papierów, a z szafek sterczały wysunięte szuflady, grożąc wysypaniem zawartości na podłogę. Devlin zachichotał. Był niskim, korpulentnym mężczyzną, na oko dobrze po siedemdziesiątce. Szary wełniany blezer dawno już stracił fason i połowę guzików, a ciemnoszare wymięte spodnie podtrzymywały szelki. W obrzmiałej i pokrytej czerwonymi żyłkami twarzy tkwiły dwa małe niebieskie punkciki oczu ukryte za okularami w stalowej oprawce.

– Pewnie można tak powiedzieć – odparł, odgarniając sobie z oczu kosmyk włosów i próbując go ułożyć na łysinie czaszki. – Powiedzmy, że jeśli kostuchę można uznać za ne plus ultra wśród specjalistów od przeprowadzek, to jestem jej nieodpłatnym asystentem.

Rebus przypomniał sobie, że Devlin zawsze tak mówił. Nigdy nie zadowalało go sześć słów tam, gdzie można wypowiedzieć dwanaście, i zawsze kochał kwieciste słownictwo. Pamiętał, że robienie notatek podczas sekcji wykonywanej przez Devlina było koszmarem.

– Przenosi się pan do domu opieki? – domyśliła się Hawes.

Staruszek znów zachichotał.

– Nie, jeszcze się niestety na górę nie wybieram. Pozbywam się tylko kilku niepotrzebnych rzeczy, żeby ułatwić życie członkom mojej rodziny, którzy będą chcieli rozdziobać pozostałości po mnie, kiedy się stąd wyniosę.

– I oszczędzić im trudu wyrzucania wszystkiego?

Devlin popatrzył na Rebusa.

– Bardzo precyzyjna i zwarta reasumpcja stanu rzeczy – rzekł i pokiwał głową z uznaniem.

Hawes sięgnęła do jednego z kartonów i wyciągnęła księgę w skórzanej oprawie.

– I chce pan to wszystko wyrzucić?

– Ależ skąd. – Devlin cmoknął. – Na przykład tę książkę, którą pani trzyma w ręku, wczesne wydanie podręcznika anatomii Donaldsona, mam zamiar przekazać w prezencie Kolegium Lekarskiemu.

– Ma pan wciąż kontakt z profesorem Gatesem? – zapytał Rebus.

– Och tak, Sandy i ja wciąż jeszcze łykamy czasami naszą miksturę. Pewnie on też już niedługo przejdzie na emeryturę i zrobi miejsce młodszym. Oszukujemy się, że to oznacza cykliczność życia, a to oczywiście wierutna bzdura, no, chyba że jest się praktykującym buddystą. – Uśmiechnął się do tej myśli, uznając ją za zabawną.

– Ale nawet jak się jest buddystą, to nie znaczy wcale, że człowiek musi się odrodzić, nieprawdaż? – powiedział Rebus, sprawiając tą uwagą wyraźną radość staremu. Na ścianie obok kominka zauważył artykuł wycięty z gazety i oprawiony w ramki. Reportaż z procesu o morderstwo z 1957 roku zakończonego wyrokiem skazującym. – To pańska pierwsza sprawa, prawda? – domyślił się.

– Rzeczywiście, to prawda. Młoda mężatka zatłuczona na śmierć przez męża. Przyjechali tu w podróż poślubną.

– Świetne na wprawianie się w dobry nastrój – zauważyła Hawes.

– Moja żona też uważała, że to makabryczne – przyznał Devlin. – Ale jak umarła, to artykuł wrócił na ścianę.

– No cóż – zaczęła Hawes, odkładając książkę i bezradnie rozglądając się za czymś, na czym można by usiąść – im wcześniej skończymy, tym prędzej będzie pan mógł wrócić do swoich porządków.

– Zawsze doceniam pragmatyczne podejście do życia – stwierdził Devlin, któremu wyraźnie nie przeszkadzało, że rozmawiają, stojąc pośrodku wielkiego i mocno wytartego perskiego dywanu, i niemal bojąc się ruszyć, by nie spowodować efektu domina.

– Czy to wszystko leży w jakimś określonym porządku, panie profesorze? – spytał Rebus. – Czy moglibyśmy parę z tych pudeł przełożyć na podłogę?

– Myślę, że lepiej będzie jak urządzimy sobie nasze tete-a-tete w jadalni.

Rebus skinął głową i ruszył pierwszy. W oko wpadło mu wydrukowane ozdobną czcionką zaproszenie, stojące na marmurowej półce nad kominkiem. Zaproszenie pochodziło od Królewskiego Kolegium Lekarskiego i dotyczyło uroczystego bankietu w Domu Lekarza. Uwaga dopisana na dole przypominała, że obowiązują „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”. Rebus jedyne swoje dekoracje trzymał w pudle kartonowym w szafce w przedpokoju i wyciągał je raz do roku na Boże Narodzenie, a i to pod warunkiem, że mu się chciało.

W jadalni dominował długi drewniany stół obstawiony sześcioma twardymi krzesłami o prostych oparciach. W jednej ze ścian znajdował się otwór – coś, co w rodzinie Rebusa nosiłoby nazwę „paśnika” – służący do serwowania dań z kuchni, a pod drugą stał przeszklony kredens pełen zakurzonych szkieł i sreber. Nieliczne oprawione w ramy obrazki wyglądały jak eksperymenty z początków fotografii: upozowane sceny z weneckich kanałów i sceny chyba z Szekspira. Duże dzielone okno wychodziło na ogród na tyłach budynku. Z tej wysokości widać było, że znajdujący się w dole ogród pani Jardine został przez ogrodnika zaplanowany – świadomie lub nie – w kształcie znaku zapytania.

Na stole leżała nie dokończona układanka: fotografia centrum Edynburga zrobiona z lotu ptaka.

– Jeśli komuś przyjdzie coś do głowy – powiedział Devlin, wskazując na układankę – będzie to mile widziane.

– Strasznie dużo tych kawałków – stwierdził Rebus.

– Tylko dwa tysiące.

Hawes, której wreszcie udało się Devlinowi przedstawić, nie mogła sobie znaleźć miejsca na krześle. Spytała Devlina, od jak dawna jest na emeryturze.

– Od dwunastu… nie, od czternastu lat. Czternaście lat… – Pokiwał w zadumie głową, że czas wciąż tak przyspiesza, nawet wówczas, kiedy serce chce już zwalniać.

Hawes zajrzała do notatek.

– Podczas pierwszej rozmowy oświadczył pan, że tamtego wieczoru był w domu.

– Zgadza się.

– I że nie widział pan Philippy Balfour.

– Jak dotąd pani informacje są zgodne z prawdą.

Rebus zrezygnował z siedzenia na krześle, podszedł do okna i założywszy ręce na piersiach, przysiadł na parapecie.

– Ale znał pan pannę Balfour? – zapytał.

– Tak, wymienialiśmy między sobą grzeczności.

– Była pańską sąsiadką prawie od roku, czy tak? – upewnił się Rebus.

– Proszę pamiętać, że to Edynburg, inspektorze Rebus. Mieszkam w tym mieszkaniu od blisko trzydziestu lat – wprowadziłem się tu po śmierci żony. Ale poznawanie sąsiadów wymaga czasu. I niestety, zanim ma się okazję ich poznać, oni często już się wynoszą. – Wzruszył ramionami. – Więc po jakimś czasie człowiek przestaje nawet próbować.

– To dość smutne – powiedziała Hawes.

– A pani gdzie mieszka…?

– Wróćmy może jednak do naszej sprawy – przerwał Rebus. Odsunął się od okna, podszedł do stołu i opierając na nim ręce, wpatrzył się w nie ułożone kawałki puzzli.

– Oczywiście – odparł Devlin.

– Był pan w domu przez cały wieczór i nie słyszał niczego, co zdałoby się panu nie na miejscu?

Devlin spojrzał na Rebusa z uśmiechem oznaczającym uznanie dla jego doboru słów.

– Niczego – powiedział po krótkim namyśle.

– Ani niczego pan nie widział?

– Jak wyżej.

Hawes sprawiała wrażenie, że nie tylko jest jej niewygodnie na krześle, ale że irytuje ją sposób mówienia Devlina. Rebus usiadł naprzeciwko niej i spróbował ją ściągnąć wzrokiem, jednak ona miała już gotowe pytanie.

– Czy miał pan kiedyś jakąś scysję z panną Balfour?

– A na jakiż to temat miałbym mieć z nią scysję?

– Już nic, nieważne – odparła Hawes zimno.

Devlin spojrzał na nią, potem wrócił wzrokiem do Rebusa.

– Widzę, że zainteresował pana mój stół, panie inspektorze.

Rebus zdał sobie sprawę, że bezwiednie wodzi palcami po jego blacie.

– Pochodzi z dziewiętnastego wieku i został wykonany przez mojego kolegę po fachu, pewnego anatoma. – Znów spojrzał na Hawes, potem na Rebusa. – Coś sobie przypomniałem… to pewnie nic ważnego…

– Tak, panie profesorze?

– Tego człowieka na ulicy.

Rebus czuł, że Hawes szykuje się, by coś powiedzieć, więc postanowił ją uprzedzić.

– I kiedy to było?

– Kilka dni przed jej zniknięciem, i dzień przed też. – Devlin doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołują jego słowa. Twarz Hawes poczerwieniała i policjantka wyraźnie miała ochotę wrzasnąć coś w rodzaju: „No i kiedy miał pan zamiar nam o tym powiedzieć?!” Jednak Rebus nie zmienił tonu ani na trochę.

– Na chodniku przed domem?

– Zgadza się.

– Czy zdołał mu się pan dobrze przyjrzeć?

Kolejne wzruszenie ramion.

– Koło dwudziestu lat, krótkie ciemne włosy… nie obcięte na krótko, tylko uczesane.

– Czy mógł to być ktoś z sąsiadów?

– Zawsze jest taka możliwość. Ja wam tylko po prostu mówię, co widziałem. Wyglądało tak, jakby na kogoś albo na coś czekał. Pamiętam, że spoglądał na zegarek.

– Może to jej chłopak?

– O nie, Davida znam.

– Zna pan? – powtórzył Rebus. Wzrok miał wciąż wbity w układankę.

– Tak, rozmawiałem z nim. Spotkaliśmy się parę razy na schodach. Sympatyczny młody człowiek…

– Jak był ubrany? – spytała Hawes.

– Kto? David?

– Ten, którego pan widział.

Devlin zdawał się wręcz napawać wściekłymi spojrzeniami, jakie rzucała w jego stronę.

– W marynarkę i spodnie – powiedział, spuszczając wzrok na swój blezer. – Nie potrafię nic bliżej powiedzieć. Moda mnie nigdy specjalnie nie interesowała.

Tak było istotnie. Czternaście lat wcześniej nosił takie same blezery pod zielonym fartuchem chirurgicznym, a do nich zawsze lekko przekrzywione muszki. Każdy zapamiętuje swoją pierwszą sekcję zwłok: wszystkie te okropne widoki, zapachy i dźwięki, do których później się przyzwyczaja. Zgrzyt metalu o kość albo szelest skalpela tnącego ciało. Niektórzy patolodzy odznaczali się szczególnie brutalnym poczuciem humoru i „dziewicom” uczestniczącym w sekcji po raz pierwszy urządzali szczególnie drastyczny pokaz. Devlinowi nigdy się to nie zdarzyło. Zawsze poświęcał całą uwagę zwłokom, tak jakby poza nim i denatem na sali nie było nikogo, a wydobywanie na światło dzienne wszystkich intymności ludzkiego ciała odbywało się w nabożnym i niemal rytualnym skupieniu.

– Czy gdyby się pan nad tym zastanowił – zapytał Rebus – gdyby to pan jeszcze raz przemyślał, pozwolił myśli swobodnie poszybować, sądzi pan, że udałoby się jeszcze coś dodać do tego opisu?

– Raczej nie, ale oczywiście, jeśli pan uważa, że to takie ważne…

– Jesteśmy dopiero na początku drogi, panie profesorze. Sam pan wie najlepiej, że nie wolno niczego z góry wykluczać.

– Oczywiście, oczywiście.

Rebus przyjął taktykę traktowania Devlina jako kolegi-zawodowca i dawało to rezultaty.

– Może moglibyśmy nawet podjąć próbę sporządzenia portretu pamięciowego – ciągnął Rebus. – Dzięki temu, gdyby się okazało, że to ktoś z sąsiadów, można by go od razu wyeliminować.

– Brzmi to całkiem rozsądnie – potwierdził Devlin.

Rebus wyciągnął telefon komórkowy, zadzwonił na Gayfield Square i umówił spotkanie na następny dzień rano. Potem spytał Devlina, czy ma przysłać po niego samochód.

– Myślę, że sobie poradzę. Nie jest jeszcze ze mnie taki zupełny sklerotyk. – Jednak kiedy powoli podnosił się z miejsca, by ich odprowadzić do drzwi, widać było jak walczy z zesztywniałymi stawami.

– Raz jeszcze dziękuję, panie profesorze – powiedział Rebus, ściskając mu dłoń na pożegnanie.

Devlin kiwnął tylko głową, unikając kontaktu wzrokowego z Hawes, która wyraźnie nie miała zamiaru składać podziękowań. Idąc schodami na następne piętro, mruknęła coś pod nosem, czego Rebus nie dosłyszał.

– Słucham?

– Powiedziałam: cholerne chłopy. – I po przerwie dodała: – O obecnych się nie mówi. – Rebus nie zareagował, bo chciał, by to z siebie wyrzuciła. – Jak sądzisz, czy gdyby przyszły do niego dwie kobiety, to wydusiłby z siebie choć jedno słowo?

– Myślę, że zależałoby to od tego, jak by się z nim obeszły.

Hawes spojrzała na niego rozognionymi oczami, podejrzewając, że może z niej pokpiwa, jednak niczego w jego twarzy nie zauważyła.

– W naszym zawodzie musimy stwarzać pozory – dodał Rebus – że wszystkich ogromnie lubimy i udawać, że wszystko, co nam mają do powiedzenia, szalenie nas interesuje.

– Tylko że on…

– Irytował cię? Mnie też. Jest trochę pretensjonalny, ale już taka jego uroda i nie można dać mu tego odczuć. Ale masz rację: nie jestem pewien, czy miał zamiar nam coś powiedzieć. On to uznał za nieistotne. Jednak potem nagle się otworzył tylko po to, żeby tobie zrobić na złość. – Rebus uśmiechnął się. – Udało się. I nieczęsto się zdarza, żeby to mnie przypadała rola „tego dobrego”.

– Nie chodzi mi tylko o to, że mnie irytował – oznajmiła Hawes.

– A co jeszcze?

– Poczułam, jak mi ciarki chodzą po plecach.

Rebus przyjrzał się jej.

– A to nie to samo?

Potrząsnęła głową.

– Zirytowała mnie trochę ta komedia pod hasłem: „My starzy kumple”, którą odegraliście, bo nie mogłam się włączyć. Ale ten wycinek z gazety…

– Ten na ścianie?

Kiwnęła głową.

– Od tego poczułam dreszcze.

– Jest z zawodu patologiem – powiedział Rebus – a oni mają dużo grubsze skóry, niż większość z nas.

Przez chwilę nad tym myślała, potem lekko się uśmiechnęła.

– Z czego się śmiejesz? – spytał Rebus.

– Och, nic takiego – stwierdziła. – Tylko, że jak wstawałam od stołu, to zauważyłam na podłodze pod stołem jeden kawałek tej układanki…

– I leży tam nadal? – domyślił się Rebus i też się uśmiechnął. – No to, jak jesteś taka spostrzegawcza, jeszcze zrobimy z ciebie detektywa…

Nacisnął dzwonek przy drzwiach i wrócili do pracy.


Konferencję prasową zorganizowano w Pałacu, uruchamiając łącze telewizyjne do sali operacyjnej na Gayfield Square. Ktoś zajął się wycieraniem chusteczką ekranu monitora ze śladów palców i plam, inni starali się pozaciągać zasłony przed niespodziewanymi promieniami popołudniowego słońca. Wszystkie krzesła były zajęte i funkcjonariusze po dwóch, trzech usiedli też na biurkach. Niektórzy kończyli jeszcze spóźniony lunch składający się z kanapek i bananów. Na biurkach stały kubki z kawą lub herbatą i butelki soku. Rozmawiano ściszonymi głosami. Operator kamery policyjnej w Pałacu poddany został druzgocącej krytyce.

– Zupełnie jak mój ośmiolatek z kamerą wideo…

– Widać za często oglądał Blair Witch

Prawdą było, że kamera zdawała się kiwać i skakać, pokazując obecnych do połowy albo tylko ich nogi, bądź puste oparcia krzeseł.

– Transmisja się jeszcze nie zaczęła – odezwał się jakiś głos rozsądku, i to też było prawdą. Profesjonalne kamery telewizyjne dopiero ustawiano, a zaproszeni przedstawiciele mediów – reporterzy z nieodłącznymi komórkami przy uchu – jeszcze się mościli. Trudno było dosłyszeć, co kto mówi. Rebus stanął pod ścianą na końcu sali, trochę zbyt daleko od monitora, ale nie miał zamiaru walczyć o inne miejsce. Obok niego stał Bill Pryde, wyraźnie wyczerpany i równie wyraźnie próbujący to ukryć. Tulił do piersi plik notatek przypiętych do sztywnej podkładki i od czasu do czasu do nich zerkał, tak jakby jakimś cudem mogło się w nich pojawić coś nowego. Przez zaciągnięte zasłony strzelały pojedyncze promienie światła, rozświetlając mrok panujący w sali i wydobywając z niego niewidoczne gołym okiem drobiny kurzu. Rebusowi przypomniało to wyprawy do kina z lat dzieciństwa, ten nastrój wyczekiwania na moment włączenia projektora i na rozpoczęcie seansu.

Na ekranie widać było zgromadzony tłumek. Rebus znał tę salę – pozbawione charakteru audytorium, z którego korzystano, urządzając różne seminaria i konferencje, takie jak ta. Z przodu ustawiono długi stół, za którym na prowizorycznym ekranie widniał ogromny herb policji okręgu Lothian i Borders. Kamera policyjna obróciła się i ukazała rządek osób wkraczających do audytorium, a panujący na sali gwar gwałtownie przycichł, tak że słychać było szum pracujących kamer. Salę rozświetliły błyski fleszów. Pierwsza szła Ellen Wylie, za nią Gill Templer, dalej David Costello i John Balfour.

– To on! – zawołał ktoś siedzący przed Rebusem w chwili, gdy kamera zrobiła zbliżenie na twarz Costello.

Cała czwórka zasiadła za stołem, a przed nią zaroiło się nagle od mikrofonów. Kamera pozostała na twarzy Costello, odjeżdżając jedynie na tyle, by pokazać go od pasa, ale pierwsza odezwała się Wylie i w głośniku słychać było jak nerwowo odchrząkuje.

– Dzień dobry państwu. Dziękuję za liczne przybycie. Zanim zaczniemy, chciałabym poinformować o planie i zasadach naszej…

Siobhan siedziała na biurku obok Hooda, na lewo od Rebusa. Hood miał wzrok wbity w podłogę. Może koncentruje się na głosie Wylie, pomyślał Rebus. Pamiętał, że kilka miesięcy wcześniej tych dwoje ściśle ze sobą współpracowało przy sprawie Grieve’a. Siobhan zwrócona była twarzą w stronę ekranu, jednak jej wzrok błądził gdzie indziej. Trzymała w ręku butelkę wody mineralnej i uporczywie skubała etykietę.

To ona marzyła o tym stanowisku, pomyślał Rebus, a teraz pewnie jest jej przykro. Próbował ściągnąć ją wzrokiem, by ją pocieszyć uśmiechem, wzruszeniem ramion, czy choćby porozumiewawczym kiwnięciem głowy, ale jej wzrok powrócił już do ekranu monitora. Wylie skończyła swój wstęp i teraz przyszła kolej na Gill Templer, która krótko podsumowała i uaktualniła dotychczas zebrane wiadomości w sprawie. Miała bogate doświadczenie w prowadzeniu konferencji prasowych i można to było poznać po jej głosie. Rebus usłyszał, jak gdzieś w tle Wylie znów nerwowo odchrząkuje i odniósł wrażenie, że Gill to trochę speszyło.

Jednak kamera nie wykazywała zainteresowania żadną z obu policjantek. Głównym obiektem był dla niej David Costello i – w znacznie mniejszym stopniu – ojciec Philippy Balfour. Obaj mężczyźni siedzieli obok siebie i kamera pokazywała to jednego, to drugiego. Właściwie były to tylko krótkie migawki na Balfoura i powrót na dłużej do Costello. Automatyczna ostrość kamery zdawała się dopóty spełniać swe zadanie, dopóki kamerzysta nie próbował używać zoomu. Wtedy obraz tracił ostrość i dopiero po kilku sekundach ją odzyskiwał.

– To on – powtórzył ten sam głos.

– A chcesz się założyć? – zawołał ktoś z tyłu.

– Zachowajmy wszyscy ciszę – burknął Bill Pryde i na sali zrobiło się cicho. Rebus bezgłośnie dał mu brawo, ale Pryde znów zajęty był przeglądaniem notatek. Potem podniósł głowę i spojrzał na ekran, na którym David Costello właśnie zaczynał mówić. Nie ogolił się i wydawało się, że jest w tym samym ubraniu, co ostatniej nocy. Rozłożył i wygładził przed sobą kartkę papieru, jednak mówiąc, ani razu nie zajrzał do notatek. Jego wzrok przez cały czas błądził wśród kamer, jakby nie wiedział, na co ma patrzeć. Mówił głosem pozbawionym emocji i nieco piskliwym.

– Nie wiemy, co się stało z Flipą, i bardzo chcemy się tego dowiedzieć. My wszyscy, jej przyjaciele, jej rodzina… – spojrzał na Johna Balfoura. – Wszyscy, którzy ją znamy i kochamy, musimy poznać prawdę. Flipo, jeśli nas teraz oglądasz, błagam, skontaktuj się z kimś z nas. Chcemy tylko wiedzieć, że… że nic ci się nie stało. Strasznie się martwimy. – W jego oczach zalśniły wzbierające łzy. Na chwilę przerwał, opuścił głowę, potem znów się wyprostował. Wziął do ręki swoją kartkę, ale najwyraźniej nie było na niej niczego, czego by już nie powiedział. Popatrzył na boki, jakby szukając pomocy. John Balfour wyciągnął rękę i ścisnął młodzieńca za ramię, potem sam zaczął mówić głosem tak dudniącym, że zabrzmiało to niemal jak awaria mikrofonów.

– Jeżeli ktoś przetrzymuje moją córkę, proszę o kontakt. Flipa zna numer mojej komórki. Można do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Kimkolwiek jesteście, chcę z wami porozmawiać i dowiedzieć się, o co wam chodzi. A jeśli jest ktoś, kto zna miejsce pobytu Flipy, to pod koniec na ekranie pokaże się numer telefonu. Chcę tylko wiedzieć, że Flipa jest cała i zdrowa. Zwracam się do wszystkich oglądających ten program, żeby poświecili chwilę czasu i dobrze przyjrzeli się jej zdjęciu. – Kiedy Balfour podniósł do góry zdjęcie córki, znów rozległo się pstrykanie aparatów fotograficznych. Powoli obracał nim tak, by było dobrze widoczne dla wszystkich kamer. – Nazywa się Philippa Balfour, ma zaledwie dwadzieścia lat i jest moją córką. Jeśli ją widzieliście, albo tylko tak wam się wydaje, bardzo proszę o kontakt. Dziękuję.

Reporterzy byli gotowi do zadawania pytań, ale David Costello zerwał się na nogi i ruszył do wyjścia. Znów dał się słyszeć głos Wylie.

– To nie jest właściwy moment… chciałabym wszystkim podziękować za pomoc i zrozumienie… – Ale jej głos utonął w powodzi pytań. Kamera wróciła teraz do Johna Balfoura. Wyglądał na zupełnie opanowanego, złożył przed sobą ręce na stole i bez mrugnięcia patrzył wprost w lampy błyskowe, które co chwilę rzucały jego cień na ścianę.

– Nie, doprawdy nie uważam…

– Panie Costello! – słychać było krzyki reporterów. – Czy możemy tylko…?

– Sierżant Wylie! – warknął jakiś inny głos. – Czy może nam pani coś powiedzieć na temat ewentualnych motywów porwania?

– Nie mogę… Nie, to znaczy, nie to chciałam powiedzieć…

Na ekranie widać było Johna Balfoura, który próbuje odpowiedzieć na jakieś inne pytanie. Tłumek reporterów zaczął teraz bezładnie napierać na stół.

– To co chciała pani powiedzieć, pani sierżant?

– Ja tylko… Ja nic nie mówiłam na temat…

I wtedy zamiast Ellen odezwała się Gill Templer. Przemówiła głosem donośnym, dobrze znanym reporterom, których sama znała równie dobrze.

– Steve – powiedziała dobitnie – wiesz doskonale, że w takich sprawach nie wolno nam spekulować. Jeżeli chcesz coś nazmyślać po to, żeby twoja gazeta sprzedała parę egzemplarzy więcej, to twoja sprawa, ale nie oczekuj, żebyśmy to uznali za poczucie odpowiedzialności wobec rodziny i przyjaciół Philippy Balfour.

Na wszystkie dalsze pytania odpowiadała już Gill, żądając jednak, by przedtem zaprowadzono na sali porządek. Ellen nie było widać na ekranie, ale Rebus wyobraził sobie jak tam teraz siedzi i cała się w sobie kurczy. Siobhan zaczęła nagle wymachiwać stopą, jakby poczuła nagły przypływ adrenaliny. John Balfour wtrącił się, oświadczając, że w kilku kwestiach chciałby się wypowiedzieć sam. Zrobił to, budując zdania spokojnie i klarownie, a potem konferencja zaczęła powoli przygasać.

– Twardy zawodnik – powiedział Pryde, i przystąpił do przegrupowania swych sił, jako że przyszła pora wrócić do prawdziwej pracy.

Do Rebusa podszedł Grant Hood.

– Proszę mi przypomnieć. W którym komisariacie dają największe przebicie za postawienie na chłopaka?

– W Torphichen – odparł Rebus.

– No to obstawię u nich. – Spojrzał na Rebusa, oczekując jego reakcji, a kiedy się nie doczekał, dodał: – No, panie inspektorze, przecież miał to wyraźnie wypisane na twarzy!

Rebusowi przez chwilę stanęła przed oczyma nocna wizyta u Costello… To patrzenie sobie prosto w oczy i to, co mu wtedy David Costello powiedział: „Niech się pan przygląda, byle szybko…”

Hood pokręcił głową z niedowierzaniem i ruszył dalej. Zasłony na oknach już rozsunięto, ale krótka chwila słońca też się już skończyła, a na niebie znów znalazły się ciężkie szare chmury. Rebus wiedział, że nagranie z apelem Costello trafi teraz do policyjnych psychologów, którzy będą je rozkładali na czynniki pierwsze w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Nie był przekonany, by coś im się udało znaleźć. Podeszła Siobhan.

– Ciekawe było, prawda? – zapytała.

– Nie sądzę, żeby Wylie się do tego nadawała.

– Jej tam w ogóle nie powinno być. Sprawa tej wagi na pierwszy raz? Praktycznie rzucono ją lwom na pożarcie.

– Więc nie podobało ci się? – spytał Rebus przewrotnie.

Spojrzała na niego przeciągle.

– Nie przepadam za sportami, w których leje się krew – oznajmiła i już miała odejść, ale zatrzymała się i spytała: – A co ty naprawdę o tym myślisz?

– Myślę, że masz rację, mówiąc, że to było ciekawe. Zwłaszcza gramatycznie.

Uśmiechnęła się.

– Więc też to zauważyłeś?

– Costello cały czas mówił „my”, ojciec powtarzał „ja”.

– Tak jakby matka Flipy w ogóle się nie liczyła.

Rebus zamyślił się.

– Ale może to też oznaczać tyle, że pan Balfour ma nadmiernie rozdęte poczucie własnej wartości. – Zawiesił głos. – Zupełnie niespotykane wśród szefów banków kupieckich, prawda? A jak ci idzie z tymi nagraniami na komputerze?

– Zdobyłam już jej hasło – powiedziała z uśmiechem. Nazywanie tego „nagraniami na komputerze” dawało dość trafne wyobrażenie o wiedzy Rebusa na temat twardych dysków i im podobnych.

– To znaczy?

– To znaczy, że teraz będę mogła sprawdzić jej najświeższe e-maile… Jak tylko uda mi się dotrzeć do biurka.

– Czy to znaczy, że do starszych nie mamy dostępu?

– Starsze już przejrzałam. Oczywiście, nie możemy wiedzieć, czy coś z nich nie zostało wcześniej wykasowane. – Zamilkła na chwilę. – To znaczy, o ile mi wiadomo, nie możemy.

– Nie są przechowywane gdzieś w jakimś centralnym komputerze?

Roześmiała się.

– Mylą ci się szpiegowskie filmy z lat sześćdziesiątych i komputery zajmujące całe pomieszczenia.

– A to przepraszam.

– Nie przepraszaj. Jak na kogoś, dla kogo wejście USB kojarzy się tylko z interwencją Urzędu do Spraw Bezpieczeństwa, to i tak nieźle.

Wyszli z sali i stanęli na korytarzu.

– Wracam na St Leonard’s. Podwieźć cię?

Potrząsnęła głową.

– Mam tu swój samochód.

– W porządku.

– Słyszałam, że nam podłączają HOLMESa. [(Home Office Large Major Enquiry System) – w wolnym tłumaczeniu: Baza Danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.]

Był to nowy system informatyczny, o którym Rebus rzeczywiście niewiele wiedział poza tym, że pomaga zbierać, przesiewać i systematyzować duże zbiory danych. Udostępnienie tego systemu oznaczało, że zniknięcie Philippy Balfour było rzeczywiście traktowane jako sprawa najwyższej wagi.

– Zabawnie będzie, jak za chwilę wróci po nagłym napadzie sklepomanii – zamyślił się Rebus.

– Nie byłoby zabawnie, tylko wspaniale – oznajmiła Siobhan uroczyście. – Niestety obawiam się, że szanse na to są niewielkie, a ty co sądzisz?

– Pewnie nie – powiedział Rebus cicho. Potem ruszył do wyjścia i pomyślał, że po drodze do biura zatrzyma się gdzieś, by coś zjeść.


Zasiadł przy biurku i zaczął raz jeszcze przeglądać zebraną dokumentację, szczególnie koncentrując się na historii rodziny Balfourów. John Balfour reprezentował trzecie już pokolenie bankierów w rodzinie. Jego dziadek otworzył bank na Charlotte Square w pierwszych latach XX stulecia. W latach czterdziestych przekazał zarządzanie nim swemu synowi, a dziadkowi Philippy, a ten zaprzestał czynnej działalności dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy to stery rodzinnej firmy przejął John Balfour. Jedną z jego pierwszych decyzji było uruchomienie biura w Londynie i przeniesienie tam podstawowej działalności firmy. Philippa uczęszczała wtedy do prywatnej szkoły w Chelsea. Do Szkocji rodzina wróciła pod koniec lat osiemdziesiątych, po śmierci ojca Johna, kiedy to Philippa rozpoczęła naukę w szkole w Edynburgu. Ich rodzinny dom o nazwie Jałowce był prawdziwie magnackim pałacem stojącym na szesnastu akrach terenu, gdzieś pomiędzy Gullane a Haddington. Rebus był ciekaw, jak z tym wszystkim radzi sobie żona Johna, Jacqueline. Jedenaście sypialni i pięć sal recepcyjnych w pałacu… i mąż w Londynie przez co najmniej cztery dni w tygodniu. Oddziałem w Edynburgu, mieszczącym się wciąż w swej oryginalnej historycznej siedzibie na Charlotte Square, zarządzał wieloletni przyjaciel Johna Balfoura, Ranald Marr. Poznali się jeszcze w czasie studiów na Uniwersytecie Edynburskim i potem razem wybrali do Stanów na studia podyplomowe MBA. Rebus nazwał firmę Balfoura bankiem kupieckim, ale w rzeczywistości był to niewielki prywatny bank specjalizujący się w obsłudze elitarnej grupy zamożnych klientów, którym oferował doradztwo inwestycyjne, zarządzanie majątkiem i prestiż wynikający z posługiwania się oprawną w skórę książeczką czekową banku Balfour.

W trakcie przesłuchania Balfoura główny nacisk położono na ewentualność porwania dla okupu. W rezultacie założono podsłuch nie tylko na prywatnej linii w domu Balfourów, ale także w biurach w Edynburgu i w Londynie. Przejmowano też całą przychodzącą korespondencję na wypadek, gdyby żądanie okupu nadeszło pocztą. Chodziło o to, że im mniej będzie odcisków palców do sprawdzenia, tym lepiej. Jednak jak dotąd nadeszło jedynie kilka listów od pomyleńców. Innym rozpatrywanym motywem był jakiś interes, który nie wypalił, i zemsta ze strony zawiedzionego klienta. Balfour z całą mocą podkreślił wprawdzie, że nie ma żadnych wrogów, odmówił jednak udostępnienia ekipie śledczej wykazu swych klientów.

– Ludzie ci darzą mnie zaufaniem. Bez ich zaufania bank przestanie istnieć.

– Ale panie prezesie, z całym szacunkiem, jednak los pańskiej córki może zależeć od…

– W pełni zdaję sobie z tego sprawę!

Po tej wymianie zdań przesłuchanie już do końca naznaczone było lekką nutką antagonizmu.

Reasumując: według konserwatywnej wyceny firma warta była około stu trzydziestu milionów funtów, z czego osobisty majątek Johna Balfoura wynosił mniej więcej pięć procent tej wartości. Oznaczało to sześć i pół miliona powodów dla profesjonalistów, by zorganizować porwanie. Tylko czy profesjonaliści już by się do tej pory nie odezwali? Rebus nie był pewien.

Jacqueline Balfour z domu Gil-Martin była córką dyplomaty oraz właściciela ziemskiego, którego włości zajmowały pokaźny kawałek hrabstwa Perthshire, rozciągając się na blisko dziewięciuset akrach ziemi. Ojciec Jacqueline już nie żył, a jej matka przeniosła się z dworu do małego letniego domku na terenie majątku. Całym majątkiem zarządzał bank Balfour, a dwór o nazwie Laverock Lodge był miejscem organizacji licznych konferencji i innych dużych zgromadzeń. Podobno sfilmowano tam także jeden ze spektakli teatru telewizji, choć tytuł sztuki nic Rebusowi nie mówił. Jacqueline nie zawracała sobie głowy studiami uniwersyteckimi, bo od wczesnej młodości pełniła różne funkcje, głównie osobistej sekretarki znanych biznesmenów. Sprawując funkcję zarządcy majątku Laverock, przy okazji wizyty w banku prowadzonym przez ojca Johna Balfoura, poznała Johna. Pobrali się rok później, a po dwóch latach urodziła się Philippa.

Philippa była jedynaczką, podobnie jak John Balfour, Jacqueline zaś miała jeszcze dwie siostry i brata, z których aktualnie żadne nie mieszkało w Szkocji. Brat Jacqueline poszedł w ślady ojca i przebywał na placówce w Waszyngtonie, wysłany tam przez MSZ. Rebusowi przyszło do głowy, że dynastia Balfourów znalazła się w niebezpieczeństwie, ponieważ trudno było sobie wyobrazić, by Philippa przejęła firmę po ojcu, pomyślał więc, że to dziwne, iż państwo Balfour nie postarali się o syna.

Zapewne nic z tego nie miało żadnego związku ze śledztwem, jednak ten fragment dochodzenia sprawiał Rebusowi zawsze szczególną przyjemność: próba rekonstruowania sieci wzajemnych powiązań, zaglądanie do życia innych ludzi, spekulowanie i stawianie pytań…

Przeszedł do notatek z przesłuchania Davida Costello. Urodził się i skończył szkołę średnią w Dublinie, po czym na początku lat dziewięćdziesiątych rodzina Costello przeniosła się w okolice Dalkey, na południe od Dublina. Wyglądało na to, że ojciec Davida, Thomas, nie przepracował ani jednego dnia w całym swoim życiu, żyjąc z kapitału zgromadzonego w funduszu powierniczym przez jego ojca, miejscowego dewelopera nieruchomości. Dziadek Davida był właścicielem kilku prestiżowych nieruchomości w centrum Dublina i dzięki nim jego wnuk przez całe życie opływał w dostatki. Był także właścicielem kilku koni wyścigowych i ostatnimi laty cały swój czas poświęcał tej właśnie pasji.

Matka Davida, Theresa, była kimś zupełnie odmiennym. Jej pochodzenie można było, w najlepszym razie, uznać za dolne warstwy klas średnich. Matka Theresy była pielęgniarką, ojciec nauczycielem. Ich córka zaczęła naukę w liceum plastycznym, jednak go nie ukończyła i rozpoczęła pracę zawodową, praktycznie całkowicie przejmując na siebie obowiązek utrzymania rodziny, kiedy jej matka zachorowała na raka, a ojciec zupełnie się rozkleił. Najpierw pracowała jako ekspedientka w domu towarowym, potem zajmowała się dekorowaniem wystaw sklepowych, następnie projektowaniem wnętrz – początkowo tylko sklepowych, ale później również na indywidualne zamówienia bogatych klientów. Tak właśnie poznała Thomasa Costello. Zanim się pobrali, jej rodzice już nie żyli. Po ślubie Theresa zapewne nie musiała już pracować, jednak pracy nie przerwała, aż roczne dochody jej jednoosobowej firmy urosły do kilku milionów funtów, a personel wzrósł do pięciu osób, nie licząc jej samej. Zdarzali się też klienci z zagranicy, a ich lista wciąż się wydłużała. Obecnie miała pięćdziesiąt jeden lat i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar zwolnić. Jej mąż, o rok od niej młodszy, nadal prowadził bujne życie towarzyskie. Wycinki z irlandzkich gazet pokazywały go na wyścigach konnych, letnich przyjęciach ogrodowych i licznych imprezach towarzyskich. Na żadnym ze zdjęć nie było obok niego Theresy. W edynburskim hotelu wynajęli dwa oddzielne pokoje… Ale jak powiedział ich syn, to przecież nie przestępstwo.

David zwlekał z rozpoczęciem studiów i po szkole najpierw spędził rok na podróżach po świecie. Obecnie był na trzecim roku wydziału anglistyki i literatury angielskiej. Rebus przypomniał sobie te wszystkie książki w jego mieszkaniu: Milton, Wordsworth, Hardy…

– Podziwiasz widoki, John?

Rebus otworzył oczy.

– Zamyśliłem się, George.

– Twierdzisz, że nie drzemałeś?

– A skąd. – Rebus obrzucił go ponurym spojrzeniem.

Kiedy Hi-Ho Silvers odczepił się, podeszła Siobhan i przysiadła na biurku.

– No to o czym tak dumałeś?

– Zastanawiałem się, czy Rabbie Burns mógł zamordować jedną ze swoich kochanek. – Patrzyła na niego, nie reagując. – Albo czy mógł to zrobić ktoś czytający poezje.

– Nie rozumiem, dlaczego nie. Czyż jeden z komendantów obozów zagłady nie spędzał wieczorów na słuchaniu Mozarta?

– Bardzo mnie pocieszyłaś.

– Zawsze do usług, jeśli tylko mogę ci służyć promykiem radości. Ale przysługa za przysługę.

– Jakże mógłbym odmówić.

Podała mu kartkę papieru.

– Powiedz mi, co to może znaczyć.


Temat: Pieklisko

Data: 5/9

Od: Quizmaster@PaganOmerta.com

Do: Flipaja1223@HXRmail.com


Jak przeżyłaś Pieklisko? Czas ucieka.

Rygory czekają.

QuiM


Rebus spojrzał na Siobhan.

– Podpowiesz mi coś?

Wzięła od niego kartkę i stuknęła w nią palcem.

– To jest wydruk e-maila. Philippa miała w poczcie kilka nieodebranych wiadomości, wszystkie datowane po dniu jej zniknięcia. I poza tym jednym, wszystkie były adresowane na jej drugie imię.

– Jakie jej drugie imię?

– Prowajderzy – zawahała się – to znaczy ci, którzy dostarczają usługi internetowe, zwykle pozwalają abonentom na używanie kilku różnych haseł adresowych, na ogół pięciu lub sześciu.

– Dlaczego?

– Myślę, że w ten sposób można być kilkoma różnymi osobami. Flipaja 1223 to trochę tak jak pseudonim. Jej cała pozostała poczta szła na adres Flipa-kropka-Balfour.

– Więc co to wszystko znaczy?

Siobhan westchnęła.

– Właśnie się nad tym zastanawiam. Może to znaczy, że miała drugą osobowość, o której nic nie wiemy. W jej skrzynce nie ma ani jednej zachowanej wiadomości odebranej albo wysłanej pod hasłem Flipaja 1223. A to by oznaczało, że albo je wszystkie natychmiast usuwała, albo przyszło to do niej przez pomyłkę.

– Na pomyłkę mi to nie wygląda – orzekł Rebus. – Ta Flipaja brzmi zbyt podobnie do Flipy.

– Pieklisko, Rygory, PaganOmerta…

– Omerta to hasło mafii oznaczające milczenie – popisał się Rebus.

– No i ten Quizmaster – dodała Siobhan. – Podpisuje się QuiM [Quim (ang.) – slangowe słowo oznaczające żeński organ płciowy.]. Trochę w tym szczeniackiego poczucia humoru.

Rebus raz jeszcze przyjrzał się kartce.

– Nie mam zielonego pojęcia, Siobhan. Co chcesz, żebym z tym zrobił?

– Chciałabym się dowiedzieć, kto to wysłał, ale to nie będzie łatwe. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to na to odpowiedzieć.

– I poinformować nadawcę, że Philippa zniknęła?

Siobhan zniżyła głos.

– Nie, raczej żeby mu odpowiedzieć jako ona.

Rebus zamyślił się.

– Sądzisz, że to mogłoby się udać? I co byś mu napisała?

– Jeszcze się nie zdecydowałam. – Ze sposobu, w jaki założyła ręce na piersiach Rebus wiedział, że już podjęła decyzję.

– Wspomnij o tym komisarz Templer, jak się tu pojawi – powiedział, a ona kiwnęła głową i ruszyła do wyjścia, jednak Rebus ją zawołał. – Studiowałaś na uniwerku. Powiedz mi, miałaś tam do czynienia z takimi jak Philippa Balfour?

Prychnęła pogardliwie.

– Oni należą do innego świata. Nie chodzą na wykłady, nie ma ich na ćwiczeniach. Niektórych po raz pierwszy spotykałam na egzaminach. I wiesz, co ci powiem?

– No?

– Te łajzy zawsze zdawały.


Tego wieczoru Gill Templer zorganizowała babski wieczorek w Sali Palmowej hotelu Balmoral. W rogu, odziany w smoking pianista grał na fortepianie. W wiaderku chłodziła się butelka szampana, a na stoliku stały miseczki z chrupiącymi przegryzkami.

– Tylko nie zapomnijcie zostawić sobie miejsca na kolację – przypomniała gościom Gill. Na ósmą trzydzieści miały zamówiony stół u Hadriana. Właśnie mijała siódma trzydzieści, kiedy w drzwiach pojawiła się ostatnia z zaproszonych.

Wyplątując się z płaszcza, Siobhan przeprosiła za spóźnienie. Zjawił się kelner i zabrał od niej okrycie. Inny kelner już nalewał szampana.

– Zdrowie – powiedziała, siadając i unosząc kieliszek do góry. – I gratulacje.

Gill Templer uniosła swój kieliszek i pozwoliła sobie na uśmiech.

– Myślę, że na nie zasłużyłam – stwierdziła, wywołując tym entuzjastyczne potakiwanie obecnych.

Siobhan znała dwie z pozostałych trzech kobiet. Były pracownicami prokuratury i z obiema Siobhan miała już okazję współpracować. Harriet Brough zbliżała się do pięćdziesiątki, na głowie miała trwałą z czarnych (być może farbowanych) włosów, a jej obfite kształty maskowały liczne warstwy tweedu i grubej bawełny. Diana Metcalf była po czterdziestce i miała krótkie popielatoblond włosy i głęboko osadzone oczy, co zamiast tonować, podkreślała jeszcze mocnymi cieniami. Zawsze ubierała się w żywe kolory, dodatkowo uwydatniając trochę niedożywioną, kościstą posturę.

– A to jest Siobhan Clarke – przedstawiła ją Gill ostatniej uczestniczce spotkania – detektyw z mojego komisariatu. – „Mój komisariat” zabrzmiało tak, jakby go przejęła na własność, a Siobhan pomyślała, że to pewnie nie takie znów dalekie od prawdy. – Siobhan, przedstawiam ci Jean Burchill. Jean pracuje w muzeum.

– Oo, a w którym?

– W Muzeum Szkocji – odparła Burchill. – Była tam pani kiedyś?

– Byłam kiedyś na kolacji w Wieży.

– To niezupełnie to samo – powiedziała Burchill i zamilkła.

– Nie, nie, chodziło mi o to, że… – Siobhan chciała jakoś dyplomatycznie wybrnąć -…byłam tam na kolacji tuż po otwarciu. I mężczyzna, z którym tam byłam… No cóż, niezbyt mile go wspominam, więc trochę to mnie zniechęciło.

– To zrozumiałe – kiwnęła głową Harriet Brough, tak jakby za każde niepowodzenie w życiu winę ponosiła płeć przeciwna.

– No cóż, dzisiaj jesteśmy same, więc możemy się rozluźnić – powiedziała Gill.

– Chyba, że się później wybierzemy do jakiegoś nocnego lokalu – dodała Diana Metcalf i oczy jej rozbłysły.

Gill uchwyciła wzrok Siobhan.

– Wysłałaś tego e-maila? – spytała.

– O pracy nie rozmawiamy – cmoknęła z naganą Jean Burchill.

Obie panie z prokuratury skwapliwie przytaknęły, ale Siobhan i tak kiwnęła głową na znak, że wiadomość poszła. Czy ktoś da się na to nabrać, to już zupełnie inna sprawa. Dlatego zresztą spóźniła się na to spotkanie. Zbyt długo siedziała nad korespondencją Philippy, czytając jej e-maile do różnych przyjaciół i starając się uchwycić jej ton, słownictwo i składnię, tak by to, co napisze, mogło zabrzmieć przekonująco. Potem napisała kilka różnych wersji wiadomości, aż w końcu zdecydowała się na możliwie najprostszą treść. Tyle że niektóre e-maile Philippy miały formę długich, gawędziarskich opowieści, więc co będzie, jeśli jej poprzednie wiadomości pisane do Quizmastera też takie były? Jak on, czy ona, zareaguje na zupełnie odmienną w charakterze wiadomość? Mam problem. Musimy porozmawiać. Flipaja. I na końcu numer telefonu, numer komórki Siobhan.

– Widziałam dziś w telewizji waszą konferencję prasową – powiedziała Diana.

Jean jęknęła.

– Co ja przed chwilą mówiłam?

Metcalf zwróciła na nią swe duże, ciemne zmęczone oczy.

– To nie rozmowa o pracy, Jean. To rozmowa o czymś, o czym wszyscy rozprawiają. – I zwracając się do Gill, dodała: – Nie sądzę, żeby to ten jej chłopak, a ty?

Gill wzruszyła tylko ramionami.

– Widzisz – stwierdziła Burchill – Gill też nie chce o tym rozmawiać.

– Już prędzej jej ojciec – wtrąciła Harriet. – Mój brat chodził z nim do jednej szkoły. Bardzo zimny i wyrachowany. – Powiedziała to tonem nie znoszącym sprzeciwu, który pasował do jej zawodu. Siobhan pomyślała, że pewnie już w przedszkolu chciała studiować prawo. – A gdzie się podziała matka? – zwróciła się do Gill.

– Nie czuła się na siłach – odparła Gill. – Ale była zaproszona.

– Na pewno nie wypadłaby gorzej od tych dwóch – oznajmiła Brough, wybierając nerkowce z miseczki z orzeszkami.

Wyglądało na to, że Gill jest już tym znużona, więc Siobhan postanowiła zmienić temat i spytała Jean Burchill, czym się zajmuje w muzeum.

– Jestem starszym kustoszem – wyjaśniła Jean. – Specjalizuję się głównie w wieku osiemnastym i dziewiętnastym.

– Ty to się głównie specjalizujesz w śmierci – wtrąciła Harriet.

Burchill uśmiechnęła się.

– To prawda. Kompletuję eksponaty na podstawie dostępnych danych i…

– Ściślej mówiąc – znów przerwała jej Brough ze wzrokiem utkwionym w Siobhan – kompletujesz trumny i zdjęcia martwych dzieci z epoki wiktoriańskiej. Ile razy odwiedzam to twoje któreś tam piętro, to czuję, jak mi ciarki chodzą po plecach.

– Czwarte – powiedziała Burchill cicho.

Siobhan pomyślała, że Jean jest bardzo atrakcyjną kobietą. Drobna i szczupła, z prostymi brązowymi włosami obciętymi na pazia. Miała dołeczek w brodzie i delikatnie ukształtowane policzki, których naturalna różowość była dobrze widoczna nawet w przyciemnionym oświetleniu Sali Palmowej. Siobhan nie dostrzegła na jej twarzy ani śladu makijażu, ale pomyślała, że chyba go nie potrzebuje. Cała była w stonowanych pastelach: ubrała się w żakiet i spodnie w kolorze, który w sklepie nazywano zapewne ochrą. Pod żakiet włożyła jasnopopielaty kaszmirowy sweterek z rdzawym szalem z koziej wełny upiętym na ramieniu broszką od Rennie Mackintosh. Moda z końca lat czterdziestych, pomyślała Siobhan, i nagle zdała sobie sprawę, że jest w tym towarzystwie najmłodsza, i to o dobre piętnaście lat.

– Jean i ja chodziłyśmy razem do szkoły – wyjaśniła Gill. – Potem straciłyśmy kontakt i wpadłyśmy na siebie jakieś cztery, pięć lat temu.

Burchill uśmiechnęła się na to wspomnienie.

– Ja bym wolała nie spotykać żadnej z mojej szkoły – powiedziała Harriet z ustami pełnymi orzeszków. – Same klępy.

– Czy można paniom dolać szampana – spytał kelner, wyciągając butelkę z wiaderka.

– No nareszcie – mruknęła Brough.


Między deserem a kawą Siobhan poszła do toalety. Wracając, w korytarzu natknęła się na Gill.

– Wyższe sfery – powiedziała Gill z uśmiechem.

– Pyszna kolacja, Gill. Czy jesteś pewna, że nie powinnam…

Gill położyła jej rękę na ramieniu.

– Ja zapraszałam. Niecodziennie mam okazję obchodzić coś takiego. – Uśmiech zniknął z jej twarzy. – Myślisz, że z tym e-mailem ci się uda? – Siobhan wzruszyła ramionami, a Gill pokiwała głową, jakby zgadzając się z jej oceną. – A co myślisz o konferencji prasowej?

– Jak zwykle dżungla pełna dzikusów.

– Ale czasami coś z tego wychodzi. – Gill zamyśliła się. Do wypitego wcześniej szampana dodała jeszcze trzy kieliszki wina przy kolacji, jednak jedynym objawem wypitego alkoholu było lekkie przechylenie głowy i nieco ciężkie powieki.

– Mogę coś powiedzieć? – spytała Siobhan.

– Nie jesteśmy na służbie, Siobhan. Mów, co ci się żywnie podoba.

– Nie powinnaś brać do tego Ellen Wylie.

Gill obrzuciła ją spojrzeniem.

– Powinnam wziąć ciebie, co?

– Nie to miałam na myśli. Powierzanie tego komuś, kto nigdy przedtem nie miał do czynienia z mediami…

– Ty byś to zrobiła lepiej?

– Tego nie powiedziałam.

– To co chcesz powiedzieć?

– Chcę powiedzieć, że to była dżungla, a ty wpuściłaś ją do niej, nie dając mapy.

– Uważaj, co mówisz, Siobhan. – Z głosu Gill wyparowały nagle przyjazne tony. Na moment się zamyśliła, potem pociągnęła nosem. Kiedy znów się odezwała, jej oczy czujnie rozejrzały się po korytarzu. – Ellen Wylie od paru miesięcy suszyła mi głowę. Bardzo chciała zostać rzeczniczką, więc kiedy nadarzyła się okazja, to jej to dałam. Chciałam się przekonać, czy jest tak dobra, jak o sobie myśli. – Jej wzrok spoczął na Siobhan. Stały na tyle blisko siebie, że Siobhan wyraźnie czuła od niej woń wina. – No i zawaliła.

– I jak się wtedy poczułaś?

Gill uniosła ostrzegawczo palec.

– Nie przeciągaj struny. Mam wystarczająco dużo innych kłopotów. – Przez chwilę zdawało się, że chce jeszcze coś dodać, ale pogroziła jej tylko palcem i zmusiła się do uśmiechu. – Porozmawiamy kiedy indziej – rzekła, przeciskając się obok Siobhan i kierując w stronę toalety. Potem jednak zatrzymała się. – A Ellen już nie jest rzeczniczką. Pomyślałam, żeby to zaproponować tobie… – Drzwi do toalety zamknęły się za nią.

– Bez łaski – powiedziała Siobhan pod nosem do zamkniętych już drzwi. Wyglądało na to, że z dnia na dzień Gill zmieniła się w kogoś znacznie bardziej bezwzględnego, a okazja, by upokorzyć Ellen Wylie, stała się pierwszym przejawem jej nowej władzy. Prawdą było, że Siobhan bardzo chciała przejść do biura prasowego, ale jednocześnie czuła do siebie wstręt za satysfakcję, jaką poczuła, obserwując konferencję prasową. Satysfakcję z porażki Wylie.

Kiedy Gill wyszła z toalety, zastała Siobhan siedzącą na krześle w korytarzu. Zatrzymała się i spojrzała na nią.

– Uczta z duchami – stwierdziła, odwracając się.

Загрузка...