12

W drodze na Gayfield Square wściekłość zastępcy komendanta Colina Carswella systematycznie rosła i, gdy w ten ponury wtorkowy poranek dotarł na miejsce, pałał już prawdziwą żądzą krwi.

John Balfour na niego nawrzeszczał, a jego adwokat dołożył swoje, choć zrobił to znacznie subtelniejszym tonem głosu, który nawet na moment nie odbiegł od normy przynależnej profesjonalnemu i dobrze ułożonemu prawnikowi. Mimo wszystko Carswell czuł się sponiewierany i musiał się na kimś odegrać. Komendant policji był ponad to, a jego nietykalność była wartością, której należało chronić ponad wszystko. Cały ten pasztet leżał teraz na talerzu Carswella, a on przez wczorajszy wieczór próbował go przetrawić. Jednak równie dobrze mógłby starać się posprzątać za pomocą śmietniczki i pęsetki po wybuchu bomby.

Najtęższe głowy w prokuraturze pochyliły się nad zaistniałą sytuacją, po czym doszły do wniosku, przekazanego irytująco spokojnym i obojętnym tonem (co wyraźnie miało mu dać do zrozumienia, że to nie ich problem), że nic się nie da zrobić, by nie dopuścić do ukazania się artykułu. W końcu nikt nie potrafił dowieść, że laleczki w trumnach czy śmierć niemieckiego studenta, miały jakikolwiek związek z zabójstwem Philippy Balfour. Większość szefów policji zdawała się uważać, że związek tych spraw ze sobą jest w najlepszym razie mało prawdopodobny, i dlatego przekonanie sędziego, że artykuł Holly’ego może zaszkodzić śledztwu było praktycznie niemożliwe.

Pretensje ze strony Balfoura i jego adwokata sprowadzały się do pytania, dlaczego policja nie uznała za stosowne podzielić się z nimi informacjami na temat trumienek, niemieckiego studenta czy internetowej gry.

Komendant życzył sobie wiedzieć, co Carswell ma zamiar z tym wszystkim zrobić?

Carswell życzył sobie czyjejś krwi.

Oficjalna służbowa limuzyna Carswella z jego pupilkiem, inspektorem Derekiem Linfordem za kierownicą, zajechała przed główne wejście komisariatu wypełnionego już licznym tłumem oficerów. Na poranną odprawę „zaproszono” wszystkich – funkcjonariuszy mundurowych, pracowników wydziału śledczego, a nawet kryminologów z laboratorium w Howdenhall – którzy w przeszłości lub aktualnie mieli jakąkolwiek styczność ze sprawą Balfour. W rezultacie sala odpraw była wypełniona po brzegi i bardzo duszna. Świat na zewnątrz wciąż jeszcze próbował się otrząsnąć z nocnego opadu deszczu ze śniegiem, a płyty chodnika były wciąż mokre i przenikliwie zimne, co Carswell, mający na nogach buty na cienkich skórzanych zelówkach, wyraźnie odczuwał na własnych stopach.

– Idzie! – zwołał ktoś, widząc jak Linford wysiada, otwiera Carswellowi drzwi, zamyka je za nim, a potem lekko utykając, okrąża samochód i wraca na miejsce kierowcy. W sali rozległ się szelest składanych i odkładanych na bok gazet – wcześniej niemal wszyscy mieli rozłożone przed sobą egzemplarze tego samego tabloidu. Pierwsza wkroczyła komisarz Gill Templer, ubrana jak na pogrzeb i z mocno podkrążonymi oczami. Pochyliła się i szepnęła coś do ucha inspektora Billa Pryde’a, który kiwnął głową, wydarł z notesu kawałek papieru i wypluł do niego gumę do żucia, nad którą przez ostatnie pół godziny intensywnie pracował. Kiedy chwilę później na salę wszedł zastępca komendanta Carswell, wśród uczestników odprawy dał się słyszeć szmer sadowienia się na krzesłach i niemal podświadomego poprawiania postawy i wyglądu.

– Brakuje kogoś? – odezwał się Carswell. Żadne „dzień dobry” czy „dziękuję za przybycie”, żadnych zwyczajowych grzeczności.

Templer przedstawiła krótką listę nieobecności usprawiedliwionych z powodu zwolnień lekarskich czy drobnych niedomagań. Carswell obojętnie kiwnął głową, tak jak by go to w ogóle nie interesowało i nie odczekał nawet, by skończyła odczytywanie listy.

– Mamy w naszym gronie kreta! – zawołał na tyle głośno, że słychać go było na drugim końcu korytarza. Ze smutną miną pokiwał głową i omiótł wzrokiem twarze wszystkich obecnych. Kiedy zauważył, że z tyłu siedzą jeszcze inni, których ze swego miejsca nie może przyszpilić wzrokiem, wstał i przespacerował się między stolikami. Siedzący musieli się trochę odsuwać, tak by mógł między nimi przejść bez konieczności dotykania kogokolwiek. – Kret to wstrętne stworzenie. Jest ślepy i nic nie widzi. Czasami ma ostre, chciwe pazury. I nie lubi, jak się go wydobywa na światło dzienne. – W kącikach ust pojawiły mu się drobiny śliny. – Kiedy u mnie w ogrodzie pojawia się kret, to wykładam truciznę. Niektórzy z was mogą powiedzieć, że to nie wina kretów. Że krety nie wiedzą, że znalazły się w czyimś ogrodzie, w którym panuje ład i porządek, a one swoją obecnością wszystko to psują. Ale niezależnie od tego, czy o tym wiedzą, czy nie, tak wygląda prawda. I dlatego należy się ich pozbywać. – Przerwał i w grobowej ciszy wrócił na miejsce.

Derek Linford niemal ukradkiem wśliznął się do sali i stanąwszy obok drzwi, poszukał wzrokiem Johna Rebusa, od niedawna swego wroga numer jeden…

Pojawienie się Linforda zdawało się wpływać na Carswella mobilizująco. Odwrócił się na pięcie i stanął twarzą do słuchaczy.

– Może było to niedopatrzenie. Wszyscy popełniamy omyłki i na to nie ma rady. Ale, na Boga, wygląda na to, że wyciekło na zewnątrz mnóstwo najświeższych informacji! – Znów zawiesił głos. – Więc może chodzi tu o szantaż? – Teraz na odmianę wzruszył ramionami. – Ktoś taki jak Steven Holly jest czymś gorszym od kreta i stoi od niego niżej na drabinie ewolucyjnej. On jest jak robak wijący się w błotnistym dnie stawu. – Wolno przesunął rękę, jakby rozgarniał wodę w tym stawie. – Jemu się zdaje, że nas załatwił, a to nieprawda. Gra jeszcze nie skończona i wszyscy o tym wiemy. Stanowimy jedną drużynę. Bo my tak działamy! I każdy, komu się to nie podoba, może poprosić o przeniesienie do innych obowiązków. To dziecinnie proste, proszę państwa. Przez chwilę o tym pomyślcie. – Zniżył głos. – Pomyślcie o ofierze i pomyślcie o jej rodzinie. I pomyślcie, jaki ból jej to sprawi. Bo to dla niej tu harujemy, nie dla czytelników szmatławej prasy i nie dla pismaków, którzy dostarczają im codziennej porcji pomyj.

– Może ktoś z was ma żal do mnie albo do innych członków naszej drużyny. Tylko na litość boską, dlaczego to oni mają na tym cierpieć: rodzina i przyjaciele ofiary szykujący się do jutrzejszego pogrzebu. Dlaczego ktoś miałby tych ludzi tak potwornie krzywdzić? – Zamilkł, czekając, by pytanie zawisło w powietrzu i jednocześnie powoli prześlizgując się wzrokiem po twarzach i patrząc na głowy zwieszone w poczuciu zbiorowej winy. Potem zaczerpnął powietrza i znów podniósł głos. – Znajdę tego kreta, kimkolwiek by był. Niech wam się nie zdaje, że mu się uda. Niech jemu się nie zdaje, że go ochroni pan Steven Holly. On was wszystkich ma gdzieś. Jeżeli kret będzie chciał pozostać w ukryciu, będzie musiał go karmić coraz to nowymi donosami i robić to już zawsze! On już mu nie pozwoli wrócić do tego świata, jaki znał przedtem. Już jesteś kimś innym. Jesteś kretem, i to jego kretem. I on ci już nigdy nie pozwoli spocząć, nigdy ci nie pozwoli zapomnieć.

Zerknął w stronę Gill Templer, która stała pod ścianą z założonymi rękami i też świdrowała wzrokiem twarze obecnych.

– Wiem, że dla niektórych brzmi to jak przemowa belfra w szkole. Jacyś niesforni uczniowie wybili szybę albo wysmarowali bohomazy na ścianie szopy na rowery. – Potrząsnął głową. – Przemawiam do was tym językiem, bo to ważne, byśmy wszyscy mieli jasność, o jaką stawkę idzie gra. Ceną za gadulstwo może nie być czyjeś życie, ale to nie znaczy jeszcze, że można sobie na nie pozwalać. Trzeba uważać, co się mówi i do kogo. Jeżeli osoba odpowiedzialna za ten przeciek chce się przyznać, proszę bardzo. Może to zrobić teraz albo później. Będę tu jeszcze przez jakąś godzinę i zawsze można mnie znaleźć w biurze na Fettes. I niech się ten kret zastanowi, jaką zapłaci cenę, jeśli tego nie zrobi. Przestanie być członkiem drużyny i przestanie stać po stronie dobra. Znajdzie się w kieszeni dziennikarzyny. I to na tak długo, jak to tamtemu będzie odpowiadać. – Przerwa, którą teraz zrobił, zdawała się trwać wieczność. Nikt nie zakasłał, nikt nie odchrząknął. Carswell wsunął ręce do kieszeni i stał ze zwieszoną głową, jakby go nagle zainteresował wygląd własnych butów. – Komisarz Templer? – powiedział w końcu.

Teraz na środek wyszła Gill Templer, a obecni wyraźnie odetchnęli.

– Nie cieszcie się przedwcześnie – powiedziała ponuro – bo to jeszcze nie koniec! Więc tak, nastąpił przeciek do prasy i teraz naszym głównym zadaniem jest ograniczenie do minimum wynikających stąd szkód. Od tej chwili nikt nie ma prawa rozmawiać z kimkolwiek, jeśli wcześniej nie uzyska mojej akceptacji, jasne? – Przez salę przetoczył się pomruk, mający znaczyć, że jasne.

Templer mówiła dalej, jednak Rebus przestał już jej słuchać. Nie miał też ochoty słuchać Carswella, jednak trudno się było zupełnie wyłączyć. Godne podziwu wystąpienie. Obmyślił sobie nawet analogię z ogrodowym kretem, dzięki czemu osiągnął swoje, nie przekraczając jednocześnie granicy śmieszności.

Ale główną uwagę Rebus poświęcił obserwowaniu ludzi wokół. Gill i Bill Pryde praktycznie nie wchodzili w rachubę i okazywane przez nich zdenerwowanie można było pominąć. Dla Billa świetna okazja, żeby zabłysnąć; dla Gill pierwsze poważne śledztwo na stanowisku komisarza. Żadne z nich nie pozwoliłoby sobie na coś takiego…

No i ludzie z bliższego kręgu: Siobhan, która z wielką uwagą słuchała przemówienia Carswella, może starając się czegoś z niego nauczyć. Miała oczy i uszy wiecznie otwarte na wszelkie nowe lekcje. Grant Hood – ten też miał wiele do stracenia. Siedział bez ruchu z wyrazem przygnębienia na twarzy, z rękami ułożonymi na piersiach i żołądku, jakby chcąc je osłonić przed niespodziewanym ciosem. Rebus wiedział, że Grant znalazł się w tarapatach. W przypadku przecieku do prasy, wszystkie oczy w pierwszej kolejności zwracały się na rzecznika. To on przecież miał najszersze kontakty z mediami: jakieś nieostrożne słowo, jakieś niewinne żarciki po alkoholu na koniec wystawnej kolacji. I nawet jeśli to nie jego wina, to rolą dobrego rzecznika prasowego była „minimalizacja szkód”, o czym wspomniała Gill Templer. Mając odpowiednie doświadczenie, można było ustawić dziennikarzy po swojemu, nawet jeśli w tym celu trzeba by się uciec do swoistego przekupstwa, na przykład obietnicą przekazania informacji w pierwszej kolejności na temat jakiejś innej sprawy w przyszłości…

Rebus zastanawiał się nad rozmiarem wyrządzonych szkód. Quizmaster dowie się z artykułu czegoś, co pewnie i tak cały czas podejrzewał: że gra nie ograniczała się tylko do niego i Siobhan, i że informowała o wszystkim swoich kolegów. Wyraz jej twarzy nie zdradzał niczego, ale Rebus czuł, że już myśli, ja z tego wybrnąć i jak sformułować następną wiadomość dla Quizmastera, o ile oczywiście będzie chciał grać dalej… Historia trumienek z Arthur’s Seat zirytowała go tylko o tyle, że artykuł wymieniał z nazwiska Jean, nazywając ją „wtyczką policji w muzeum”. Przypomniał sobie, że Holly dzwonił do niej wielokrotnie i z uporem próbował się z nią skontaktować. Czy coś jej się może wymknęło przez nieuwagę? Osobiście był przekonany, że nie.

Nie, winowajczynię miał już na celowniku. Ellen Wylie wyglądała jak przepuszczona przez wyżymaczkę. Miała lekko skołtunione włosy, a na twarzy zamarł jej wyraz rezygnacji. Podczas całego przemówienia Carswella siedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę i nie uniosła głowy nawet na zakończenie. Teraz nadal miała głowę opuszczoną i wyglądała, jakby zbierała siły i jakiegoś działania. Rebus wiedział, że wczoraj rozmawiała telefonicznie z Hollym. Najpierw chodziło o jego artykuł o niemieckim studencie, ale potem sprawiała wrażenie zupełnie oklapniętej. Wtedy Rebusowi zdawało się, że to dlatego, iż jej śledztwo znów zabrnęło w ślepą uliczkę. Jednak teraz wiedział już, że chodziło o coś innego. I kiedy wyszła z hotelu Caledonian, pobiegła albo do biura Holly’ego, albo do jakiegoś baru czy kawiarni na spotkanie z nim.

Czyli ją omotał.

Może Shug Davidson też na to wpadnie. Może jej koledzy z West Endu zwrócili uwagę na zmianę, jaka w niej zaszła po tej rozmowie telefonicznej. Rebus wiedział jednocześnie, że jej nie wydadzą. Nie robi się takich rzeczy. Nie wydaje się kogoś swoich.

Widać było, że już od wielu dni Wylie rozłazi się w szwach. Poprosił o przydzielenie jej do sprawy trumienek w nadziei, że to jej pomoże się pozbierać. Tyle że może miała rację, może istotnie traktował ją trochę protekcjonalnie jak „niepełnosprawną”, jak kogoś niepełnowartościowego, kto podda się jego woli i weźmie na siebie wszystkie niewdzięczne i uciążliwe zadania w ramach śledztwa, które i tak będzie się liczyło jako jego.

Może rzeczywiście kierowały nim ukryte motywy.

Wylie zapewne potraktowała to jako okazję, by się na nich wszystkich odegrać: na Gill Templer, która ją publicznie upokorzyła; na Siobhan, której akcje u Templer wciąż stały tak wysoko; na Hoodzie, nowej gwieździe radzącej sobie świetnie tam, gdzie jej się nie udało… i na nim też, za to manipulowanie nią, wykorzystywanie i pomiatanie.

Widział dwa możliwe wyjścia: albo przyzna się do wszystkiego, albo będzie dusić w sobie złość i frustrację. Gdyby wtedy przyjął propozycję wspólnego drinka po pracy… może by się otworzyła i posłuchała jego rad. Może właśnie tego jej było trzeba. Ale nie zrobił tego, wolał samotnie wyniknąć się do pubu.

No pięknie, John, ładnie rozegrane. Niespodziewanie wyobraził sobie dziwaczny obraz: jak jakiś znany bluesman śpiewa Bluesa dla Ellen Wylie. Na przykład John Lee Hooker albo B.B. King… Przyłapał się na tym i szybko się go pozbył. Niewiele brakowało, by sam nie zapadł się w muzykę i nie zaczął układać tekstu tego bluesa.

Jednak teraz Carswell przystąpił do odczytywania listy nazwisk i usłyszał wśród nich własne. Posterunkowy Hood… posterunkowa Clarke… sierżant Wylie… Trumienki, niemiecki student – to przecież oni pracowali nad tymi sprawami i teraz zastępca komendanta życzył sobie z nimi porozmawiać. Carswell oświadczył, że rozmowa odbędzie się w „gabinecie szefa”, co oznaczało pokój szefa komisariatu, czasowo oddany Carswellowi do dyspozycji.

Wychodząc z sali odpraw, Rebus próbował uchwycić wzrok Billa Pryde’a, ponieważ jednak Carswell już wyszedł, Bill zajął się obmacywaniem kieszeni w poszukiwaniu kolejnej gumy do żucia. Rozejrzał się też dookoła za nieodłączną podkładką na papiery. Rebus zamykał jako ostatni smętny wąż kolegów, mając przed sobą Hooda, a dalej z przodu Wylie i Siobhan. Głowę węża stanowili Carswell i Templer. Derek Linford stał pod drzwiami pokoju szefa i na ich widok usłużnie otworzył im drzwi, po czym usunął się na bok. Wbił w Rebusa wzrok, starając się zmusić go do odwrócenia głowy, ale ten się nie dał. Wpatrywali się w siebie bez słowa, aż Gill zamknęła za nimi drzwi i zakończyła ten niemy pojedynek.

Carswell przysunął sobie krzesło do biurka.

– Słyszeliście, co miałem do powiedzenia – oświadczył – więc nie będę was nudził powtarzaniem wszystkiego od nowa. Jeśli nastąpił przeciek, to jego sprawcą było jedno z was. Ten gówniarz Holly dysponuje zbyt wieloma szczegółami. – Zamilkł i po raz pierwszy spojrzał im prosto w twarze.

– Panie komendancie – odezwał się Hood, robiąc pół kroku do przodu i składając ręce za sobą – moim obowiązkiem rzecznika prasowego było zduszenie tego artykułu w zarodku. Chciałbym więc teraz publicznie przeprosić, że…

– Tak, tak, synu, wszystko to już mówiłeś wczoraj wieczorem. Teraz chcę usłyszeć krótkie przyznanie się do winy.

– Z całym szacunkiem, panie komendancie – odezwała się Siobhan – ale nie jesteśmy przestępcami. Prowadząc śledztwo, musieliśmy zadawać pytania i ujawniać pewne szczegóły, żeby wyciągnąć od ludzi inne. Steve Holly mógł po prostu złożyć to wszystko razem bez niczyjej pomocy…

Carswell bez słowa przewiercił ją wzrokiem, potem burknął:

– Komisarz Templer?

– Steve Holly nie działa w ten sposób, jeśli nie musi. Nie należy do najbystrzejszych w całej wsi, jest natomiast bardzo przebiegły i bezwzględny. – Pewność, z jaką mówiła te słowa, miała dać Siobhan do zrozumienia, że całą sytuację już dokładnie przemyślała i przeanalizowała. – Myślę, że niektórzy inni pismacy potrafiliby poskładać razem dostępne fragmenty i wyciągnąć z tego jakieś wnioski, ale nie Holly.

– Ale to przecież on opisał tę historię niemieckiego studenta – przypomniała Siobhan.

– Ale nie miał prawa wiedzieć o grze internetowej – powiedziała Templer bez zastanowienia. Widać było, że ten argument też już został przedyskutowany w gronie szefostwa.

– Wierzcie mi, mamy za sobą długą noc – odezwał się Carswell. – Wszystko to wielokrotnie wałkowaliśmy i nieodmiennie nam wychodziło, że to ktoś z waszej czwórki.

– Pomagali nam też ludzie z zewnątrz – odezwał się Hood. – Pani kustosz z muzeum, emerytowany patolog…

Rebus mu przerwał, kładąc rękę na ramieniu.

– To ja – oświadczył, a wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. – Myślę, że to mogłem być ja.

Starał się nie patrzeć w stronę Ellen Wylie, czuł jednak, że ona wwierca się w niego wzrokiem.

– Jakiś czas temu byłem w Kaskadach i rozmawiałem z mieszkanką nazwiskiem Bev Dodds. To ta, która znalazła trumienkę obok wodospadu. Steve Holly już wcześniej się koło niej kręcił i pewnie mu wszystko opowiedziała…

– No i co z tego?

– Wygadałem się, że wcześniej też były inne trumienki… to znaczy, wygadałem się przed nią. – Pamiętał dokładnie ten moment, tyle że zrobiła to Jean. – Więc jeśli ona puściła to dalej i powiedziała Holly’emu, to był to dla niego doskonały punkt zaczepienia. Była wtedy ze mną Jean Burchill, kustosz z muzeum. To z kolei mogło go naprowadzić na ślad wiodący do Arthur’s Seat…

Carswell patrzył na niego zimno.

– A ta gra internetowa? – zapytał.

Rebus pokręcił głową.

– Tego nie potrafię wytłumaczyć, tyle że nie robiliśmy z tego tajemnicy. Pokazywaliśmy hasła niemal wszystkim przyjaciołom ofiary i pytaliśmy, czy nie zwracała się do nich o pomoc… Każda z tych osób mogła o tym opowiedzieć Holly’emu.

Nie spuszczając wzroku z Rebusa, Carswell zapytał:

– Więc bierzecie na siebie pełną odpowiedzialność?

– Mówię tylko, że to może być moja wina. Tylko to jedno potknięcie… – Zwrócił się do pozostałych. – Nawet nie wiem, jak mam wyrazić, jak bardzo mi przykro. Wszystkich was zawiodłem. – Jego wzrok prześlizgnął się po twarzy Wylie i trzymał na jej włosach.

– Panie komendancie – odezwała się nagle Siobhan. – To, do czego inspektor Rebus przed chwilą się przyznał, może właściwie dotyczyć nas wszystkich. Jestem pewna, że mnie te się zdarzyło powiedzieć więcej, niż należało…

Carswell lekceważąco machnął na nią ręką, żeby była cicho.

– Inspektorze Rebus – powiedział. – Z tą chwilą zawieszam was w czynnościach aż do zakończenia śledztwa w sprawie.

– Pan nie może tego zrobić! – wybuchła Ellen Wylie.

– Milcz, Wylie! – syknęła Gill Templer.

– Inspektor Rebus doskonale zna konsekwencje swojej postępowania – dodał Carswell.

Rebus pokiwał głową.

– Wiem, kogoś trzeba ukarać – zawiesił głos. – Dla dobra całej drużyny.

– Otóż to – powiedział Carswell, kiwając głową. W przeciwnym razie wkrada się brak zaufania i drużynę od środka zaczyna zżerać korozja. A chyba nikt z nas sobie tego nie życzy, prawda?

– Nie, panie komendancie – rozległ się samotny głos Hooda

– Idźcie do domu, inspektorze Rebus – oznajmił Carswell. – Napiszcie raport i opiszcie swoją wersję wydarzeń, niczego nie pomijając. Porozmawiamy później.

– Tak jest, panie komendancie – powiedział Rebus, obrócił się na pięcie i otworzył drzwi. Linford stał tuż za nimi i zdrową połową twarzy uśmiechał się. Rebus nie miał wątpliwości, że podsłuchiwał. Przyszło mu nagle do głowy, że teraz Carswell i Linford będą mogli razem się postarać, by zarzuty wobec niego wypadły jak najgorzej.

Stworzył im właśnie idealną okazję, by mogli raz na zawsze się go pozbyć.


Jego mieszkanie było gotowe do sprzedaży, zadzwonił więc do agencji, by ją o tym poinformować.

– Czwartki wieczorem i niedziele po południu na oględziny, może być? – spytała szefowa biura.

– Chyba tak – odparł. Siedział na swym ulubionym fotelu i wyglądał przez okno. – Czy można to jakoś tak zorganizować, żeby… żeby mnie przy tym nie było?

– Chce pan, żeby ktoś za pana pokazywał mieszkanie?

– Właśnie.

– Mamy ludzi, którzy za niewielką opłatą mogą się tego podjąć.

– To dobrze. – Nie chciał być świadkiem tego, jak obcy ludzie będą się tu panoszyć i wszystkiego dotykać… Obawiał się, że mógłby się okazać nie najlepszym sprzedawcą.

– Dysponujemy fotografią – powiedziała szefowa agencji – więc ogłoszenie w Informatorze Nieruchomości może się ukazać już w następny czwartek.

– A nie pojutrze?

– To niestety niemożliwe…

Po skończonej rozmowie przeszedł do holu. Wszędzie zainstalowano nowe wyłączniki i nowe gniazdka. Dzięki malowaniu, w całym mieszkaniu zrobiło się dużo jaśniej. Zrobiło się też przestronniej, a to dzięki trzem wycieczkom na zwałowisko śmieci: stojący wieszak, który po kimś odziedziczył, kartony pełne starych czasopism i gazet, dwuspiralowy grzejnik elektryczny z przetartym kablem, komoda z dawnego pokoju Samanthy wciąż jeszcze oklejona zdjęciami gwiazd muzyki pop z lat osiemdziesiątych… Wykładziny dywanowe też już wróciły na miejsce. Jeden z kompanów od kieliszka z baru Swany’s pomógł mu je ułożyć. Zapytał przy tym, czy chce, żeby je na krawędziach przymocować do podłogi, ale Rebus uznał, że to nie ma sensu.

– Nowi właściciele i tak je wymienią.

– Powinieneś te podłogi przeszlifować. Byłyby wtedy dodatkowym atutem…

Rebus tak długo pozbywał się gratów, aż zostało ich mniej niż na potrzeby dwupokojowego mieszkania, które planował, nie mówiąc już o czterech, jakie posiadał obecnie. Tyle że wciąż jeszcze nie miał się dokąd wyprowadzić. Wiedział, jak wygląda rynek nieruchomości w Edynburgu. Jeżeli jego mieszkanie na Arden Street trafi na rynek w następny czwartek, tydzień później może już być po wszystkim. Czyli za dwa tygodnie może się stać człowiekiem bezdomnym.

Nie mówiąc o tym, że także bezrobotnym.

Spodziewał się, że ktoś do niego zadzwoni i nie zawiódł się. Zadzwoniła Gill Templer.

– Ty głupi kretynie! – zaczęła.

– Cześć, Gill.

– Nie mogłeś trzymać gęby na kłódkę?

– Pewnie mogłem.

– Zawsze szlachetny kozioł ofiarny, co? – W jej głosie była złość, zmęczenie i napięcie. Potrafił sobie wyobrazić przyczyny wszystkich trzech.

– Powiedziałem tylko prawdę.

– Chyba pierwszy raz w życiu. Tyle że ci nic a nic nie wierzę.

– Nie?

– Daj spokój, John. Przecież Wylie miała na czole wypisane: „To ja”.

– I myślisz, że chciałem ją specjalnie kryć?

– Akurat nie mam cię za wcielenie sir Galahada. Musiałeś w tym mieć jakiś swój interes. Choćby tylko to, żeby wkurzyć Carswella. Przecież wiesz, że cię serdecznie nienawidzi.

Rebus nie miał ochoty przyznawać jej racji.

– A co poza tym? – zapytał.

Złość jej trochę zelżała.

– Na biuro prasowe runęła lawina pytań. Muszę się sama w to włączać.

Rebus nie miał wątpliwości, że nie próżnuje. Wszystkie pozostałe gazety i inne media próbują teraz na gwałt pójść tropem Holly’ego.

– A u ciebie?

– Co u mnie?

– Co masz zamiar zrobić?

– Jeszcze się nie zastanowiłem.

– No cóż…

– Nie chcę ci zabierać czasu, Gill. Dzięki za telefon.

– Na razie, John.

Ledwo odłożył słuchawkę, telefon znów zadzwonił. Grant Hood.

– Chciałem tylko podziękować, że nas pan wszystkich wyratował.

– Nie byłeś niczym zagrożony, Grant.

– Właśnie, że byłem, proszę mi wierzyć.

– Słyszałem, że masz dużo roboty.

– Skąd…? – Grant zrobił przerwę. – Ach, dzwoniła do pana komisarz Templer.

– Czy ona ci pomaga, czy cię wyręcza?

– Właściwie to trudno powiedzieć.

– Nie ma jej tam obok ciebie?

– Nie, jest u siebie. Kiedy wychodziliśmy z tego spotkania z zastępcą komendanta… wyglądało tak, jakby z nas wszystkich jej najbardziej ulżyło.

– Może dlatego, że ona z was wszystkich ma najwięcej do utracenia. Możesz tego w tej chwili nie dostrzegać, ale taka jest prawda.

– Ma pan na pewno rację – powiedział Grant, choć nie bardzo mógł się pogodzić z tym, że to nie jego kariera była w tym wszystkim najważniejsza.

– Leć do roboty Grant i dzięki, że znalazłeś chwilę, by zadzwonić.

– Do zobaczenia. Mam nadzieję, że wkrótce.

– Nigdy nic nie wiadomo…

Rebus odłożył słuchawkę i przez chwilę wpatrywał się w telefon, jednak ten już nie zadzwonił. Poszedł do kuchni, by zrobić sobie herbatę, i stwierdził, że skończyły mu się zarówno torebki z herbatą, jak i mleko. Nie wkładając nawet marynarki, zbiegł po schodach do miejscowego sklepiku, gdzie zakupy uzupełnił jeszcze paroma plasterkami szynki, bułkami i musztardą. Po powrocie do domu zastał pod drzwiami kogoś, kto jednocześnie naciskał dzwonek i mówił do kratki domofonu.

– No dalej, nie udawaj, wiem, że tam jesteś…

– Cześć, Siobhan.

Gwałtownie odwróciła się w jego stronę.

– Chryste, ale mnie prze… – Chwyciła się za gardło.

Rebus wyciągnął rękę i kluczem otworzył drzwi.

– Dlatego, że cię zaszedłem od tyłu, czy dlatego, że już myślałaś, że siedzę na górze z podciętymi żyłami? – Przytrzymał jej drzwi.

– Co? Nie, wcale tak nie myślałam. – Ale widać było, jak rumieniec wykwita jej na policzkach.

– Więc, żebyś się więcej nie martwiła, to ci powiem, że jeśli kiedykolwiek zdecyduję się z sobą skończyć, to zrobię to za pomocą morza gorzały i garści tabletek. A dla mnie „morze” to sesja co najmniej dwu – albo trzydniowa, więc będziesz miała kupę czasu, żeby zadziałać. – Wyprzedził ją na schodach i otworzył drzwi do mieszkania. – To twój szczęśliwy dzień – powiedział. – Nie tylko nie leżę martwy, ale mogę cię jeszcze poczęstować bułką z szynką i musztardą.

– Tylko herbatę, dzięki – rzekła, odzyskując wreszcie równowagę. – Słuchaj, ten hol wygląda teraz rewelacyjnie!

– Rozejrzyj się po całym mieszkaniu. Muszę zacząć przyzwyczajać się do oglądaczy.

– Chcesz powiedzieć, że mieszkanie jest już oferowane do sprzedaży.

– Będzie od przyszłego tygodnia.

Otworzyła drzwi do sypialni i wsadziła głowę do środka.

– No proszę, wyłącznik z przyciemniaczem – zauważyła i wypróbowała, jak działa.

Rebus przeszedł do kuchni, nastawił czajnik i wyciągnął z szafki dwa czyste kubki. Na jednym z nich widniał napis: NAJLEPSZY TATUŚ NA ŚWIECIE. Nie należał do niego, pewnie musiał go tu zapomnieć któryś z elektryków. Uznał, że dla Siobhan będzie akurat. Dla siebie wybrał kubek nieco wyższy z wyszczerbioną krawędzią i obrazkiem przedstawiającym maki.

– Nie dałeś pomalować salonu – powiedziała, wchodząc do kuchni.

– Był nie tak dawno malowany.

Kiwnęła głową. Czuła, że nie mówi jej całej prawdy, ale nie miała zamiaru z niego wyciągać.

– Ty i Grant wciąż ze sobą kręcicie? – zapytał.

– Nigdy nie kręciliśmy. I ten temat jest zamknięty.

Wyjął z lodówki mleko.

– Musisz uważać, bo inaczej możesz trafić na jakiegoś frajera.

– Słucham?

– Kogoś niegodnego ciebie. Już jeden taki mnie dziś sztyletował wzrokiem.

– Mój Boże, Derek Linford. – Zamyśliła się. – Ależ on dziś okropnie wyglądał, co?

– A bywa inaczej? – Rebus umieścił po torebce herbaty w obu kubkach. – To jak, przyszłaś tu na przeszpiegi, czy żeby mi podziękować za nadstawienie karku?

– Za to ci na pewno nie podziękuję. Mogłeś trzymać język zębami i sam wiesz o tym najlepiej. Wpakowałeś się w to wyłącznie na własne życzenie. – Zamilkła.

– No i? – powiedział, zachęcając ją do dalszego ciągu.

– No i to znaczy, że masz w tym jakiś zamysł.

– Właściwie, to nie… nic konkretnego.

– To dlaczego to zrobiłeś?

– Bo tak było najszybciej i najprościej. Gdyby mi się chciało przez chwilę pomyśleć, to może trzymałbym język za zębami.

Dolał do kubków wrzątku i zimnego mleka i podał jeden Siobhan. Spojrzała na pływającą po wierzchu torebkę z herbatą. – Wyciągnij ją sobie jak będzie dość mocna – zaproponował.

– Pychota.

– Na pewno nie masz ochoty na bułkę z szynką?

Potrząsnęła głową.

– Ale mną się nie krępuj – dodała.

– Może trochę później – powiedział i poszedł pierwszy do pokoju. – W robocie spokój?

– Mów sobie, co chcesz, ale Carswell potrafi nieźle trafić do ludzi. Wszyscy są przeświadczeni, że to dzięki jego przemówieniu ruszyło cię sumienie i postanowiłeś się przyznać.

– A sami się teraz jeszcze bardziej starają niż dotąd, tak? Odczekał aż przytaknęła. – Drużyna szczęśliwych ogrodników i żadnych wstrętnych kretów, które by im psuły robotę.

Siobhan uśmiechnęła się.

– Trochę to prostackie, nie uważasz? – Rozejrzała się po pokoju. – To gdzie się stąd wyniesiesz, jak to sprzedasz?

– A masz może wolny pokój gościnny?

– Zależy na jak długo.

– Żartuję, Siobhan. Dam sobie radę. – Pociągnął łyk herbaty. – A właściwie, co cię tu sprowadza?

– Poza przeszpiegami, tak?

– Domyślam się, że musi być coś poza.

Wyciągnęła rękę i postawiła kubek na podłodze.

– Dostałam następną wiadomość.

– Od Quizmastera? – spytał, a gdy kiwnęła głową, dodał – A co dokładnie?

Wyciągnęła z kieszeni kilka kartek i mu podała. Biorąc je, końcami palców dotknął jej dłoni. Na pierwszej był jej e-mail do Quizmastera:

Wciąż czekam na Rygory.

– Wysłałam to dziś z samego rana – wyjaśniła. – Pomyślałam sobie, że może jeszcze nic nie wie.

Na drugiej kartce była odpowiedź od Quizmastera.

Rozczarowałaś mnie, Siobhan. Zabieram zabawki i idę do domu.

Potem wiadomość od Siobhan: Nie wierz we wszystko co piszą. Nadal chcę grać.

Quizmaster: Po to, żeby donosić wszystko szefom?

Siobhan: Tym razem tylko ty i ja. Obiecuję.

Ouizmaster: Jak mogę ci ufać?

Siobhan: Ja ci zaufałam, prawda? I wiesz, gdzie możesz mnie znaleźć. A ja wciąż nic o tobie nie wiem.

– Po wysłaniu tej wiadomości musiałam dość długo czekać na jego odpowiedź. Wreszcie nadeszła jakieś – spojrzała na zegarek – czterdzieści minut temu.

– I wtedy od razu tu przyjechałaś?

– Mniej więcej – powiedziała, wzruszając ramionami.

– I nie pokazałaś tego Bani.

– Wysłali go z biura kryminalnego w jakiejś sprawie.

– A komuś innemu? – Potrząsnęła głową. – To dlaczego ja?

– Jak już się tu znalazłam – odparła – to właściwie sama nie wiem dlaczego.

– To przecież Grant ma głowę do zagadek, nie ja.

– W tej chwili na głowie ma ważniejszą zagadkę: jak się utrzymać na swoim stołku.

Rebus pokiwał wolno głową i przeczytał treść ostatniej kartki.

Dodaj Camusa do ME Smitha i patrz, jak boksują tam, gdzie słońce nie dociera, a Frank Finlay im sędziuje.

– No dobra, przeczytałem – wyciągnął ku niej kartkę – i nic z tego nie rozumiem.

– Nic?

Potrząsnął głową.

– Był kiedyś taki aktor – Frank Finlay – może nawet wciąż jeszcze żyje. Zdaje się, że grał w telewizji Casanovę i wystąpił też w czymś, co się nazywało Drut kolczasty i kwiaty… czy jakoś tak.

Bukiet kolczastego drutu.

– Możliwe. – Ponownie rzucił okiem na tekst. – Camus był francuskim pisarzem. Myślałem, że się go wymawia „kamus”, póki nie usłyszałem kogoś w radio czy w telewizji.

– A to boksowanie? Przecież musisz coś o tym wiedzieć.

– Marciano, Dempsey, Cassius Clay nim stał się Alim… – Wzruszył ramionami.

Tam gdzie słońce nie dociera – powiedziała Siobhan. – To chyba amerykańskie wyrażenie, nie?

– I znaczy „w dupie” – potwierdził Rebus. – A co, twój Quizmaster robi nagle za Amerykanina?

Uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu nie było radości.

– Posłuchaj mojej rady, Siobhan. Przekaż to do biura kryminalnego albo do służb specjalnych, albo tam, gdzie się zajmują namierzaniem tego dupka. Albo mu wyślij maila, żeby się wypchał. – Zrobił pauzę i dodał: – Powiedziałaś, że on wie, gdzie cię szukać?

Kiwnęła głową.

– Zna nazwisko i wie, że pracuję w wydziale śledczym edynburskiej policji.

– Ale nie wie, gdzie mieszkasz? I nie ma twojego numeru telefonu? – Zaprzeczyła, a on kiwnął głową uspokojony. Przypomniał sobie listę numerów przypiętą do ściany w boksie Holly’ego. – To go sobie odpuść – powiedział cicho.

– Ty byś też tak zrobił?

– Usilnie bym to sobie perswadował.

– Więc nie chcesz mi pomóc?

Spojrzał na nią.

– Jak ci mogę pomóc?

– Przepisać tekst i zacząć główkować.

Roześmiał się.

– Chcesz mnie jeszcze bardziej narazić Carswellowi?

Spojrzała na rozłożone kartki.

– Masz rację – powiedziała. – Nie pomyślałam. Dzięki za herbatę.

– To zostań i ją dokończ. – Patrzył, jak się zbiera do wyjścia.

– Muszę wracać. Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia.

– A pierwszą będzie oddanie komuś tej zagadki?

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Wiesz, że twoje rady zawsze są dla mnie bardzo cenne.

– Czy to znaczy „tak”, czy „nie”?

– Potraktuj to jako „może”.

Sam też wstał.

– Dziękuję, że wpadłaś.

Ruszyła w stronę drzwi.

– Linford się na ciebie zawziął, prawda? On, razem z Carswellem.

– Nie przejmuj się tym.

– Ale notowania Linforda rosną. Za jakiś czas awansuje na starszego inspektora.

– A skąd wiesz, że moje nie rosną?

Odwróciła głowę i obrzuciła go spojrzeniem, ale się nie odezwała. Nie musiała. Wyszedł za nią do holu i otworzył drzwi. Stojąc już na klatce schodowej, odwróciła się i rzekła:

– Wiesz, co powiedziała Wylie po naszym spotkaniu z Carswellem?

– No?

– Nic. Nie powiedziała ani słowa. – Z jedną ręką na poręczy schodów znów na niego spojrzała. – To dziwne. Spodziewałam się po niej długiego wywodu na temat twojego kompleksu cierpiętnika…

Rebus stał przez chwilę w holu i słuchał jej cichnących kroków. Potem przeszedł do pokoju i stanął przy oknie. Wspiął się na palce i z wyciągniętą szyją patrzył, jak wychodzi z budynku i zatrzaskuje za sobą drzwi. Przyszła, by go o coś prosić, a on jej odmówił. Jak jej mógł wytłumaczyć, że to dlatego, że nie chce, by stała jej się jakaś krzywda, tak jak w przeszłości wielu ludziom z jego bliskiego otoczenia? Jak jej wytłumaczyć, że musi się sama uczyć od życia i nie oglądać na niego, bo dzięki temu stanie się lepszą policjantką i lepszym człowiekiem.

Odwrócił się od okna. Jego demony nie nękały go, ale były obecne. Ludzie, których skrzywdził i którzy skrzywdzili jego, ludzie, którzy ponieśli niepotrzebną i bolesną śmierć. Ale już niedługo. Jeszcze parę tygodni i może zdoła się od nich uwolnić. Wiedział, że telefon już nie zadzwoni, a Ellen Wylie nie przyjdzie go odwiedzić. Rozumieli się wystarczająco dobrze, by uznać takie demonstracje za zbyteczne. Może kiedyś w przyszłości usiądą razem i porozmawiają. Ale równie prawdopodobne było to, że już nigdy nie odezwie się do niego słowem. On jej skradł ten moment, a ona mu na to pozwoliła. Raz jeszcze porażkę wydarto z gardła zwycięstwa. Ciekaw był, czy po tym wszystkim zostanie w kieszeni u Steve’a Holly’ego… oraz, jak ciemna i głęboka okaże się ta kieszeń.

Przeszedł do kuchni i wylał do zlewu herbatę Siobhan i resztkę swojej. Nalał sobie do czystej szklanki na dwa palce słodowej whisky i wyjął z szafki butelkę IPA. Wrócił do pokoju, zasiadł w swoim fotelu, wyciągnął z kieszeni notes i długopis i z pamięci napisał ostatnią wskazówkę Quizmastera…


Całe przedpołudnie Jean Burchill spędziła, uczestnicząc w serii spotkań i konferencji, w tym jednej poświęconej wysokości dotacji dla muzeów, która z gorącej przerodziła się w niemal wybuchową, kiedy to jeden z kustoszy opuścił salę, trzaskając drzwiami, a inna pracownica omal nie dostała histerii.

W porze lunchu czuła się już zupełnie wyczerpana, a zaduch panujący w pokoju jeszcze dodatkowo wzmagał pulsujący ból głowy. Steve Holly zostawił jej kolejne dwie wiadomości, wiedziała więc, że jeśli zostanie przy biurku z kanapką w dłoni, to jej telefon znów zadzwoni. Wyszła z biura i dołączyła do exodusu pracowników tymczasowo wypuszczonych z niewoli na czas potrzebny, by stanąć w kolejce w piekarni po kanapkę lub zapiekankę. Szkoci mogą się pochwalić niechlubnym rekordem w statystyce chorób serca i próchnicy zębów, co wynika z ich diety opartej na nasyconych tłuszczach, soli i cukrze. Często się zastanawiała, skąd się to bierze, że Szkoci tak chętnie sięgają po gotowe produkty, czekoladę, frytki i napoje gazowane? Czy wynika to z ich klimatu? Czy może odpowiedź leży głębiej, w ich cechach narodowych? Jean postanowiła złamać tradycję i kupiła owoce i kartonik soku pomarańczowego. Ruszyła w kierunku centrum drogą przez mosty. Mijała sklepiki z tanią odzieżą, knajpki z jedzeniem na wynos. Szła wzdłuż rzędu autobusów i ciężarówek czekających na zmianę świateł przy kościele Tron. W niektórych bramach siedzieli żebracy, smętnie spoglądając na tłumy. Doszła do skrzyżowania i spojrzała w głąb High Street, wyobrażając sobie, jak tu musiało być kiedyś, nim powstała Princess Street: przekupnie zachwalający swe towary; mroczne speluny, gdzie handlowano; rogatki, gdzie pobierano myto i bramy zamykane na noc, by odizolować miasto od świata zewnętrznego… Była ciekawa, czy ktoś przeniesiony cudownym sposobem z lat siedemdziesiątych XVIII wieku uznałby, że dużo się tu zmieniło? Pewnie światła i ruch samochodowy wywołałyby u niego szok, ale panująca tu atmosfera raczej nie.

Raz jeszcze stanęła na Moście Północnym i spojrzała na wschód, w stronę wciąż ciągnącej się jeszcze budowy nowej siedziby parlamentu, która zdawała się stać w miejscu. Redakcja „Scotsmana” przeniosła się już do lśniącego nowością budynku przy Holyrood Road, vis a vis nowego parlamentu. Nie tak dawno była tam na jakimś przyjęciu i stała na wielkim balkonie z tyłu budynku, skąd roztaczał się widok na Salisbury Crags. Z mostu widać też było stary budynek „Scotsmana”, który przechodził teraz gruntowną przebudowę pod następny nowy hotel. Nieco dalej, tam gdzie Most Północny łączy się z Princess Street, wznosił się opuszczony i zakurzony budynek zajmowany niegdyś przez Pocztę Główną. O jego dalszych losach najwyraźniej jeszcze nie zadecydowano – choć mówiło się, że ma tu powstać kolejny hotel. Skręciła w prawo w Waterloo Place i pogryzając drugie już jabłko, starała się nie myśleć o chipsach i wafelkach w czekoladzie. Wiedziała, gdzie zmierza: na cmentarz Calton. Weszła na teren cmentarza przez kutą żelazną bramę i stanęła przed obeliskiem znanym jako Pomnik Męczenników i poświęconym pamięci pięciu mężczyzn, „Przyjaciół ludu”, którzy w 1790 roku ośmielili się agitować za reformą parlamentarną. Podjęli tę akcję w czasach, kiedy w całym mieście mieszkało mniej niż czterdziestu uprawnionych do udziału w ówczesnych wyborach parlamentarnych. Całą piątkę skazano na banicję, wręczając bilety w jedną stronę do Australii. Jean spojrzała na jabłko. Przed chwilą zdjęła z niego małą nalepkę, z której wynikało, że jabłko pochodzi z Nowej Zelandii. Pomyślała o piątce zesłańców i o losie, jaki im zgotowano. Ale Szkocja nie miała zamiaru dopuścić do rodzimej wersji rewolucji francuskiej, w każdym razie nie w latach dziewięćdziesiątych osiemnastego stulecia.

Przypomniała sobie o przepowiedni któregoś z myślicieli i przywódców komunistycznych – bodaj samego Marksa – głoszącej, że rewolucja w Europie Zachodniej zacznie się od Szkocji. Jeszcze jedna, kolejna mrzonka…

Jean nie wiedziała zbyt wiele o Davidzie Hume, jednak stanęła przed jego grobowcem i otworzyła kartonik z sokiem. Filozof i eseista… Kiedyś któryś z jej przyjaciół powiedział, że największym osiągnięciem Hume’a było to, że umożliwił zrozumienie koncepcji filozoficznych Johna Locke’a. Tyle że o Locke’u też zbyt wiele nie wiedziała.

Były też inne słynne grobowce: Blackwooda i Constable’a, wydawców i przywódców „Zamętu”, ruchu, który doprowadził do powstania Wolnego Kościoła Szkocji. Od wschodu, tuż za murem cmentarnym, widać było niewielką wieżę zwieńczoną blankami. Jean wiedziała, że była to jedyna pozostałość po starym więzieniu Calton. Widywała stare ryciny przedstawiające więzienie widziane od drugiej strony, ze wzgórza Calton. Na wzgórzu zbierały się rodziny i przyjaciele uwięzionych, wykrzykując do nich pozdrowienia i wiadomości. Zamykając oczy, potrafiła niemal zastąpić odgłosy ruchu ulicznego, niosącym się po Waterloo Place, chórem pisków i krzyków, kakofonią rozmów między więźniami i ich bliskimi…

Otworzyła oczy i zobaczyła to, po co tu przyszła: grób doktora Kenneta Lovella. Tablicę nagrobną wmurowano we wschodni mur cmentarny. Z biegiem lat popękała i pokryła się patyną, jej krawędzie zaś pokruszyły się, ukazując znajdujący się pod spodem piaskowiec. Tablica była niewielka i umieszczona nisko nad ziemią. DR KENNET LOVELL, WYBITNY LEKARZ TEGO MIASTA – głosił napis. Zmarł w roku 1863 w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Wyrastające z ziemi kępy chwastów zasłaniały część napisu. Jean kucnęła i zaczęła je kolejno wyrywać, natykając się przy tym na zużyty kondom, który odrzuciła liściem szczawiu. Wiedziała, że ludzie odwiedzają Calton Hill nocą i wyobraziła sobie, jak pary kryją się za tym murem dla odbycia igraszek miłosnych i przy okazji tłamszą kości doktora Lovella. Ciekawe, co on by na to powiedział? Przez chwilę przemknęła jej przez głowę myśl o innej parze: ona i John Rebus. Właściwie był zupełnie nie w jej typie. W swoim czasie spotykała się z naukowcami i wykładowcami uniwersyteckimi. Miała też za sobą krótki romans ze znanym w mieście żonatym rzeźbiarzem. To on właśnie zabierał ją na cmentarze, będące jego ulubionym miejscem spacerów. Pomyślała, że John Rebus też pewnie lubi cmentarze. Kiedy się poznali, uznała go za ciekawostkę i nowe doświadczenie. Nawet jeszcze teraz musiała walczyć ze sobą, by nie myśleć o nim jak o eksponacie. Było w nim, tak wiele tajemnic, tak wiele spraw, które wolał ukrywać przed światem. I wiedziała, że czekają ją jeszcze dalsze prace odkrywkowe…

Po usunięciu chwastów doczytała się, że Lovell był aż trzykrotnie żonaty i że wszystkie trzy żony zmarły przed nim. Nie było natomiast mowy o żadnych dzieciach… Zastanowiła się, czy dzieci pochowano gdzie indziej, czy też może nie było ich w ogóle. Tyle że John coś mówił o jakimś potomku… Przyjrzała się wypisanym datom i stwierdziła, że wszystkie żony zmarły młodo. Przyszło jej na myśl, że może umierały podczas porodu.

Pierwsza żona: Beatrice, z domu Alexander, lat dwadzieścia dziewięć.

Druga żona: Alice, z domu Baxter, lat trzydzieści trzy.

Trzecia żona: Patricia, z domu Addison, lat dwadzieścia sześć.

Dopisek u dołu brzmiał: „Odeszły, lecz jakże słodko będzie się spotkać w królestwie Pana”.

Jean nie mogła się opędzić od myśli, że musiało to być niezłe spotkanie: Lovell i jego trzy żony. Miała w kieszeni długopis, lecz ani skrawka papieru. Rozejrzała się po cmentarzu i znalazła starą kopertę, którą rozdarła. Oczyściła ją z brudu i piasku, i na odwrocie zapisała sobie wszystkie daty i nazwiska.


Siobhan wróciła do biura i przystąpiła do prób ułożenia anagramu z liter w słowach Camusa i ME Smitha i przy tej czynności zastał ją Eric Bains.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Jakoś zipię.

– To dobrze. – Położył teczkę przy nogach, wyprostował się i rozejrzał wokół. – Ze służb specjalnych już się odezwali?

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Zliczała literki końcem długopisu. Pomiędzy M i E nie było spacji, więc może należało je odczytywać jako jedno słowo me, a więc „ja” albo „mnie”? Czy Quizmaster chciał przez to powiedzieć, że nazywa się Smith? Skrót ME używany był też na określenie jakiejś choroby. Nie pamiętała, od jakich słów był to skrót… pamiętała tylko, że gazety nazywały ją „grypą yuppies”. Bain podszedł do faksu, wziął do ręki plik kartek i zaczął je przeglądać.

– Nie wpadłaś na to, żeby sprawdzić? – powiedział, odkładając dwie kartki na bok i wkładając resztę do korytka faksu.

– A co to? – spytała Siobhan, podnosząc głowę.

W drodze do jej biurka czytał.

– Ale bomba! – sapnął. – Nie pytaj mnie jak, ale się im udało.

– Co?

– Namierzyli jeden z adresów.

Siobhan tak gwałtownie zerwała się z krzesła i wyciągnęła rękę po faks, że włosy zupełnie jej się rozsypały. Oddając kartkę, Bains zapytał:

– A kto to jest Claire Benzie?


– Nie jesteś zatrzymana, Claire – oświadczyła Siobhan – ale jeśli sobie życzysz adwokata, to twoja sprawa. W każdym razie proszę o wyrażenie zgody na nagrywanie.

– Brzmi to strasznie poważnie – powiedziała Claire Benzie. Zabrali ją z mieszkania w Bruntsfield i przewieźli na St Leonard’s. Zachowywała się potulnie i nie zadawała żadnych pytań. Miała na sobie dżinsy i jasnoróżowy golf. Twarz bez makijażu. Siedziała w sali przesłuchań, czekając, aż Bain założy taśmy na oba magnetofony.

– Będziemy mieli dwa oryginały – odezwała się Siobhan – jeden dla ciebie, drugi dla nas, w porządku?

Benzie obojętnie wzruszyła ramionami.

Bain powiedział: „No to jedziemy”, uruchomił obie taśmy i usiadł na krześle obok Siobhan. Dla porządku Siobhan przedstawiła siebie i Baina oraz podała czas i miejsce nagrania.

– Claire, czy mogłabyś podać swoje pełne imię i nazwisko? – zwróciła się do dziewczyny.

Claire to zrobiła, dodając swój adres w Bruntsfield. Siobhan na moment odchyliła się do tyłu, jakby zbierając siły, potem pochyliła do przodu i oparła łokciami o krawędź wąskiego stołu.

– Claire, czy pamiętasz naszą wcześniejszą rozmowę? Było to w obecności mojego kolegi, w gabinecie doktora Curtisa?

– Tak, pamiętam.

– Zapytałam cię wtedy, czy wiesz coś na temat gry, w którą grała Philippa Balfour?

– Jutro jest jej pogrzeb.

Siobhan kiwnęła głową.

– Ale czy to pamiętasz?

Siedem płetw w górę czyni króla – powiedziała Benzie. – Mówiłam wam o tym.

– Zgadza się. Powiedziałaś, że Philippa podeszła do ciebie w jakimś barze…

– Tak.

– …i powiedziała ci, o co w tym chodzi.

– Tak.

– Ale o całej grze nie wiedziałaś?

– Nie. Nie miałam pojęcia, póki mi nie powiedzieliście.

Siobhan odchyliła się do tyłu i założyła ręce identycznie jak Claire, jakby była jej lustrzanym odbiciem.

– To jak to możliwe, że ten, kto wysyłał Flipie zagadki, korzystał z twojego adresu internetowego?

Benzie w milczeniu wpatrywała się w Siobhan, która równie intensywnie świdrowała ją wzrokiem. Eric Bain podrapał się kciukiem po nosie.

– Chcę adwokata – powiedziała cicho Benzie.

Siobhan wolno pokiwała głową.

– Przesłuchanie zakończono o piętnastej dwanaście – wyrecytowała. Bain wyłączył magnetofony, a Siobhan zapytała Claire, czy ma kogoś konkretnego na myśli.

– Chyba naszego rodzinnego adwokata.

– A kto nim jest?

– Mój ojciec – odparła, a widząc zdumienie na twarzy Siobhan, skrzywiła usta w uśmieszku i dodała: – Mam na myśli ojczyma, pani posterunkowa. Proszę się nie bać, nie będę wywoływała duchów…


Wiadomość o przesłuchaniu rozniosła się lotem błyskawicy i kiedy Siobhan wyszła z sali przesłuchań i minęła w drzwiach wezwaną policjantkę, na korytarzu czekał na nią zwarty tłumek kolegów, którzy zarzucili ją pytaniami.

– No i co?

– To ona to zrobiła?

– Co ci powiedziała?

– Przyznała się?

Siobhan nie odpowiedziała i podeszła do Gill Templer.

– Chce adwokata i tak się składa, że ma takiego w rodzinie.

– To dobrze.

Siobhan kiwnęła głową i przeciskając się przez tłumek, weszła do sali detektywów i wyciągnęła z gniazdka wtyczkę pierwszego z brzegu telefonu.

– Prosi też o coś do picia, najchętniej dietetyczną pepsi, jeżeli to możliwe.

Templer rozejrzała się wokół i zatrzymała wzrok na Silversie.

– Słyszałeś, George?

– Tak jest, pani komisarz – odparł Silvers, jednak wcale się nie kwapił, by odejść, aż go musiała pogonić gestem ręki.

– No i co? – spytała, zagradzając drogę Siobhan.

– No cóż – odparła Siobhan – musi nam parę rzeczy wyjaśnić, ale to jeszcze nie znaczy, że jest morderczynią.

– Ale byłoby nieźle, gdyby była – odezwał się ktoś obecnych.

Siobhan pamiętała uwagę Rebusa na temat Claire Benzie i spojrzała teraz Gill Templer prosto w oczy.

– Jeśli nie zmieni zdania i zostanie przy patologii – powiedziała – to za dwa, trzy lata może się okazać, że będziemy z nią współpracować ramię w ramię. Więc nie powinniśmy się teraz na niej wyżywać. – Nie była pewna, czy dosłownie cytuje wypowiedź Rebusa, ale wiedziała, że jest blisko.

Templer spojrzała na nią z uznaniem i wolno pokiwała głową.

– Posterunkowa Clarke ma absolutną rację – stwierdziła, zwracając się do otaczającego je tłumku. A potem usunęła się na bok i do mijającej ją Siobhan mruknęła coś w rodzaju: „Dobra robota, Siobhan”.

Po powrocie do sali przesłuchań, Siobhan wetknęła wtyczkę telefonu do gniazdka na ścianie i poinformowała Claire, że wyjście na miasto jest przez 9.

– Ja jej nie zabiłam – powiedziała studentka głosem spokojnym i pewnym siebie.

– Wobec tego, nie masz się czym martwić. Musimy tylko ustalić, co się naprawdę stało.

Claire kiwnęła głową i podniosła słuchawkę. Siobhan dała znak Bainowi i oboje wyszli z sali, zostawiając na straży policjantkę.

Tłumek na korytarzu już się rozszedł, ale z sali detektywów dochodził głośny i ożywiony gwar.

– Załóżmy, że to nie ona – Siobhan półgłosem zwróciła się do Baina.

– Okej – kiwnął głową.

– To jak to możliwe, żeby Quizmaster mógł korzystać z jej adresu?

Pokręcił głową.

– Nie wiem. Pewnie technicznie jest to możliwe, ale to jednocześnie bardzo mało prawdopodobne.

Siobhan spojrzała na niego badawczo.

– Więc myślisz, że to ona?

– Chciałbym się najpierw dowiedzieć, do kogo należą te pozostałe adresy.

– Czy ci ze służb specjalnych powiedzieli, jak to długo potrwa?

– Może będą coś mieli jeszcze dziś pod koniec dnia, a może dopiero jutro.

Ktoś idący korytarzem poklepał oboje po ramionach i uniósł w górę oba kciuki, po czym bez słowa poszedł dalej.

– Oni wszyscy myślą, że rozwiązaliśmy zagadkę – powiedział Bain.

– Tym gorzej dla nich.

– Ale ona miała motyw, sama to mówiłaś.

Siobhan pokiwała głową. Przypomniała sobie wskazówkę do Rygorów i spróbowała wyobrazić, że jej autorką jest kobieta. Tak, to możliwe. Oczywiście, że to możliwe. W całym tym wirtualnym świecie można udawać, kogo się chce, bez względu na płeć i wiek. W gazetach pełno było doniesień o pedofilach w średnim wieku, wdzierających się do dziecięcych klubów czatowych i udających nastolatków albo jeszcze młodszych. Główną atrakcją sieci była jej anonimowość. Pomyślała o Claire Benzie i długim, zmyślnym planowaniu, jakie musiałaby podjąć, i o gniewie, który musiałby kipieć i narastać w niej od czasu samobójstwa ojca. Może zaczęło się od tego, że chciała ponownie nawiązać kontakt z Flipą, by się z nią pogodzić, i dopiero potem wzięła w niej górę nienawiść. Nienawiść do łatwego i beztroskiego świata, w jakim się Flipa obracała, nienawiść do jej przyjaciół w sportowych samochodach, do barów i nocnych klubów, do których chodzili, do ich proszonych kolacji i przyjęć – do tego całego życia ludzi, którzy nigdy nie zaznali bólu i którzy nigdy nie utracili czegoś, czego nie da się już odkupić.

– Nie wiem – powiedziała i przeczesała sobie włosy palcami tak gwałtownie, że aż ją zapiekła skóra na głowie. – Po prostu nie wiem.

– I dobrze – odezwał się Bain. – Do przesłuchania należy podchodzić z otwartą głową i bez wstępnych przekonań. W każdym podręczniku to piszą.

Uśmiechnęła się blado i ścisnęła go za rękę.

– Dzięki, Eric – powiedziała.

– Poradzisz sobie – zapewnił ją.

Miała nadzieję, że się nie myli.


Może miejscem dla Rebusa była właśnie Biblioteka Centralna. Wielu jej użytkowników sprawiało wrażenie ludzi zagubionych, zmęczonych i niezdolnych do pracy. Niektórzy siedzieli rozparci w wygodnych fotelach i drzemali, traktując rozłożone na kolanach książki jako niezbędny rekwizyt. Jakiś starzec z otwartymi szeroko bezzębnymi ustami siedział przy stoliku z książkami telefonicznymi i bez słowa wodził palcem po kolejnych stronicach. Rebus zapytał o niego kogoś z obsługi.

– Przychodzi tu od lat i nigdy nic innego nie czyta – powiedziano mu.

– Mógłby się zatrudnić w informacji telefonicznej.

– Albo go stamtąd właśnie wyrzucono.

Rebus kiwnął głową na znak, że uwaga jest trafna i wrócił do własnych poszukiwań. Jak dotąd ustalił, że Albert Camus był francuskim pisarzem i myślicielem, autorem takich dzieł jak Dżuma i Upadek. Dostał Nagrodę Nobla i w wieku czterdziestu kilku lat zmarł. Na prośbę Rebusa bibliotekarka przeszukała katalog, ale nie znalazła w nim śladu innego znanego Camusa.

– No, chyba, że mówi pan o nazwach ulic.

– Co?

– O nazwach ulic w Edynburgu.

I rzeczywiście okazało się, że w mieście istnieje nie tylko Camus Road, ale także Camus Avenue, Camus Park i Camus Place Nikt nie umiał powiedzieć, czy nazwy nawiązują do francuskiego pisarza, ale zdaniem Rebusa było to całkiem prawdopodobne. Poszukał nazwiska Camus w książce telefonicznej – szczęśliwym trafem starzec akurat jej nie czytał – i stwierdził, że jest tylko jedno. Postanowił zrobić sobie przerwę, przejść się do domu, wziąć samochód i udać na przejażdżkę po Camus Road. Jednak gdy wyszedł z biblioteki, akurat podjechała wolna taksówka, zmienił więc plan i wsiadł. Camus Road, Avenue, Park i Place stanowiły kwartał cichych uliczek w bok od Comiston Road w Fairmilehead. Kiedy po ich objechaniu Rebus polecił się zawieść z powrotem na wiadukt Jerzego IV, taksówkarz spojrzał na niego podejrzliwie. Gdy zatrzymał ich korek w pobliżu kościoła Franciszkanów, Rebus zapłacił za kurs, wysiadł i ruszył wprost do pubu Sandy Bella. W środku było spokojnie, gdyż nie zwaliły się jeszcze tłumy robotników zaglądających tu w drodze do domu. Zamówił duże piwo i malucha. Barman, który go znał i który nieraz snuł przed nim różne opowieści, opowiedział mu, że gdy pobliski szpital przeniesiono na Petty France, ich obroty spadły o połowę. Nie z powodu utraty klientów wśród lekarzy czy pielęgniarek, ale wśród pacjentów.

– Przychodzili tu w piżamach i kapciach. Nic nie zmyślam: wymykali się ze szpitala i walili prosto tutaj. Był nawet jeden, który przychodził z wenflonami wkłutymi w ramiona.

Rebus uśmiechnął się i dopił drinki. Kościół Franciszkanów znajdował się tuż za rogiem, poszedł więc na spacer po przykościelnym cmentarzu. Pomyślał, że pewnie duchy Ojców Kościoła muszą cierpieć na myśl, że miejsce to zdobyło sobie sławę nie dzięki nim, a za sprawą małego psiaka. Organizowano tu nocne wycieczki i opowiadano, że czasami turyści czuli na ramionach lodowaty uścisk czyichś palców. Przypomniał sobie jak Rhona, jego była żona, uparła się, by ich ślub odbył się w tym właśnie kościele. Wokół widać było stare groby ogrodzone płotkami z żelaznych prętów, by chronić zmarłych przed zakusami Rezurekcjonistów. Można było odnieść wrażenie, że Edynburg zawsze był przesycony okrucieństwem, a stulecia kwitnącego tu barbarzyństwa maskowano jedynie zewnętrzną powłoką powagi, bądź to rygorystycznej surowości…

Rygory… nie potrafił odnaleźć związku między tą nazwą a otrzymaną wskazówką. Słowo to kojarzyło mu się z dyscypliną i ograniczeniami, ale nawet tego nie był pewien. Wyszedł z dziedzińca, skierował się na wiadukt Jerzego IV i skręcił ponownie biblioteki. Dyżur miała wciąż ta sama bibliotekarka.

– Dział słowników? – zapytał, a ona wskazała mu właściwy regał.

– Sprawdziłam to, o co pan prosił – dodała. – Znalazłam kilka książek autorstwa Marka Smitha, ale nigdzie nie ma śladu i o nazwisku M.E. Smith.

– W każdym razie dziękuję – powiedział, odwracając się, by odejść.

– I wydrukowałam panu wykaz wszystkich pozycji Camusa jakie mamy.

Wziął od niej kartkę z listą.

– To wspaniale. Bardzo pani dziękuję.

Uśmiechnęła się, jakby nienawykła do takiej uprzejmości, ale zaraz, potem się zawahała, czując woń alkoholu w jego oddechu. Idąc do działu ze słownikami, zauważył, że stolik przy książkach telefonicznych jest wolny. Zastanowił się, czy to znaczy, że staruszek skończył już na dziś swą działalność. Może traktował to jak swoją pracę, od dziewiątej do siedemnastej. Zdjął z półki pierwszy z brzegu słownik i otworzył go na haśle „rygor”. Słownik wymieniał wiele pokrewnych znaczeń, takich jak: surowość, karność, ograniczenia, dyscyplina, sztywność; ale także: przymus prawny, sankcje. Sztywność i ograniczenia wywołały w nim skojarzenie z kimś okutanym jak mumia, z rękami związanymi do tyłu i pozbawionym swobody…

Posłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił głowę i ujrzał bibliotekarkę stojącą tuż za nim.

– Czas się zbierać? – zapytał.

– Jeszcze nie – odparła i ruchem głowy wskazała swoje biurko, przy którym siedział teraz ktoś nowy i ich obserwował – Mój kolega… Kenny… twierdzi, że wie, o kogo chodzi.

– O kogo? – Rebus przyjrzał się mężczyźnie imieniem Kenny. Wyglądał na niewiele ponad dwadzieścia lat, miał na nosie okrągłe okularki w drucianej oprawce i ubrany był w czarny T-shirt,

– Ten M.E. Smith – odparła bibliotekarka, więc Rebus wstał, podszedł do biurka i kiwnął Kenny’emu głową na powitanie.

– To wokalista – powiedział Kenny beż żadnego wstępu – W każdym razie, jeśli to ten, o którym myślę: Mark E. Smilh. Pewno nie każdy by go nazwał wokalistą.

Bibliotekarka obeszła biurko dookoła i wróciła na swoje miejsce.

– Muszę przyznać, że nigdy o nim nie słyszałam – powiedziała.

– Czas, Bridget, żebyś poszerzyła horyzonty – orzekł Kenny. A potem przeniósł wzrok na Rebusa, zaskoczony wyrazem jego szeroko otwartych oczu.

– Wokalista zespołu Spad? – powiedział cicho, niemal do siebie.

– Zna ich pan? – Kenny wyglądał na zaskoczonego, że ktoś w wieku Rebusa może coś na ten temat wiedzieć.

– Widziałem ich ze dwadzieścia lat temu. W jakimś klubie w Abbeyhill.

– Nieźle grzeją, co? – stwierdził Kenny.

Rebus pokiwał głową, ale myślami był już gdzie indziej. A potem bibliotekarka Bridget ubrała te myśli w słowa.

– To zabawne – rzekła i wskazała głową na listę w ręku Rebusa. – Bo oryginalny tytuł powieści Camusa – La chute – można tłumaczyć jako Upadek, ale też jako Spad. Mamy jej egzemplarz w dziale beletrystyki, jeśli pan sobie życzy…


Ojczymem Claire Benzie okazał się mecenas Jack McCoist, jeden z bardziej znanych obrońców sądowych w mieście. Przed dalszym przesłuchiwaniem poprosił o dziesięć minut rozmowy z Claire w cztery oczy. Potem na salę wkroczyła znów Siobhan, tym razem w towarzystwie Gill Templer, która ku widocznemu niezadowoleniu Erica Baina, postanowiła go zastąpić.

Puszka po pepsi przed Claire była pusta, McCoist miał przed sobą pół filiżanki letniej herbaty.

– Nie sądzę, żebyśmy musieli to nagrywać – oświadczył McCoist. – Najpierw porozmawiajmy i zobaczymy, dokąd nas to prowadzi. Zgoda?

Spojrzał na Gill Templer, która po chwili zastanowienia kiwnęła głową.

– Możecie zaczynać, posterunkowa Clarke – zwróciła się do Siobhan.

Siobhan próbowała uchwycić wzrok Claire, ale ta siedziała ze wzrokiem wbitym w puszkę po pepsi, którą przetaczała sobie dłoniach.

– Claire – zaczęła – jedną ze wskazówek, które Flipa otrzymała w trakcie gry, wysłano z adresu e-mailowego założonego przez ciebie.

Przed McCoistem leżał blok A4, w którym kilka stron pokryte było notatkami napisanymi tak nieczytelnym charakterem, że równie dobrze mógłby służyć za jego osobisty szyfr. Teraz otworzył go na świeżej stronie.

– Czy mógłbym zapytać, w jaki sposób zdobyliście te maile?

– Zostały… Myśmy ich właściwie nie zdobywali. Ktoś ukrywający się pod pseudonimem Quizmaster wysłał wiadomość do Flipy Balfour, która trafiła do mnie.

– W jaki sposób? – McCoist nawet nie podniósł głowy znad notatek.

Siobhan widziała jedynie jego ramiona odziane w granatową marynarkę w prążki i wierzchołek głowy z mocno przerzedzonymi włosami.

– Sprawdzałam zawartość dysku w komputerze panny Balfour, szukając czegoś, co by nam pomogło wyjaśnić jej zniknijcie.

– A więc stało się to już po jej zniknięciu? – Dopiero teraz podniósł głowę i Siobhan ujrzała okulary w grubej czarnej oprawie i pełne powątpiewania usta zaciśnięte w cienką kreskę.

– Tak – przyznała.

– I to tę wiadomość zidentyfikowaliście, jako wysłaną z komputera mojej klientki?

– Jako pochodzącą z serwera jej prowajdera, tak. – Siobhan zwróciła uwagę, że na słowa „moja klientka” Claire po raz pierwszy podniosła wzrok i spojrzała badawczo na ojczyma. Pewnie go nigdy wcześniej nie widziała w akcji.

– Pod słowem „prowajder” rozumie pani dostawcę usług internetowych, czy tak?

Siobhan kiwnęła głową. Wiedziała, że McCoist chciał jej tylko pokazać, że żargon internetowy też nie jest mu obcy.

– Czy były jeszcze dalsze wiadomości tego typu?

– Tak.

– Czy również pochodziły z tego samego adresu?

– Tego jeszcze nie wiemy. – Siobhan uznała, że nie musi mu mówić, iż w grę wchodzi większa liczba prowajderów.

– Doskonale. – McCoist zamaszyście postawił kropkę po ostatnim słowie i w zamyśleniu odchylił się do tyłu.

– Czy mogę teraz zadać pytanie Claire? – spytała Siobhan.

McCoist spojrzał na nią znad krawędzi okularów.

– Moja klientka wolałaby najpierw złożyć krótkie oświadczenie.

Claire sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyciągnęła złożoną we czworo kartkę, która najwyraźniej pochodziła z bloku ojczyma. Pismo na niej było inne niż w jego notatkach, ale Siobhan dostrzegła poprawki zrobione jego ręką.

Claire odchrząknęła.

– Dwa tygodnie przed zniknięciem Flipy pożyczyłam jej swojego laptopa. Miała do napisania jakąś pracę i uznałam, że jej się przyda. Wiedziałam, że nie posiada własnego laptopa. Nie miałam potem okazji poprosić o jego zwrot. Czekałam na jej pogrzeb, by zwrócić się do rodziny z prośbą o przeszukanie jej mieszkania.

– Czy ten laptop jest twoim jedynym komputerem? – przerwała jej Siobhan.

– Nie – potrząsnęła głową Claire – ale korzysta z tego samego serwera, do którego podłączony jest mój pecet.

Siobhan spojrzała na nią, ale Claire nadal unikała kontaktu wzrokowego.

– Ale w mieszkaniu Philippy Balfour nie było żadnego laptopa – powiedziała.

Ich oczy nareszcie się spotkały.

– To gdzie on jest? – spytała Claire.

– Zakładam, że masz jakiś dowód zakupu albo gwarancję, albo coś w tym rodzaju?

Odezwał się McCoist.

– Czy pani oskarża moją córkę o kłamstwo? – Nagle nie była już tylko jego klientką.

– Myślę tylko, że Claire powinna nam o tym powiedzieć nieco wcześniej.

– Nie wiedziałam, że to może być… – zaczęła Claire.

– Pani komisarz Templer – przerwał jej McCoist wyniośle – Nie przypuszczałem, że policja okręgu Lothian i Borders ucieka się do rzucania pod adresem potencjalnych świadków oskarżeń o dwulicowość.

– Póki co – odparła Templer równie wyniośle – pańska pasierbica występuje tu w charakterze podejrzanej, nie świadka.

– Podejrzanej o co? O zorganizowanie quizu? Od kiedy to się liczy jako przestępstwo?

Gill zabrakło dobrej odpowiedzi i rzuciła spojrzenie na Siobhan, która pomyślała, że odczytuje w nim myśli szefowej: „On ma rację… wciąż nie mamy pewności, czy Quizmaster ma jakikolwiek związek ze sprawą… wychylam się tylko w oparciu o twoje przeczucia, więc lepiej o tym pamiętaj…”

McCoist czuł, że spojrzenia wymienione między dwiema kobietami mają istotne znaczenie, postanowił więc iść za ciosem.

– Nie wyobrażam sobie, żebyście na tej podstawie mogli coś przedstawić prokuraturze. Przecież by was wyśmiali… szanowna pani komisarz. – Ostatnie słowa powiedział z wyraźnym naciskiem. Wiedział, że niedawno ją awansowano i że musi sobie dopiero wyrobić pozycję.

Ale Gill już odzyskała pewność siebie.

– Musimy, mecenasie McCoist, uzyskać od Claire jasne odpowiedzi na pytania, jej wersja bowiem wygląda dość blado i w przeciwnym razie będziemy zmuszeni kontynuować nasze śledztwo.

Zapadło milczenie, podczas którego McCoist zdawał się zastanawiać nad słowami Gill, a Siobhan układała sobie w głowic listę argumentów. Claire Benzie niewątpliwie miała motyw: rolę jaką odegrał bank Balfour w samobójstwie jej ojca. Gra internetowa dostarczyła jej możliwości, zwabienie zaś Philippy Balfour na Arthur’s Seat stanowiłoby okazję. Wymyśliła sobie nagle ten pożyczony laptop, który – co było jej na rękę – gdzieś się tajemniczo zawieruszył… Siobhan zaczęła obmyślać analogiczną listę argumentów wobec Ranalda Marra, który od razu na początku nauczył Flipę, jak pozbywać się niewygodnych e-maili. Ranald Marr na czele armii swych żołnierzyków, drugi co do starszeństwa w banku. Tyle że wciąż nie potrafiła wymyślić, jaką korzyść mógłby odnieść ze śmierci Flipy…

– Claire – powiedziała cicho – czy kiedy bywałaś w Jałowcach, spotkałaś tam kiedyś Ranalda Marra?

– Nie rozumiem, jaki to może mieć…

Ale Claire przerwała ojczymowi.

– Ranald Marr, tak. I nigdy nie rozumiałam, co ona w nim widzi.

– Kto?

– Flipa. Była w nim zadurzona. Pewnie tylko takie dziewczęce fanaberie.

– Czy spotkała się z wzajemnością? Czy przerodziło się to w coś więcej niż tylko dziewczęce zadurzenie?

– Wydaje mi się, że trochę odbiegamy od…

Ale Claire uśmiechnęła się do Siobhan.

– Dopiero dużo później – powiedziała.

– Kiedy później?

– Wydawało mi się, że do końca, do chwili zniknięcia była mocno zaangażowana…


– Dlaczego wszyscy są tacy podekscytowani? – zapytał Rebus.

Bain podniósł głowę znad biurka, przy którym coś pisał.

– Przesłuchują Claire Benzie.

– Dlaczego? – Rebus pochylił się i sięgnął do jednej z szuflad biurka.

– Przepraszam – przerwał Bain – czy to może twoje…?

Zrobił ruch, jakby chciał wstać, ale Rebus go powstrzymał.

– Jestem zawieszony, pamiętasz? Tylko nie pozwól, żeby mi miejsce wystygło. – Zamknął szufladę, nic z niej nie wyjmując. – A skąd się wzięła Benzie?

– Przez jeden z maili. Służby specjalne go namierzyły.

Rebus aż gwizdnął.

– I wysłała go Claire Benzie?

– W każdym razie wysłano go z jej adresu.

Rebus przez chwilę się zastanawiał.

– A to nie to samo? – zapytał w końcu.

– Siobhan ma wątpliwości.

– I teraz jest tam z Benzie? – Rebus poczekał, aż tamten przytaknie. – Ale ty jesteś tutaj?

– Komisarz Templer.

– Aha – powiedział Rebus, kiwając głową, jakby to wszystko wyjaśniało.

Gill Templer wpadła z impetem do sali detektywów.

– Trzeba sprowadzić na przesłuchanie Marra. Kto się tym zajmie?

Zgłosiło się od razu dwóch ochotników: Hi-Ho Silvers i Tommy Fleming. Pozostali próbowali najpierw dojść, o kogo chodzi i jaki to może mieć związek z Claire Benzie i Quizmasterem. Kiedy Gill się odwróciła, tuż za nią stała Siobhan.

– Dobra robota – oznajmiła Templer.

– Naprawdę? – odrzekła Siobhan. – Bo ja nie jestem taka pewna.

– Jak to?

– Jest jakoś tak, że kiedy jej zadaję pytanie, mam wrażenie że ona chce, żebym ją właśnie o to zapytała. Zupełnie, jakby wszystko zaplanowała.

– Ja tego nie zauważyłam. – Gill dotknęła jej ramienia. – Zrób sobie przerwę. Do Marra weźmiemy kogoś innego. – Rozejrzała się po sali. – A reszta niech wraca do roboty. – Jej wzrok spoczął na Rebusie. – A ty co tu robisz?

Rebus otworzył kolejną szufladę i wyciągnąwszy z niej paczkę papierosów, potrząsnął nią triumfalnie.

– Wpadłem tylko na chwilę, pani komisarz, po swoje osobiste rzeczy.

Gill wydęła usta i zamaszystym krokiem opuściła salę. Na korytarzu stali jeszcze McCoist i Claire, a Gill zatrzymała się i zaczęła z nimi rozmawiać. Siobhan podeszła do Rebusa.

– Co ty tu, do diabła, naprawdę robisz? – spytała.

– Wyglądasz na zdenerwowaną.

– Widzę, że jak zwykle ignorujesz pytania.

– Szefowa kazała ci zrobić przerwę. Masz wyjątkowe szczęście, bo ja zapraszam. Podczas gdy ty zajmowałaś się straszeniem studentek, ja miałem naprawdę ważne sprawy…


Siobhan ograniczyła się tylko do soku pomarańczowego i przez cały czas nerwowo obracała w palcach telefon komórkowy. Bain musiał jej solennie przyrzec, że zadzwoni natychmiast, jak tylko pojawią się jakieś nowe wiadomości.

– Muszę wracać – powiedziała po raz kolejny. A potem raz jeszcze rzuciła okiem na wyświetlacz komórki i upewniła się, że bateria nie wymaga doładowania i sygnał jest wystarczająco silny.

– Jadłaś coś? – zapytał Rebus, a kiedy pokręciła przecząco głową poszedł do baru i wrócił z dwiema paczkami chipsów krewetkowych. Zabrała się do jedzenia, a on powiedział:

– I właśnie wtedy na to wpadłem.

– Kiedy i na co wpadłeś?

– Chryste, Siobhan, obudź się!

– Czuję się, jakby głowa miała mi za chwilę eksplodować. Naprawdę mam takie wrażenie.

– Rozumiem, że uważasz Claire Benzie za niewinną. A na dodatek ona teraz twierdzi, że Flipę Balfour coś łączyło z Ranaldem Marrem.

– A ty w to wierzysz?

Zapalił następnego papierosa i wydmuchnął dym z dala od Siobhan.

– Nie wolno mi wyrażać opinii: jestem zawieszony w obowiązkach aż do odwołania.

Rzuciła mu złe spojrzenie i łyknęła ze szklanki.

– Ale szykuje się niezła scena, co? – zauważył Rebus.

– Jaka scena?

– Kiedy Balfour będzie pytać swojego zausznika, czego chciała policja.

– Myślisz, że Marr mu się przyzna?

– Nawet jeśli nie, to Balfour i tak się dowie. Na tym jutrzejszym pogrzebie może być całkiem wesoło. – Wydmuchnął kolejny kłąb dymu w stronę sufitu. – Wybierasz się?

– Mam zamiar. Wiem w każdym razie, że idą Carswell i Templer… i jeszcze paru innych.

– Jeśli dojdzie do rękoczynów, to mogą się przydać.

Spojrzała na zegarek.

– Powinnam wracać, sprawdzić, co Marr powiedział.

– Kazano ci zrobić sobie przerwę.

– Już miałam przerwę.

– Jak naprawdę musisz, to zadzwoń.

– Może rzeczywiście tak zrobię. – Siobhan dopiero teraz zauważyła, że z jej komórki wciąż zwisa kabelek, którym mogłaby się włączyć do sieci, gdyby nie to, że laptop został na St Leonard’s. Spojrzała na telefon, potem na Rebusa. – Coś zacząłeś mówić? – spytała.

– O czym?

– O Rygorach.

Rebus uśmiechnął się szeroko.

– Jak to miło, że znów jesteś z nami. Zacząłem mówić, że całe popołudnie spędziłem w bibliotece i rozwiązałem pierwszą część zagadki.

– Tak od razu?

– Masz do czynienia ze specem, kochana. Chcesz posłuchać?

– Jasne. – Zauważyła, że jego szklaneczka jest pusta. – Może teraz ja…?

– Najpierw posłuchaj. – Pociągnął ją i siłą usadził na kanapce. Pub był wypełniony w połowie w większości przez gości wyglądających na studentów. Rebus pomyślał, że on jest chyba najstarszy w całym pubie. Gdyby stali przy barze, pewnie by go wzięto za właściciela lokalu. Siedząc z Siobhan przy ustronnym stoliku, musiał wyglądać na starego podrywacza, który próbuje upić swoją młodą sekretarkę.

– Zamieniam się w słuch – oświadczyła.

– Albert Camus – zaczął z namaszczeniem – napisał po wieść pod tytułem Upadek. – Wyciągnął z kieszeni marynarki kieszonkowe wydanie, położył na stoliku i postukał w nie palcem. Książka nie pochodziła z biblioteki. Kupił ją po drodze na St Leonard’s, w księgarni Thin’s Bookshop. – Mark E. Smith jest wokalistą w zespole o nazwie Spad.

Siobhan zmarszczyła czoło.

– Chyba miałam kiedyś ich singla – powiedziała.

– Tak więc mamy powieść Upadek, której oryginalny tytuł można by też przetłumaczyć jako „spad”, i mamy zespół Spad. Robi nam się z tego liczba mnoga i co mamy…?

– Spady… wodospady, kaskady – powiedziała Siobhan, a Rebus z powagą pokiwał głową. Wzięła książkę do ręki i rzuciła okiem na notę wydawcy na okładce.

– Myślisz, że to tam Quizmaster chce się ze mną spotkać?

– Myślę, że chodzi o następną wskazówkę.

– A co z resztą tej wskazówki, z tym meczem bokserskim i Frankiem Finlayem?

Rebus wzruszył ramionami.

– W odróżnieniu od Simple Minds ja ci cudów nie obiecywałem.

– Tak, to prawda… – Zawiesiła głos i spojrzała na niego. – Odniosłam wrażenie, że w ogóle nie byłeś specjalnie zainteresowany.

– Zmieniłem zdanie.

– Dlaczego?

– Zdarzyło ci się kiedyś siedzieć w domu i patrzyć, jak schnie farba?

– Zdarzały mi się takie randki, że z dwojga złego bym to wolała.

– No to może mnie zrozumiesz.

Kiwnęła głową i zaczęła przerzucać stronice książki. Po chwili przestała, zmarszczyła czoło i znów na niego popatrzyła.

– Właściwie – zaczęła – naprawdę nie wiem, o co ci chodzi.

– To dobrze. To znaczy, że się uczysz.

– Czego się uczę?

– Osobistej, autorskiej odmiany egzystencjalizmu Johna Rebusa. – Pokiwał na nią palcem. – Do dzisiaj nie znałem nawet tego słowa i poznanie go zawdzięczam tobie…

– Więc co to znaczy?

– Nie powiedziałem wcale, że wiem, co to znaczy. Myślę tylko, że w dużej mierze polega to na niepatrzeniu jak schnie farba…

Wrócili na St Leonard’s, jednak wciąż nie było żadnych wiadomości. Ludzie snuli się i obijali o ściany. Wszyscy oczekiwali na jakiś przełom w sprawie. I wszyscy chcieli też uwolnić się od niej. W męskiej toalecie wybuchła nagle bójka między dwoma mundurowymi policjantami, którzy później nie potrafili wyjaśnić, od czego się zaczęło. Rebus przez jakiś czas obserwował Siobhan, która kręciła się od jednej grupki do drugiej w nadziei, że dowie się czegoś nowego. Widział, że z trudem nad sobą panuje. W głowie miała gonitwę myśli i teorii, a oczy błyszczały jej niezdrowym blaskiem. Jak inni, chciała, by wreszcie nastąpił jakiś przełom i by mogła od tego wszystkiego odetchnąć. Rebus podszedł do niej, chwycił ją za ramię i wyprowadził na zewnątrz W pierwszej chwili próbowała stawiać opór.

– Kiedy ostatni raz jadłaś? – zapytał.

– Kupiłeś mi przecież chipsy krewetkowe.

– Mam na myśli prawdziwy ciepły posiłek.

– Zachowujesz się jak moja mama…

Po krótkim spacerze dotarli do hinduskiej restauracji na Nicolson Street. W środku panował mrok, a schody prowadzące na górę zawiodły ich do niemal pustej sali. Wtorki stały się teraz nowymi poniedziałkami – martwymi wieczorami na mieście. Weekendy zaczynały się już w czwartki od planowania, na co tym razem wydać pieniądze, i kończyły szybkim drinkiem w poniedziałki po pracy, kiedy to można było podsumować najważniejsze wydarzenia minionych dni. Ale we wtorki najrozsądniej było iść prosto do domu, żeby zaoszczędzić to, co jeszcze zostało w kieszeni.

– Znasz Kaskady lepiej ode mnie – powiedziała Siobhan. – Więc mi powiedz, co tam jest ciekawego?

– No cóż, przede wszystkim sam wodospad, ale to już widziałaś, no i może Jałowce, ale tam też już byłaś. – Wzruszył ramionami. – I to mniej więcej tyle.

– Jest tam też jakieś osiedle mieszkaniowe, prawda?

– Tak, Błonia – kiwnął głową. – A kawałek dalej stacja benzynowa. Jest jeszcze chata Bev Dodds i parę domów edynburskich „dojeżdżaczy”. Nie ma nawet kościoła ani poczty.

– Ani ringu bokserskiego?

Rebus potrząsnął głową.

– Ani żadnych bukietów drutu kolczastego albo domu Franka Finlaya.

Wyglądało, że Siobhan straciła apetyt i przestała jeść, ale Rebus się tym nie przejął. Na przystawkę spałaszowała porcję tandoori, a potem większość curry biryani. Patrzył, jak wyciąga z torebki telefon komórkowy i znów dzwoni do komisariatu. Już wcześniej próbowała to zrobić, ale nikt się nie odezwał. Teraz jednak ktoś odebrał telefon.

– Eric? Tu Siobhan. Co się tam dzieje? Jest już Marr? Co powiedział? – Przez chwilę słuchała, potem jej wzrok spoczął na Rebusie. – Naprawdę? – powiedziała głosem o ton wyższym. – No to nie najlepiej, co?

Rebus momentalnie pomyślał o samobójstwie i przeciągnął sobie palec po gardle, ale Siobhan przecząco pokręciła głową.

– Dobra, Eric. Dzięki za wiadomości. Do zobaczenia. – Rozłączyła się i bez pośpiechu schowała telefon do torebki.

– Mów! – zachęcił ją Rebus.

Nabrała na widelec kolejną porcję jedzenia.

– Jesteś zawieszony, pamiętasz? Odsunięty od sprawy.

– Mów, bo cię zaraz zawieszę na tym suficie.

Uśmiechnęła się i odłożyła widelec z nietkniętym jedzeniem na talerz.

Podszedł kelner, by posprzątać ze stołu, jednak Rebus odesłał go gestem ręki.

– No więc tak – zaczęła Siobhan. – Pojechali po Marra ilo jego willi w Grange i wtedy się okazało, że go tam nie ma.

– No i co?

– A nie było go dlatego, bo go uprzedzono. Gill Templer zadzwoniła do Carswella i zameldowała, że jadą po Marra, bo chcą go przesłuchać. No i wtedy zastępca starego „zasugerował”, żeby „kurtuazyjnie” zadzwonić do Marra i go o tym uprzedzić.

Wzięła do ręki dzbanek z wodą i wysączyła z niego ostatnie krople do szklanki. Kelner znów ruszył w ich kierunku, by napełnić dzbanek i Rebus znów go powstrzymał ruchem ręki.

– Czy to znaczy, że Marr zwiał?

Siobhan kiwnęła głową.

– Na to wygląda. Jego żona oświadczyła, że odebrał telefon i dwie minuty później już nie było ani jego, ani jego maserati.

– Lepiej zabierz stąd parę serwetek – powiedział Rebus. – Wygląda na to, że trzeba będzie wytrzeć resztki z twarzy pana Carswella.

– Nie chciałabym być w jego skórze, kiedy pójdzie się tłumaczyć staremu – przytaknęła Siobhan, patrząc, jak radosny uśmiech rozlewa się po twarzy Rebusa. – Tego ci było trzeba, co?

– Może teraz trochę odpuści.

– Będzie zbyt zajęty chronieniem własnej dupy, żeby myśleć o kopaniu twojej, tak?

– Obrazowo to ujmując.

– Moje akademickie wykształcenie.

– No to co się teraz dzieje w sprawie Marra? – Rebus skinął głową na kelnera, który z wahaniem podszedł, niepewny, czy nie zostanie znów odesłany. – Dwie kawy – rzucił, a kelner lekko się skłonił i oddalił.

– Nie jestem pewna – odparła Siobhan.

– Zważywszy, że jutro jest pogrzeb, sytuacja jest dość niezręczna.

– Pościg samochodowy z piskiem opon… zatrzymanie i aresztowanie zbiega… – Siobhan zaczęła konstruować cały scenariusz. – Zrozpaczeni rodzice nie rozumieją, dlaczego ich najbliższy przyjaciel zostaje zatrzymany przez policję…

– Jeśli Carswell potrafi myśleć logicznie, to przed końcem pogrzebu nie wykona żadnego ruchu. Zresztą może się okazać, że Marr się tam jednak pojawi.

– By pożegnać swą potajemną kochankę?

– Jeśli Claire Benzie mówi prawdę.

– A z jakiego innego powodu miałby uciekać?

Rebus popatrzył na nią.

– Myślę, że na to możesz sobie sama odpowiedzieć.

– Myślisz, że to on mógł ją zabić?

– Zdawało mi się, że to ty go masz na celowniku.

Zamyśliła się.

– Tak, ale to było, nim się to stało. Nie sądzę, żeby Quizmaster uciekał.

– Ale może Quizmaster nie ma nic wspólnego ze śmiercią Philippy?

Siobhan pokiwała głową.

– Właśnie w tym rzecz. Miałam na celowniku Marra jako Quizmastera.

– A to by znaczyło, że zabił ją ktoś inny.

Kelner przyniósł im kawy wraz z nieodłącznymi czekoladkami miętowymi. Siobhan wzięła swoją, na moment zanurzyła ją w gorącym płynie i włożyła do ust. Kelner nieproszony przyniósł także rachunek.

– Dzielimy po połowie? – zaproponowała Siobhan, a Rebus skinął głową i wyciągnął z kieszeni trzy piątki.

Po wyjściu z restauracji zapytał ją, jak się dostanie do domu.

– Mam na St Leonard’s samochód. Chcesz, żeby cię podwieźć?

– Pogoda akurat na spacer – odparł, spoglądając na zachmurzone niebo. – Obiecaj mi tylko, że pojedziesz prosto do domu i odpoczniesz…

– Obiecuję, mamusiu.

– No i teraz, kiedy doszłaś do wniosku, że Quizmaster nie zabił Flipy…

– Tak?

– …już nie musisz zawracać sobie głowy tą grą, prawda?

Zamrugała i przyznała, że pewnie ma rację, widział jednak, że jej nie przekonał. Uważała uczestnictwo w grze za swój wkład w rozwikłanie całej sprawy, więc teraz nie mogła się z niej tak po prostu wycofać… Wiedział zresztą, że będąc na jej miejscu, czułby to samo.

Rozstali się przed restauracją i Rebus ruszył w kierunku domu. Z mieszkania zadzwonił do Jean, ale nie było jej w domu. Pomyślał, że może znów się zasiedziała w muzeum, jednak jej telefon biurowy też nie odpowiadał. Stał przed stołem w jadalni, na którym miał rozłożone papiery dotyczące trumienek. Przejrzał je i przyczepił do ściany notatki dotyczące czterech kobiet: Jesperson, Gibbs, Gearing i Farmer. Męczyło go pytanie, dlaczego zabójca miałby zostawiać trumienki. Zgoda, stanowiły jego swoisty „podpis”, tyle że wówczas nikt jeszcze tego podpisu nie kojarzył. Przecież minęło prawie trzydzieści lat, nim ktoś wpadł na pomysł, że mogą dotyczyć mordercy. Czy gdyby morderca chciał być identyfikowany ze swymi zbrodniami, to nie powtórzyłby ruchu wcześniej albo nie wysłałby jakiejś wiadomości do gazet lub do policji? Zatem nie chodziło tylko o podpis; chodziło mu o… Tylko o co? Rebus widział w nich coś w rodzaju pomników upamiętniających coś zrozumiałego i mającego znaczenie tylko dla tego, kto je zostawiał. Zatem, czy nie można powiedzieć tego samego o trumienkach porzuconych na Arthur’s Seat? Dlaczego ten, kto to zrobił, w ten czy inny sposób nie ujawnił się? Odpowiedź: bo z chwilą znalezienia, trumienki traciły dla niego swe pierwotne znaczenie. Były pomnikami zostawianymi tam nie po to, by je ktoś znajdował lub wiązał z morderstwami popełniony mi przez Burke’a i Hare’a…

Tak, musiał istnieć jakiś związek między nimi a trumienkami odnalezionymi przez Jean. Gorzej było z dołączeniem do tej listy trumienki z Kaskad i tu Rebus był ostrożny, choć przeczuwał jakiś związek. Może związek nie tak bezpośredni, ale nadal wyraźny.

Sprawdził nagrania na sekretarce. Było tylko jedno: z agencji, informujące o znalezieniu pary emerytów, którzy zgodzili się wziąć na siebie obowiązek pokazywania jego mieszkania potencjalnym nabywcom. Wiedział, że zanim do tego dojdzie, musi zdjąć ze ściany swoją wyklejankę i trochę tu jeszcze posprzątać…

Ponownie zadzwonił do Jean i znów nikt się nie odezwał.

Położył na talerzu gramofonu longplay Steve’a Earle’a The Hard Way.

Nigdy nie miał do czynienia z innymi.


– Ma pani szczęście, że nie zmieniłam nazwiska – oświadczyła Janine Benzie w odpowiedzi na wyjaśnienie Jean, że dzwoniła po kolei do wszystkich o nazwisku Benzie, wymienionych w książce telefonicznej. – Jestem teraz żoną Jacka McCoista.

Siedziały w salonie trzypoziomowego wolnostojącego domu w zachodniej części miasta, tuż obok Palmerston Place. Janine Benzie była chuda i wysoka. Była ubrana w czarną sukienkę do kolan z rzucającą błyski broszką przypiętą tuż nad prawą piersią. W pokoju także czuło się jej gust: antyki i drewno, grube ściany i puszyste dywany tłumiące wszelkie niepożądane dźwięki.

– Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas.

– Tyle że niewiele mogę dodać do tego, co już powiedziałam przez telefon. – Pani Benzie sprawiała wrażenie nieco rozkojarzonej, jakby częścią siebie przebywała gdzie indziej. Może dlatego tak łatwo zgodziła się na to spotkanie. – Mam za sobą dość trudny dzień, panno Burchill – dodała.

– Doprawdy?

Ale Janine Benzie nie podjęła tematu i tylko raz jeszcze zapytała, czy Jean na pewno nie ma ochoty czegoś się napić.

– Nie chcę zawracać pani głowy. Powiedziała mi pani, że jest spokrewniona z Patricią Lovell?

– Była moją praprababką… czy coś w tym rodzaju.

– Ale umarła w bardzo młodym wieku, prawda?

– Przypuszczam, że wie pani o niej więcej niż ja. Na przykład, nie miałam pojęcia, że jest pochowana na Calton Hill.

– A ile miała dzieci?

– Tylko jedno, dziewczynkę.

– Czy wie pani może, czy zmarła podczas porodu?

– Nie mam pojęcia – odparła Benzie i roześmiała się z dziwaczności tego pytania.

– Przepraszam – powiedziała Jean. – Zdaję sobie sprawę, że dla pani to wszystko musi brzmieć dość niesamowicie…

– Trochę tak. Mówiła pani, że zajmuje się historią Kenneta Lovella?

Jean skinęła głową.

– Czy w rodzinie zachowały się jakieś stare papiery z jego czasów?

Pani Benzie potrząsnęła głową.

– Żadne – odparła.

– I nie ma pani jakiegoś krewnego, kogoś kto może mógłby…?

– Naprawdę nie sądzę, nie. – Sięgnęła po paczkę papierosów i wytrząsnęła jednego. – Pani…?

Jean potrząsnęła przecząco głową i patrzyła, jak Benzie przypala papierosa wysmukłą złotą zapalniczką. Wydawało się, że jej wszystkie ruchy są mocno spowolnione. Przypominało to oglądanie filmu w zwolnionym tempie.

– Bo poszukuję korespondencji między doktorem Lovellem, a jego dobroczyńcą.

– Nawet nie wiedziałam, że miał jakiegoś dobroczyńcę.

– Pastora z Ayrshire.

– Doprawdy? – powiedziała Benzie, ale Jean czuła, że w ogóle jej to nie zainteresowało. W tej chwili papieros trzymany w dłoni znaczył dla niej więcej niż cokolwiek innego.

Jednak Jean postanowiła brnąć dalej.

– W Domu Lekarza wisi portret doktora Lovella. Podejrzewam, że mógł zostać namalowany na zamówienie tego pastora.

– Czyżby?

– Widziała go pani kiedyś?

– Nie sądzę.

– Doktor Lovell miał kilka żon. Wiedziała pani o tym?

– Zdaje się że trzy, prawda? Jak się zastanowić, to nie tak znowu wiele. – Wyglądało, że Benzie nagle się zamyśliła. – Sama mam już drugiego męża… a kto mi może zagwarantować, że na tym się skończy? – Przyjrzała się popiołowi na czubku papierosa. – Wie pani, że mój pierwszy mąż popełnił samobójstwo?

– Nie wiedziałam.

– No bo skąd? – Zrobiła przerwę. – Nie sądzę, by to samo mogło się przytrafić Jackowi.

Jean nie bardzo wiedziała, co Benzie chce przez to powiedzieć, jednak ta wpatrywała się w nią takim wzrokiem, jakby oczekiwała odpowiedzi.

– Pewnie mogłoby to wyglądać podejrzanie – powiedziała w końcu – gdyby w ten sposób straciła pani dwóch mężów.

– A Kennet, który stracił trzy żony…?

No właśnie. Jean też się nad tym zastanawiała.

Janine Benzie wstała z miejsca i podeszła do okna. Jean raz jeszcze rozejrzała się po salonie. Czuła, że ten cały artystyczny wystrój, te obrazy, antyki, świeczniki i kryształy… że nie była to spuścizna rodziny Benziech i że znalazło się to w tym domu wraz z Jackiem McCoistem.

– No cóż, chyba już pójdę – odezwała się. – Raz jeszcze przepraszam za najście.

– Nie ma za co. Mam nadzieję, że znajdzie pani to, czego szuka.

Nagle z holu dały się słyszeć głosy i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Potem głosy wkroczyły na schody i zaczęły się zbliżać.

– To Claire i mój mąż – powiedziała Janine, siadając ponownie na fotelu i moszcząc się na nim niczym modelka szykująca się do pozowania.

Drzwi otworzyły się z impetem i stanęła w nich Claire Benzie. Jean pomyślała, że wcale nie jest podobna do matki, choć wrażenie to mogło się brać nie tyle z wyglądu, ile z jej zachowania, jakże odmiennego od Janine. Claire Benzie tryskała energią.

– I gówno mi na tym zależy! – wykrzyknęła, energicznie wkraczając do salonu. – Jak chcą, to mogą mnie zamknąć i wyrzucić zasrany klucz! – Zrobiła kilka szybkich kroków, a za nią w drzwiach pojawił się Jack McCoist. Poruszał się równie wolno jak żona, co brało się chyba jednak ze zmęczenia.

– Claire, chcę ci tylko uprzytomnić… – Pochylił się nad żoną i cmoknął ją w policzek. – Strasznie było – dodał w jej kierunku. – Gliny przyczepiły się do Claire jak pijawki. Czy jest szansa, kochanie, żeby ci się udało wpłynąć na twoją córkę? – Słowa zamarły mu na ustach, bo wyprostował się i dopiero teraz spostrzegł, że nie są sami.

Jean zaczęła podnosić się z miejsca.

– Naprawdę powinnam już iść – odezwała się.

– A to kto, do cholery? – warknęła Claire.

– Pani Burchill jest z muzeum – wyjaśniła Janine. – Rozmawiałyśmy o Kennecie Lovellu.

– O Boże, jeszcze jedna – jęknęła Claire, odrzucając głowę do tyłu i opadając na sofę.

– Zajmuję się jego biografią – wyjaśniła Jean, zwracając się do McCoista, który tymczasem podszedł do barku, by nalać sobie whisky.

– O tej porze? – spytał, nie odwracając głowy.

– Jego portret wisi gdzieś w jakimś domu – odezwała się Janine Benzie do córki. – Wiedziałaś o tym?

– Jasne, cholera, że wiedziałam! Wisi w muzeum w Domu Lekarza. – Spojrzała na Jean i zapytała: – I pani jest z tego muzeum?

– Nie, prawdę powiedziawszy…

– Zresztą nieważne, skąd pani jest, najlepiej niech tam pani jak najszybciej wraca. Właśnie policja mnie wypuściła i…

– Nie waż się tak odzywać do gościa w moim domu! – syknęła Janine Benzie, zrywając się z fotela. – Jack, powiedz jej coś.

– Kiedy ja naprawdę powinnam… – zaczęła Jean, ponieważ jednak jej głos utonął we wrzawie na trzy głosy, która teraz wybuchła, bez słowa wycofała się ku wyjściu.

– Nie masz żadnego prawa…

– Jezu, ktoś mógłby pomyśleć, że to ciebie, cholera, przesłuchiwali…

– To nie jest żadne wytłumaczenie…

– Tylko jednego drinka w spokoju. Czy zbyt wiele wymagam od…

Wyglądało na to, że nawet nie zauważyli, kiedy Jean otwarła drzwi i cicho je za sobą zamknęła. Na palcach zeszła po wyłożonych dywanem schodach i najciszej jak to było możliwe otworzyła sobie drzwi wejściowe. Dopiero na ulicy wypuściła z siebie głębokie westchnienie ulgi. Odwróciła się i spojrzała w kierunku okna salonu, jednak nic spoza niego nie dochodziło. Domy w tej okolicy miały tak grube mury, że z powodzeniem mogłyby służyć za więzienia. Jean poczuła się tak, jakby właśnie z jednego z nich uciekła.

No i należało uważać na humory panny Benzie.

Загрузка...