8

Rebus i Jean Burchill wybrali się na spacer na Arthur’s Seat. Był słoneczny poranek, ale wiał zimny wiaterek. Niektórzy uważali, że Arthur’s Seat kształtem przypomina lwa szykującego się do skoku, jednak Rebusowi wzgórze przypominało bardziej słonia lub mamuta o ogromnym baniastym łbie z wcięciem na karku i z szerokim, rozłożystym cielskiem.

– Kiedyś to był wulkan – wyjaśniła Jean – podobnie zresztą jak Zamkowa Skała. Później powstały tu farmy, kamieniołomy, a także kaplice.

– Kiedyś traktowano to miejsce jak sanktuarium, prawda? – dodał Rebus, chcąc się popisać wiedzą.

Kiwnęła głową.

– Na przykład nie wpuszczano tu dłużników tak długo, póki nie doprowadzili swoich spraw do porządku. Wielu uważa, że nazwa bierze się od króla Artura.

– Chcesz powiedzieć, że tak nie jest?

Skinęła.

– Jest dużo bardziej prawdopodobne, że wywodzi się od słów Ard-na-Said, które w języku gaelickim znaczą „Wzgórze Smutków”.

– Niezbyt pogodna nazwa.

Uśmiechnęła się.

– Pełno tu wszędzie oryginalnych nazw: Ambona, Róg Prochów. – Spojrzała na niego. – A jak ci się podoba Poletko Morderców albo Urwisko Kata?

– A gdzie one są?

– W pobliżu jeziora Duddingston Loch i Niewinnej Kolei.

– Podobno tak ją nazwali, bo używali koni, a nie pociągów?

Znów się uśmiechnęła.

– Możliwe. Ale są też inne teorie. – Wskazała na jezioro. – Żebra Samsona. Rzymianie zbudowali tam swoją twierdzę. – Rzuciła na niego spojrzenie. – Wiedziałeś o tym, że dotarli aż tak daleko na północ?

Wzruszył ramionami.

– Historia nigdy nie była moją mocną stroną. Czy wiemy, gdzie dokładnie znaleziono te trumienki?

– Zapiski z tamtych czasów są dość mgliste. „Na północno-wschodnim zboczu Arthur’s Seat”, tak to określono w relacji w „Scotsmanie”. W jakimś niewielkim zagłębieniu w trudno dostępnej formacji skalnej. – Wzruszyła ramionami. – Schodziłam te tereny wielokrotnie, ale nigdy nie udało mi się tego miejsca odnaleźć. „Scotsman” napisał jeszcze, że trumienki ułożone były w dwóch warstwach po osiem sztuk, a jedna stanowiła początek następnej warstwy.

– Czyli tak, jakby ten, kto je tam ułożył, miał zamiar dołożyć więcej?

Otuliła się żakietem, a Rebus pomyślał, że pewnie uczucie chłodu, jakie ją ogarnęło, nie wzięło się tylko z wiatru. Wcześniejsza rozmowa przypomniała mu o Niewinnej Kolei. Teraz był tam tylko szlak spacerowy i ścieżka rowerowa. Jakiś miesiąc wcześniej kogoś tam napadnięto, nie sądził jednak, by opowiadanie o tym mogło poprawić nastrój jego towarzyszce. Mógł też opowiedzieć o popełnianych tam samobójstwach i rzucanych w przydrożne krzaki strzykawkach. Wiedział, że choć kroczą tą samą ścieżką, myślami znajdują się w dwóch różnych światach.

– Obawiam się, że nie mam dla ciebie niczego poza wiedzą historyczną – powiedziała nagle. – Pytałam wszystkich dookoła, ale nikt sobie nie przypomina, by ktoś kiedyś wykazywał szczególne zainteresowanie tymi trumienkami, jeśli nie liczyć pojedynczych studentów i turystów. Przez jakiś czas trumienki stanowiły prywatną kolekcję, potem przekazano je w darze Towarzystwu Archeologicznemu, które z kolei przekazało je do muzeum. – Wzruszyła ramionami. – Niewiele ci pomogłam, co?

– Jean, w takiej sprawie jak ta, każdy drobiazg może się przydać. Jeżeli nawet nie daje nowej wiedzy, to może pomóc, żeby coś wykluczyć.

– Coś mi się zdaje, że tę kwestię wypowiadałeś już nieraz.

Teraz on się uśmiechnął.

– Może tak, ale to nie znaczy, że nie wierzę w to, co mówię. Masz dziś czas popołudniu?

– A bo co? – Bawiła się nową bransoletką, kupioną od Bev Dodds.

– Bo wybieram się do eksperta w sprawie tych współczesnych trumienek, więc rys historyczny mógłby się przydać. – Przerwał i spojrzał w dół na Edynburg. – Jezu, jakież to piękne miasto, prawda?

Popatrzyła na niego.

– Mówisz tak, bo ci się zdaje, że chcę coś takiego usłyszeć?

– Co?

– Tamtego wieczoru, kiedy staliśmy na Moście Północnym, odniosłam wrażenie, że nie jesteś specjalnie zachwycony widokiem miasta.

– Bo prawda jest taka, że zawsze patrzę, ale nie zawsze widzę. A teraz akurat widzę. – Znajdowali się na zachodnim zboczu wzgórza, mieli więc u swych stóp niecałą połowę miasta. Rebus wiedział, że gdyby wspięli się wyżej, przed ich oczami roztoczyłaby się pełna panorama wokół. Ale nawet stąd widok był już wystarczająco piękny. Na pierwszym planie dominowały iglice wież kościelnych, kominy i kolorowe spady dachów, dalej widać było Wzgórza Pentland na południu i zatokę Firth of Forth na północy, a za nią w oddali linię brzegową Fife.

– Może widzisz – powiedziała z uśmiechem i wspinając się lekko na palce, wychyliła się do przodu i musnęła wargami jego policzek. – Najlepiej mieć to od razu z głowy – dodała cicho.

Rebus pokiwał głową w milczeniu, bo zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero kiedy znów ją przebiegły dreszcze i oświadczyła, że robi jej się zimno, odezwał się:

– Na tyłach St Leonard’s jest kawiarnia. Zapraszam i stawiam. I żebyś wiedziała, że wcale nie z przyczyn altruistycznych, tylko dlatego, że chcę cię prosić o pewną wielką przysługę.

Wybuchła śmiechem, potem klepnęła się dłonią w usta i zaczęła przepraszać.

– A co ja takiego powiedziałem? – zapytał.

– Nic, tylko że Gill mnie uprzedzała, że tak będzie. Powiedziała, że jak się będę z tobą zadawała, to muszę być przygotowana na różne prośby o „wielkie przysługi”.

– Naprawdę?

– No i miała rację, prawda?

– Nie do końca. Bo chcę cię prosić nie o zwyczajnie wielką przysługę, tylko o przysługę naprawdę ogromną…


Siobhan ubrała się w podkoszulek, golf i bezrękawnik z czystej wełny. Miała też na sobie stare sztruksowe spodnie z nogawkami wetkniętymi u kostek w dwie pary grubych skarpet. Jej stare traperki po oczyszczeniu i napastowaniu wyglądały jeszcze całkiem znośnie. Już od lat nie miała na sobie nieprzemakalnego skafandra i uznała, że nadarza się idealna okazja, by się z nim przeprosić. Strój uzupełniała czapka z pomponem i plecak, do którego schowała składaną parasolkę, telefon komórkowy, butelkę wody i termos z herbatą z cukrem.

– Jesteś pewna, że masz wszystko co trzeba – roześmiał się Hood na jej widok. Sam ubrany był w dżinsy i adidasy, a jego żółta przeciwdeszczowa peleryna wyglądała jak prosto ze sklepu. Wystawiał twarz do słońca, a promienie odbijały mu się od przeciwsłonecznych okularów.

Zaparkowali samochód w zatoce przy szosie, skąd musieli pokonać płot i ruszyć po polu najpierw łagodnie wznoszącym się w górę, a potem przechodzącym w strome zbocze. Zbocze było zupełnie gołe, jeśli nie liczyć kęp ostów i sterczących tu i ówdzie pojedynczych skałek.

– Jak sądzisz? – spytał Hood. – Do szczytu godzina?

Siobhan zarzuciła plecak na ramiona.

– Jak dobrze pójdzie.

Ich przechodzeniu przez płot przyglądało się stado owiec. Wzdłuż górnej krawędzi płotu biegł drut kolczasty, na którym miejscami widać było kępki szarej wełny. Hood podsadził Siobhan, potem sam przelazł przez płot, chwytając się za pionowy słupek.

– Mamy niezłą pogodę na taką eskapadę – powiedział, kiedy rozpoczęli drogę w górę. – Myślisz, że Flipa mogła ją odbyć całkiem sama?

– Nie mam pojęcia – przyznała Siobhan.

– Bo moim zdaniem to nie było w jej stylu. Myślę, że jakby zobaczyła to zbocze, to już chwilę później siedziałaby z powrotem w swoim golfie GTi.

– Tyle tylko, że ona w ogóle nie miała samochodu.

– Słusznie. To wobec tego, jak się tu dostała?

To też była słuszna uwaga: rzeczywiście znajdowali się w zupełnej głuszy. Jedynymi śladami ludzkiej obecności były nieliczne i z rzadka rozrzucone miasteczka widziane po drodze i zdarzające się od czasu do czasu pojedyncze chałupy i zabudowania gospodarcze. Znajdowali się zaledwie około sześćdziesięciu kilometrów od Edynburga, ale z tej perspektywy miasto zdawało się tylko mglistym wspomnieniem. Siobhan pomyślała, że pewnie kursują tu jakieś autobusy i jeśli Flipa rzeczywiście tu była, musiała skorzystać z czyjejś pomocy.

– Może wzięła taksówkę – zastanowiła się.

– Byłby to kurs łatwy do zapamiętania.

– To prawda. – Mimo wystosowania publicznego apelu o pomoc i opublikowania w gazetach wielu zdjęć Flipy, nie zgłosił się żaden taksówkarz. – Więc może jakiś jej kolega, ktoś, na kogo jeszcze nie trafiliśmy?

– Możliwe – rzekł Hood, jednak w jego głosie słychać było powątpiewanie. Zauważyła, że jego oddech stawał się coraz cięższy. Chwilę później zatrzymał się, ściągnął pelerynę i złożywszy ją, wsadził sobie pod ramię. – Nie mam pojęcia, jak ty wytrzymujesz w tych wszystkich ciuchach – powiedział z rozdrażnieniem w głosie.

Siobhan zdjęła czapkę i rozsunęła suwak skafandra.

– A tak lepiej? – spytała.

Wzruszył tylko ramionami i nic nie powiedział.

Droga pod górę stała się tak stroma, że zaczęli się posuwać na czworakach, podpierając się rękami i szukając stopami punktów oparcia, kamieniste podłoże zaś co chwilę osuwało się pod ich ciężarem. Siobhan zatrzymała się, by odsapnąć. Usiadła, zginając kolana i zapierając się piętami o podłoże, i sięgnęła po butelkę z wodą.

– Co, już spuchłaś? – spytał Hood, zatrzymując się kilka metrów wyżej.

Wyciągnęła ku niemu butelkę, ale on przecząco pokręcił głową i ruszył w dalszą drogę. Widziała, jak we włosach lśnią mu kropelki potu.

– To nie wyścig, Grant – zawołała za nim, ale nie odpowiedział. Po upływie niecałej minuty wstała i ruszyła za nim. Grant wyraźnie się od niej oddalał. No i tak wygląda współpraca w zespole, pomyślała. Był jak wielu mężczyzn, których znała wcześniej: ulegający zapałowi, ale nie potrafiący określić przyczyn tego zapału. Wyglądało to jej na samczy instynkt, podstawowy popęd nie mający racjonalnego wytłumaczenia.

Stromizna zaczynała trochę łagodnieć. Hood wyprostował się, podparł pod boki i łapiąc oddech, uniósł głowę, by rozejrzeć się wokół. Siobhan patrzyła, jak się potem pochyla i próbuje splunąć, ale mu się to nie udaje, bo zbyt lepka ślina zwisa mu u ust kleistą nitką i nie chce się oderwać. Wyciągnął z kieszeni chustkę i wytarł usta. Zrównała się z nim i znów podała mu butelkę.

– Napij się – zaproponowała. Przez chwilę wyglądało, że znów odmówi, jednak w końcu pociągnął łyka. – Zaczyna się chmurzyć. – Siobhan z większym zainteresowaniem rozglądała się po niebie niż po okolicy. Zbierające się chmury były ciężkie i ołowiane. Zdumiewające, jak pogoda w Szkocji potrafi się raptowne zmieniać. Także temperatura spadła o dwa lub trzy stopnie, może nawet o więcej. – Chyba pokropi – dodała, a Hood pokiwał głową i oddał jej butelkę.

Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że są w drodze już dwadzieścia minut. Zakładając, że zejście w dół pójdzie im szybciej, znaczyło to, że na dojście do samochodu potrzebują około piętnastu minut. Popatrzyła w górę i pomyślała, że do szczytu mają też około piętnastu, dwudziestu minut. Hood ze świstem wypuścił z siebie powietrze.

– Dobrze się czujesz? – zapytała.

– Zdrowe ćwiczenie – powiedział nieco chrapliwie, po czym znów ruszył w górę. Na plecach jego granatowej bluzy widać było ciemne plamy potu. Można było oczekiwać, że mimo psującej się pogody lada chwila zdejmie bluzę i zostanie w samym tylko podkoszulku. Rzeczywiście chwilę później zatrzymał się i ściągnął bluzę przez głowę.

– Robi się zimno – powiedziała Siobhan ostrzegawczo.

– Mnie nie – odparł Grant, zawiązując rękawy bluzy wokół pasa.

– Przynajmniej załóż pelerynę.

– Ugotuję się.

– Nie ma obawy.

Wyglądało przez chwilę, że jest gotów do sprzeczki, jednak zrezygnował. Siobhan już wcześniej zasunęła suwak swojego skafandra. Powietrze wokół nich stawało się coraz mniej przejrzyste. Okoliczne wzgórza zasnuwały nisko wiszące chmury lub mgła, a może padał tam już deszcz.

Pięć minut później zaczęło padać. Najpierw drobna mżawka, po chwili duże i coraz bardziej rzęsiste krople. Siobhan włożyła na głowę czapkę i patrzyła, jak Hood nakłada pelerynę i stawia kaptur. Robiło się nie tylko coraz chłodniej, ale i coraz wietrzniej, a zimne podmuchy zaczynały ich przeszywać na wskroś. Kamień pod jego stopą osunął się, Grant upadł na kolano i zaklął głośno. Podniósł się i trzymając ręką za kolano, zaczął wyraźnie utykać na jedną nogę.

– Chcesz trochę odczekać? – spytała, wiedząc z góry, że odpowiedzią będzie milczenie.

Padało coraz mocniej, ale w oddali zaczynało się już przejaśniać, więc deszcz nie zapowiadał się na długo. Siobhan miała już przemoczone stopy, a nasiąknięte spodnie przykleiły jej się do nóg. Przy każdym kroku adidasy Granta wydawały skrzeczący dźwięk. Musiał swoje wewnętrzne sterowanie przełączyć na auto-pilota, bo wzrok miał szklany, a umysł zaprzątała mu tylko jedna myśl: dotrzeć na szczyt, nieważne jakim kosztem.

Przebrnęli ostatni stromy odcinek i zbocze raptownie stało się płaskie. Byli na szczycie, a i deszcz przestał już padać. Kilka metrów dalej widniał kopczyk ułożony z kamieni i odłamków skał. Siobhan wiedziała, że po dotarciu na szczyt niektórzy turyści mają zwyczaj upamiętniać swój wyczyn przez dokładanie kolejnego kamienia. Zapewne kopczyk powstał w taki właśnie sposób.

– I co, nawet knajpy nie ma? – zapytał Hood, kucając, by trochę odsapnąć. Deszcz już ustał i spoza chmur przebijały pierwsze promienie słońca, zalewając okoliczne wzgórza dziwną żółtawą poświatą. Dygotał z zimna, jednak deszcz, spływając z peleryny i wsiąkając w bluzę obwiązaną wokół bioder, zupełnie ją przemoczył, więc zakładanie jej teraz nie miało sensu. Jego dżinsy też zmieniły kolor i z niebieskiego przeszły w głęboki, wilgotny granat.

– Mogę ci dać gorącej herbaty, jak chcesz – powiedziała Siobhan, a on kiwnął twierdząco głową. Nalała mu pełny kubek i teraz Grant, siorbiąc ją, przyglądał się kopczykowi.

– Boisz się tego, co tam możemy znaleźć? – zapytał.

– Możemy niczego nie znaleźć.

Przytaknął ruchem głowy.

– Sprawdź – powiedział.

Przykręciła kubek do termosu, potem podeszła do kopczyka i obeszła go wokół. Poza kupką większych i mniejszych kamieni nic więcej nie było widać.

– Nic tu nie ma – stwierdziła. Opadła na czworaki, by móc się lepiej przyjrzeć.

– Musi coś być. – Grant podniósł się i dołączył do niej. – Niemożliwe, żeby nic nie było.

– Więc jeśli jest, to jest dobrze ukryte.

Przyłożył nogę i z całej siły pchnął kopczyk. Opadł na kolana i zaczął rozgrzebywać rozsypane kamienie. Twarz mu znieruchomiała, a ściągnięte wargi obnażyły zęby. Po chwili kopczyk został całkowicie zrównany z ziemią. Siobhan odwróciła się i zaczęła rozglądać w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie można by coś ukryć, jednak niczego takiego nie było. Grant wsunął dłoń do kieszeni peleryny i wyciągnął z niej dwie plastikowe torebki stosowane do przechowywania dowodów rzeczowych. Patrzyła, jak je wciska pod największy z kamieni, a potem zaczyna wokół niego odbudowywać kopczyk. Po chwili kopczyk ponownie się rozsypał.

– Zostaw to, Grant – rzekła.

– Cholerne gówno! – wrzasnął, a Siobhan nie była pewna, kogo lub czego dotyczą te słowa.

– Grant – powiedziała cicho. – Pogoda znów się psuje. Wracajmy.

Wyglądało jednak, że nie spieszy się do powrotu. Usiadł na ziemi z wyprostowanymi nogami i oparł się na rękach wyciągniętych do tyłu.

– Daliśmy dupy – stwierdził to takim tonem, jakby zbierało mu się na płacz. Siobhan popatrzyła na niego w milczeniu i pomyślała, że musi go jakoś zmobilizować do ruszenia w drogę powrotną. Wyglądało, że jest przemoknięty, przemarznięty i mocno zniechęcony. Kucnęła przed nim.

– Musisz się wziąć do kupy, Grant – rzekła, kładąc dłonie na jego kolanach. – Jak się tu teraz przede mną rozkleisz, to koniec. Stanowimy jeden zespół, pamiętasz?

– Zespół – powtórzył, a ona przytaknęła.

– Więc zachowujmy się, jak na zespół przystało – dodała z naciskiem – i zespołowo zabierajmy stąd nasze tyłki.

Grant spojrzał na jej dłonie. Potem wyciągnął swoje i oplótł nimi jej ręce.

Siobhan zaczęła wstawać, próbując go za sobą pociągnąć.

– No dalej, Grant, rusz się. – Oboje stali już na nogach, a on wciąż nie spuszczał z niej wzroku.

– Pamiętasz, co wtedy powiedziałaś? – zapytał. – Wtedy jak próbowałem zaparkować koło Victoria Street?

– Co takiego?

– Zapytałaś, czyja zawsze tylko w zgodzie z przepisami…

– Grant… – starała się, by jej spojrzenie odczytał jako współczucie, a nie litość – nie psujmy tego. – Spróbowała oswobodzić dłonie z jego uścisku.

– Nie psujmy czego? – zapytał głucho.

– Stanowimy zespół.

– I nic więcej?

Potaknęła ruchem głowy. Potem jeszcze raz kiwnęła głową, a on powoli puścił jej dłonie. Siobhan odwróciła się i ruszyła w dół, jednak nie zdążyła nawet ujść pięciu kroków, kiedy przemknął obok niej, niemal zbiegając po zboczu, jakby go coś goniło. Raz i drugi zachwiał się, tracąc równowagę, ale udało mu się ją odzyskać.

– Chyba to nie grad, co? – zawołał w pewnym momencie, okazało się jednak, że się myli. Drobiny lodu zaczęły siec twarz Siobhan, która starała się za nim nadążyć. Potem jeszcze Grant zaczepił peleryną o drut kolczasty na płocie i mocno ją rozdarł. Pomagając Siobhan pokonać płot, stał z twarzą czerwoną z wysiłku i klął pod nosem. Wsiedli do samochodu i przez dobrą minutę siedzieli w milczeniu, starając się uspokoić oddechy. Przednia szyba zaczęła zachodzić parą, więc Siobhan uchyliła okno. Burza gradowa ustała i znów zaczynało się przebijać słońce.

– Pieprzona szkocka pogoda – warknął Grant. – Nic dziwnego, że wszyscy jesteśmy tacy rozdrażnieni.

– A jesteśmy? Bo ja tego nie zauważyłam – powiedziała z uśmiechem.

Prychnął, ale też się uśmiechnął i Siobhan popatrzyła na niego z nadzieją, że wszystko między nimi wróci do normy. Zachowywał się tak, jakby tam na szczycie nic szczególnego się nie wydarzyło. Ściągnęła skafander i rzuciła go na tylne siedzenie. Grant też zdjął pelerynę i podkoszulek zaczął mu aż parować. Siobhan sięgnęła pod fotel, wyciągnęła laptopa, podłączyła telefon komórkowy i załogowała się do sieci. Poziom sygnału na komórce był słaby, ale wystarczający.

– Napisz mu, że skurwiel z niego – mruknął Grant.

– Na pewno się ucieszy – odparła Siobhan i zaczęła pisać wiadomość. Grant zaglądał jej przez ramię.

Właśnie wracam z Hart Fell. Nie znalazłam żadnej nowej wskazówki. Czy to znaczy, że źle odgadłam poprzednią?

Nacisnęła „wyślij” i czekając, nalała kubek herbaty. Grant próbował odkleić od ciała przemoczone dżinsy.

– Jak tylko ruszymy, włączę ogrzewanie – powiedziała i zaproponowała mu kolejny kubek herbaty, który przyjął bez słowa.

– O której mamy to spotkanie w banku? – zapytał.

Spojrzała na zegarek

– Mamy jeszcze dwie godziny. Zdążymy wstąpić do domu i przebrać się.

Grant popatrzył na ekran.

– Chyba go nie ma, co?

Siobhan wzruszyła ramionami, a Grant uruchomił silnik. Przez chwilę jechali w milczeniu, patrząc jak niebo przed nimi wyraźnie się przejaśnia. Wkrótce stało się jasne, że deszcz, który ich złapał na górze, padał tylko lokalnie i koło Innerleithen droga była już zupełnie sucha.

– Tak się zastanawiam, czy nie powinniśmy byli pojechać drogą A701 – odezwał się Grant. – Może droga na szczyt od zachodu byłaby krótsza.

– Teraz to i tak już bez znaczenia – powiedziała Siobhan. Czuła, że Grant wciąż jeszcze myślami jest na szczycie Hart Fell. Nagle laptop brzęknął, dając znać, że nadeszła nowa wiadomość. Kliknęła na skrzynkę odbiorczą, było to jednak tylko zaproszenie do odwiedzenia jakiejś strony pornograficznej. – To nie pierwsze, jakie przyszło – zauważyła i spojrzała na Granta. – Zaczynam mieć wątpliwości, coś ty wyprawiał z tym swoim komputerem.

– Wysyłają takie reklamy na różne przypadkowe adresy – odparł, ale kark mu poczerwieniał. – Chyba mają jakiś podgląd, który im mówi, kto jest aktualnie podłączony.

– Już ci idę wierzyć – powiedziała.

– Kiedy to prawda! – odparł podniesionym głosem.

– Dobra, dobra, naprawdę ci wierzę.

– Nigdy bym czegoś takiego nie robił.

Kiwnęła głową i więcej się nie odezwała. Byli już na przedmieściach, kiedy komputer zaanonsował nadejście następnej wiadomości. Tym razem pochodziła od Quizmastera. Grant zjechał na pobocze i zatrzymał samochód.

– Co pisze?

– Zobacz sam. – Siobhan obróciła laptopa ekranem ku niemu. W końcu są przecież jednym zespołem…

Wystarczyła mi sama nazwa Hart Fell. Nie musiałaś tam wchodzić.

– To skurwiel – syknął Grant.

Siobhan napisała odpowiedź: Czy Flipa o tym wiedziała? Zapadło kilkuminutowe milczenie, potem ekran znów ożył:

Jesteś dwa stopnie od Piekliska. Nowa wskazówka nadejdzie za jakieś dziesięć minut. Masz na jej rozwiązanie dwadzieścia cztery godziny. Czy chcesz kontynuować grę?

Siobhan spojrzała na Granta.

– Powiedz mu, że tak.

– Jeszcze nie. – Kiedy spojrzał na nią pytająco, też na niego spojrzała, po czym dodała: – Myślę, że on nas potrzebuje, tak samo jak my jego.

– Uważasz, że możemy tak ryzykować?

Ale ona już była w trakcie pisania następnej wiadomości.

Muszę wiedzieć: czy Flipie ktoś pomagał? Kto jeszcze grał razem z nią?

Odpowiedź była natychmiastowa.

Pytam po raz ostatni. Czy chcesz kontynuować?

– Ostrożnie, żebyśmy go nie stracili – rzucił Grant.

– On wiedział, że ja pójdę na to wzgórze. Podobnie jak wiedział, że Flipa tego nie zrobi. – Siobhan zagryzła dolną wargę. – Myślę, że możemy go jeszcze trochę potrzymać.

– Do Piekliska zostały nam już tylko dwa etapy. Czyli tam, gdzie dotarła Flipa.

Siobhan wolno pokiwała głową, potem zaczęła pisać.

Przejdźmy do następnego poziomu, ale proszę, powiedz mi tylko, czy Flipie ktoś pomagał?

Grant odchylił się do tyłu i głośno wciągnął powietrze. Komputer milczał. Siobhan spojrzała na zegarek.

– Powiedział, że za dziesięć minut.

– Lubisz ryzykować, co?

– A czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka?

– Czym? Czymś znacznie przyjemniejszym i znacznie mniej stresującym.

Spojrzała na niego.

– I to mówi młody człowiek jeżdżący sportowym samochodem?

Przetarł zaparowaną szybę.

– Tak sobie pomyślałem, że jeżeli Flipa nie musiała się wspinać na Hart Fell, to może w ogóle nie musiała się nigdzie ruszać? Chodzi mi o to, że może wszystko robiła, siedząc spokojnie w domu?

– To znaczy?

– To znaczy, że nie musiała się ruszać tam, gdzie mogłaby popaść w tarapaty.

Siobhan kiwnęła głową.

– Może to wyniknie z następnej wskazówki?

– Jeśli ją w ogóle dostaniemy.

– Trzeba wiarę mieć – powiedziała śpiewnie.

– Dla mnie wiara właśnie do tego się sprowadza: do piosenki George’a Michaela.

Laptop poinformował ich, że nadeszła nowa wiadomość. Grant znów się przechylił przez ramię Siobhan i zaczął czytać:

A corny beginning where the mason’s dream ended [W dosłownym tłumaczeniu: Kukurydziane początki tam, gdzie skończył się sen kamieniarza (lub masona).].

Wciąż jeszcze starali się oswoić z tą nową zagadką, gdy nadeszła nowa wiadomość.

Nie sądzę, by Flipie ktoś pomagał. A tobie, Siobhan, ktoś pomaga?

Bez namysłu napisała „nie” i kliknęła „wyślij”.

– Dlaczego nie chcesz, żeby wiedział? – zapytał Grant.

– Bo mógłby zmienić reguły, albo wręcz się nabzdyczyć. Twierdzi, że Flipa grała sama, więc chcę, żeby to samo myślał o mnie. – Spojrzała na niego. – Czy to ci w czymś przeszkadza?

Grant przez chwilę milczał, potem pokręcił przecząco głową.

– No to, co ta nowa wskazówka znaczy?

– Nie mam zielonego pojęcia. Podejrzewam, że do masonów nie należysz?

Znów zaprzeczył ruchem głowy.

– Jakoś nigdy nie miałem czasu, żeby się zapisać. A ty wiesz, gdzie jakiegoś szukać?

Siobhan uśmiechnęła się.

– W policji okręgu Lothian i Borders? Nie sądzę, żeby to było aż takie trudne…


Na St Leonard’s dotarły trumienki i protokoły autopsji. Pozostawał już tylko jeden problem do rozwiązania: trumienka z Kaskad znajdowała się w rękach Steve’a Holly’ego, któremu Dodds przekazała ją w celu sfotografowania. Rebus uznał, że w tej sytuacji już się nie wymiga od wizyty w biurze Holly’ego. Wziął z oparcia marynarkę i podszedł do biurka naprzeciwko, gdzie Wylie ze znudzoną miną patrzyła, jak Devlin przegląda zawartość cienkiej kartonowej teczki.

– Wychodzę – oznajmił.

– Tobie to dobrze. Może chcesz kogoś do pomocy?

– Zajmuj się profesorem. To długo nie potrwa.

Devlin uniósł głowę.

– Gdzież to zamierza się pan udać?

– Muszę porozmawiać z pewnym reporterem.

– Ach, reprezentantem naszej sławetnej czwartej władzy.

Sposób mówienia Devlina mocno Rebusa irytował, a sądząc po minie Wylie, nie tylko jego. Odsuwała zawsze swoje krzesło jak najdalej od profesora i Rebus czuł, że gdyby to było możliwe, najchętniej przeniosłaby się na drugą stronę biurka.

– Będę się starał wrócić jak najszybciej – powiedział jakby na pociechę i idąc ku drzwiom, wiedział, że oboje nie spuszczają z niego wzroku.

U Devlina irytujące było jeszcze to, że wykazywał nadmierną gorliwość. To, że znów się czuł do czegoś przydatny, wyraźnie ujęło mu lat. Z namaszczeniem odczytywał protokoły sekcji, powtarzał ich fragmenty na głos i ilekroć Rebus był czymś zajęty lub próbował się nad czymś skupić, można było być pewnym, że Devlin wyskoczy nagle z jakimś pytaniem. Nieraz Rebus przeklinał w duchu Gatesa i Curta. Swój stosunek do Devlina Wylie zawarła w pytaniu: „Nie wierz przypadkiem, kto tu komu pomaga: on nam, czy my jemu? Bo jakbym chciała pracować jako opiekunka, to zgłosiłabym się do domu starców…”

Jadąc samochodem, Rebus starał się nie zwracać uwagi na liczne puby mijane po drodze.

Biuro tabloidu z Glasgow mieściło się na ostatnim piętrze nowoczesnej plomby przy Queen Street, nieopodal biur BBC. Rebus postanowił zaryzykować i zaparkował na pojedynczej żółtej linii przed budynkiem. Drzwi wejściowe były otwarte, wszedł więc na trzecie piętro i otworzył oszklone drzwi prowadzące do ciasnego pomieszczenia recepcyjnego. Kobieta obsługująca centralkę telefoniczną uśmiechnęła się do niego i jednocześnie odebrała telefon.

– Niestety do końca dnia będzie poza biurem. Czy ma pan jego numer komórkowy? – Miała krótkie blond włosy zatknięte za uszami. Do głowy miała przyczepiony zestaw telefoniczny: słuchawka i mikrofon. – Dziękuję, do widzenia – powiedziała, kończąc rozmowę, i natychmiast zaczęła następną. Nie patrzyła na Rebusa, uniosła jednak palec w górę na znak, że o nim pamięta. Rozejrzał się, gdzie mógłby usiąść, ale w pomieszczeniu nie było niczego poza dość żałośnie wyglądającym fikusem w zbyt małej donicy.

– Obawiam się, że cały dzień go nie będzie. Czy ma pani jego numer komórkowy? – Podała numer i zakończyła rozmowę. – Przepraszam – powiedziała, zwracając się do Rebusa.

– Nic nie szkodzi. Przyszedłem się zobaczyć ze Steve’em Hollym, ale domyślam się, co mi pani powie.

– Niestety, nie będzie go do końca dnia.

Rebus kiwnął głową.

– Ma pan jego…

– Tak, mam.

– Czy spodziewał się pana?

– Nie wiem. Mam od niego odebrać takie drewniane pudełko, jeśli już mu niepotrzebne.

– Ach, to. – Ostentacyjnie się wzdrygnęła. – Dziś rano podłożył mi to na krzesło. Jego poczucie humoru.

– To pewnie się tu pani nie nudzi.

Wyraźnie nie miała nic przeciwko wobec zrobienia koledze psikusa.

– Ma to gdzieś w swoim boksie – powiedziała z uśmiechem.

Rebus kiwnął głową.

– A zdjęcia już zrobione?

– O tak.

– Wobec tego może mógłbym…? – Kiwnął ręką w stronę, gdzie domyślał się boksu Holly’ego.

– Nie widzę przeszkód. – Jej centralka znów się odezwała.

– To ja już nie będę pani przeszkadzał – rzekł Rebus i pewnym krokiem ruszył w głąb biura, jakby znał na pamięć jego rozkład. Biuro było podzielone na cztery boksy, czyli biurka otoczone parawanami. Przy żadnym z nich nie było nikogo. Trumienka leżała obok klawiatury komputerowej, a na niej kilka próbnych polaroidów. Rebus gotów był sobie pogratulować, sprawdził się bowiem najlepszy z możliwych scenariuszy. Gdyby zastał Holly’ego, musiałby się uporać z jego pytaniami, a może nawet walczyć z jego wrogością. Skorzystał z okazji i szybko rozejrzał się po wnętrzu boksu. Na ścianie wisiały przyczepione kartki z numerami telefonów i wycinki z gazet. Pięciocentymetrowa figurka Scooby Doo przyczepiona była do narożnika monitora, a na biurku leżał kalendarz Simpsonów otwarty na pokrytych bohomazami stronach sprzed trzech tygodni. Obok leżał dyktafon z otwartą i pustą przegródką na baterie. Do boku monitora przyczepiony był wycięty z gazety tytuł: „Super Cally [Ian Callaghan, słynny piłkarz drużyny Glasgow Rangers.] daje popalić. Celtic daje plamę”. Rebus uśmiechnął się: był to już klasyk gazetowy i dotyczył pewnego meczu piłki nożnej. Może Holly jest kibicem Rangersów, a może tylko spodobał mu się ten tytuł. Już miał opuścić boks, kiedy na ścianie obok biurka zauważył kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu Jean. Zerwał ją i schował do kieszeni. Na następnej kartce zobaczył dalsze numery telefonów, a wśród nich własny i Gill Templer. Na kolejnej kartce były następne nazwiska: Bill Pryde, Siobhan Clarke, Ellen Wylie. Reporterowi udało się zdobyć domowe telefony Templer i Clarke. Rebus nie wiedział, czy reporter przechowuje gdzieś kopie, ale na wszelki wypadek postanowił zabrać wszystkie kartki.

Po wyjściu z budynku zadzwonił na numer komórkowy Siobhan, ale usłyszał tylko komunikat, że połączenie nie może być zrealizowane. Za wycieraczką na szybie tkwił mandat, a w pobliżu nie widać było nikogo ze straży miejskiej. Z uwagi na kolor mundurów, strażników nazywano „niebieskie łajzy”. Rebus, który być może jako jedyny widz w całym kinie oglądał Żółtą łódź podwodną w stanie nie zamulonym prochami, miał sentyment do tak nazywanych tam stworków, co nie przeszkodziło mu wściec się na widok mandatu. Wetknął go do schowka w samochodzie i paląc papierosa, powlókł się w żółwim tempie z powrotem na St Leonard’s. Tak wiele było teraz ulic, którymi nie można było jechać dokąd się chciało. Nie mogąc skręcić w lewo w Princess Street i widząc, że ruch na moście Waverley stoi w miejscu z powodu robót drogowych, pojechał w końcu przez Mound i skręcił w Market Street. W odtwarzaczu nastawił nagranie Janis Joplin Buried Alive in the Blues. Pomyślał, że to na pewno lepsze rozwiązanie niż dogorywanie w edynburskim ruchu ulicznym.

Wrócił do biura i stwierdził, że Wylie wygląda jak zatopiona we własnej wersji tego bluesa.

– Masz ochotę się przejść?

Poderwała głowę.

– A dokąd?

– Pana też zapraszam, profesorze.

– Brzmi to niesłychanie intrygująco. – Dziś wyjątkowo nie miał na sobie blezera, tylko bezrękawnik wycięty w serek, który zwisał mu luźno pod pachami, za to z tyłu był za krótki. – Czy to będzie jakaś wyprawa w nieznane?

– Niezupełnie. Odwiedzimy pewien zakład pogrzebowy.

Wylie spojrzała na niego ponuro.

– Chyba żartujesz?

Rebus potrząsnął jednak głową i wskazał na trumienki ułożone na biurku.

– Jak się chce uzyskać fachową opinię, to należy się zwrócić do fachowca.

– Rozumie się samo przez się – oznajmił Devlin.


Z St Leonard’s do zakładu pogrzebowego był tylko krótki spacer. Po raz ostatni Rebus odwiedził taki zakład, kiedy zmarł jego ojciec. Podszedł wtedy do trumny i dotknął czoła, tak jak go tego ojciec nauczył, kiedy zmarła jego matka. „Jeśli dotkniesz zmarłego, Johnny, to nigdy potem nie musisz się go obawiać”. Gdzieś w jakimś innym zakładzie zapewne kładziono właśnie Conora Leary’ego do pudła. Jedyne przed czym nie da się uciec to śmierć i podatki, mawiali niektórzy. Tyle że Rebus znał kryminalistów, którzy przez całe życie nie zapłacili złamanego grosza. Ale nie szkodzi: kiedy przyjdzie ich pora, od pudła już się nie wykręcą.

Jean Burchill już czekała i na ich widok z widoczną ulgą podniosła się z krzesełka w sali recepcyjnej. Pomimo kilku bukietów świeżo ciętych kwiatów panowała tu przytłaczająca atmosfera powagi i przygnębienia. Rebusowi przemknęło przez głowę pytanie, czy i jaki rabat dają dostawcy wieńców. Ściany były wyłożone drewnianą boazerią i całe pomieszczenie lekko pachniało pastą do drewna. Mosiężne okucia lśniły, a marmurowa podłoga z białych i czarnych płytek ułożona była w szachownicę. Rebus przedstawił sobie wszystkich i Devlin, ściskając dłoń Jean, zapytał:

– A od czego dokładnie jest pani kustoszem?

– Specjalizuję się w dziewiętnastym wieku – wyjaśniła. – Wierzenia, stosunki społeczne i tak dalej…

– Pani doktor uzupełnia nasze śledztwo o historyczną perspektywę – dodał Rebus.

– Chyba nie bardzo rozumiem – powiedział Devlin i spojrzał pytająco na Rebusa.

– To ja skompletowałam ekspozycję trumienek z Arthur’s Seat – poinformowała Jean.

Brwi Devlina wystrzeliły w górę.

– Och, jakież to fascynujące! – wykrzyknął. – I uważa pani, że istnieją jakieś związki z obecną serią?

– Nie wiem, czy tu w ogóle można mówić o „serii” – wtrąciła się Wylie. – Mamy do czynienia z pięcioma przypadkami w ciągu trzydziestu lat.

Devlin wyglądał na zaskoczonego. Chyba nie przywykł, by ktoś poddawał w wątpliwość jego dobór słów. Popatrzył z wyrzutem na Wylie, potem zwrócił się do Rebusa.

– Ale mamy do czynienia z jakimś kontekstem historycznym, czy tak?

– Tego nie wiemy. I to właśnie próbujemy dziś ustalić.

Otworzyły się wewnętrzne drzwi i stanął w nich jakiś mężczyzna. Miał około pięćdziesiątki i ubrany był w ciemny garnitur, śnieżnobiałą koszulę i srebrzysty krawat. Miał krótko przycięte srebrzyste włosy i bladą, pociągłą twarz.

– Pan Hodges? – zapytał Rebus, a mężczyzna lekko się skłonił. Rebus podał mu rękę. – Rozmawialiśmy telefonicznie. Detektyw inspektor John Rebus – powiedział i przedstawił pozostałych.

– Muszę powiedzieć, że jest to jedna z najbardziej niezwykłych próśb, z jakimi się do mnie zwrócono. – Pan Hodges mówił niemal szeptem. – Niemniej, w moim gabinecie czeka na państwo pan Patullo. Czy mogę zaproponować filiżankę herbaty?

Rebus zapewnił go, że to zbyteczne i poprosił, by ich poprowadził do gabinetu.

– Jak już panu mówiłem przez telefon, panie inspektorze, w dzisiejszych czasach większość trumien montuje się z elementów na czymś w rodzaju taśmy montażowej. Pan Patullo jako stolarz należy do wyjątków. Wykonuje całe trumny na indywidualne zamówienia. Od wielu lat korzystamy z jego usług, w każdym razie od czasu, kiedy ja tu pracuję. – Korytarz, którym szli, był podobnie jak sala recepcyjna wyłożony drewnianą boazerią i pozbawiony dostępu światła dziennego. Hodges otworzył jakieś drzwi i przepuścił ich przodem. Gabinet był przestronny i wolny od wszelkich ozdób. Rebus sam nie wiedział, czego oczekiwać – wzorów kart kondolencyjnych, może fotografii trumien. Jedyną oznaką tego, że znajdują się w gabinecie przedsiębiorcy pogrzebowego, był brak jakichkolwiek oznak. Gabinet urządzony był z dyskretną prostotą. Klienci nie chcieli, by im przypominać o celu ich wizyty, a przedsiębiorcy pogrzebowemu zapewne nie zależało, by jego klienci co chwilę wybuchali płaczem.

– Zostawię państwa samych – powiedział Hodges, zamykając drzwi.

Mimo iż w gabinecie było dość miejsc siedzących, zastali Patullo stojącego pod oknem z matowymi szybami. Trzymał płaski tweedowy kaszkiet i przebierał palcami po jego krawędzi. Miał kościste palce obciągnięte skórą wyglądem przypominającą pergamin. Rebus pomyślał, że stolarz jest dobrze po siedemdziesiątce. Mimo to na głowie miał dość bujną jeszcze siwą czuprynę, a jego oczy patrzyły jasnym, choć czujnym spojrzeniem. Był już jednak mocno przygarbiony, a dłoń, którą podał Rebusowi, lekko drżała.

– Witam pana, panie Patullo – odezwał się Rebus. – Jestem panu szczerze zobowiązany, że zechciał się pan z nami spotkać.

Patullo wzruszył ramionami, a Rebus raz jeszcze przedstawił wszystkich obecnych, po czym poprosił, by usiedli. Miał trumienki w plastikowej torbie i teraz wyjął je i ułożył na lśniącym czystością biurku Hodgesa. Były cztery: z Perth, z Nairn, z Glasgow i ta najnowsza z Kaskad.

– Chciałbym prosić, żeby się pan im przyjrzał – zwrócił się do Patullo – i opowiedział nam, co pan widzi.

– Widzę parę malutkich trumien. – Głos Patullo brzmiał chrapliwie.

– Miałem na myśli standard wykonania.

Patullo sięgnął do kieszeni po okulary, potem podszedł i pochylił się nad biurkiem.

– Jeśli pan chce, proszę je wziąć do ręki – powiedział Rebus, a Patullo posłusznie zabrał się do uważnych oględzin.

– Użył gwoździków tapicerskich i stolarskich – zauważył. – Spoiny są trochę nierówne, ale przy tej skali…

– To znaczy?

– No wie pan, przy tej wielkości trudno oczekiwać spoin na wpusty – powiedział i wrócił do oględzin. – Chce pan wiedzieć, czy te pudełka wykonał trumniarz?

Rebus kiwnął głową, a on odparł:

– Nie sądzę. Zrobił je ktoś znający się trochę na rzeczy, ale nie zanadto. Proporcje są niewłaściwe, kształt jest za bardzo rombowaty. – Po kolei odwrócił trumienki i przyjrzał się im od spodu. – Widzi pan tu ślady po ołówku, którym obrysowywał sobie kształt?

Rebus potwierdził.

– Najpierw wymierzył, potem przyciął ręczną piłką. To w ogóle nie było heblowane, przetarte tylko papierem ściernym. – Spojrzał na Rebusa znad okularów. – Chce pan wiedzieć, czy wszystkie wyszły spod jednej ręki?

Rebus ponownie przytaknął.

– Ta jest trochę bardziej koślawa – powiedział Patullo, biorąc do ręki trumienkę z Glasgow. – I zrobiona z innego drewna. Cała reszta jest z sosny, ta jest z drewna balsowego. Ale spoiny są takie same, wymiary też.

– Zatem myśli pan, że to ta sama osoba?

– Jeśli nie muszę ręczyć głową, to tak. – Patullo wziął do ręki następną z trumienek. – Na przykład w tej proporcje są inne i spoiny nie są takie dokładne. Więc albo robił to w pośpiechu, albo powiedziałbym, że zrobił ją kto inny.

Rebus sprawdził. Patullo trzymał trumienkę z Kaskad.

– Więc mamy dwóch różnych winowajców? – odezwała się Wylie, a kiedy Patullo twierdząco pokiwał głową, z głośnym sykiem wypuściła powietrze i uniosła oczy ku górze. Dwóch winowajców oznaczało dwa razy więcej pracy i o połowę mniejszą szansę na sukces.

– Może replika? – podsunął Rebus.

– Tego to ja już nie wiem – wzruszył ramionami Patullo.

– No to możemy teraz… – odezwała się Jean Burchill, sięgnęła ręką do torby na ramieniu, wyciągnęła z niej drewnianą szkatułkę i otworzyła ją. Wewnątrz znajdowała się owinięta w bibułkę jedna z trumienek z Arthur’s Seat. Rebus wyprosił to u Jean i wyciągając trumienkę ze szkatułki, kobieta spojrzała na niego wymownie. Jej wzrok raz jeszcze poświadczył to, co mu wcześniej powiedziała w kawiarni: że w ten sposób kładzie na szalę swoją pracę w muzeum. Gdyby się wydało, że potajemnie wynosi z muzeum jeden z eksponatów, lub gdyby coś mu się stało… zostałaby z miejsca wyrzucona z pracy. Rebus kiwnął głową na znak, że pamięta, a Jean wstała i położyła trumienkę obok innych na biurku.

– Z tą proszę ostrożnie – ostrzegła Patullo.

Devlin i Wylie podnieśli się z miejsc, by lepiej widzieć.

– O mój Boże – sapnął Devlin. – Czy ja się dobrze domyślam?

Jean kiwnęła głową, a Patullo nie wziął trumienki do ręki, tylko pochylił się nad nią tak nisko, że niemal dotknął jej nosem.

– Chcielibyśmy wiedzieć – odezwał się Rebus – czy pańskim zdaniem trumienki, które pan wcześniej oglądał, stanowią kopie tej.

Patullo potarł sobie policzek.

– Ta ma dużo prostszą budowę. Też jest przyzwoicie zrobiona, ale ścianki są dużo prostsze. Nie ma kształtu, jaki dziś nadaje się trumnom. Wieczko ozdobiono żelaznymi ćwiekami. – Znów potarł sobie policzek, potem wyprostował się i oparł o krawędź biurka. – Tamte nie są kopiami tej. Tylko tyle mogę powiedzieć.

– Nigdy nie widziałem ich inaczej niż przez szybę gabloty muzealnej – oznajmił Devlin, przysuwając się do biurka i zajmując miejsce Patullo. Potem spojrzał na Jean i dodał: – Wie pani, że mam swoją teorię, co do tego, kto je zrobił?

Jean uniosła brwi.

– Mianowicie?

Devlin nie odpowiedział i zwrócił się do Rebusa.

– Pamięta pan ten portret, który panu pokazywałem? Doktora Kenneta Lovella? – Kiedy Rebus przytaknął, Devlin znów zwrócił się do Jean. – Lovell był anatomem, który przeprowadził sekcję zwłok Burke’a. I o ile mi wiadomo, resztę życia spędził z brzemieniem winy z powodu tej całej sprawy.

To Jean wyraźnie zainteresowało.

– Czy to znaczy, że kupował zwłoki od Burke’a?

Devlin potrząsnął przecząco głową.

– Nie ma na to żadnych historycznych dowodów. Jednak pewnie jak większość ówczesnych anatomów kupował zwłoki i nie zadawał zbyt wielu pytań, co do ich pochodzenia. No i właśnie chodzi o to – Devlin oblizał wargi – że nasz doktor Lovell interesował się też stolarką.

– Profesor Devlin – wtrącił Rebus – posiada stół wykonany przez niego.

– Lovell był uczciwym człowiekiem – ciągnął dalej Deblin – i dobrym chrześcijaninem.

– I zostawił trumienki na Arthur’s Seat dla uczczenia ofiar? – spytała Jean.

Devlin wzruszył ramionami i spojrzał po obecnych.

– Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów… – zamilkł, jakby dochodząc do wniosku, że takie podniecanie się trochę mu nie przystoi.

– To ciekawa teoria – przyznała Jean, jednak Devlin tylko wzruszył ramionami. Pomyślał pewnie, że go jedynie poklepuje po plecach.

– No więc, jak już mówiłem, jest to całkiem nieźle zrobione – powtórzył Patullo.

– Istnieją też inne teorie – dodała Jean – które głoszą, że trumienki na Arthur’s Seat zostawiły czarownice albo marynarze.

Patullo pokiwał głową.

– Wśród marynarzy bywało wielu dobrych cieśli i stolarzy. Czasami brało się to z konieczności, a czasami służyło do zabicia czasu podczas długich rejsów.

– No cóż – powiedział Rebus – raz jeszcze serdecznie dziękujemy za poświęcenie nam czasu. Czy możemy pana podwieźć do domu?

– Dziękuję, poradzę sobie.

Pożegnali się i Rebus poprowadził całą grupę do kawiarni Metropole, gdzie wszyscy ścieśnili się przy jednym stole i zamówili kawy.

– No to krok do przodu, dwa kroki do tyłu – powiedziała Wylie.

– Dlaczego tak myślisz? – spytał Rebus.

– Bo jeśli nie ma związku między trumną z Kaskad a pozostałymi, to uganiamy się za fantomem.

– Ja tak tego nie widzę – wtrąciła Jean. – Może nie powinnam zabierać głosu, ale wydaje mi się, że ten, kto zostawił trumienkę w Kaskadach, musiał skądś ten pomysł zaczerpnąć.

– Zgoda – potwierdziła Wylie – ale nie sądzi pani, że znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że źródłem pomysłu było muzeum?

Rebus popatrzył na Wylie.

– Zmierzasz do tego, że powinniśmy dać sobie spokój z tymi czterema poprzednimi przypadkami, tak?

– Chcę powiedzieć, że zajmowanie się nimi ma sens tylko wtedy, jeśli istnieje jakiś związek między nimi a trumną z Kaskad. Oczywiście przy założeniu, że ta z kolei ma jakiś związek ze zniknięciem Balfour. A przecież nawet tego nie wiemy na pewno. – Rebus otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak ona nie dopuściła go do głosu. – I jeżeli teraz pójdziemy z tym do komisarz Templer, tak jak powinniśmy, to ona na pewno powie to samo. Powie, że w naszych działaniach coraz bardziej oddalamy się od sprawy Philippy Balfour. – Uniosła filiżankę do ust i pociągnęła łyk herbaty.

Rebus spojrzał na Devlina.

– A co pan o tym myśli, profesorze?

– Niestety muszę się zgodzić, choć znaczy to oczywiście, że znów zapadnę w mrok samotności starego emeryta.

– Z protokołów sekcji też nic nie wynika?

– Jak dotąd, nic. Wszystko wskazuje na to, że w momencie wpadnięcia do wody obie kobiety żyły. Na obu ciałach znaleziono ślady urazów, ale nie ma w tym nic dziwnego. W rzekach zdarzają się kamienie, więc przebywając w wodzie, ofiara mogła się o nie poobijać. Jeśli chodzi o ofiarę z Nairn, to zarówno przypływy, jak i morska fauna potrafią straszliwie pokiereszować ciało, szczególnie jeśli ofiara przebywa w wodzie przez dłuższy czas. Przykro mi, że nie mogę niczego wnieść.

– Wszystko się może przydać – odezwała się Jean. – Nawet jeżeli nie wnosi się niczego nowego, to można pomóc w wyeliminowaniu czegoś zbędnego.

Spojrzała na Rebusa w nadziei, że ta parafraza jego słów wywoła uśmiech, jednak on myślami był gdzie indziej. Martwiło go to, że Wylie może mieć rację. Cztery trumienki wykonane przez tę samą osobę i jedna zrobiona przez kogoś innego oraz brak związku między tymi dwiema osobami. Czuł przez skórę, że coś je z sobą łączy, tyle że to „coś” nie wystarczy, by przekonać kogoś takiego jak Wylie. Czasami, niezależnie od wszystkiego, trzeba zawierzyć instynktowi. Jego zdaniem tak właśnie było teraz, wątpił jednak, by Wylie dała się przekonać.

I trudno się było dziwić.

– To może na zakończenie zechciałby pan jeszcze raz to przejrzeć.

– Z największą przyjemnością – odparł profesor, skłaniając głowę.

– I może porozmawiać z patologami, którzy wykonywali te sekcje. Mogli coś zapamiętać…

– Absolutnie.

Rebus zwrócił się do Wylie.

– A ty złóż raport komisarz Templer. Opowiedz jej o tym, co zrobiliśmy. Na pewno znajdzie dla ciebie coś do roboty w zasadniczym nurcie śledztwa.

Wyprostowała się.

– Czy to znaczy, że ty się nie poddajesz?

Przez uśmiech Rebusa przebijało zmęczenie.

– Jestem bliski poddania. Ale jeszcze nie przez parę dni.

– I co przez te parę dni będziesz robił?

– Utwierdzał się w przekonaniu, że to ślepy zaułek.

Widział z miny Jean, że chciałaby go jakoś podtrzymać na duchu, trochę pocieszyć – choćby tylko ściskając mu dłoń czy wypowiadając kilka ciepłych słów. Pomyślał, że na szczęście nie są przy stole sami, co uniemożliwia takie gesty. Inaczej mogłoby się zdarzyć, że chlapnąłby coś niegrzecznego, na przykład że nie życzy sobie żadnego współczucia.

Chyba że współczucie to to samo, co zapadanie się w nicość.


Picie za dnia miało specyficzny urok. W barze czas przestawał istnieć, a wraz z nim cały zewnętrzny świat. Tak długo jak człowiek siedział w pubie, tak długo czuł się nieśmiertelny i ponadczasowy. A kiedy w końcu wychodził z mroku i zanurzał się w oślepiający blask dnia, wtapiając się w tłum przechodniów pędzących za swoimi sprawami, świat nabierał nowego kolorytu. W końcu wszyscy od wieków robili to samo: alkoholem próbowali zapełniać dziury w swej świadomości. Ale dziś nie… dziś Rebus miał zamiar ograniczyć się tylko do dwóch drinków. Wiedział, że potrafi stąd wyjść po drugim. Zostanie dłużej i wypicie trzeciego lub czwartego oznaczać będzie pozostanie już do zamknięcia albo do stoczenia się na podłogę. Ale dwa drinki… dwa to dobra liczba, bezpieczny numer. Uśmiechnął się na myśl, że dobry, bezpieczny numerek może też znaczyć coś zupełnie innego.

Wódka z sokiem z pomarańczy: to nie jego ulubiony drink, ale nie zostawia zapachu. Po wypiciu będzie mógł wrócić na St Leonard’s i nikt się nawet nie zorientuje. Tylko jemu świat będzie się wydawał nieco łagodniejszy. Kiedy zadzwoniła komórka, w pierwszym odruchu chciał ją zignorować, jednak jej przenikliwe brzęczenie na tyle przeszkadzało innym gościom, że nacisnął guzik.

– Halo?

– No niech zgadnę – odezwał się głos Siobhan.

– Jeśli ci o to chodzi, to nie jestem w żadnym pubie. – Widać akurat to stwierdzenie potrzebne było młodemu człowiekowi stojącemu przy jednorękim bandycie, by trafić większą wygraną, bo z automatu z ogłuszającym hurkotem posypał się nagle strumień monet.

– Mówiłeś coś?

– Czekam tu na kogoś.

– Miewasz czasami lepsze wymówki?

– A tak w ogóle, to po co dzwonisz?

– Muszę podpytać masona.

Przesłyszał się.

– Podpytać Charlesa Mansona?

– Masona. Wiesz, takiego od dziwnych uścisków dłoni i podwiniętych spodni.

– Nie mogę ci pomóc. Nie przyjęli mnie.

– Ale pewno paru znasz, nie?

Przez chwilę milczał, po czym zapytał:

– O co ci chodzi?

Powtórzyła mu treść ostatniej wskazówki.

– Czekaj, niech pomyślę – powiedział. – Może Farmer?

– A on do nich należy?

– Sądząc po tym, jak ściska dłoń.

– Myślisz, że się nie obrazi, jak do niego zadzwonię?

– Wręcz przeciwnie. – Zamilkł i po chwili dodał: – Teraz mnie pewnie zapytasz, czy może znam jego domowy numer, więc ci od razu mówię, że masz szczęście. – Wyciągnął notes i odczytał numer.

– Dzięki, John.

– Jak ci idzie?

– W porządku.

Wyczuł w jej głosie lekkie skrępowanie.

– Z Grantem wszystko w porządku?

– Tak, w porządku.

Spojrzał w górę na daszek nad barem.

– Stoi tam teraz obok ciebie, tak?

– Tak.

– Wszystko jasne. Pogadamy później. Ach, zaraz.

– Co jest?

– Czy miałaś kiedyś do czynienia z kimś nazwiskiem Steve Holly?

– A co to za jeden?

– Miejscowy pismak.

– Ach, ten. Rozmawiałam z nim może raz czy dwa razy w życiu.

– Dzwonił kiedyś do ciebie do domu?

– Nie wygłupiaj się. Tego numeru pilnuję jak oka w głowie.

– No to dziwne, bo twój numer wisi u niego w biurze na ścianie. – Po jej stronie zapadło milczenie. – Przychodzi ci do głowy, w jaki sposób mógł go zdobyć?

– Pewnie są na to jakieś sposoby. Nie udzielam mu żadnych informacji, jeśli o to ci chodzi.

– Chodzi mi tylko o to, Siobhan, że trzeba na tego palanta uważać. Jest gładziutki jak pupcia noworodka i tak samo pachnie.

– Urocze. Muszę już kończyć.

– Tak, ja też. – Rebus rozłączył się i dopił swego drugiego drinka. Więc to by było na tyle, trzeba się stąd zbierać. Ale w telewizji akurat zaczynała się następna gonitwa, a on zwrócił szczególną uwagę na kasztanka imieniem Daleki Rejs. Więc może jeszcze jeden nie zaszkodzi… I wtedy znów zadzwonił telefon. Rebus zaklął, pchnął drzwi i wyszedł na oślepiające światło dnia.

– Tak? – warknął.

– To nie było zbyt ładne.

– Kto mówi?

– Steve Holly. Poznaliśmy się w domu Bev.

– Zabawne, bo właśnie o panu rozmawiałem.

– A ja się cieszę, że się wtedy poznaliśmy, bo inaczej mógłbym cię nie rozpoznać z opisu Margot. – Margot to pewnie ta blond recepcjonistka ze słuchawką na głowie. Więc psikus psikusem, ale nie omieszkała jednak nadać na niego Holly’emu.

– O co ci chodzi?

– Daj spokój, Rebus. Trumna.

– Słyszałem, że już z nią skończyłeś.

– Więc teraz jest dowodem w śledztwie?

– Nie. Właśnie chciałem ją oddać pani Dodds.

– Już to widzę. Coś dziwnego się tu dzieje.

– Sprytny chłopiec z ciebie. To „coś” to po prostu policyjne śledztwo. A tak przy okazji, to właśnie siedzę w nim po uszy, więc jeśli pozwolisz…

– Bev wspominała coś o jakichś innych trumnach…

– Naprawdę? Może się przesłyszała.

– Nie sądzę. – Holly zawiesił głos, jednak Rebus milczał. – No dobra – rzucił w końcu. – Pogadamy później.

„Pogadamy później”, dokładnie to samo powiedział przedtem Siobhan. Przez ułamek sekundy zastanowił się nawet, czy Holly mógł ich podsłuchiwać. Nie, to przecież niemożliwe. Po skończonej rozmowie dwie rzeczy go zastanowiły. Po pierwsze, Holly ani słowem nie wspomniał o numerach telefonów, które znikły z jego ściany, więc pewnie jeszcze tego nie zauważył. Po drugie, zadzwonił na numer komórkowy Rebusa, a więc go zna. Zwykle Rebus podawał numer swojego pagera, nie komórki. Nie pamiętał jednak, który numer podał Bev Dodds…


Bank Balfour niczym nie przypominał banku. Przede wszystkim mieścił się na Charlotte Square, w jednym z najelegantszych miejsc na całym Nowym Mieście. Na zewnątrz, w hałasie i smrodzie ulicznym, klienci, objuczeni torbami zakupów, z utęsknieniem czekali w kolejkach na nie nadjeżdżające autobusy, natomiast wewnątrz był inny świat. Na podłodze leżał puszysty dywan, na górę wiodły wspaniałe szerokie schody z wiszącym nad nimi kryształowym żyrandolem, ściany błyszczały olśniewającą bielą po niedawnym malowaniu. W sali operacyjnej nie widać było ani kolejek klientów, ani okienek kasowych. Wszelkie transakcje prowadziło trzech konsultantów przy biurkach rozstawionych w takiej odległości od siebie, by zapewnić dyskrecję rozmów. Konsultanci byli młodzi i elegancko ubrani. Klienci czekający na zaproszenie do jednego z gabinetów siedzieli rozparci w wygodnych fotelach i czytali coś ze stosu gazet i czasopism wyłożonych na niskich stolikach. Panowała atmosfera pełna namaszczenia, było to bowiem miejsce, gdzie pieniądze nie tyle się szanuje, co się do nich modli. Siobhan skojarzyło się to od razu z kaplicą.

– No i co ci powiedział? – zapytał Grant.

Wsunęła telefon komórkowy z powrotem do kieszeni.

– Uważa, że powinniśmy porozmawiać z Farmerem.

– A to jego numer? – spytał Grant, wskazując na kartkę z zapisanym numerem telefonu.

– Tak – potwierdziła i przed numerem dopisała literkę F. F jak Farmer. System ten utrudniłby identyfikację adresów i numerów telefonu zapisanych w notesie w razie, gdyby dostał się w niepowołane ręce. Była poruszona tym, że dziennikarz, którego ledwie kojarzyła, zna jej telefon domowy. Nie obawiała się, że zacznie do niej wydzwaniać, ale zawsze…

– Myślisz, że jest ktoś tu z debetem na koncie? – zapytał Grant.

– Może ktoś z personelu, bo co do klientów, to nie sądzę.

Otworzyły się jedne z drzwi, wyszła z nich kobieta w średnim wieku i cicho je za sobą zamknęła. Potem zaczęła bezszelestnie sunąć w ich kierunku.

– Pan Marr państwa oczekuje.

Spodziewali się, że wejdą przez te same drzwi, jednak ona ruszyła schodami na górę. Szła szybkim energicznym krokiem, cały czas pozostając kilka kroków przed nimi i uniemożliwiając próbę rozmowy. Na końcu korytarza na pierwszym piętrze zatrzymała się przed ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, zapukała i poczekała na odzew.

– Wejść!

Wykonała polecenie, otwierając równocześnie oba skrzydła, i ruchem ręki zaprosiła ich do środka.

Gabinet był olbrzymi z trzema dużymi oknami w weneckim stylu, sięgającymi od podłogi do sufitu, na których wisiały lniane zasłony w pastelowym kolorze. Wzdłuż ściany stał ogromny stół konferencyjny z polerowanego dębu z rozłożonymi na nim blokami papieru, długopisami i kilkoma dzbankami z wodą. Mimo swej wielkości zajmował zaledwie jedną trzecią powierzchni gabinetu. W pobliżu telewizora, na którego ekranie widać było aktualne notowania giełdowe, ustawiona była kanapa i fotel. Sam Ranald Marr stał za swym biurkiem, masywnym antykiem z ciemnego orzecha. Biurko i jego właściciel mieli zbliżoną karnację, a kolor opalenizny Marra wskazywał, iż pochodzi ona z Karaibów, a nie z gabinetu odnowy na Nicolson Street. Marr był postawnym mężczyzną z nienagannie ostrzyżonymi szpakowatymi włosami. Miał na sobie ciemny dwurzędowy garnitur w paseczki, niemal na pewno szyty na miarę. Poruszając się z godnością, wyszedł zza biurka, by ich powitać.

– Ranald Marr – przedstawił się, po czym zwracając się do kobiety, dodał: – Dziękuję, Camille.

Zamknęła za sobą drzwi, a Marr zaprosił ich gestem ręki na kanapę. Oboje usiedli, on zaś zasiadł w fotelu pokrytym identyczną skórą i założył nogę na nogę.

– Są jakieś wiadomości? – zapytał, a na jego twarzy pojawił się wyraz zatroskania.

– Śledztwo jest w toku, panie prezesie – oświadczył Grant, a Siobhan siłą się powstrzymała, by nie rzucić mu spojrzenia. „Śledztwo jest w toku…” Ciekawe z jakiego filmu to wziął.

– Powodem naszej dzisiejszej wizyty jest to – zaczęła Siobhan – że Philippa uczestniczyła w jakiejś grze.

– Doprawdy? – zdziwił się Marr. – A co to ma wspólnego ze mną?

– Doszły nas słuchy, panie prezesie – oświadczył Grant – że pan też lubi grać w takie gry.

– W takie gry…? – Marr klasnął w dłonie. – Och, już wiem, o co wam chodzi. O moich żołnierzyków. – Zmarszczył czoło. – I w to właśnie grała Flipa? Nigdy nie okazywała śladu zainteresowania…

– Tu chodzi o taką grę, w której podaje się zakodowane wskazówki, a gracz musi je odgadywać, by móc przejść do następnego etapu gry.

– Więc to coś zupełnie innego – powiedział Marr, klepnął się w kolana i wstał z fotela. – Chodźcie, pokażę wam. – Podszedł do biurka i z szuflady wyjął klucz. – Chodźcie za mną – rzucił dość opryskliwie i otworzył drzwi na korytarz. Poprowadził ich z powrotem do schodów, jednak nie zszedł na dół, tylko znacznie węższymi schodami poszedł w górę na drugie piętro. Siobhan zauważyła, że idąc, Marr lekko utyka. Starał się to skrzętnie ukrywać, jednak dało się to zauważyć. Pewnie przydałaby mu się laska, pomyślała Siobhan, jednak próżność nie pozwala mu jej używać. Idąc za nim, czuła, jak ciągnie za sobą smugę zapachu wody kolońskiej. Na palcu brak było obrączki. Kiedy wyciągnął rękę, by przekręcić klucz, zauważyła, że na przegubie miał na brązowym skórzanym pasku dopasowanym kolorystycznie do opalenizny skomplikowanie wyglądający zegarek.

Otworzył drzwi i wszedł do środka pierwszy. Okno wewnątrz zasłonięte było czarną tekturą, zapalił więc lampę na suficie. Pokój był mniej więcej o połowę mniejszy od jego gabinetu, a cały środek zajmowało coś w rodzaju olbrzymiego stołu. Była to plansza z makietą terenu z zielonymi pagórkami i przecinającą go niebieską wstęgą rzeki, o wielkości mniej więcej trzy na sześć metrów. Znajdowały się na niej drzewa i sterczały ruiny jakichś budynków, a większość terenu zajmowały dwie armie stojące naprzeciwko siebie. W sumie było kilkuset żołnierzy podzielonych na pułki. Figurki miały niewiele ponad dwa centymetry wysokości, natomiast wykonane były z ogromną pieczołowitością.

– Większość z nich sam pomalowałem. Każdemu starałem się nadać jakieś drobne cechy indywidualne, żeby się troszkę między sobą różnili.

– I rozgrywa pan tu bitwy? – spytał Grant, biorąc do ręki armatę. Marr wyraźnie nie dopuszczał intruzów na pole bitwy. Kiwnął głową, dwoma palcami delikatnie wyjął armatę z dłoni Granta i ustawił ją z powrotem na planszy. – Brałem udział w bitwie paintball – powiedział Grant. – Grał pan w to kiedyś?

Marr uśmiechnął się kwaśno.

– Wybraliśmy się kiedyś z całą załogą, ale nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony: strasznie to niechlujne. Ale Johnowi się podobało i nawet się odgraża, że jeszcze tam wrócimy.

– Johnowi, czyli panu Balfourowi – domyśliła się Siobhan.

Półka wisząca na ścianie wypełniona była książkami: część dotyczyła modelarstwa, część poświęcona była opisom słynnych bitew. Inne półki pełne były przezroczystych plastikowych pudełek wypełnionych całymi armiami czekającymi na swą szansę mszenia do boju.

– Zmienia pan czasami rezultaty bitew? – spytała Siobhan.

– Na tym polega cała strategia – wyjaśnił Marr. – Analizuje się, w którym momencie strona pokonana popełniła błąd i próbuje się zmienić bieg historii. – Jego głos znów był pełen pasji.

Siobhan przyjrzała się krawieckiemu manekinowi odzianemu w wojskowy mundur. Wiele innych mundurów – w lepszym lub gorszym stanie – wisiało rozpostartych na ścianach za szkłem jak obrazy. Nigdzie natomiast nie było żadnej broni – tylko żołnierskie ubiory.

– To z wojny krymskiej – wyjaśnił Marr, wskazując na jedną z kurtek oprawioną w oszkloną ramę.

– Czy rozgrywa pan też bitwy przeciwko innym graczom? – wtrącił pytanie Grant.

– Czasami.

– I odwiedzają tu pana?

– Tu nie, nigdy. W garażu przy domu mam znacznie większą makietę.

– To po co panu ta?

Marr uśmiechnął się.

– Zauważyłem, że mnie to odpręża, pomaga myśleć. A czasami udaje mi się na chwilę oderwać od biurka. – Zrobił pauzę i dodał: – Myślicie, że to takie dziecinne hobby?

– Ależ skąd – zapewniła go Siobhan, nie do końca szczerze. Pachniało jej to czymś w rodzaju „zabawki dla dużych chłopców”, znajdując potwierdzenie w zachowaniu Granta, który wpatrywał się w rozstawione armie z dziecinnym zachwytem w oczach. – A grywa pan też jakoś inaczej?

– To znaczy?

Wzruszyła ramionami, jakby chcąc podkreślić, że tak tylko pyta, wyłącznie dla podtrzymania rozmowy.

– Bo ja wiem? Może korespondencyjnie? Słyszałam, że szachiści tak rozgrywają swoje mecze. Albo może przez Internet?

Grant rzucił na nią krótkie spojrzenie, domyślając się do czego zmierza.

– Znam takie witryny internetowe – odparł Marr – tylko że potrzebne jest do tego takie specjalne urządzenie.

– Kamera sieciowa? – podpowiedział Grant.

– O właśnie. I wtedy można grać nawet międzykontynentalnie.

– Ale pan nigdy tego nie robił?

– Nie należę do ludzi szczególnie uzdolnionych technicznie.

Siobhan znów skierowała uwagę na półkę z książkami.

– Słyszał pan kiedyś o Gandalfie?

– O którym Gandalfie? – Siobhan patrzyła na niego w milczeniu. – Bo znam co najmniej dwóch: czarnoksiężnika z Władcy Pierścieni i pewnego dziwaka, który prowadzi sklep z grami na Leith Walk.

– Był pan u niego w sklepie?

– Przez te wszystkie lata kupiłem u niego trochę rzeczy. Ale najczęściej kupuję w firmach wysyłkowych.

– I przez Internet?

Marr kiwnął głową.

– Tak, kilka razy. A właściwie, to kto wam o tym wszystkim powiedział?

– O pańskim zamiłowaniu do gier? – spytał Grant.

– Tak.

– Długo pan czekał z tym pytaniem – zauważyła Siobhan.

Popatrzył na nią ze złością.

– Ale się doczekałem i teraz pytam.

– Nie możemy tego niestety ujawnić.

Wyraźnie ta odpowiedź nie była mu w smak, jednak powstrzymał się od dalszych komentarzy.

– Czy słusznie się domyślam – zapytał – że gra, w którą grała Flipa, w niczym nie przypominała tej tutaj?

– W niczym, proszę pana – odparła Siobhan.

Wyglądało, że Marr odetchnął.

– Wszystko w porządku, panie prezesie? – zapytał Grant.

– Wszystko w porządku. Tylko, że… że to nam wszystkim tak bardzo leży na sercu.

– Nie wątpię – rzekła Siobhan. Potem znów się rozejrzała wokół i dodała: – No cóż, dziękujemy, że pokazał nam pan swoje zabawki. Myślę, że nie będziemy pana już dłużej odrywać od pracy… – Ruszyła ku wyjściu, jednak w pół drogi stanęła. – Pewna jestem, że już gdzieś takiego żołnierzyka widziałam – powiedziała, jakby głośno myśląc. – Czy nie przypadkiem w mieszkaniu Davida Costello?

– O ile pamiętam, dałem mu jednego – potwierdził Marr.

– Czy to właśnie od niego… – Przerwał i pokręcił głową. – Zapomniałem. Nie wolno wam przecież ujawnić…

– Otóż to, panie prezesie – kiwnął głową Hood.

Po wyjściu z budynku Grant zachichotał.

– Nie był zachwycony, kiedy nazwałaś jego wojsko „zabawką” – powiedział.

– Wiem i dlatego to zrobiłam.

– W każdym razie lepiej nie próbuj tu otwierać konta. Pewnie by ci i tak odmówili.

Siobhan uśmiechnęła się.

– A ja ci mówię, że on się zna na Internecie. A skoro bawi się w takie gry, to pewnie ma analityczny umysł.

– Quizmaster?

Zmarszczyła nos.

– Sama nie wiem. Tylko po co miałby to robić? Co by z tego miał?

– Może nic specjalnego. – Grant wzruszył ramionami. – To znaczy nic z wyjątkiem kontrolowania banku Balfour.

– Tak, oczywiście, to możliwe – powiedziała Siobhan i wróciła myślami do żołnierzyka w mieszkaniu Davida Costello. Upominek od Ranalda Marra…? Tylko że Costello stwierdził, że nie ma pojęcia, skąd się u niego wziął ten żołnierzyk z ułamanym muszkietem i skręconą głową. A zaraz potem do niej zadzwonił i opowiedział o hobby Marra…

– A nawiasem mówiąc – dodał Grant – ani o krok nie zbliżyliśmy się do rozwiązania naszej zagadki.

To zmieniło jej tok myślowy. Zwróciła ku niemu głowę i powiedziała:

– Grant, tylko musisz mi coś obiecać.

– Co takiego?

– Obiecaj mi, że nie zjawisz się znów pod moim domem w środku nocy.

– Mowy nie ma – odpowiedział Grant z uśmiechem. – Nasz zegar cały czas tyka, pamiętasz?

Popatrzyła na niego i przypomniało jej się jego zachowanie na szczycie Hart Fell, to, jak się wtedy uczepił jej rąk. Wyglądało, że już się otrząsnął i że cała sprawa – wyścig z czasem i stojące przed nimi wyzwanie – znów go bawi. Może nawet ciut za bardzo.

– Obiecaj – powtórzyła.

– No dobra – powiedział – obiecuję.

A zaraz potem zwrócił ku niej twarz i puścił oko.


Po powrocie do komisariatu Siobhan poszła do toalety i usiadła w kabinie. Dłonie jej lekko drżały. To zdumiewające, że człowiek potrafi być od środka rozdygotany, a jednocześnie nie okazywać tego po sobie. Wiedziała jednak, że jej ciało potrafi uzewnętrzniać emocje na różne inne sposoby: czasami była to pokrzywka na skórze, kiedy indziej trądzik na brodzie i szyi albo egzema pojawiająca się na kciuku i palcu wskazującym lewej ręki.

Rozdygotanie brało się stąd, że trudno jej było skupić się na tym, co ważne. A ważne było to, żeby dobrze wykonywać pracę i nie podpaść Gill Templer, ale wiedziała, że nie jest tak gruboskórna jak Rebus. Ważna była sprawa, którą się zajmowała, i być może ważny był Quizmaster, ale męczyło ją to, że nie była tego pewna. Natomiast pewna była jednego: istniała realna groźba, że ta gra ją wciągnie i stanie się jej obsesją. Próbowała postawić się na miejscu Flipy Balfour i myśleć tak jak ona, jednak nie była pewna, czy i na ile jej się to uda. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze Grant, który stawał się coraz bardziej uciążliwy, ale jednocześnie wiedziała, że bez niego nie udałoby się jej dojść tak daleko, więc może trzymanie się go też było ważne. Nie miała nawet pewności, czy Quizmaster jest mężczyzną. Miała za to przeczucie, a jednocześnie wiedziała, że poddawanie się przeczuciom może być niebezpieczne. Wielokrotnie była świadkiem tarapatów, w jakie wpadał Rebus tylko dlatego, że zawierzał swojemu przeczuciu co do czyjejś winy lub niewinności.

Wciąż męczyła ją też sprawa przejścia na stanowisko rzeczniczki prasowej i nie dawała jej spokoju myśl, czy już definitywnie spaliła za sobą mosty. Sukces Gill na tym stanowisku brał się głównie stąd, że potrafiła się przystosować do otaczających ją mężczyzn, takich jak zastępca komendanta Carswell. Pewnie uważała, że w ten sposób wygrywa z systemem, Siobhan podejrzewała jednak, że tak naprawdę było odwrotnie: to system wygrywał z nią, na nowo ją kształtował, zmieniał i wymuszał dostosowywanie się do niego. Stąd brała się konieczność budowania wokół siebie barier i trzymania ludzi na dystans. I dawania innym nauczek, takich, jaka stała się udziałem Ellen Wylie.

Usłyszała najpierw skrzypnięcie drzwi do toalety, a chwilę później delikatne pukanie do jej kabiny.

– Siobhan? Jesteś tam?

Znała ten głos. Należał do jednej z policjantek mundurowych, Dilys Gemmill.

– O co chodzi, Dilys? – spytała.

– Chodzi o naszego drinka wieczorem. Chciałam tylko zapytać, czy to wciąż aktualne?

Był to ich stały zwyczaj. Cztery czy pięć policjantek mundurowych plus Siobhan. Szły do jakiegoś baru z głośną muzyką na plotki i kilka Moskiewskich Mułów. Siobhan była honorowym członkiem grupy, jako jedyna nie mundurowa uczestniczka, którą zapraszały na te spotkania.

– Dziś chyba nie dam rady, Dilys.

– No daj spokój, dziewczyno…

– Następnym razem już na bank, zgoda?

– Twoja decyzja, twoja strata – rzuciła Gemmill, wychodząc z toalety.

– Jeszcze jedna – mruknęła Siobhan pod nosem, odblokowując drzwi toalety.


Rebus stał po drugiej stronie ulicy i patrzył na kościół. Specjalnie wstąpił do domu, aby się przebrać, ale teraz nie mógł się przemóc, by wejść do środka. Podjechała taksówka i wysiadł z niej doktor Curt. Stanął, by zapiąć marynarkę, i zauważył Rebusa. Kościółek był mały, lokalny, taki, jakiego Leary sobie życzył. Podczas ich rozmów wielokrotnie do tego wracał. „Szybko, skromnie i sprawnie – mawiał. – Tylko tak to sobie wyobrażam”.

Choć kościółek był nieduży, przybyły do niego tłumy. Nabożeństwo miał odprawić arcybiskup, który wraz z ojcem Leary uczęszczał niegdyś do Kolegium Szkockiego w Rzymie, a do kościoła przybyło kilkudziesięciu księży i kleryków. Może będzie „sprawnie”, pomyślał Rebus, ale wątpliwe, by mogło się to odbyć „szybko” i „skromnie”…

Curt ruszył przez jezdnię w jego kierunku. Rebus wyrzucił niedopałek i wsunął ręce do kieszeni. Zauważył, że trochę popiołu spadło mu na rękaw, ale nie chciało mu się go czyścić.

– Pogoda jak ulał – zauważył Curt, spoglądając na niebo zakryte ciężkimi ołowianymi chmurami, które wisiały tak nisko nad głowami, że nawet na wolnym powietrzu powodowały uczucie klaustrofobii. Rebus przeciągnął dłonią po tyle głowy i poczuł, że włosy ma wilgotne od potu. W takie dni jak ten czuło się, jakby cały Edynburg był jedną wielką celą otoczoną niewidzialnymi murami.

Przechodząc przez jezdnię, Curt wyciągał sobie mankiety koszuli, tak by odpowiednio wystając, ukazywały srebrne spinki opatrzone wytłoczoną próbą. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur, białą koszulę i gładki czarny krawat. Czarne półbuty aż lśniły. Curt zawsze ubierał się bez zarzutu. Rebus miał świadomość, że jego ubranie, choć najlepsze, jakim dysponował, w porównaniu z tamtym wygląda dość mizernie. Miał go już od pięciu czy sześciu lat i, by dopiąć spodnie, musiał nieźle wciągać brzuch. Marynarki nie próbował już nawet dopinać. Kupił je w sklepie Austin Reed i najwyższa pora, by ich znów odwiedzić. Ostatnio rzadko zdarzały mu się zaproszenia na śluby czy chrzciny, za to z pogrzebami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Koledzy z pracy, kompani od kieliszka… coraz to któryś spadał z grzędy. Nie dalej jak trzy tygodnie temu był w krematorium na pogrzebie policjanta z St Leonard’s, który zmarł niecały rok po przejściu na emeryturę. Wtedy po powrocie odwiesił koszulę i krawat z powrotem do szafy. Dziś przed założeniem sprawdził tylko kołnierzyk u koszuli.

– To co, idziemy? – spytał Curt.

Rebus kiwnął głową.

– Idź, nie czekaj na mnie.

– A co jest?

Rebus potrząsnął głową.

– Nic. Po prostu nie jestem pewien… – Wyjął ręce z kieszeni i zapalił kolejnego papierosa. Wyciągnął paczkę w stronę Curta, który kiwnął głową i wziął jednego.

– Czego nie jesteś pewien? – zapytał, kiedy Rebus podawał ogień. Rebus najpierw długo przypalał swojego papierosa, potem zaciągnął się głęboko i z westchnieniem wypuścił dym.

– Chcę go zapamiętać takim, jaki był dla mnie za życia – powiedział. – Jeśli tam pójdę, to będę musiał wysłuchiwać mów i wspomnień innych. I wtedy to nie będzie już taki Conor, jakiego znałem.

– Z tego, co wiem, kiedyś byliście sobie dość bliscy – rzekł Curt. – Ja go prawie wcale nie znałem.

– Gates też tu będzie?

Curt potrząsnął przecząco głową.

– Miał jakieś wcześniejsze zobowiązania.

– Zrobiliście sekcję?

– Tak. Wylew krwi do mózgu.

Pojawiało się coraz więcej uczestników pogrzebu. Niektórzy przychodzili piechotą, inni podjeżdżali samochodami. Podjechała kolejna taksówka i wysiadł z niej Donald Devlin. Rebusowi wydało się, że pod ciemną marynarką od garnituru dostrzega szary blezer. Devlin raźnym krokiem pokonał schody prowadzące do kościoła i zniknął we wnętrzu.

– Wyszło coś z jego pomocy? – zapytał Curt.

– Czyjej?

Curt kiwnął głową w stronę odjeżdżającej taksówki.

– Naszego emeryta.

– Nie bardzo. Ale zrobił, co było można.

– Czyli tyle, ile zrobiłby Gates albo ja.

– Pewnie tak. – Przypomniał sobie widok Devlina pochylonego nad biurkiem i ślęczącego nad protokołami, a obok Ellen Wylie, starającą się odsuwać od niego jak najdalej. – On kiedyś był żonaty, prawda? – zapytał.

– Tak, jest wdowcem – potwierdził Curt. – Dlaczego pytasz?

– Tak sobie, bez powodu.

Curt spojrzał na zegarek.

– Chyba już trzeba iść. – Zdusił papierosa pod stopą. – No to jak, idziesz?

– Chyba nie.

– A na cmentarz?

– Chyba też dam sobie spokój. – Rebus spojrzał w górę na ciężkie chmury. – Jak mawiają Amerykanie, „inną razą”.

Curt kiwnął głową.

– No to do zobaczenia przy jakiejś innej okazji – powiedział.

– Na przykład następnego zabójstwa – potaknął Rebus, a potem obrócił się i ruszył przed siebie. Przez myśl przesuwały mu się obrazy z kostnicy podczas autopsji. Drewniane klocki do podparcia głowy zmarłego. Rowki w płaszczyźnie stalowego stołu do odprowadzania płynów organicznych. Instrumenty i słoje na organy… A potem przypomniał sobie słoje widziane w Czarnym Muzeum i uczucie potworności zmieszanej z fascynacją. Pewnego dnia, może już niezbyt odległego, jego ciało też się znajdzie na tym stole, a Curt i Gates będą się przy nim szykować do swych codziennych czynności. Bo tym właśnie stanie się wtedy dla nich: obiektem codziennych czynności, równie codziennych jak ta, która dokonuje się teraz w kościele za jego plecami. Miał nadzieję, że choć część nabożeństwa odbędzie się po łacinie. Leary był wielkim miłośnikiem mszy po łacinie i miał zwyczaj recytować Rebusowi fragmenty łacińskiej liturgii, wiedząc, że ten nie rozumie ani słowa.

– No ale przecież w czasach twojej młodości chyba uczono łaciny? – zapytał kiedyś.

– Może w szkołach dla paniczyków – odparł Rebus. – Tam, gdzie ja chodziłem, uczono obróbki drewna i metalu.

– I wychowywano na wyznawców religii przemysłu? – spytał wtedy Leary i zaśmiał się głębokim śmiechem pochodzącym z głębi jego jestestwa. Takie dźwięki chciał pamiętać: głośne cmokanie, gdy uważał, że Rebus mówi coś szczególnie idiotycznego i ostentacyjnie głośne stękanie, kiedy przychodziło mu się podnieść z miejsca, by pójść do lodówki po następne guinessy.

– Och, Conor – powiedział Rebus głośno i opuścił głowę, tak by nikt z przechodniów nie mógł dostrzec zbierających mu się w oczach łez.


Siobhan zadzwoniła do Farmera.

– To miło znów cię usłyszeć, Siobhan.

– Właściwie to dzwonię, żeby poprosić o przysługę, panie komisarzu. Przepraszam, że panu zakłócam wypoczynek i spokój domowy.

– Zapewniam cię, że istnieje coś takiego, jak wypoczynek i spokój domowy w nadmiarze. – Farmer zaśmiał się, by nie miała wątpliwości, że żartuje, jednak w jego głosie brzmiała też nutka smutku.

– Ważne jest, żeby człowiek na emeryturze starał się zachowywać aktywny tryb życia – powiedziała i niemal ugryzła się w język, bo zabrzmiało to jak mądrzenie się psychologa w gazetowej rubryce porad.

– Wszyscy tak mówią. – Znów się roześmiał, a jego śmiech zabrzmiał jeszcze bardziej sztucznie. – Więc, jakie mi nowe hobby proponujesz?

– Nie wiem – powiedziała, nerwowo wiercąc się na krześle. Rozmowa wcale nie rozwijała się tak, jak to sobie zaplanowała. Obok przy jej biurku zasiadł Grant, który przyciągnął sobie fotel od biurka Rebusa. Fotel był dziwnie podobny do dawnego fotela Farmera. – Może golf?

Teraz Grant zmarszczył twarz, zastanawiając się, o czym ona, do diabła, mówi.

– Zawsze byłem zdania, że machanie kijami psuje miły spacer po trawie – odpowiedział Farmer.

– No, spacery też się na pewno panu przydadzą.

– Tak sądzisz? Dzięki wielkie, że mi przypominasz. – Głos Farmera zabrzmiał zgryźliwie, a ona zupełnie nie wiedziała, czym i kiedy go uraziła.

– A co do tej przysługi… – zaczęła.

– No właśnie – przerwał jej – mów szybko, nim wybiegnę na jogging.

– To coś w rodzaju hasła do zagadki.

– Chodzi o krzyżówkę?

– Nie, panie komisarzu. To sprawa, którą się aktualnie zajmujemy. Philippa Balfour miała kilka takich zagadek do rozwiązania, a my staramy się podążać jej śladem.

– I w czym mogę ci być pomocny?

– No więc ta wskazówka, panie komisarzu, brzmi: A corny beginning where the mason’s dream ended. I tak się zastanawiamy, czy słowo mason może się odnosić do członka Loży Masońskiej.

– I ktoś wam powiedział, że ja należę do loży?

Przez chwilę zapadło milczenie.

– Poczekaj, wezmę coś do pisania – powiedział w końcu. Po chwili odezwał się i kazał jej powtórzyć hasło. – Mason przez duże „M”?

– Nie, panie komisarzu. A to ma jakieś znaczenie?

– Nie wiem. Ale na ogół członków loży pisze się przez duże M.

– Więc to może po prostu oznaczać kamieniarza?

– Poczekaj, nie spiesz się. Nie powiedziałem, że się mylisz. Po prostu muszę pomyśleć. Możesz mi dać z pół godzinki?

– Naturalnie.

– Jesteś na St Leonard’s?

– Tak jest, panie komisarzu.

– Siobhan, już nie musisz mnie tytułować „panem komisarzem”.

– Jasne… panie komisarzu. – Uśmiechnęła się. – Przepraszam, to jest silniejsze ode mnie.

Wydawało się, że Farmerowi zły humor już minął.

– No to pomyślę trochę nad tym i zadzwonię. Nie zbliżyliście się nic a nic do ustalenia, co się z nią stało, prawda?

– Wszyscy robią co mogą, panie komisarzu.

– Nie wątpię, Siobhan, nie wątpię. A jak Gill sobie radzi?

– Sądzę, że jest w swoim żywiole.

– Ona zajdzie bardzo daleko, Siobahn, wspomnisz moje słowa. Od Gill Templer można się naprawdę dużo nauczyć.

– Tak jest, panie komisarzu. To czekam na telefon.

– Na razie, Siobhan. Odłożyła słuchawkę.

– Będzie myślał – powiedziała do Granta.

– On będzie sobie myślał, a nasz zegar tyka.

– No dobra, mądralo, to posłuchajmy twoich genialnych pomysłów.

Patrzył na nią przez chwilę w zadumie, potem uniósł w górę palec.

– Po pierwsze, moim zdaniem brzmi to, jak fragment jakiegoś tekstu literackiego. Może coś z Szekspira albo coś w tym rodzaju. – W górę powędrował jego drugi palec. – Po drugie, czy słowo corny należy rozumieć w przenośni jako „wieśniacki” albo „ckliwy”, czy też może odnosi się po prostu do miejsca, gdzie rośnie kukurydza.

– Czyli że corny beginning oznaczałoby miejsce, gdzie się zaczęła kukurydza?

Wzruszył ramionami.

– Albo to, że cały cykl życia zaczyna się od ziarna. Słyszałaś kiedyś powiedzenie „zasiać kukurydzę idei”?

Pokręciła przecząco głową, a on uniósł kolejny palec.

– Powiedzmy, że mason jest tu w sensie kamieniarz. Czy na przykład może chodzić o jakąś płytę nagrobną? W końcu tam przecież kończą się wszystkie nasze marzenia. Może chodzi o rzeźbę w kształcie kolby kukurydzy. – Zwinął wyprostowane palce w pięść. – Na razie tyle.

– Jakby to miała być nagrobna płyta, to musielibyśmy wiedzieć, na jakim cmentarzu jej szukać. – Siobhan wzięła kartkę z zapisanym hasłem. – A tu nic takiego nie ma, ani kwadratu na mapie, ani numeru strony…

Grant kiwnął głową.

– Bo to innego typu wskazówka. – Nagle coś jeszcze mu przyszło do głowy. – A może pierwsze słowa w a corny beginning należy czytać razem jako acorny, od słowa acorn, czyli „żołądź”, a więc „żołędziowy”.

Siobhan zmarszczyła twarz.

– No i co nam to daje?

– Dąb… może liście dębowe. Jakiś cmentarz ze słowem „żołądź” albo „dąb” w nazwie.

Siobhan wydęła policzki.

– I gdzie niby mamy szukać tego cmentarza? Może mamy odwiedzić każde miasto i miasteczko w całej Szkocji?

– Tego nie wiem – przyznał Grant, rozcierając sobie skronie. Siobhan rzuciła kartkę na stół.

– Czy mi się zdaje, czy te zagadki stają się coraz trudniejsze? – mruknęła. – A może to mój umysł już wysiada?

– Może po prostu musimy sobie zrobić przerwę – powiedział Grant, moszcząc się na fotelu. – Właściwie to możemy na tym ogłosić fajrant.

Siobhan spojrzała na zegar na ścianie. Grant miał rację, mieli już za sobą pełne dziesięć godzin pracy. Całe przedpołudnie stracili na bezowocną wycieczkę na Hart Fell. Jeszcze czuła w kościach tę wspinaczkę. Przydałaby się teraz długa kąpiel z dodatkiem soli aromatycznych i kieliszkiem zimnego chardonnay… Perspektywa była kusząca, wiedziała jednak, że kiedy obudzi się jutro rano, do upływu terminu rozwiązania zagadki zostanie bardzo mało czasu. Zakładając oczywiście, że Quizmaster będzie chciał egzekwować narzucone przez siebie reguły. Problem polegał na tym, że o tym, czy je będzie egzekwował czy nie, można było się przekonać w jeden tylko sposób: nie wykonując zadania w terminie. Wiązało się to jednak z ryzykiem, którego nie chciała podejmować.

A ta wizyta w banku Balfour… Zastanawiała się, czy ją też należy uznać za stratę czasu. Ten Ranald Marr ze swoimi żołnierzykami… Podpowiedział im to David Costello… i do tego ten uszkodzony żołnierzyk w jego mieszkaniu. Zastanowiła się, czy Costello próbował jej może powiedzieć coś więcej o Ranaldzie Marr. Jeśli tak, to nie wiedziała co. I jeszcze na dokładkę, gdzieś w jej podświadomości tkwiła myśl, że całe to ćwiczenie to jedna wielka strata czasu i że Quizmaster tylko się nimi bawi i owa gra nie ma nic wspólnego ze zniknięciem Flipy… Więc może jednak ten drink z dziewczynami to nie taki głupi pomysł… Kiedy zadzwonił telefon, gwałtownie szarpnęła słuchawkę.

– Posterunkowa Clarke, wydział śledczy – wyrecytowała do mikrofonu.

– Posterunkowa Clarke, tu oficer dyżurny. Ktoś tu przyszedł i mówi, że chce porozmawiać.

– Kto taki?

– Niejaki pan Gandalf. – Dyżurny ściszył głos. – Z wyglądu niezły cudak, jakby dostał udaru słonecznego podczas Lata Miłości w sześćdziesiątym ósmym i od tamtej pory jeszcze nie zdążył dojść do siebie…

Siobhan zeszła na dół. Gandalf ściskał w ręce ciemnobrązowy kapelusz, a na głowie miał przepaskę z zatkniętym za nią wielobarwnym piórem. Ubrany był w brązową skórzaną kamizelkę założoną na tę samą koszulkę z nazwą zespołu Grateful Dead, którą miał w sklepie. Jasnoniebieskie sztruksowe spodnie pamiętały lepsze czasy, podobnie jak sandały na jego stopach.

– Witam – powiedziała Siobhan.

Oczy rozwarły mu się szeroko, jakby jej w pierwszej chwili nie poznał.

– Siobhan Clarke – przedstawiła się, wyciągając rękę. – Poznaliśmy się w pańskim sklepie.

– Tak, tak – zamruczał. Spoglądał na jej wyciągniętą rękę, ale nie kwapił się z podaniem swojej, więc ją w końcu opuściła.

– Co pana sprowadza, panie Gandalf?

– Obiecałem, że popytam o tego Quizmastera.

– Tak, pamiętam – rzekła. – Zechce pan wejść na górę? Spróbuję zorganizować dla nas po filiżance kawy.

Popatrzył na drzwi, z których przed chwilą wyszła i wolno pokręcił głową.

– Nie lubię komisariatów policji – powiedział ponuro. – Czuję tu złe wibracje.

– To mnie nie zaskakuje – skinęła głową. – Woli pan porozmawiać na zewnątrz? – Wyjrzała przez drzwi na ulicę. Trwała godzina szczytu: samochody wlokły się, stykając się niemal zderzakami.

– Tu za rogiem jeden znajomy prowadzi sklep…

– I w nim są dobre wibracje?

– Doskonałe – odparł Gandalf, po raz pierwszy reagując z widocznym ożywieniem.

– A nie będzie o tej porze zamknięty?

Potrząsnął głową.

– Jeszcze otwarty. Sprawdziłem.

– A więc dobrze, tylko niech mi pan da minutkę. – Siobhan podeszła do dyżurnego, który siedząc w samej koszuli za ochronną szybą, obserwował całą scenę. – Mógłbyś zadzwonić na górę do Granta Hooda i powiedzieć mu, że wrócę za dziesięć minut?

Dyżurny kiwnął głową.

– To proszę, idziemy – zwróciła się do Gandalfa – Jak się ten sklep nazywa?

– Namiot Nomadów.

Siobhan znała to miejsce. Był to właściwie bardziej magazyn niż sklep i można w nim było kupić wspaniałe dywany i wyroby sztuki ludowej. Skusiła się tam kiedyś na kilim, bo dywan, którym się zachwyciła, był cenowo poza jej możliwościami. Dużo sprzedawanego tu towaru pochodziło z Indii i Iranu. Weszli do środka i Gandalf przyjaźnie pomachał na powitanie właścicielowi, który mu odmachnął, nie odrywając się od jakichś papierów.

– Dobre wibracje – rzekł Gandalf z uśmiechem, a Siobhan nie pozostało nic innego, jak też zareagować uśmiechem.

– Nie jestem pewna, czy mój bank byłby tego samego zdania – odparła.

– To tylko pieniądze – oświadczył Gandalf takim tonem, jakby wygłaszał jakąś wielką mądrość.

Wzruszyła ramionami, oczekując niecierpliwie, by przeszedł wreszcie do rzeczy.

– A więc, co mi pan może powiedzieć o Quizmasterze?

– Niewiele poza tym, że może też używać innych imion.

– Mianowicie?

– Questor, Quizling, Myster, Spellbinder, OmniSent… Chce pani jeszcze więcej?

– I co one wszystkie znaczą?

– To pseudonimy używane przez tych, którzy w Internecie wymyślają zadania.

– W ramach gier, które się aktualnie toczą?

Wyciągnął rękę i dotknął dywanika wiszącego obok na ścianie.

– Latami można studiować ten wzór – powiedział w zadumie – i nigdy go do końca nie zrozumieć.

Siobhan powtórzyła pytanie i odczekała chwilę, jaką Gandalfowi zajął powrót do teraźniejszości.

– Nie, to takie różne stare gry. Niektóre dotyczyły zagadek logicznych albo numerologii… w innych przydzielano role, na przykład rycerza albo ucznia czarnoksiężnika. – Spojrzał na nią. – Rozmawiamy o świecie wirtualnym, w którym Quizmaster może mieć do dyspozycji wirtualnie dowolną liczbę imion.

– I nie ma sposobu, żeby go wyśledzić?

Gandalf wzruszył ramionami.

– Może jakby się pani zwróciła do CIA albo do FBI…

– Będę o tym pamiętała.

Poprawił się płynnym wężowym ruchem.

– Ale za to dowiedziałem się czegoś innego – powiedział.

– Czego?

Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął złożony kawałek papieru i podał jej, a Siobhan go rozłożyła. Był to wycinek z gazety sprzed trzech lat opisujący historię studenta, który zniknął z domu w Niemczech. Po jakimś czasie na zboczu wzgórza w bezludnym rejonie szkockiego pogórza na północy kraju znaleziono ciało. Musiało tam leżeć od wielu tygodni, a może nawet miesięcy, bo było mocno naruszone przez miejscowe dzikie zwierzęta. Ponieważ z ciała zostały już tylko fragmenty skóry i kości, identyfikacja ofiary była bardzo utrudniona. Tak było do czasu, gdy rodzice zaginionego studenta z Niemiec nie poszerzyli terenu swych poszukiwań na inne kraje i nie nabrali przekonania, że zwłoki znalezione na szkockim pogórzu należą do ich syna, Jurgena. Sześć metrów od zwłok znaleziono rewolwer, a w czaszce młodego człowieka znajdował się otwór po pojedynczej kuli. Policja uznała to za samobójstwo, położenie zaś rewolweru wytłumaczyła tym, że mógł on zostać przesunięty przez owcę lub jakieś inne zwierzę. Siobhan musiała przyznać w duchu, że istotnie mogło tak być. Jednak rodzice studenta wciąż utrzymywali, że ich syn został zamordowany. Rewolwer nie należał do niego i był niewiadomego pochodzenia. Jeszcze trudniej było odpowiedzieć na pytanie, jak w ogóle młody Niemiec trafił w szkockie góry. Nikt nie umiał tego wyjaśnić. A potem Siobhan po raz drugi przeczytała ostatni fragment artykułu, marszcząc przy tym czoło: „Jurgen był zapalonym miłośnikiem interaktywnych gier fabularnych typu RPG i wiele godzin spędzał na surfowaniu po Internecie. Rodzice uważają, że ich syn mógł się wdać w jakąś grę, która skończyła się dla niego tragicznie”.

Siobhan uniosła w górę wycinek.

– To wszystko?

– Tylko ta jedna notatka, tak. – Kiwnął głową.

– Skąd pan to ma?

– Od jednego znajomego – wyciągnął rękę – który chciałby ją dostać z powrotem.

– Dlaczego?

– Bo pisze książkę o zagrożeniach w wirtualnym wszechświecie. A tak nawiasem mówiąc, to z panią też chciałby kiedyś porozmawiać.

– Może później. – Siobhan złożyła wycinek, nie kwapiąc się, by go oddać. – Muszę to zatrzymać, panie Gandalf. Pański znajomy dostanie to, kiedy mnie już nie będzie potrzebne.

Gandalf spojrzał na nią z wyrzutem, jakby nie dotrzymywała zawartej umowy.

– Obiecuję, że mu to zwrócę najszybciej, jak to będzie możliwe.

– A nie moglibyśmy po prostu zrobić z tego fotokopii?

Siobhan westchnęła. Wciąż jeszcze miała nadzieję, że przed upływem godziny będzie już w wannie i to raczej z ginem z tonikiem zamiast wina.

– Dobrze – powiedziała. – Chodźmy na komisariat i…

– Tu też na pewno mają kopiarkę. – Gandalf wskazał na siedzącego w rogu właściciela.

– No dobrze, poddaję się.

Twarz Gandalfa pojaśniała, jakby te cztery krótkie słowa sprawiły mu niekłamaną przyjemność.

Zostawiła Gandalfa w Namiocie Nomadów i wróciła do biura akurat w momencie, gdy Grant miął w kulę kolejną kartkę papieru i rzucał nią w kierunku kosza na śmieci, zresztą nie trafiając.

– Co się dzieje? – spytała.

– Zacząłem wymyślać anagramy.

– No i?

– No więc, jakby miasto Banchory nie miało w środku tego „h”, to mogłoby być anagramem od a corny b.

Siobhan parsknęła śmiechem, ale widząc minę Granta, zakryła usta dłonią.

– Nie, nie – powiedział – mną się nie krępuj, możesz się śmiać.

– Boże, przepraszam, Grant. Zdaje się, że zaczynam powoli popadać w paranoję.

– Może powinniśmy wysłać maila do Quizmastera i poinformować go, że utknęliśmy.

– Jeszcze poczekajmy. Może bliżej terminu. – Zajrzała mu przez ramię i stwierdziła, że próbuje ułożyć anagram ze słów mason’s dream.

– Kończymy na dzisiaj? – spytał.

– Może.

Coś go zastanowiło w jej głosie, bo zapytał:

– A co, masz coś?

– Od Gandalfa – powiedziała i wręczyła mu kopię wycinka. Obserwując go, zauważyła, że podczas czytania lekko porusza wargami. Ciekawe, czy zawsze tak robi, pomyślała.

– Interesujące – stwierdził w końcu. – Włączymy to do śledztwa?

– Myślę, że powinniśmy, a ty?

– Przekaż to do wydziału. My już mamy dość na głowie z tą cholerną zagadką.

– Przekazać do wydziału…? – oburzyła się. – Ale to przecież nasze, Grant. A jak się okaże, że to coś ważnego?

– Jezu, Siobhan, zastanów się! To jest wydział śledczy, mnóstwo ludzi w nim pracuje. To nie jest tylko nasza sprawa. W takiej sprawie jak ta nie można być indywidualistą.

– Ja tylko nie chcę, żeby nam ktoś inny wykradł nasze zdobycze.

– Nawet wtedy, gdyby to pozwoliło odnaleźć Philippę Balfour żywą?

Zawahała się i wykrzywiła twarz.

– Nie bądź idiotą.

– To wszystko szkoła Johna Rebusa, co?

Policzki jej się zarumieniły.

– Co wszystko?

– To, że próbujesz wszystko zachować dla siebie, jakby całe śledztwo opierało się na tobie i tylko tobie.

– Gówno prawda.

– Sama wiesz najlepiej. Wystarczy na ciebie spojrzeć.

– Nie chce mi się wierzyć, że coś takiego możesz mówić.

Wstał i stanął z nią twarzą w twarz. Dzieliła ich odległość nie większa niż trzydzieści centymetrów.

– Bo ty wiesz najlepiej – powtórzył cicho.

– Słuchaj, ja chciałam tylko powiedzieć, że…

– …że nie chcesz się z nikim dzielić i jeśli to nie jest styl Rebusa, to już nie wiem czyj.

– Wiesz, co jest z tobą nie tak?

– Nie, ale podejrzewam, że zaraz się dowiem.

– Jesteś zbyt ostrożny i zawsze starasz się grać zgodnie z regułami.

– Jesteś gliną, nie prywatnym detektywem.

– A ty jesteś tchórz i mięczak. Klapki na oczach i równać w szeregu.

– Mięczaki nie mają klapek na oczach – warknął ze złością.

– Widocznie mają, skoro ty je masz! – odwarknęła.

– Tak jest – powiedział nieco spokojniej, kiwając głową. – Tak jest. A więc zawsze wszystko robię tylko zgodnie z zasadami, tak?

– Chciałam tylko powiedzieć…

Chwycił ją za ramiona i przyciągnął ku sobie, szukając ustami jej ust.

Siobhan zesztywniała i odwróciła twarz. Trzymał ją za ramiona tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Spróbowała się cofnąć, ale stojące za nią biurko ograniczało jej ruchy.

– To się nazywa ścisła współpraca w zespole – zadudnił głos od drzwi. – I to mi się podoba.

Na widok Rebusa wchodzącego do sali Grant puścił jej ramiona.

– Nie zwracajcie na mnie uwagi – ciągnął Rebus. – To, że sam nie stosuję takich nowoczesnych metod w pracy policyjnej, nie znaczy wcale, że ich nie pochwalam.

– Myśmy tylko… – zaczął Grant i zamilkł. Siobhan obeszła biurko i niepewnie opadła na krzesło. Rebus podszedł bliżej.

– To już niepotrzebne? – zapytał, wskazując fotel Farmera. Grant skinął głową, a Rebus odciągnął fotel z powrotem do swojego biurka. Po drodze zauważył, że leżące na biurku Ellen Wylie protokoły z autopsji zostały zebrane w stosik i obwiązane sznurkiem, co zapewne znaczyło: „przejrzane, przeanalizowane, do oddania”. – Farmer wam jakoś pomógł? – spytał.

– Jeszcze nie oddzwonił – odpowiedziała Siobhan, próbując opanować drżenie głosu. – Właśnie miałam do niego dzwonić.

– I tylko migdałki Granta pomyliły ci się ze słuchawką, co?

– Inspektorze – zaczęła. – Nie chciałabym, żeby powstało fałszywe wyobrażenie o tym, co tu zaszło…

Rebus przerwał jej, unosząc rękę do góry.

– To nie ma nic wspólnego ze mną, Siobhan. Więc masz absolutną rację. Kończymy rozmowę na ten temat.

– Chyba coś jednak należy wyjaśnić – powiedziała nieco podniesionym głosem, spoglądając na Granta, który stał odwrócony bokiem i unikał jej wzroku.

Wiedziała, że pewnie się w duchu modli. Ten „grzeczny chłopczyk”, ten „nieszkodliwy nudziarz” z tymi jego elektronicznymi zabawkami i tym szpanerskim sportowym samochodzikiem!

Więc już lepiej niech to będzie cała butelka ginu, a jeszcze lepiej skrzynka. I po cholerę jej do tego kąpiel.

– Doprawdy? – zapytał Rebus, teraz już wyraźnie zaciekawiony.

„Mogłabym teraz jednym ruchem zakończyć twoją karierę, kolego Grant”.

– Nieważne – rzekła w końcu.

Rebus przez chwilę się w nią wpatrywał, a gdy nie podniosła wzroku znad papierów, spojrzał na Granta.

– A u ciebie coś się dzieje? – zapytał beztrosko, rozsiadając się na fotelu.

– Co? – Policzki Granta spąsowiały.

– Pytam o to ostatnie hasło. Zbliżyłeś się do rozszyfrowania go?

– Niestety nie, panie inspektorze. – Grant stał przy jednym z biurek i kurczowo trzymał się jego krawędzi.

– A co u ciebie? – spytała Siobhan, poprawiając się na krześle.

– U mnie? – Przejechał długopisem po knykciach palców. – Myślę, że dzisiaj udało mi się osiągnąć wynik równy pierwiastkowi kwadratowemu z minus jeden. – Rzucił długopis na biurko. – Więc ja stawiam.

– Wypiłeś już parę drinków, co? – spytała Siobhan.

Rebus zmrużył oczy.

– Parę. Pochowali dziś mojego starego przyjaciela. Zaplanowałem prywatną stypę, więc jeśli któreś z was chce się przyłączyć, to zapraszam.

– Muszę wracać do domu… – powiedziała Siobhan.

– Nie wiem, czy…

– Chodź, Grant. Dobrze ci to zrobi.

Grant spojrzał w kierunku Siobhan, jakby oczekując od niej jakiegoś sygnału, a może i pozwolenia.

– Może mógłbym jednego… – zaczął niepewnie.

– Grzeczny chłopiec – oświadczył Rebus. – Zatem na jednego.


Grant wciąż jeszcze sączył pierwsze piwo – choć Rebus zdążył już w tym czasie wypić dwie podwójne whisky i dwa duże piwa – kiedy ze zgrozą zauważył, że barman dolewa do jego kufla małe piwo, nie czekając, aż dopije pierwsze.

– Przyjechałem samochodem – zaprotestował.

– Cholera jasna, Grant – jęknął Rebus. – Przez cały wieczór o niczym innym nie mówisz.

– Przepraszam.

– A jak już coś mówisz, to tylko przepraszasz. Nie widzę żadnego powodu, żebyś miał przepraszać za obściskiwanie Siobhan.

– Sam nie wiem, jak do tego doszło.

– I nie próbuj dociekać.

– Myślę, że ta nasza sprawa trochę się… – Przerwało mu elektroniczne brzęczenie. – To pańska, czy moja? – zapytał i sięgnął do kieszeni marynarki. Tym razem dzwoniła komórka Rebusa, który kiwnął głową w stronę drzwi, dając Grantowi do zrozumienia, że wychodzi na zewnątrz.

– Halo? – Na zewnątrz było chłodno, mroczno i wokół kręciły się taksówki w poszukiwaniu klientów. Jakaś kobieta potknęła się o wystającą płytę chodnikową i omal nie upadła. Młody człowiek z głową ogoloną na zero i z kolczykiem w nosie pomógł jej pozbierać wysypane z torby pomarańcze. Ot, odruchowy gest grzeczności… Mimo to Rebus nie spuszczał wzroku z chłopaka, dopóki ten nie odszedł. Tak na wszelki wypadek.

– John? Tu Jean. Jesteś jeszcze w pracy?

– Prowadzę obserwację podejrzanego – odrzekł Rebus.

– O mój Boże, czy chcesz żebym…?

– Nie, wszystko w porządku, żartowałem. Wyskoczyłem tylko na drinka.

– Jak było na pogrzebie?

– Nie poszedłem. To znaczy, poszedłem, ale nie mogłem się przemóc.

– A teraz pijesz?

– Nie próbuj tylko wyciągać ku mnie pomocnej dłoni.

Roześmiała się.

– Nie miałam zamiaru. Tylko, że siedzę tu teraz przed telewizorem z butelką wina i…

– I co?

– I przydałoby się jakieś miłe towarzystwo.

Rebus wiedział, że jego obecny stan nie pozwoli mu prowadzić ani robić jeszcze paru innych rzeczy, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Sam nie wiem, Jean. Nie widziałaś mnie jeszcze po drinku.

– A co? Przekształcasz się w pana Hyde’a? – Znów się roześmiała. – Przeszłam to już z moim mężem. Wątpię, żebyś mi mógł pokazać coś nowego. – Starała się to mówić lekko, jednak w jej głosie brzmiały nowe tony. Może była spięta, dlatego, że zaproszenie wyszło od niej. Nikt przecież nie lubi się spotykać z odmową. Ale może było w tym też coś więcej…

– Mógłbym wziąć taksówkę. – Przyjrzał się sobie. Wciąż jeszcze był ubrany jak na pogrzeb, tyle że zdążył już zdjąć krawat i rozpiąć dwa górne guziki od koszuli. – Tylko przedtem powinienem pojechać do domu i się przebrać.

– Jak chcesz.

Spojrzał na drugą stronę ulicy. Kobieta z torbą z zakupami stała teraz na przystanku i czekała na autobus. Co chwilę zaglądała do torby, jakby upewniając się, że jest w niej wszystko. Oto życie w wielkim mieście: nieufność jako stały element pancerza ochronnego, jaki się nosi; brak wiary w istnienie czegoś takiego jak bezinteresowny odruch i dobry uczynek.

– Będę niedługo – powiedział i rozłączył się.

Wrócił do pubu i zastał Granta nad pustym kuflem. Na widok wchodzącego Rebusa uniósł ręce do góry na znak, że już ma dosyć.

– Muszę już iść – oznajmił.

– Tak, ja też – stwierdził Rebus.

Grant wyglądał na zawiedzionego, jakby liczył na to, że Rebus tu zostanie, będzie pił dalej i coraz bardziej się upijał. Rebus popatrzył na pusty kufel Granta i zastanowił się, czy udało mu się może namówić barmana, by ten wylał zawartość do zlewu.

– Możesz prowadzić? – zapytał.

– Tak, bez problemu.

– To świetnie. – Rebus klepnął go w ramię. – Wobec tego podrzucisz mnie do Portobello…


Przez ostatnią godzinę Siobhan starała się uwolnić od myśli o sprawie, jednak nadaremnie. Nie pomogła jej ani kąpiel, ani gin. Muzyka – Mutton Birds, Envy of Angels – też nie zadziałała jak ochronny kokon, którym zwykle się otaczała. Ta ostatnia wskazówka Quizmastera uporczywie kołatała jej się po głowie, co chwilę wracając i absorbując myśli… i znowu… i jeszcze raz… a do tego wciąż jej stawał przed oczyma obraz Granta trzymającego ją za ramiona i Rebusa – akurat musiał to być on! – obserwującego tę scenę od drzwi. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby Rebus się nie odezwał. Ciekawa była, jak długo tam stał, nim się odezwał, i czy słyszał coś z ich kłótni.

Zerwała się z kanapy i ze szklanką w dłoni zaczęła krążyć po pokoju. Nie, nie, nie… tak jakby powtarzanie tego słowa mogło sprawić, że wszystko zniknie i że będzie tak, jakby się nic nie stało. Bo na tym właśnie polega cały problem. Jak się coś stanie, to nie można nic zrobić, żeby się odstało.

– Głupia suka – powiedziała głośno śpiewnym tonem, a potem zaczęła to powtarzać tak długo, aż słowa straciły swój sens.

Głupiasukagłupiasukagłupiasuka…

Nie, nie, nie, nie, nie, nie…

Sen kamieniarza…

Flipa Balfour… Gandalf… Ranald Marr…

Grant Hood.

Głupiasukagłupiasuka…

Koniec utworu zastał ją przy oknie. W ciągu tych paru sekund nagłej ciszy usłyszała, że w jej uliczkę wjeżdża samochód, a instynkt jej podpowiedział, kto w nim siedzi. Podbiegła do lampy i z impetem przydeptała wyłącznik u podstawy, co pogrążyło pokój w ciemnościach. Światło paliło się w przedpokoju, jednak nie sądziła, by z ulicy było to widać. Bała się ruszyć z miejsca, żeby ruchomy cień nie zdradził jej obecności. Samochód zatrzymał się pod domem. Następny utwór już się zaczął, sięgnęła więc po pilota i wyłączyła odtwarzacz. Słychać było, jak silnik samochodu pracuje na wolnych obrotach. Serce jej waliło.

Zabrzęczał dzwonek, informując, że ktoś stoi pod drzwiami i chce wejść do środka. Czekała, tkwiąc w bezruchu. Palce miała tak mocno zaciśnięte na szklance, że poczuła w nich mrowienie. Przełożyła szklankę do drugiej dłoni. Dzwonek znów zabrzęczał.

Nie, nie, nie, nie…

Grant, daj sobie spokój. Wsiadaj do swojej alfy i wracaj do domu. A od jutra możemy zacząć udawać, że nic się nie stało.

Bzzz bzzz zzzz…

Zaczęła nucić pod nosem jakąś melodyjkę, którą właśnie wymyśliła. Może nawet nie tyle melodyjkę, ile pojedyncze dźwięki pomagające jej zagłuszyć dźwięk dzwonka i szum krwi w uszach.

Usłyszała dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu i nieco odetchnęła. I gdy zaczął dzwonić telefon, niemal upuściła szklankę.

W poświacie dochodzącej z latarń ulicznych widziała telefon leżący na podłodze koło kanapy. Po sześciu dzwonkach włączy mu się automatyczna sekretarka. Dwa… trzy… cztery…

A może to Farmer!?

– Halo? – poderwała słuchawkę, opadając na kanapę.

– Siobhan? Tu Grant.

– Gdzie jesteś?

– Właśnie przed chwilą dzwoniłem do twoich drzwi.

– Widać dzwonek nie działa. Czego chcesz?

– Na początek, żebyś mnie na przykład wpuściła na górę.

– Jestem zmęczona. Właśnie się wybierałam do łóżka.

– Tylko na pięć minut, Siobhan.

– Chyba nie.

– Aha. – Zapadło milczenie tak namacalne, jakby stanął między nimi ktoś trzeci, wielki i groźny, ze świadomością, że tylko przez jedno z nich jest mile widziany.

– Wracaj do domu, dobra? Zobaczymy się rano.

– Dla Quizmastera może być za późno.

– Ach, więc jesteś tu po to, żeby rozmawiać o pracy, tak? – Przesunęła wolną dłoń wzdłuż ciała i wcisnęła ją sobie pod pachę ręki trzymającej słuchawkę.

– Niezupełnie – przyznał.

– Tak też myślałam. Słuchaj, Grant. Umówmy się, że był to moment słabości i nic więcej. Myślę, że będę umiała się z tym pogodzić.

– Tak odbierasz to, co się stało?

– A ty nie?

– Czego ty się boisz, Siobhan?

– O co ci chodzi? – Jej głos nabrał twardości.

Chwilę trwało, nim się poddał.

– O nic. O nic mi nie chodzi. Przepraszam.

– Więc widzimy się w biurze.

– Tak jest.

– Dobrze się wyśpij. A jutro rozwiążemy tę zagadkę.

– Jeśli tak uważasz.

– Tak uważam. Dobranoc, Grant.

– Dobranoc, Shiv.

Rozłączyła się, nie mówiąc mu nawet, że nienawidzi tego zdrobnienia. Tak na nią wołały dziewczyny w szkole. Podobało się ono również jednemu z jej chłopaków na studiach. Powiedział jej wtedy, że w slangu słowo to oznacza nóż. Siobhan: nawet nauczyciele w jej angielskiej szkole mieli trudności z wymawianiem jej imienia. Wymawiali je „Sii-oban”, a ona musiała ich poprawiać.

Dobranoc, Shiv…

Głupiasuka…

Usłyszała odjeżdżający samochód i patrzyła, jak refleksy rzucane przez światła reflektorów tańczą po suficie i ścianie. Siedziała przez chwilę w zupełnej ciszy i ciemności, kończąc drinka i nie czując jego smaku. Kiedy telefon znów zadzwonił, głośno zaklęła.

– Słuchaj – ryknęła do słuchawki – odwal się wreszcie, dobra?!

– No cóż… jeśli sobie tego życzysz – odezwał się głos Farmera.

– O Boże, panie komisarzu, bardzo pana przepraszam.

– Spodziewałaś się kogoś innego?

– Nie, tylko… może kiedy indziej.

– Zgoda. Podzwoniłem po kilku znajomych, który są biegli w rzemiośle znacznie bardziej niż ja, bo pomyślałem, że im prędzej coś przyjdzie do głowy.

Ton, jakim to mówił, powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć.

– I nic z tego?

– W zasadzie nic. Ale czekam na jeszcze parę telefonów. Kilku osób nie było w domu, więc im zostawiłem wiadomość. Więc, jak to mówią, nil desperandum.

Uśmiechnęła się blado.

– Pewnie są tacy, którzy tak mówią. – Na przykład niepoprawni optymiści, dodała w duchu.

– Więc spodziewaj się jeszcze jednego telefonu jutro rano. O której masz ten termin?

– Przed południem.

– No to sam im się przypomnę z samego rana.

– Dziękuję, panie komisarzu.

– Miło znów czuć się potrzebnym. – Zawahał się. – Cała ta sprawa trochę cię gnębi, co?

– Poradzę sobie.

– O to jestem spokojny. Do usłyszenia jutro.

– Dobranoc, panie komisarzu.

Odłożyła słuchawkę. Jej szklanka była już pusta. „Wszystko szkoła Johna Rebusa”. Tak powiedział Grant podczas ich kłótni. No i proszę, siedzi teraz po ciemku z pustą szklanką w dłoni i gapi się w okno.

– Wcale nie jestem taka jak on – powiedziała na głos, potem podniosła słuchawkę i wybrała numer do niego. Odezwał się automat zgłoszeniowy. Wiedziała, że może spróbować złapać go na komórce. Może poszedł gdzieś chlać. Tak, na pewno gdzieś pije. Właściwie to mogłaby do niego dołączyć i połazić z nim po nocnych spelunach, które mimo panującego w nich mroku chronią człowieka przed samotnością.

Tyle że na pewno będzie chciał z nią rozmawiać o Grancie i o tym miłosnym uścisku, w którym, jego zdaniem, ich zastał. O czymkolwiek by rozmawiali, ta sprawa bez przerwy będzie między nimi wisiała.

Przez chwilę się wahała, w końcu jednak zadzwoniła na jego komórkę. Telefon miał wyłączony i znów zgłosił się automat, a ona tak jak poprzednio nie zostawiła mu żadnej wiadomości. Ostatnią szansą był pager, jednak już jej ta nagła ochota zaczynała powoli przechodzić. Zrobi sobie kubek herbaty i weźmie go do łóżka. Włączyła czajnik i sięgnęła po herbatę, jednak pudełko z torebkami było puste. Jedyne, co jej zostało, to małe saszetki czegoś ziołowego, chyba rumianku. Zastanowiła się, czy o tej porze stacja benzynowa na Canonmills może być jeszcze otwarta… ewentualnie frytkarnia na Borough Street. Tak, to jest pomysł. Znalazła rozwiązanie dla swych problemów! Wsunęła stopy w pantofle i zarzuciła płaszcz. Upewniła się, czy ma pieniądze i klucze. Wyszła z mieszkania i sprawdziła, czy drzwi są dobrze zamknięte. Zbiegła po schodach i wyszła w nocny chłód w poszukiwaniu tego jednego, jedynego sprzymierzeńca, na którego zawsze mogła liczyć.

Czekolady.

Загрузка...