3

– Myślałem, że to będzie jakiś chodnikowy rysownik – powiedział Donald Devlin.

Rebus pomyślał, że profesor jest ubrany dokładnie w te same rzeczy, które miał podczas ich poprzedniego spotkania. Stary patolog siedział przy biurku obok komputera i obok jedynego na Gayfield Square policjanta, który umiał obsługiwać program Facemaker. Program był bazą danych poszczególnych fragmentów twarzy jak oczy, uszy, nosy i usta, z możliwością płynnego zestawiania ich ze sobą i łączenia w jeden obraz. Rebus pomyślał, że teraz już wie, jak kolegom Farmera udało się nasadzić jego głowę na korpusy kulturystów.

– Czasy się trochę zmieniły – zauważył skromnie na uwagę Devlina. Miał przed sobą kubek kawy z miejscowego bufetu, której jakości nawet nie próbował porównywać do kawy od jego baristy, ale i tak była lepsza niż to, co wypluwał z siebie automat na korytarzu. Miał za sobą ciężką noc, w środku której przebudził się na fotelu w pokoju, zlany potem i dygocący. Męczyły go senne koszmary. Obojętnie, co mówią lekarze, sam wiedział, że serce ma w porządku – czuł, jak mu wali i pompuje krew.

Kawa z trudem pomagała mu opanować ziewanie. Detektyw siedzący przy komputerze skończył już komponowanie twarzy i uruchomił wydruk.

– Coś… coś tu jest nie tak – powiedział Devlin, zresztą nie po raz pierwszy. Rebus wziął do ręki wydruk. Patrzyła na niego anonimowa twarz, taka, jaką się natychmiast zapomina. – To równie dobrze mogłaby być kobieta – dodał Devlin – a ja jestem zupełnie pewien, że to był on, nie ona.

– A może coś takiego? – spytał detektyw i kliknął myszką. Twarz na ekranie obrosła bujną brodą.

– Ależ skąd, to bzdura – zaperzył się Devlin.

– To tylko poczucie humoru posterunkowego Tibbeta, panie profesorze – rzekł Rebus przepraszająco.

– Staram się, jak mogę, panowie.

– Doceniamy to, panie profesorze. Zdejmij tę brodę, Tibbet.

Policjant usunął brodę.

– Czy jest pan pewien, że to nie mógł być David Costello? – zapytał Rebus.

– Znam Davida. To nie był on.

– Jak dobrze go pan zna?

Devlin zamrugał.

– Rozmawialiśmy parę razy. Spotkaliśmy się kiedyś na schodach i spytałem go o książkę, którą trzymał pod pachą. Milton, Raj utracony. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać.

– To fascynujące, panie profesorze.

– I rzeczywiście tak było. Ten chłopak ma dobrze poukładane w głowie.

Rebus na moment się zamyślił.

– A sądzi pan, że mógłby kogoś zabić?

– Zabić? David? – Devlin roześmiał się. – Uważam, inspektorze, że nie uznałby tego za czyn godny swego intelektu. – Zrobił przerwę i dodał: – A co, wciąż jest jeszcze podejrzany?

– Wie pan, profesorze, jak to jest w pracy policyjnej. Cały świat jest podejrzany, dopóki dowody temu nie zaprzeczą.

– A mnie się zdawało, że jest odwrotnie: niewinny, póki nie udowodni się winy.

– Obawiam się, że myli pan nas z adwokatami. Mówił pan, że Philippy tak naprawdę pan nie znał, czy tak?

– Parę razy minęliśmy się na schodach. Różnica między nią a Davidem polegała na tym, że ona nigdy nie miała ochoty się zatrzymać.

– Zadzierała trochę nosa?

– Nie wiem, czy aż tak. Ale istotnie dorastała w nieco specyficznej atmosferze, nie uważa pan? – Po chwili dodał: – Nawiasem mówiąc, korzystam z usług banku Balfour.

– Czy miał pan kiedyś okazję poznać jej ojca?

Devlin zamrugał.

– Boże święty, skąd! Nie zaliczam się do ich ważnych klientów.

– A tak przy okazji, to jak tam pańska układanka? Jakieś postępy?

– Niewielkie. Ale przecież między innymi na tym polega atrakcyjność tej zabawy, prawda?

– Puzzle nigdy mnie nie pasjonowały.

– Ale zagadki pan lubi. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Sandym Gatesem. Wszystko mi o panu opowiedział.

– No to pewnie znacznie zasililiście panowie kasę telekomunikacji.

Wymienili się uśmiechami i wrócili do pracy.

Po następnej godzinie prób Devlin uznał, że poprzedni obraz był jednak bliższy prawdy. Na szczęście Tibbet wgrywał do pamięci wszystkie kolejne wersje.

– Tak – potwierdził Devlin. – To jest jeszcze dalekie od ideału, ale myślę, że można to uznać za zadowalające… – Zaczął się zbierać do odejścia.

– Zanim pan nas opuści, panie profesorze… – Rebus sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej gruby plik fotografii. – Chcielibyśmy prosić, żeby pan rzucił okiem na kilka zdjęć.

– Zdjęć?

– Fotografii sąsiadów panny Balfour, jej kolegów z uniwersytetu…

Devlin wolno pokiwał głową, jednak bez widocznego entuzjazmu.

– Chodzi o proces eliminacji, tak?

– Gdyby zdołał pan nam pomóc, panie profesorze…

– Na wzmożenie koncentracji przydałaby się filiżanka słabej herbaty – zasugerował Devlin z westchnieniem.

– Myślę, że słabą herbatę możemy zorganizować. – Rebus rzucił spojrzenie na Tibbeta, który wciąż jeszcze jeździł myszką po ekranie. Przyjrzał się bliżej i dostrzegł na ekranie twarz z dość dobrze uchwyconym podobieństwem do Devlina, jeśli nie liczyć wyrastających z głowy rogów. – Posterunkowy Tibbet się tym zajmie – dodał.

Przed wstaniem od komputera Tibbet nie omieszkał zapisać obrazu na dysku.


Rebus wrócił na St Leonard’s i dowiedział się o przeprowadzonej właśnie kolejnej dyskretnej rewizji, tym razem dokonanej w garażu na Calton Road, gdzie David Costello trzymał swoje sportowe MG. Włączyła się w nie ekipa kryminologów z Howdenhall, jednak nie znaleziono niczego ciekawego. Wiadomo było z góry, że odciski palców Flipy Balfour będą w całym samochodzie. Niespodzianką nie było również to, że w samochodowym schowku znaleziono należące do niej drobiazgi: szminkę i okulary słoneczne. Sam garaż okazał się zupełnie czysty.

– I nie było nawet wielkiej zamrażarki zamkniętej na kłódkę? – zdziwił się Rebus. – Ani zapadni w podłodze, wiodącej do komory tortur?

Dalka Daniels potrząsnął głową. Pełnił rolę gońca wożącego dokumentację pomiędzy Gayfield a St Leonard’s.

– Student jeżdżący MG – mruknął i znów potrząsnął głową.

– Samochód to nic – powiedział Rebus. – Ale za ten garaż pewnie płaci więcej niż ty za całe swoje mieszkanie.

– Kurczę, pewnie masz rację.

Wymienili się kwaśnymi uśmiechami. Wszyscy wokół byli mocno zajęci. W wieczornych wiadomościach pokazano fragmenty wczorajszej konferencji prasowej z wyciętym występem Ellen Wylie. Teraz trzeba było posprawdzać wszystkie informacje napływające od widzów, którzy dzwonili, mówiąc, że widzieli zaginioną studentkę. Oznaczało to mnóstwo rozmów telefonicznych…

– Inspektor Rebus? – Rebus odwrócił się w kierunku głosu. – Proszę do mojego gabinetu.

I rzeczywiście, był to już jej gabinet, bo nadała mu swój osobisty charakter. Albo za sprawą kwiatów stojących na szafce na akta, albo użyła jakiegoś sprayu, ale powietrze w gabinecie było dużo świeższe. Rozłożysty fotel Farmera też już zniknął i został zastąpiony dużo praktyczniejszym fotelem na kółkach. Farmer miał zwyczaj siedzieć przygarbiony nad biurkiem, Gill siedziała wyprostowana, jakby w każdej chwili gotowa zerwać się na równe nogi. Trzymała kartkę papieru, żeby ją więc dosięgnąć, Rebus musiał się unieść z krzesła dla gości.

– Jakieś Kaskady – oznajmiła. – Wiesz, gdzie to jest? – Wolno pokręcił głową. – Ja też nie – przyznała.

Rebus z uwagą przeczytał treść. Była to notatka z rozmowy telefonicznej informująca, że w Kaskadach znaleziono lalkę.

– Lalkę? – upewnił się.

– Tak. I chcę, żebyś się tym zajął.

Rebus parsknął śmiechem.

– Nabierasz mnie – wykrztusił, ale kiedy na nią spojrzał, na jej twarzy nie znalazł cienia uśmiechu. – Czy to ma być kara?

– Kara, za co?

– Bo ja wiem? Może za to spotkanie z Balfourem na bańce.

– Nie jestem aż tak małostkowa.

– Właśnie zaczynam mieć wątpliwości.

Wbiła w niego wzrok.

– No, proszę, słucham.

– Ellen Wylie.

– Co Ellen Wylie?

– Nie zasłużyła na to.

– A więc jesteś jej wielbicielem?

– Nie zasłużyła na to.

Przyłożyła dłoń do ucha.

– Czy mi się zdaje, czy tu się odzywa echo?

– Będę to powtarzał tak długo, aż zaczniesz słuchać.

W pokoju zapadło milczenie, a oni patrzyli sobie prosto w oczy. Kiedy zadzwonił telefon, przez chwilę wyglądało na to, że Gill nie ma zamiaru go odebrać. W końcu wyciągnęła rękę po słuchawkę, nie spuszczając jednak wzroku z Rebusa.

– Tak? – Przez chwilę słuchała. – Tak, panie komendancie, już jadę. – Oderwała wzrok od Rebusa, by odłożyć słuchawkę, i ciężko westchnęła. – Muszę jechać – powiedziała. – Mam spotkanie z zastępcą komendanta. Proszę, żebyś pojechał do Kaskad, dobrze?

– Nie chciałbym ci się sprzeciwiać, ale…

– Ta lalka leżała w trumnie, John. – W jej głosie słychać było zmęczenie.

– Jakieś szczeniackie żarty – stwierdził.

– Być może.

Raz jeszcze zajrzał do notatki.

– Piszą tu, że Kaskady leżą we Wschodnim Lothian. Niech się tym zajmą w Haddington, albo gdzieś tam.

– Chcę, żebyś ty się tym zajął.

– Nie mówisz tego poważnie. To jest jakiś kawał, tak? Tak jak wtedy, kiedy mi wmawiałaś, że cię podrywałem. Albo kiedy mi kazałaś iść do lekarza.

Potrząsnęła głową.

– Kaskady to nie tylko Wschodnie Lothian, John. To również miejsce, gdzie mieszkają Balfourowie. – Odczekała moment, aż to do niego dotrze. – A spotkanie z lekarzem czeka cię i tak, prędzej czy później…


Wyruszył z Edynburga szosą A1. Ruch był niewielki, a jasno świecące słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wschodnie Lothian kojarzyło mu się przede wszystkim z nadmorskimi polami golfowymi i kamienistymi plażami, z płaskimi połaciami pól uprawnych i miasteczkami, których mieszkańcy dojeżdżają do pracy w Edynburgu, ale jednocześnie zazdrośnie strzegą swej lokalnej odrębności. Rejon ten krył też pewne ponure tajemnice – głównie w związku z polami kempingowymi wykorzystywanymi jako kryjówki przez edynburski świat przestępczy – jednak w zasadzie można go było uznać za spokojną okolicę, będącą celem jednodniowych wycieczek lub też miejscem, do którego zbaczało się w drodze na południe, do Anglii. Miasteczka takie jak Haddington, Gullane czy North Berwick jawiły mu się zawsze jako zamożne enklawy, gdzie małe sklepiki zaopatrywały lokalnych mieszkańców odnoszących się z niechęcią do zakupów w centrach handlowych dominujących w pobliskiej stolicy. A jednak bliskość Edynburga odciskała się również i tu: ceny domów w stolicy powodowały, że coraz więcej ludzi wynosiło się z miasta, a w otaczający je pierścień zieleni coraz bardziej wgryzały się nowe osiedla mieszkaniowe i centra handlowe. Rodzimy komisariat Rebusa mieścił się przy jednej z głównych arterii wylotowych z miasta w kierunkach południowym i wschodnim, i w ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu lat Rebus był świadkiem ogromnego wzrostu liczby pojazdów, które w godzinach szczytu ustawiały się w smętne konwoje pragnących dostać się do miasta lub się z niego wydostać.

Miejscowości Kaskady nie było łatwo znaleźć. Zdając się bardziej na instynkt niż na mapę, Rebus przegapił właściwy skręt i wylądował w Drem. Zatrzymał się tam na tyle długo, by kupić dwie torby chipsów i puszkę irn-bru, po czym urządził sobie mały piknik bez wysiadania z samochodu, jedynie przy otwartym oknie. Wciąż jeszcze miał wrażenie, że wysłano go tu tylko po to, by mu coś udowodnić – mianowicie to, że powinien znać swoje miejsce w szeregu. Widać w przekonaniu jego nowej szefowej takim miejscem była dziura o nazwie Kaskady. Kiedy Rebus skończył przekąskę, zaczął pogwizdywać ledwo znaną melodyjkę, piosenkę mówiącą o kimś mieszkającym w pobliżu wodospadu. Jeśli go pamięć nie myliła było to coś, co mu kiedyś Siobhan przegrała na taśmę w ramach edukacji z muzyki późniejszej niż z lat siedemdziesiątych. Drem składało się praktycznie z jednej tylko głównej ulicy, na której też panował zupełny spokój. Od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód osobowy lub ciężarówka, a chodniki były zupełnie puste. Sprzedawczyni próbowała go wciągnąć w rozmowę, ale Rebus nie miał nic do dodania do jej uwag na temat pogody, a także nie chciał pytać o drogę do Kaskad, by nie być uznanym za cholernego turystę.

Wyciągnął atlas samochodowy i znalazł miejscowość Kaskady zaznaczoną najmniejszą z możliwych kropek. Ciekaw był, skąd się wzięła ta nazwa. Znał nieco lokalne zwyczaje i wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że tę nazwę miejscowi wymawiają dziwacznie jako Kuskudy albo Kakadu, albo coś w tym rodzaju. Nim dotarł na miejsce, spędził dziesięć minut, jadąc krętą drogą, która wciąż albo się pięła do góry, albo opadała w dół, i przywodziła na myśl tor kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Potrwałoby to o wiele krócej, gdyby nie traktor, którego nie dawało się wyprzedzić z powodu ciągłych wzniesień, przez co niemal całą drogę wlókł się na dwójce.

Kaskady nieco go zaskoczyły. Środkiem biegł krótki odcinek głównej szosy zabudowany po obu stronach domami. Wszystkie domy w głębi prezentowały się schludnie i otoczone były zadbanymi ogrodami. Wzdłuż wąskiego chodnika przy szosie ciągnął się rząd parterowych chat. Na jednej z nich widniała drewniana tablica ze słowem CERAMIKA wymalowanym wprawną ręką. Jednak na końcu wioski – a właściwie osady – znajdowało się coś, co podejrzanie przypominało osiedle mieszkaniowe z lat trzydziestych, składające się z ponurych, szarych bliźniaków z połamanymi płotami i porzuconymi trójkołowymi rowerkami na środku dróżek. Osiedle to oddzielał od głównej drogi pas trawnika, na którym dwóch chłopców beznamiętnie i bez entuzjazmu kopało do siebie piłkę. Kiedy Rebus przejeżdżał obok nich, obaj podnieśli głowy i zaczęli mu się przyglądać jak niezwykłemu zjawisku.

A potem zabudowa urwała się równie nagle, jak się zaczęła, i Rebus znalazł się znów w szczerym polu. Zatrzymał się na skraju drogi. W oddali widać było coś, co mogło być stacją benzynową, jednak z tej odległości trudno było się zorientować, czy jest otwarta. Z tyłu nadjechał traktor, ten sam, który wcześniej udało mu się w końcu wyprzedzić, minął go, zwolnił i zaczął się szykować do wjazdu na wpół zaorane pole. Kierowca traktora w ogóle nie zwracał na Rebusa uwagi. Z szarpnięciem zatrzymał traktor i wyskoczył z kabiny, a Rebus usłyszał dobywający się z jej wnętrza ryk radia.

Rebus otworzył drzwi samochodu, wysiadł i zatrzasnął je za sobą. Rolnik w dalszym ciągu nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Rebus oparł dłonie na sięgającym mu do pasa murku ułożonym z kamieni.

– Dobry – odezwał się.

– Dobry – odparł rolnik, grzebiąc coś przy pługu doczepionym z tyłu.

– Jestem z policji. Czy wie pan, gdzie mógłbym znaleźć Beverly Dodds?

– Pewnikiem w domu.

– A ten dom, to gdzie?

– Widział pan tablicę z ceramiką?

– Widziałem.

– No to tam. – Mężczyzna mówił to wszystko zupełnie obojętnym tonem i ani razu nie spojrzał na Rebusa, cały czas grzebiąc coś przy pługu. Był masywnie zbudowany, miał czarne kręcone włosy i czarną gęstą brodę okalającą twarz całą w zmarszczkach i krzywiznach. Przez chwilę Rebusowi stanęły przed oczyma dziwaczne twarze z komiksów z czasów dzieciństwa, które można było obracać do góry nogami, a one wciąż miały wygląd twarzy. – Pewno w sprawie tej durnej lalki, co?

– Tak.

– Cholerna głupota, żeby z tym do was łazić.

– Uważa pan, że to nie ma związku z zaginięciem panny Balfour?

– Jasne, że nie. Smarkacze z Błoni i nic więcej.

– Pewnie ma pan rację. Błonia to osiedle bliźniaków, tak? – Kiwnął głową do tyłu. Stąd nie widać było chłopców z piłką – jak cała osada skryli się za zakrętem – ale Rebusowi zdawało się, że wciąż dochodzą do niego odgłosy kopania.

Rolnik kiwnął głową.

– Więc mówię, nic tylko strata czasu. Ale to pana czas, nie mój, więc co mi tam… moje tylko podatki.

– Zna pan tę rodzinę?

– Znaczy którą?

– Balfourów.

Rolnik pokiwał głową.

– Do nich należy ta ziemia… znaczy, przynajmniej częściowo.

Rebus rozejrzał się i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że poza stacją benzynową nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać żadnych zabudowań.

– Myślałem, że do nich należy tylko pałac i teren wokół – powiedział.

Rolnik potrząsnął w milczeniu głową.

– A tak przy okazji, to gdzie jest ten ich pałac?

Po raz pierwszy wzrok mężczyzny spoczął na twarzy Rebusa. Widać skończył już prace przy pługu, bo wyprostował się i wytarł dłonie o spłowiałe drelichowe spodnie.

– Droga w bok na tamtym końcu miasta – poinformował.

– Będzie około półtora kilometra w tamtą stronę. Stoi taka wielka brama, więc nie da się przegapić. Kaskada też w tamtą stronę, tak gdzieś połowę bliżej.

– Kaskada?

– No, wodospad. Chyba chcesz pan to zobaczyć, nie?

Teren wprawdzie lekko wznosił się do góry, jednak trudno było wyobrazić sobie tu wzniesienie wystarczająco wysokie, by tworzyło wodospad.

– Nie mogę marnować pieniędzy z pańskich podatków na turystykę po okolicy – rzekł Rebus z uśmiechem.

– Tylko że to nie żadna turystyka, nie?

– A co?

– Pieprzona wizja lokalna, nie? – Do głosu rolnika wkradła się wyraźna irytacja. – W tym waszym Edynburgu to już wam w ogóle nic nie mówią…?


Wąska dróżka w bok od wioski wiła się lekko pod górę. Każdy przejeżdżający obok podróżny uznałby, podobnie jak Rebus, że to ślepa odnoga wiodąca donikąd, najwyżej do czyjejś zagrody. Jednak w pewnym miejscu droga się rozszerzała i tam właśnie Rebus zatrzymał swego saaba. Rolnik uprzedził go, że będzie tam bramka. Rebus zamknął samochód na klucz – miejskie przyzwyczajenie trudne do zwalczenia – i wszedł na pole, na którym pasły się krowy. Wykazały mu mniej więcej tyle samo zainteresowania, co rolnik z traktorem. Czuł ich woń, słyszał ich parskanie i chrzęst trawy. Idąc w kierunku linii drzew, starał się za wszelką cenę nie wdepnąć w krowi placek. Drzewa wyznaczały bieg strumienia i tam właśnie znajdował się wodospad. I to tam poprzedniego dnia rano Beverly Dodds znalazła niewielką trumienkę z lalką w środku. Kiedy dotarł do wodospadu, od którego miejscowość wzięła swą nazwę, wybuchnął głośnym śmiechem. Próg, z którego spadała woda, miał około metra wysokości.

– Niagara to z ciebie nie jest, co? – mruknął Rebus, klękając obok progu.

Nie wiedział, gdzie dokładnie znaleziono lalkę, ale i tak postanowił się rozejrzeć. Miejsce było urokliwe i zapewne popularne wśród miejscowych, o czym świadczyło trochę rozrzuconych puszek po piwie i opakowań po słodyczach. Podniósł się z kolan i rozejrzał wokół. Uroczo, pusto i nigdzie ani śladu ludzi. Wątpił, by ktokolwiek mógł widzieć tego, kto tę lalkę tu podrzucił, zakładając oczywiście, że sama nie przypłynęła z nurtem strumienia. Tyle, że nie bardzo miała skąd przypłynąć. Strumyk wił się po zboczu wzgórza i Rebus wątpił, aby wyżej znajdowało się cokolwiek poza nie zamieszkałą gęstwiną zarośli. Na jego mapie tego strumyka nawet nie zaznaczono, był więc pewien, że powyżej nie ma żadnych osad ludzkich, tylko wzgórza, po których można błądzić, całymi dniami nie spotykając żywego ducha. Zastanowił się przez chwilę, gdzie może się mieścić siedziba Balfourów, jednak zaraz wyrzucił tę myśl z głowy. A cóż to ma za znaczenie? Najwyraźniej nie przyjechał tu, by szukać lalek, wszystko jedno z trumnami czy bez, przyjechał tu, by szukać wiatru w polu…

Znów przyklęknął i zanurzył dłoń w strumyku. Woda była zimna i czysta. Nabrał jej trochę do dłoni i patrzył jak ścieka między palcami.

– Nie radzę jej pić – usłyszał głos za plecami.

Podniósł głowę i zobaczył postać kobiecą wynurzającą się z zarośli. Miała na sobie długą muślinową suknię, okrywającą jej wiotką sylwetkę. Stała pod słońce i przez materiał sukni widać było wyraźnie zarys jej ciała. Podeszła bliżej, odgarniając z oczu długie, kręcone blond włosy.

– Farmerzy – wyjaśniła. – Wszystkie te ich chemiczne nawozy przenikają z pól do strumienia i zatruwają wodę. Jakieś organiczne fosforany i Bóg wie, co jeszcze. – Aż się wzdrygnęła na samą myśl.

– Nigdy nie biorę tego do ust – odparł Rebus, wycierając dłoń o rękaw i podnosząc się. – Czy może pani Dodds?

– Wszyscy mówią na mnie Bev – odparła, wyciągając szczupłą dłoń z samej skóry i kości. Jak u kurczaczka, pomyślał Rebus, uważając, by jej zbyt mocno nie ścisnąć.

– Detektyw inspektor Rebus – przedstawił się. – Skąd pani wiedziała, że tu jestem?

– Zauważyłam samochód. Patrzyłam przez okno, a kiedy zobaczyłam, że tu jedzie, od razu się domyśliłam. – Wspięła się na palce, wyraźnie dumna ze swego sprytu. Sylwetką i zachowaniem przypominała nastolatkę, i tylko jej twarz mówiła co innego. Wokół oczu miała sieć zmarszczek, a skóra na policzkach nieco jej obwisła. Musiała już być po pięćdziesiątce, choć czuło się od niej młodzieńczą werwę.

– Przyszła pani na piechotę?

– O tak – potwierdziła, spoglądając na swoje obute w sandałki stopy. – Zdziwiłam się, że nie przyszedł pan najpierw do mnie.

– Chciałem się tylko rozejrzeć. W którym dokładnie miejscu znalazła pani tę lalkę?

Wskazała ręką próg wodny.

– Tuż u stóp wodospadu, na samym brzegu. Ale była zupełnie sucha.

– Skąd ta uwaga?

– Bo wiem, że będzie się pan zastanawiał, czy nie przypłynęła tu z góry.

Rebus nie dał po sobie poznać, że już się nad tym zastanawiał, ale zdaje się, że i tak to wyczuła, bo znów się wspięła na palce.

– I leżała na widoku – dodała. – Nie sądzę, żeby ją tam ktoś zgubił. Gdyby tak było, to by się zorientował i wrócił po nią.

– Myślała pani kiedyś o pracy w policji, pani Dodds?

– Proszę mi mówić Bev – cmoknęła z naganą w głosie. Nie odpowiedziała na jego pytanie, ale widać było, że sprawiło jej przyjemność.

– Nie wzięła jej pani przypadkiem z sobą?

Potrząsnęła energicznie głową, tak że jej włosy znów się rozsypały po twarzy i ponownie musiała je odgarnąć.

– Nie, ale mam ją w domu.

– Od dawna tu pani mieszka, Bev?

Uśmiechnęła się.

– Wciąż jeszcze nie opanowałam do końca akcentu, co?

– Jeszcze daleka droga przed panią – przyznał.

– Urodziłam się w Bristolu, potem, wolę nie pamiętać ile lat, mieszkałam w Londynie, a po rozwodzie uciekłam i zatrzymałam się dopiero tu.

– Jak dawno?

– Pięć, sześć lat temu. Wciąż jeszcze mój domek nazywają „chałupą Swanstonów”.

– To rodzina, która tam mieszkała przed panią? – domyślił się.

– Kaskady to już takie miejsce, panie inspektorze – przytaknęła. – Dlaczego się pan uśmiecha?

– Bo nie byłem pewien, jak się to wymawia.

Wyglądało, że rozumie, o co mu chodzi.

– To zabawne, prawda? Chodzi mi o to, że jest tylko ten jeden malutki wodospadzik, a nazywa się Kaskady. I zdaje się, że nikt nie wie dlaczego. – Zrobiła przerwę i dodała: – Kiedyś tu była osada górnicza.

– Kopalnia węgla? – Zmarszczył czoło. – Tutaj?

Wyciągnęła rękę na północ.

– Jakieś półtora kilometra w tamtą stronę. Ale niewiele z tego wyszło. To było w latach trzydziestych.

– I to wtedy zbudowano Błonia?

Kiwnęła głową.

– Ale teraz już tu nie ma górnictwa?

– Już od czterdziestu lat. O ile wiem, większość mieszkańców Błoni jest bez pracy. Wie pan, teraz ten teren to tylko dzikie chaszcze, ani śladu łąki. Kiedy zaczynali budowę, rozciągały się tam prawdziwe łąki, ale potem potrzebne było miejsce pod coraz więcej domów… więc wszystko zabudowali. – Znów się wzdrygnęła i zmieniła temat. – Myśli pan, że uda się tu zawrócić?

Kiwnął głową potakująco.

– No to niech się pan zbytnio nie spieszy – powiedziała, ruszając z powrotem. – Pójdę pierwsza i nastawię wodę na herbatę. Do zobaczenia w chacie Pod Kołem, panie inspektorze.


Koło w nazwie domu nawiązywało do koła garncarskiego, jak wyjaśniła, nalewając wody do czajniczka.

– Zaczęłam się tym zajmować w celach terapeutycznych – ciągnęła dalej. – Po moim rozstaniu. – Przerwała i po chwili znów podjęła wątek. – Ale okazało się, że mi to zupełnie nieźle idzie. Myślę, że wielu spośród moich dawnych znajomych byłoby bardzo zaskoczonych. – Rebus pomyślał, że jej ton świadczy dobitnie, iż ci wszyscy dawni znajomi nie mają już miejsca w jej nowym życiu. – Więc może to „koło” oznacza również toczące się koło życia – dodała, biorąc tacę i prowadząc go do pomieszczenia, które nazwała swoim „salonikiem”.

Był to niewielki, niski pokój pełen różnobarwnych szmatek. Stało tam również kilka wyrobów ceramicznych, które, jak się domyślał, były jej produkcji: błękitne kamionkowe naczynia pokryte glazurą w kształcie talerzy i wazonów. Dopilnował, by zauważyła, że zwrócił na nie uwagę.

– W większości moje wczesne prace – powiedziała, przybierając lekceważący ton. – Trzymam je tu tylko ze względów sentymentalnych. – Uniosła rękę, by znów poprawić sobie włosy, a kilka bransoletek z brzękiem zsunęło jej się do łokcia.

– Są bardzo ładne – zapewnił ją. Nalała herbatę i podała mu dużą, masywną filiżankę ze spodkiem w takim samym błękitnym kolorze. Rozejrzał się po pokoju, jednak nigdzie nie widać było lalki ani trumienki.

– U mnie w pracowni – poinformowała, znów zdając się czytać w jego myślach. – Mogę przynieść, jak pan chce.

– Poproszę – odparł, a ona wstała i wyszła z pokoju. Pokoik działał na niego niemal klaustrofobicznie. Herbata wcale nie była herbatą, tylko jakąś ziołową namiastką i przez chwilę rozważał nawet, czy nie wylać jej do któregoś z wazonów. W końcu dał spokój i wyciągnął komórkę, by sprawdzić wiadomości. Wyświetlacz telefonu był czysty, bez śladu sygnału. Może to przez te grube kamienne ściany, pomyślał. Albo ściany, albo Kaskady są poza zasięgiem. Wiedział z doświadczenia, że we Wschodnim Lothian jest wiele takich miejsc. W pokoju stała tylko jedna niewielka etażerka z książkami, w większości poświęconymi sztuce i rękodziełu, oraz kilkoma tomikami Czarów. Rebus wziął jeden z nich do ręki.

– Biała magia – usłyszał głos za sobą. – Wiara w potęgę sił natury.

Rebus odłożył tomik na miejsce i odwrócił się.

– Oto ona – rzekła.

Trzymała trumienkę tak, jakby uczestniczyła w jakimś uroczystym obrzędzie. Rebus zrobił krok do przodu, a kobieta ją ku niemu wyciągnęła. Wziął trumienkę z jej rąk z namaszczeniem, tak jak tego zapewne po nim oczekiwała, i jednocześnie przez głowę przemknęła mu myśl: Ani chybi baba jest walnięta… To pewnie wszystko jej wymysł! Jednak jego uwagę przyciągnęła teraz sama trumienka. Zrobiono ją z ciemnego drewna, być może z sezonowanego dębu, i zbito czarnymi gwoździkami w rodzaju tych, jakie używa się do mocowania wykładzin dywanowych. Deszczułki zostały dokładnie przycięte i spasowane, a ich krawędzie wygładzone papierem ściernym, jednak poza tym zostawione w stanie surowym. Całość miała około dwudziestu centymetrów długości i wyraźnie nie była dziełem zawodowego stolarza. Nawet Rebus, który do takich spraw miał dwie lewe ręce, potrafił to poznać. A potem kobieta zdjęła wieko. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, w oczekiwaniu na jego reakcję.

– Było przybite gwoździami – wyjaśniła. – Sama je oderwałam.

Wewnątrz leżała ubrana w strzępy muślinu mała drewniana laleczka z rękami ułożonymi wzdłuż ciała i z główką zaokrągloną, ale pozbawioną rysów twarzy. Ktoś ją wyrzeźbił z kawałka drewna, lecz dość niestarannie, bo widać było głębokie zadziory po dłucie. Rebus spróbował ją wyjąć, jednak jego palce okazały się zbyt grube i nie zmieściły się w szparze między lalką a ścianką trumienki. W końcu odwrócił pudełko i laleczka wypadła mu na dłoń. Pierwszą jego myślą było porównanie jej odzienia z materiałami zalegającymi salonik, jednak nie znalazł żadnego oczywistego podobieństwa.

– Ta jej sukienka jest zupełnie nowa i czysta – szepnęła, a on kiwnął głową. Najwyraźniej trumienka nie przebywała zbyt długo na wolnym powietrzu, bo nie miała czasu ani się pobrudzić, ani zamoknąć.

– Widywałem już różne dziwne rzeczy, Bev… – powiedział Rebus, i głos mu tajemniczo zamarł. – Nic tam więcej nie było? Nic niezwykłego? – dodał.

Wolno potrząsnęła głową.

– Chodzę tamtędy co tydzień. To – dotknęła dłonią trumienki – było tam jedyną rzeczą nie na swoim miejscu.

– A jakieś ślady stóp…? – zaczął Rebus i przerwał. Pomyślał, że wymaga od niej zbyt wiele. Ale ona miała już gotową odpowiedź.

– Żadnych nie zauważyłam. – Oderwała wzrok od trumienki i spojrzała na niego. – A rozglądałam się, bo wiedziałam, że nie mogło to tam spaść z nieba.

– Czy w wiosce jest ktoś, kto zajmuje się drewnem. Może jakiś stolarz…?

– Najbliższy stolarz mieszka w Haddington. Tak na pierwszy rzut oka nie znam nikogo, kto… kogoś, kto świadomie zrobiłby coś takiego.

– Ale założę się – powiedział Rebus z uśmiechem – że jednak trochę pani nad tym myślała.

– Myślę nad tym cały czas, panie inspektorze. To znaczy, być może w zwykłych okolicznościach aż tak bardzo nie zawracałabym sobie tym głowy, ale jak się weźmie pod uwagę to, co się stało z panną Balfour…

– Tymczasem nic nam nie wiadomo, żeby coś się stało – uznał za stosowne jej przypomnieć.

– Ale to na pewno ma jakiś związek, prawda?

– Co nie znaczy wcale, że nie mamy do czynienia z jakimś pomyleńcem. – Mówiąc, nie spuszczał z niej wzroku. – Z tego, co wiem, w każdej wiosce jest jakiś miejscowy głupek.

– Chce pan przez to powiedzieć, że to ja… – Przerwała na dźwięk samochodu podjeżdżającego pod dom. – Oho – powiedziała, wstając – to na pewno ten reporter.

Rebus poszedł za nią do okna. Zza kierownicy czerwonego forda focusa gramolił się właśnie młody człowiek. Siedzący obok fotoreporter był w trakcie zakładania obiektywu na aparat fotograficzny. Kierowca przeciągnął się i zatarł dłonie, jakby miał za sobą długą podróż.

– Już tu kiedyś byli – wyjaśniła Bev. – Zaraz po zniknięciu panny Balfour. Zostawili mi wtedy wizytówkę, więc teraz jak się to wydarzyło…

Rebus podążył za nią do sieni prowadzącej do drzwi wejściowych.

– To nie było najmądrzejsze posunięcie, pani Dodds. – Rebus starał się nie wybuchnąć.

Trzymając rękę na klamce, odwróciła się w jego stronę.

– Ale przynajmniej oni nie uważają, że jestem pomylona, panie inspektorze.

Miał ochotę odpowiedzieć: „Jeszcze nic straconego”, jednak pomyślał, że wystarczająco już narozrabiał.

Reporter nazywał się Steve Holly i zatrudniony był w edynburskim biurze brukowca z Glasgow. Był młody, ledwie po dwudziestce, co pozwalało mieć nadzieję, że może pozwoli się zastraszyć. Gdyby wysłali tu jednego ze swych starych wyjadaczy, Rebus nawet by nie próbował.

Holly był niski i miał lekką nadwagę. Włosy nażelował w ząbki, co Rebusowi przypomniało drut kolczasty biegnący u szczytu płotu okalającego pole. W jednej ręce trzymał notes i długopis, drugą podał Rebusowi.

– Chyba się jeszcze nie znamy. – Powiedział to takim tonem, że Rebus był pewien, że jego nazwisko nie jest mu obce. – Ten tu, to Tony, mój genialny artysta. – Fotoreporter parsknął. Na ramieniu dźwigał torbę ze sprzętem. – Wymyśliliśmy, Bev, że zabierzemy cię do wodospadu, a ty nam tam pokażesz, jak podnosisz trumnę z ziemi.

– Tak, oczywiście.

– I nie będziemy musieli zawracać sobie głowy robieniem zdjęć w środku – ciągnął dalej Holly. – To znaczy, Tony nie miałby nic przeciwko, tylko że jak się go wpuści do środka, to się w nim od razu zaczyna budzić kreatywny artysta.

– Doprawdy? – Popatrzyła na fotoreportera z podziwem.

Rebus zdusił w sobie uśmiech: najwyraźniej słowa „kreatywny” i „artysta” znaczyły zupełnie co innego dla Bev niż dla reportera. Holly też się szybko zorientował, bo dodał:

– Oczywiście mogę go później tu przysłać, jakbyś chciała, zrobiłby ci jakiś ładny portrecik, może w twoim studio.

– To nie jest znowu takie studio – odparła Bev, skrobiąc się palcem w szyję, wyraźnie mile połechtana. – Po prostu pokój, w którym mam koło i trochę rysunków. Do ścian przypięłam białe ekrany, żeby było lepsze światło.

– A skoro mowa o świetle – wtrącił Holly, zerkając znacząco na niebo – to chyba lepiej już chodźmy, co?

– Bo teraz światło jest idealne – wyjaśnił fotoreporter, zwracając się do Bev. – Ale długo tak nie będzie.

Bev też spojrzała w niebo i ze zrozumieniem pokiwała głową, jak jeden artysta do drugiego. Rebus musiał przyznać, że Holly jest niezły.

– Chce pan tu sam zostać na gospodarstwie? – zwrócił się teraz do Rebusa. – Bo nam to zajmie najwyżej piętnaście minut.

– Muszę wracać do Edynburga. Mogę dostać pański telefon, panie Holly?

– Gdzieś tu powinienem mieć wizytówkę. – Zabrał się do przeszukiwania kieszeni, znalazł portfel, a w nim wizytówkę.

– Dzięki – powiedział Rebus, chowając ją. – I gdybym mógł zamienić z panem słówko…?

Odchodząc z reporterem kilka kroków na bok, widział, jak Bev wdzięczy się do fotografa, pytając, czy jest właściwie ubrana. Pomyślał, że pewnie tęskni do pokrewnej artystycznej duszy w wiosce. Odwrócił się do nich plecami, by nie mogli wiedzieć, co chce powiedzieć.

– Widział pan tę lalkę? – zapytał Holly.

Rebus potwierdził, a Holly zmarszczył nos.

– Chyba tracimy tu czas, nie? – Powiedział to konfidencjonalnym tonem, co miało zachęcić do szczerej odpowiedzi.

– Niemal na pewno – odpowiedział Rebus, wbrew własnemu przekonaniu, wiedząc, że kiedy Holly zobaczy dziwaczną figurkę, też w to nie uwierzy. – Ale była okazja, żeby się na trochę wyrwać z miasta – dodał z udaną beztroską.

– Nienawidzę wsi – oświadczył Holly. – Jak na mój gust, za mało tu tlenku węgla. Ale dziwi mnie, że wysłali aż inspektora ze śledczego…

– Musimy do wszystkich poszlak podchodzić jednakowo poważnie.

– Jasne że tak, rozumiem. Tylko że ja bym wysłał posterunkowego albo najwyżej sierżanta z dochodzeniówki.

– Jak już powiedziałem… – zaczął, ale Steve Holly już się odwrócił, gotów wrócić do swych obowiązków. Rebus chwycił go za ramię. – Zdaje pan sobie sprawę, że jeżeli uznamy to za materiał dowodowy, to być może będziemy chcieli to wyciszyć?

Holly kiwnął głową i dla lepszego efektu spróbował przybrać akcent amerykański.

– To niech wtedy wasi dryndną do naszych – powiedział. Uwolnił się z uchwytu i wrócił do pozostałej dwójki. – Posłuchaj, Bev – zaczął – jeśli chodzi o to, co masz na sobie, to pomyślałem, że jest tak ładnie, że może wygodniej by ci było w jakiejś krótszej spódniczce…


Rebus znów pojechał tą samą drogą, ale tym razem nie stanął przy bramce i pojechał dalej. Po około ośmiuset metrach droga rozszerzyła się w wyłożony czerwonawym żwirem podjazd, który doprowadził go do potężnej bramy z kutego żelaza. Rebus zatrzymał się i wysiadł z samochodu. Na bramie wisiała masywna kłódka, a przez pręty widać było drogę ciągnącą się dalej i niknącą wśród drzew zasłaniających widok na dom. Nie było żadnej tablicy, ale nie miał wątpliwości, że to Jałowce. Po obu stronach bramy sterczał wysoki kamienny mur, który jednak kawałek dalej obniżał się i wyglądał na możliwy do pokonania. Rebus przeszedł wzdłuż muru około stu metrów, potem wspiął się na niego i zeskoczył po drugiej stronie. Wokół były zarośla i obawiał się, że puszczenie się na przełaj może się skończyć długim błądzeniem po lesie, wrócił więc wzdłuż muru do wyżwirowanej drogi i ruszył nią w nadziei, że zbytnio się nie wije.

Okazało się, że właśnie tak było i zza jednego zakrętu wyłaniał się następny. Idąc, rozmyślał smętnie, jak oni tu rozwiązują sprawę dostaw zaopatrzenia albo jak sobie z tym radzi listonosz. Tyle że pewnie takie drobiazgi nie zaprzątają myśli komuś takiemu jak John Balfour. Dom ukazał się Rebusowi w oddali dopiero po pełnych pięciu minutach marszu. Była to dość ponura, dwupiętrowa, rozległa gotycka budowla zakończona po obu stronach wieżami, której mury z wiekiem przybrały barwę ciemnoszarą. Rebus nie miał zamiaru podchodzić za blisko, zresztą nie wiedział, czy ktoś jest w domu. Zakładał, że dom jest pod obserwacją – jakiś policjant siedzący przy telefonie – ale jeśli tak było, to nie rzucało się to w oczy. Przed domem rozciągał się wypielęgnowany trawnik, obrzeżony rabatami kwiatowymi. Z boku domu widać było coś, co przypominało zagrodę dla koni, Rebus nie zauważył natomiast żadnych samochodów, garaży ani zabudowań gospodarczych. Pomyślał, że pewnie znajdują się za domem. Nie wyobrażał sobie, by ktoś mógł się dobrze czuć, mieszkając w takim ponurym otoczeniu. Miało się niemal wrażenie, że dom z grymasem niezadowolenia na swym obliczu zniechęca wszystkich do okazywania radości. Był ciekaw, czy matka Philippy nie czuje się w nim trochę jak eksponat muzealny. A potem w jednym z okien na piętrze pojawiła się twarz, zanim jednak zdążył się jej przyjrzeć, twarz znikła. Pomyślał, że to może zjawa strasząca w starym domu, ale chwilę później drzwi frontowe otworzyły się i wybiegła z nich postać kobieca. Zbiegła po schodach, wbiegła na żwirowy podjazd i z rozwianymi włosami opadającymi jej na twarz zaczęła biec w jego kierunku. Nagle potknęła się i upadła. Rebus ruszył, by jej pomóc, jednak ona, widząc to, szybko zerwała się na nogi. Nawet nie spojrzała na zadrapane kolana z przylgniętymi kawałkami żwiru. Z dłoni wysunęła się jej słuchawka telefonu bezprzewodowego, ale zaraz ją podniosła.

– Nie zbliżać się! – krzyknęła. Odgarnęła sobie włosy z twarzy i wtedy Rebus rozpoznał w niej Jacqueline Balfour. Jednak zreflektowała się i uniosła w górę obie ręce w geście pojednania. – Niech pan słucha, przepraszam. Tylko… proszę nam tylko powiedzieć, czego od nas chcecie.

I dopiero wtedy Rebus zdał sobie sprawę, że stojąca przed nim kobieta bierze go za porywacza swej córki.

– Proszę pani – powiedział, też unosząc obie ręce w geście poddania – jestem z policji.


W końcu udało jej się opanować szloch. Siedzieli na stopniach schodów wiodących do drzwi wejściowych, jakby wolała nie wracać do mrocznego wnętrza domu. Kilkakrotnie powtórzyła, że przeprasza za swoje zachowanie, a Rebus odparł, że to on ją powinien przepraszać.

– Po prostu nie przyszło mi do głowy – rzekł. – To znaczy nie pomyślałem, że ktoś może być w domu.

Nie była w nim zresztą sama. W drzwiach zjawiła się umundurowana policjantka, ale pani Balfour zdecydowanym tonem poleciła jej, żeby ją zostawiła. Rebus spytał, czy on też ma ją zostawić, ale przecząco pokręciła głową.

– Czy przyszedł pan, żeby mi coś zakomunikować? – spytała, oddając mu nasiąkniętą łzami chusteczkę.

Łzy: ciągle doprowadza kogoś do łez. Powiedział, żeby ją zatrzymała, a ona skrupulatnie ją złożyła tylko po to, by po chwili znów rozłożyć i zacząć wszystko od nowa. Zdawało się, że nie zauważyła nawet zadrapań na kolanach. Siedziała z rąbkiem spódnicy upchniętym między nogi.

– Nie mamy żadnych wiadomości – powiedział cicho, a widząc, jak wyraz nadziei spływa z jej twarzy, dodał: – Ale może natrafiliśmy na jakiś ślad w wiosce.

– W wiosce?

– W Kaskadach.

– Jaki ślad?

I nagle pożałował, że w ogóle się odezwał.

– Na razie nie wolno mi nic mówić. – Stara policyjna wymówka, która jednak w tej sytuacji nie mogła zdać egzaminu. Wystarczy, że powie o tym mężowi, a ten natychmiast złapie za telefon i zażąda wyjaśnień. A nawet jeśli nie, nawet jeśli uda mu się ukryć przed nią wiadomość o dziwacznym znalezisku, media na pewno nie będą takie taktowne. – Czy Philippa kolekcjonowała może lalki? – spytał po namyśle.

– Lalki? – Bawiła się słuchawką, obracając ją w dłoni.

– Bo ktoś znalazł drewnianą laleczkę obok wodospadu.

Potrząsnęła głową.

– Nie miała lalek. – Powiedziała to cicho, jakby w poczuciu winy, że w życiu Philippy powinny być lalki, a ich brak źle świadczył o niej jako matce.

– Pewnie i tak nie ma to żadnego znaczenia – stwierdził Rebus.

– Pewnie nie – zgodziła się.

– Czy pan Balfour jest w domu?

– Będzie później. Teraz jest w Edynburgu. – Popatrzyła na słuchawkę. – Nikt nie zadzwoni, prawda? Wszystkich partnerów i klientów Johna uprzedziliśmy, by tu nie dzwonili, żeby cały czas linia była wolna. To samo powiedzieliśmy rodzinie. Nie dzwońcie, bo może tamci będą chcieli się dodzwonić. Ale nie będą, ja już wiem, że nie.

– Nie wierzy pani w to, że córka została porwana?

Potrząsnęła głową.

– Wobec tego co?

Popatrzyła na niego oczami zaczerwienionymi od płaczu i podkrążonymi z niewyspania.

– Ona nie żyje. – Powiedziała to niemal szeptem. – Pan też tak uważa, prawda?

– Jest o wiele za wcześnie, żeby tak myśleć. Znam przypadki osób zaginionych, które odnajdują się po tygodniach, czasami po miesiącach.

– Tygodnie, miesiące? Nawet nie chcę o tym myśleć. To już wolałabym wiedzieć… mieć pewność w jedną albo w drugą stronę.

– Kiedy widziała pani córkę po raz ostatni?

– Jakieś dziesięć dni temu. Byłyśmy razem na zakupach w Edynburgu, w naszych stałych sklepach. Nawet nie miałyśmy nic szczególnego do kupienia. A potem poszłyśmy coś zjeść.

– Czy często tu bywała?

Jacqueline Balfour potrząsnęła głową.

– On ją zatruł.

– Słucham?

– David Costello. Zatruwał jej wspomnienia, wmawiał jej, że pamięta jakieś zdarzenia, takie, które nigdy nie miały miejsca. Ten ostatni raz, kiedy się widziałyśmy… Flipa wypytywała mnie o swoje dzieciństwo. Twierdziła, że była bardzo nieszczęśliwa, że ją ignorowaliśmy, że wcale jej nie chcieliśmy. Zupełne bzdury.

– I to Costello jej to wmówił?

Wyprostowała się i głęboko zaczerpnęła powietrza.

– Tak uważam.

Rebus zamyślił się.

– Ale dlaczego miałby coś takiego robić? – spytał po chwili.

– Dlatego, że jest tym, kim jest – rzuciła. Dzwonek telefonu wdarł się nagle w panującą ciszę. Nerwowo próbowała odnaleźć właściwy przycisk. – Halo? – Potem twarz jej trochę złagodniała. – Dzień dobry, kochanie, o której będziesz w domu…?

Rebus odczekał, aż skończy rozmawiać. Przypomniał sobie konferencję prasową i to ciągłe „ja” zamiast „my” w jego ustach, tak jakby jego żona nie przeżywała tego na równi z nim, jakby jej w ogóle nie było…

– Dzwonił John – powiedziała, a Rebus kiwnął głową.

– Mąż dużo czasu spędza w Londynie, prawda? Nie czuje się pani wtedy samotna w tym domu?

Spojrzała na niego z ukosa.

– Mam przecież przyjaciół.

– Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Często jeździ pani do Edynburga?

– Raz, dwa razy w tygodniu.

– A często spotyka się pani ze wspólnikiem męża?

Znów go obrzuciła spojrzeniem.

– Z Ranaldem? On i jego żona to nasi najbliżsi przyjaciele… Dlaczego pan pyta?

Rebus znacząco podrapał się w głowę.

– Właściwie to sam nie wiem. Pewnie dla podtrzymania rozmowy.

– To niech pan tego nie robi.

– Mamy nie rozmawiać?

– Nie lubię tego, czuję się jakby wszyscy wokół zastawiali na mnie sidła. To samo jest na tych wszystkich służbowych przyjęciach, John mnie wiecznie ostrzega, żeby się pilnować i z niczym się nie wygadać, bo nigdy nie wiadomo, kto i kiedy stara się wyciągnąć coś o banku.

– Ale my to nie konkurencja, proszę pani.

Pochyliła lekko głowę.

– Oczywiście, że nie. Przepraszam. Tylko że…

– Nie ma za co przepraszać – powiedział Rebus, wstając. – Jesteśmy w pani domu i obowiązują tu pani reguły. Czyż nie tak?

– No cóż, jeśli chce pan to tak ująć… – Wydawało się, że odrobinę się rozchmurzyła. Mimo to Rebus pomyślał, że gdy jej mąż jest w domu, obowiązują tu pewnie tylko jego reguły…


W środku było dwoje policjantów siedzących wygodnie w salonie. Policjantka przedstawiła się jako Nicola Campbell, a policjant okazał się funkcjonariuszem biura kryminalnego z centrali na Fettes. Nazywał się Eric Bain, jednak powszechniej znany był jako „Bania”. Bain siedział przy biurku, na którym leżał aparat telefoniczny, notes z długopisem i urządzenie nagrywające, a obok telefon komórkowy podłączony do laptopa. Po upewnieniu się, że dzwoni pan Balfour, Bain zsunął z uszu słuchawki i zawiesił je sobie wokół szyi. Popijał truskawkowy jogurt wprost z pojemniczka i kiwnął Rebusowi głową na powitanie.

– Nieźle wam się powodzi w tym luksusie – powiedział Rebus, rozglądając się po wnętrzu.

– Pozwolisz, że cię poprawię i powiem: nie powodzi, tylko nudzi – odparła Campbell. A ten laptop po co?

– Żeby Bania mógł sobie pogadać ze swoimi durnymi kolesiami.

Bain pogroził jej palcem.

– To nowa technika telekomunikacyjna służąca do namierzania i lokalizowania rozmów. – Zajęty wygrzebywaniem resztek jogurtu nie zauważył, że Campbell robi do Rebusa minę i bezgłośnie wymawia: „Palant”.

– To na pewno wspaniała technika – powiedział Rebus – oby tylko było co namierzać.

Bain pokiwał smętnie głową.

– Na początku było mnóstwo telefonów z wyrazami współczucia od przyjaciół i rodziny. Dzwoniło zdumiewająco mało pomyleńców. Pewnie pomogło trochę to, że numer jest zastrzeżony.

– Tylko musicie pamiętać – ostrzegł ich Rebus – że ten, którego szukamy, też może być pomyleńcem.

– Świrów tu nigdzie nie brakuje – oświadczyła Campbell, zakładając nogę na nogę. Siedziała na jednej z trzech stojących tu kanap, z rozłożonymi egzemplarzami „Caledonii” i „Scottish Field”. Na stoliku obok leżała sterta innych czasopism. Rebus odniósł wrażenie, że oboje czuli się tu jak w domu i że Campbell już co najmniej raz przeczytała te wszystkie pisma.

– Co masz na myśli?

– Byłeś już w wiosce? Widziałeś tych wszystkich albinosów na drzewach, brzdąkających na banjo?

Rebus uśmiechnął się, ale Bain wyglądał na zaskoczonego.

– Nie widziałem żadnego – powiedział.

Wzrok Campbell, którym go obrzuciła, mówił wyraźnie: „To dlatego, że w jakimś innym równoległym świecie ty tam siedzisz razem z nimi…”

– Słuchajcie – odezwał się Rebus. – Na konferencji prasowej pan Balfour wspomniał coś o swoim telefonie komórkowym…

– Nie powinien był tego robić – odparł Bain, kręcąc głową. – Specjalnie prosiliśmy, żeby tego nie robił.

– Chodzi o to, że nie tak łatwo namierzyć rozmowę na komórkę?

– Bo komórki są znacznie bardziej elastyczne niż linie naziemne.

– Ale wciąż możliwe do namierzenia?

– Tylko do pewnego stopnia. Przede wszystkim na rynku jest mnóstwo lewych komórek. Może się zdarzyć, że namierzymy kogoś tylko po to, żeby się dowiedzieć, że mu w zeszłym tygodniu ukradli telefon.

– No więc sam widzisz, jak to jest – powiedziała Campbell, zwracając się do Rebusa i tłumiąc ziewanie. – Sensacja goni sensację…


Wracał do miasta, zbytnio się nie spiesząc i obserwując narastający ruch samochodowy w przeciwną stronę. Zaczynała się godzina szczytu i z miasta wyjeżdżały dyrektorskie limuzyny, kierując się do wiejskich rezydencji ich właścicieli. Słyszał, że są tacy, którzy codziennie dojeżdżają do Edynburga z tak oddalonych miejscowości jak Borders, Fife czy Glasgow. Winę za to zrzucali na ceny mieszkań w Edynburgu. Połowa bliźniaka z trzema sypialniami w przyzwoitej części miasta potrafiła kosztować od ćwierć miliona funtów w górę. Za takie pieniądze można było kupić duży wolnostojący dom w Zachodnim Lothian albo pół ulicy gdzieś w Cowdenbeath. Z drugiej strony Rebus wciąż był nagabywany przez potencjalnych nabywców i dostawał listy adresowane do „Pana Właściciela”, zawierające oferty kupna. Bo tak wyglądała druga strona mieszkaniowego medalu w Edynburgu: jakby ceny nie rosły, wciąż znajdowali się chętni do kupna. W przypadku Marchmont byli to często właściciele nieruchomości szukający okazji, by powiększyć swoje zasoby, lub zamożni rodzice, których dzieci chciały mieszkać w pobliżu uniwersytetu. Rebus mieszkał tu już od dwudziestu kilku lat i obserwował zachodzące wokół zmiany. Spotykało się coraz mniej rodzin z dziećmi i ludzi starszych, a coraz więcej studentów i młodych, bezdzietnych małżeństw. Grupy te zdawały się nie integrować i żyły obok siebie. Ludzie, którzy mieszkali całe życie w Marchmont, patrzyli, jak ich dzieci wynoszą się gdzieś daleko, bo nie stać ich na kupno czegoś w pobliżu. Rebus nie znał już nikogo z sąsiadów mieszkających w jego kamienicy ani w pobliskich kamienicach. Z tego, co wiedział, był już ostatnim lokatorem-właścicielem mieszkania w całej kamienicy. Co gorsza, wyglądało też, że jest jej najstarszym mieszkańcem. A oferty kupna wciąż przychodziły i ceny wciąż rosły.

I dlatego postanowił się stąd wyprowadzić. Nie zdecydował się jeszcze na kupno czegoś nowego, zastanawiał się bowiem, czy nie wrócić do wynajmowania mieszkania. W ten sposób miałby dużo większą swobodę: rok w domku na wsi, potem rok gdzieś nad morzem i rok albo dwa w pobliżu jakiegoś pubu… Zdawał sobie sprawę, że to mieszkanie jest dla niego o wiele za duże. Nikt nigdy nie korzystał z dodatkowych sypialni, a jemu samemu często zdarzało się usnąć na fotelu w pokoju dziennym. Wystarczyłaby mu właściwie kawalerka; wszystko ponad będzie już zbytkiem.

Mijał jadące z naprzeciwka i wracające do domów duże volva, BMW i sportowe audi. Rebus zastanawiał się, czy sam też chciałby dojeżdżać. Z Marchmont mógł spacerkiem dojść do pracy. Zajmowało mu to piętnaście minut i stanowiło jego jedyny ruch na powietrzu. Nie chciałby na przykład dojeżdżać codziennie do pracy z Kaskad. Kiedy był tam rano, drogi były puste, przypuszczał jednak, że teraz ta dość wąska szosa jest zatłoczona samochodami.

Zaczął szukać miejsca do zaparkowania i to mu dało jeszcze jeden powód, by się stąd wyprowadzić. W końcu postawił saaba na żółtej linii i wszedł do miejscowego sklepu po wieczorną gazetę, mleko, bułki i bekon. Zadzwonił do komisariatu z pytaniem, czy jest potrzebny i usłyszał, że nie. W mieszkaniu wyjął z lodówki puszkę piwa i zasiadł w swym fotelu pod oknem. W kuchni panował większy bałagan niż zwykle. Na czas robót elektrycznych musiał tu przenieść część rzeczy z przedpokoju. Nie pamiętał już, kiedy ktoś ostatni raz zaglądał do instalacji elektrycznej i podejrzewał, że nikt tego nawet nie tknął od czasu kupna mieszkania. Umówił też malarza, który po skończeniu robót elektrycznych miał całość trochę odświeżyć. Ostrzegano go, by nie szaleć z remontem, bo i tak ten, kto to kupi, będzie chciał wszystko zrobić na nowo po swojemu. Więc tylko elektryka, malowanie i na tym koniec. Na giełdzie nieruchomości powiedziano mu, że nie sposób przewidzieć, ile może dostać za swoje mieszkanie. W Edynburgu był zwyczaj oferowania domów i mieszkań na sprzedaż za „cenę od”, i to co ponad „od” mogło czasami osiągnąć trzydzieści lub czterdzieści procent ceny podstawowej. Według ostrożnej wyceny jego puste mieszkanie przy Arden Street miało wartość od 125 000 do 140 000 funtów. Hipoteka mieszkania była czysta, więc ta gotówka mogła się znaleźć bezpośrednio na koncie bankowym.

– Z taką kasą możesz od razu iść na emeryturę – zauważyła Siobhan.

No, może. Przypuszczał, że będzie się musiał podzielić pieniędzmi ze swoją byłą żoną, mimo iż rozliczył z nią jej część mieszkania bezpośrednio po rozstaniu. I oczywiście część z tej gotówki przeznaczyłby dla swojej córki, Sammy. Sammy stanowiła jeszcze jeden dodatkowy powód, by się stąd wynieść, przynajmniej tak sobie wmawiał. Uwolniła się wreszcie od wózka inwalidzkiego, na który trafiła po wypadku, ale wciąż poruszała się o kulach. Pokonanie dwóch ciągów schodów bez windy to wysiłek ponad jej możliwości… choć trudno ją było nazwać częstym gościem, nawet w czasach przed wypadkiem.

W ogóle niewielu gości go odwiedzało, jako że nie był z niego zbyt dobry gospodarz. Właściwie nigdy nie udało mu się zapełnić pustki, jaka tu została po wyprowadzeniu się jego byłej żony, Rhony. Ktoś kiedyś nazwał jego mieszkanie „pieczarą” i było w tym sporo prawdy. Stanowiło dla niego schronienie i na tym właściwie kończyła się jego rola. W mieszkaniu studentów za ścianą grała jakaś wrzaskliwa muzyka, trochę przypominająca złego Hawkwinda sprzed dwudziestu lat, co pewnie znaczyło, że jest to nagranie jakiejś nowej, modnej kapeli. Przejrzał własną kolekcję, natknął się na taśmę, którą nagrała dla niego Siobhan i wsadził ją do odtwarzacza. Zespół Mutton Birds: trzy numery z jednego z ich albumów. Pochodzili z Nowej Zelandii, czy skądś tam, a jeden z instrumentów dograno tu, w Edynburgu. I mniej więcej tyle mogła mu o nich powiedzieć. Druga z kolei piosenka nosiła tytuł Kaskady.

Wrócił na swój fotel. Na podłodze obok stała butelka. Talisker, czysty, wysublimowany smak. Nalał go do stojącej obok szklanki i wzniósłszy toast do swego odbicia w oknie, wypił. Potem zamknąwszy oczy, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Tego pokoju nie kazał odświeżać. Nie tak dawno sam go własnoręcznie pomalował z pomocą przyjaciela i sojusznika, Jacka Mortona. Jack już nie żył i dołączył do i tak zbyt licznego grona jego upiorów przeszłości. Rebus był ciekaw, czy kiedy się stąd wyniesie, jego upiory podążą za nim. Obawiał się, że pewnie niestety tak. Zresztą tak naprawdę, chyba by mu ich brakowało.

Wszystkie piosenki mówiły o traceniu czegoś i próbach odzyskania tego czegoś. Zmieniają się miejsca, a wraz z nimi ludzie, ich marzenia zaś stają się coraz mniej możliwe do spełnienia. Rebus nie sądził, by było mu przykro żegnać się z Arden Street. Przyszła pora na zmiany.

Загрузка...