11

– O Jezu, ale było głośno – powiedział Rebus. Stali znów na chodniku przed Playhouse, a niebo, które przed koncertem było jeszcze jasne, teraz zupełnie pociemniało.

– Czy to znaczy, że nie chodzisz często na takie imprezy? – spytała. W uszach jej dzwoniło i wiedziała, że przez to mówi zbyt głośno.

– Dawno już nie byłem – przyznał. Na widowni była mieszanina młodzieży, podstarzałych punków i starych wyjadaczy w wieku Rebusa… może nawet ciut od niego starszych. Reed zagrał dużo nowych utworów, których Rebus w ogóle nie znał, ale w repertuarze znalazło się także kilka klasycznych staroci. Playhouse – chyba po raz ostatni był tu na UB40, gdzieś w czasach, gdy ukazał się ich drugi album. Wolał się nie zastanawiać, ile to już lat temu.

– Wstąpimy gdzieś na drinka? – zaproponowała Jean. Z przerwami pili właściwie całe popołudnie i wieczór. Zaczęło się od wina do lunchu i potem jednego szybkiego drinka w Ox. Następnie był długi spacer do Dean Village i przechadzka nad brzegiem Water of Leith. Doszli aż do samego Leith, z przerwami po drodze na przysiadanie na ławce i pogaduszki. Kolejne dwa drinki w pubie na Nabrzeżu. Zastanawiali się, czy przed koncertem nie wstąpić gdzieś na wczesną kolację, ale oboje czuli się jeszcze syci po lunchu w Cafe St Honore. Zawrócili i przez Leith Walk dotarli do Playhouse. Było jeszcze za wcześnie, wstąpili więc na jednego do pubu Conan Doyle, a potem zajrzeli do baru w samym Playhouse.

W którymś momencie Rebusowi wyrwała się uwaga, iż myślał, że będzie unikała alkoholu. Natychmiast tego pożałował, ale Jean wzruszyła tylko ramionami.

– Masz na myśli Billa? To nie w tym rzecz. To znaczy, może na niektórych to tak działa i albo sami zostają alkoholikami, albo przysięgają sobie nigdy nie tknąć ani kropli. Ale to nie wina alkoholu. Chodzi o tego, kto go pije. I przez całe życie z Billem wcale się sama nie umartwiałam. Nigdy mu nie prawiłam kazań i nigdy sama nie przestałam popijać… a to dlatego, że alkohol nie jest dla mnie taki ważny. – Przerwała. – A dla ciebie?

– Dla mnie? – Rebus tak jak ona wzruszył ramionami. – Ja piję tylko dla dobrego samopoczucia.

– No i przy którym to zaczyna działać?

Roześmiali się oboje i zmienili temat. Ale teraz, parę minut po jedenastej w sobotni wieczór, cała ulica pulsowała alkoholem.

– Co proponujesz? – spytała Jean, a Rebus znacząco spojrzał na zegarek.

Znał mnóstwo barów, które można by odwiedzić o tej porze, ale do żadnego z nich nie chciał zabierać Jean.

– Wytrzymasz jeszcze trochę muzyki? – zapytał.

Wzruszyła ramionami.

– Jakiego rodzaju?

– Akustycznej. Tylko uprzedzam, że nie będzie gdzie usiąść.

Zastanowiła się.

– Czy to gdzieś po drodze do ciebie?

– Tak – kiwnął głową – to takie wyjątkowe miejsce, gdzie…

– Wiem, widziałam. – Spojrzała mu prosto w oczy. – No to jak… masz mnie zamiar poprosić?

– Chcesz zostać u mnie na noc?

– Chcę, żebyś mnie poprosił.

– Ale mam tylko materac na podłodze.

Roześmiała się i ścisnęła go za rękę.

– Specjalnie to robisz?

– Co?

– Próbujesz mnie zniechęcić?

– Nie, tylko… – Wzruszył ramionami. – Tylko nie chcę, żebyś…

Zamknęła mu usta pocałunkiem.

– Nie obawiaj się – powiedziała.

Przesunął dłoń po jej ręce i zatrzymał ją na ramieniu.

– Wciąż chcesz najpierw na drinka?

– Chyba tak. Jak to stąd daleko?

– Zaraz koło mostów. Pub nazywa się Royal Oak.

– Zatem prowadź.

Szli, trzymając się za ręce, a Rebus usilnie próbował opanować ogarniające go skrępowanie. Z niepokojem przyglądał się twarzom mijanych ludzi i sam nie był pewien, kogo bardziej obawiał się spotkać: kogoś z pracy czy dawnego przestępcę.

– Czy ty w ogóle potrafisz się rozluźnić? – spytała Jean w pewnej chwili.

– Zdawało mi się, że stwarzam niezłe pozory.

– Poczułam to w czasie koncertu. Część ciebie przebywała zupełnie gdzie indziej.

– Tak to już jest w tej pracy.

– Nie sądzę. Na przykład Gill potrafi się wyłączyć. Myślę, że większość twoich kolegów z wydziału śledczego też.

– Może nie aż tak, jak ci się zdaje. – Pomyślał o Siobhan, która zapewne siedzi teraz samotnie w domu i gapi się w ekran laptopa… i Ellen Wylie, która siedzi gdzieś spięta i nabuzowana… i Hoodzie, który obłożony papierami próbuje się nauczyć na pamięć nazwisk i twarzy. A Farmer? Co on może teraz robić? Po raz setny przeciera szmatką czyste meble? Byli też oczywiście inni – Hi-Ho Silvers albo Joe Dickie – którzy po skończonej pracy nie musieli się nawet wyłączać, bo nigdy się do niej nie włączali. Jeszcze inni, tacy jak Bill Pryde czy Bobby Hogan, pracowali uczciwie, ale wychodząc do domu, zostawiali pracę w biurze. Ci posiedli trudną sztukę oddzielania życia prywatnego od zawodowego.

I na końcu tej listy był on sam, od dawna stawiający pracę na pierwszym miejscu, głównie dlatego, że pozwalało mu to unikać stawania twarzą w twarz z pewnymi faktami z jego życia osobistego.

Jean przerwała mu te rozmyślania pytaniem, czy jest gdzieś po drodze jakiś nocny sklep.

– Oczywiście, nie jeden. A bo co?

– Śniadanie na jutro. Coś mi mówi, że twoja lodówka nie wygląda jak grota Aladyna.


W poniedziałek rano Ellen Wylie zasiadła przy swym biurku w budynku nazywanym przez wszystkich West Endem, pod którą to nazwą krył się posterunek policji na Torphichen Street. Uznała, że stąd łatwiej jej będzie podjąć działania, jako że było tu znacznie luźniej i spokojniej. W czasie weekendu miały miejsce dwa napady z użyciem ostrego narzędzia, jeden rabunkowy, trzy domowe awantury i jedno podpalenie… więc jej koledzy mieli co robić i tylko w przelocie spytali ją o sprawę Balfour. Ze szczególnym niepokojem czekała na moment, kiedy Reynolds i Shug Davidson – tworzący wyjątkowo wredny duet – skomentują jej telewizyjny występ, jednak nie powiedzieli ani słowa. Może nawet trochę jej współczuli, najpewniej jednak był to z ich strony wyraz swoistej solidarności. Nawet w tak niedużym mieście jak Edynburg istniała rywalizacja pomiędzy komisariatami. Więc jeżeli śledztwo w sprawie Balfour obryzgało gównem sierżant Ellen Wylie, to cały West End czuł się tym znieważony.

– Przenieśli cię, tak? – domyślił się Shug Davidson.

Pokręciła głową.

– Nie, mam jeden temat do rozpracowania. Ale tu mi będzie wygodniej.

– No tak, ale tu będziesz daleko od splendoru.

– Od czego?

Uśmiechnął się.

– Od rozgłosu, od sławnego śledztwa, od bycia w środku akcji.

– Za to tu jestem w środku West Endu – odparła – i to mi wystarczy.

Davidson skwitował to mrugnięciem, a Reynolds dał jej brawko. Uśmiechnęła się. Poczuła, że znów jest w domu.

Przez cały weekend ją to dręczyło – to, jak ją odstawiono na boczny tor, wykopano z biura rzecznika i wrzucono w strefę mroku, w której poruszał się inspektor Rebus. A potem kolejny kopniak i wpuszczenie jej w samobójstwo turysty sprzed wielu lat.

I dlatego podjęła tę decyzję: jeśli jej tam nie chcą, to ona ich też nie potrzebuje. Chętnie wróci na West End. Zabrała stamtąd wszystkie papiery i rozłożyła je teraz na swoim biurku, którym nie będzie musiała się dzielić z nikim innym. I telefon też tu nie dzwoni bez przerwy, a Bill Pryde nie miota się z miejsca na miejsce z podkładką na dokumenty w ręku i gumą antynikotynową w ustach. Tutaj czuła się bezpieczna i tu mogła spokojnie dochodzić do wniosku, że znów traci czas na uganianie się za urojeniami.

Pozostawało jej tylko przekonać o tym Gill Templer.

Zaczęła całkiem udanie. Zadzwoniła na posterunek policji w Fort William i natknęła się na sympatycznego i uczynnego sierżanta nazwiskiem Donald Maclay, który doskonale pamiętał całą sprawę.

– To było w górnej partii zbocza Ben Dorchory – powiedział. – Ciało leżało tam już od kilku miesięcy. To bardzo niedostępne miejsce. Trafił tam przypadkiem chłopak z nagonki podczas polowania, inaczej ciało mogłoby tam jeszcze leżeć latami. Podjęliśmy wszystkie rutynowe czynności. Przy zwłokach nie było niczego, co pozwoliłoby je zidentyfikować. Kieszenie były puste.

– Nie miał nawet pieniędzy?

– Żadnych nie znaleźliśmy. Naszywki firmowe na ubraniu i na koszuli też nam nic nie dały. Pytaliśmy w okolicznych pensjonatach i hotelach, sprawdzaliśmy wykazy osób poszukiwanych.

– A co z rewolwerem?

– Co mianowicie?

– Znaleźliście jakieś odciski?

– Po tak długim czasie? Nie, niczego nie znaleźliśmy.

– Ale sprawdziliście?

– O tak.

W czasie rozmowy Wylie robiła notatki.

– A proch?

– Słucham?

– Pytam o ślady prochu strzelniczego na skórze. Strzał był w głowę, tak?

– Zgadza się. Patolog nie znalazł śladów opalenia ani drobin prochu na skórze.

– Czy to trochę nie dziwne?

– W sytuacji, kiedy odstrzelił sobie pół głowy, a pozostałością żywiły się dzikie zwierzęta, to nie.

Wylie przestała pisać.

– Wyobrażam to sobie – powiedziała.

– Prawdę powiedziawszy nie przypominało to wcale zwłok, a bardziej straszydło na wróble. Skóra wyglądała jak pergamin. Tam w górach wieją często piekielne wiatry.

– I nie uznaliście, że śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach?

– Opieraliśmy się na wynikach sekcji.

– Moglibyście mi podesłać akta tej sprawy?

– Jak dostaniemy prośbę na piśmie, to oczywiście.

– Dzięki. – Postukała długopisem w biurko. – W jakiej odległości od ciała leżała broń?

– Mniej więcej sześć metrów.

– I uważacie, że mogło ją tam odwlec jakieś zwierzę?

– Tak. Albo zwierzę, albo odskoczyła pod wpływem odrzutu. Jak się przystawia spluwę do głowy i pociąga za spust, to musi być odrzut, prawda?

– Pewnie tak. – Zrobiła pauzę. – I co było dalej?

– Cóż, najpierw spróbowaliśmy zrekonstruować rysy twarzy, potem to rozesłaliśmy.

– No i?

– No i niewiele. Problem polegał na tym, że uważaliśmy go za kogoś znacznie starszego… człowieka po czterdziestce, więc portret to uwzględniał. Bóg raczy wiedzieć, skąd ci Niemcy się o tym dowiedzieli.

– Jego rodzice?

– Właśnie. Ich syn zaginął niemal rok wcześniej… może nawet jeszcze dawniej. Nagle dostaliśmy telefon z Monachium i początkowo nie mogliśmy się wcale dogadać. Ale wkrótce zjawili się u nas na posterunku z tłumaczem. Pokazaliśmy im ubranie i wtedy rozpoznali parę szczegółów… jego marynarkę i zegarek.

– Sądząc z tonu, zbytnio was to wtedy nie przekonało.

– I jeśli mam być szczery, to mnie nadal nie przekonuje. Ci ludzie przez rok stawali na głowie, żeby go odnaleźć. Ta zielona marynarka wyglądała zupełnie pospolicie, niczym specjalnym się nie wyróżniała. Podobnie jak zegarek.

– Podejrzewacie, że sami siebie oszukiwali, bo tak bardzo chcieli w to wierzyć?

– Tak, chcieli, żeby to był on. Ale ich syn miał zaledwie dwadzieścia lat… Nasi eksperci twierdzili, że mamy do czynienia z kimś dwukrotnie starszym. A potem wywęszyły to cholerne gazety i wszystko opisały.

– A skąd się wzięły te bajki o jakichś czarach i klątwach?

– Zaraz, przepraszam na chwilę.

Wylie usłyszała stuknięcie odkładanej słuchawki i głos Maclaya, przekazującego komuś instrukcje: „Jak tylko miniesz włóki… to zobaczysz szopę, z której Aly korzysta, gdy wynajmuje komuś łódź…” Wyobraziła sobie Fort William: spokojną rybacką wioskę z widocznymi na zachodzie wyspami. Tylko rybacy i turyści, a wokół głowy mewy i powietrze przesycone wonią morskich wodorostów.

– Przepraszam za przerwę.

– Dużo macie pracy?

– Och, tu zawsze się mnóstwo dzieje – odparł ze śmiechem, a Wylie pomyślała, że chętnie by tam do niego dołączyła. Po skończonej rozmowie mogłaby zrobić spacer do portu, mijając po drodze te włóki. – To przy czym byliśmy? – zapytał.

– Przy czarach i klątwach.

– Po raz pierwszy przeczytaliśmy o tym w gazetach. To też spowodowali rodzice, bo opowiedzieli o tym jakiemuś reporterowi.

Wylie miała przed sobą fotokopię z gazety. Tytuł artykułu brzmiał: GRA KOMPUTEROWA WINNA TAJEMNICZEJ ŚMIERCI OD KULI W GÓRSKIM PUSTKOWIU? Autor: Steve Holly.

Jurgen Becker był dwudziestoletnim studentem, mieszkającym z rodzicami na przedmieściach Hamburga. Studiował na miejscowym uniwersytecie, na wydziale psychologii. Jako zagorzały miłośnik gier komputerowych był członkiem drużyny startującej w internetowej lidze międzyuczelnianej. Jego koledzy ze studiów zeznali, że w tygodniu poprzedzającym zniknięcie sprawiał wrażenie „spiętego i podenerwowanego”. Wychodząc z domu po raz ostatni, wziął ze sobą plecak. Zdaniem rodziców, wewnątrz znajdował się paszport, dwie zmiany odzieży, aparat fotograficzny, przenośny odtwarzacz płyt CD i kilkanaście kompaktów.

Oboje rodzice pracowali zawodowo – ojciec był architektem, matka wykładała na uczelni – jednak rzucili pracę, w całości poświęcając się poszukiwaniom syna. Ostatni akapit artykułu wydrukowano wytłuszczoną czcionką. „A teraz zrozpaczeni rodzice odnaleźli wreszcie syna. Jednak dla nich tajemnica jeszcze bardziej się zagmatwała. Jak to się stało, że Jurgen poniósł śmierć na jałowym pustkowiu w szkockich górach? Kto jeszcze z nim tam był? Do kogo należała broń?… I kto się nią posłużył, by pozbawić życia młodego studenta?”

– A ten plecak i jego zawartość nigdy się nie odnalazła? – spytała Wylie.

– Nigdy. Tyle że jeśli to nie on, to trudno się dziwić.

Wylie uśmiechnęła.

– Bardzo mi pomogliście, sierżancie Maclay.

– Przyślijcie prośbę na piśmie, to wam wyślę wszystko, co mamy w tej sprawie.

– Dzięki, zrobię to na pewno. – Zawiesiła głos. – W Edynburgu mamy jednego Maclaya. Pracuje w sekcji śledczej w Craigmillar…

– Tak, to mój kuzyn. Spotkałem się z nim parę razy na jakichś ślubach i pogrzebach. Craigmillar to dzielnica, gdzie mieszkają sami bogacze?

– Tak wam powiedział?

– A co, lał wodę?

– Przyjedź kiedyś, kolego, to sam zobaczysz.

Wylie odłożyła słuchawkę i wybuchła śmiechem, po czym musiała Smugowi opowiedzieć dlaczego. W trakcie rozmowy podszedł do niej do biurka. Salka wydziału śledczego nie była zbyt duża: raptem cztery biurka i kilkoro drzwi wiodących do wnęk zabudowanych szafami, w których trzymali archiwum starych spraw. Shug wziął do ręki fotokopię artykułu i przeczytał w całości.

– Brzmi tak, jakby Holly wszystko to zmyślił – zauważył.

– Znasz go?

– Miałem już z nim parę zderzeń. Jego specjalnością jest rozdymanie wszystkiego.

Wzięła od niego artykuł. Istotnie, wszystkie jego uwagi na temat interaktywnych gier typu fantasy sformułowane były bardzo mgliście i upstrzone stwierdzeniami w trybie warunkowym: „być może”, „niewykluczone, że byłoby”, „o ile…”, Jak się sądzi…”

– Muszę z nim pogadać – oświadczyła, biorąc znów do ręki słuchawkę. – Masz może jego numer?

– Nie, ale pracuje w edynburskim biurze gazety. – Davidson ruszył do swojego biurka. – Znajdziesz go w książce na żółtych stronach w rozdziale „kolonie trędowatych”…


Telefon komórkowy zadzwonił, kiedy Steve Holly był w drodze do pracy. Mieszkał na Nowym Mieście, ledwie trzy przecznice od miejsca, które w swoim reportażu nazwał niedawno „apartamentem tragicznej śmierci”. Nie znaczyło to oczywiście, że jego mieszkanie należało do tej samej kategorii, co mieszkanie Flipy Balfour. Mieszkał na najwyższym piętrze starej, nie zmodernizowanej kamienicy – jednej z niewielu, jakie jeszcze zostały na Nowym Mieście. Również nazwa ulicy, przy której mieszkał, nie kojarzyła się tak dobrze jak adres Flipy. Ale nawet tu z radością obserwował, jak teoretyczna wartość jego mieszkania błyskawicznie rośnie. Cztery lata wcześniej zdecydował, że chce zamieszkać w tej części miasta, jednak nawet wtedy ceny mieszkań w tych okolicach wykraczały poza jego możliwości. Na planach by się pewnie skończyło, gdyby nie wpadł na pomysł studiowania nekrologów w codziennych gazetach. Kiedy pojawiał się w nich jakiś adres z Nowego Miasta, natychmiast pędził tam z kopertą zaadresowaną do „Właściciela” i opatrzoną dopiskiem „PILNE”. Wewnątrz znajdował się krótki i zwięzły list, w którym informował adresata, że urodził się i wychował na tej właśnie ulicy i że od czasu wyprowadzenia się jego rodzinę spotykają same nieszczęścia. Ponieważ oboje rodzice już nie żyją, on sam chciałby powrócić i zamieszkać przy ulicy, która kojarzy mu się ze szczęśliwymi wspomnieniami z dzieciństwa, gdyby więc właściciel rozważał ewentualnie sprzedaż, to on…

Aż trudno uwierzyć, ale zadziałało. Zmarła pewna staruszka, od dziesięciu lat przykuta do łóżka, i siostrzenica, będąca jej najbliższą żyjącą krewną, otrzymawszy list, zadzwoniła do Holly’ego jeszcze tego samego popołudnia. Natychmiast pojechał obejrzeć mieszkanie – czteropokojowe, dość cuchnące i zapuszczone, wiedział jednak, że takim rzeczom da się zaradzić. Niewiele brakowało, by wpadł na kłamstwie, gdy siostrzenica zapytała go, pod którym numerem kiedyś mieszkał. Udało mu się jednak tak zamotać, że się nie zorientowała. A potem wykonał swój stały numer: wszyscy agenci nieruchomości i notariusze to złodzieje, którzy tylko patrzą, jakby zedrzeć z nich skórę… więc będzie dużo lepiej jeśli sami uzgodnią rozsądną cenę i nie dopuszczą żadnych pośredników.

Siostrzenica mieszkała w Borders i wyglądała na niezorientowaną w edynburskich cenach mieszkań. Dorzuciła nawet za darmo całe umeblowanie po staruszce, za które Holly wylewnie podziękował, po czym, podczas pierwszego weekendu po przeprowadzce, w całości wyrzucił na śmietnik.

Gdyby zdecydował się je sprzedać dzisiaj, mógłby zainkasować równe sto tysięcy, czyli zupełnie niezłą sumkę. Nawiasem mówiąc, nie dalej jak dziś rano zastanawiał się nad wycięciem podobnego numeru z mieszkaniem po małej Balfour… tyle że coś mu mówiło, że jej rodzina będzie dokładnie znała rzeczywistą wartość tego mieszkania. Zatrzymał się w połowie drogi w górę Dundas Street i odebrał komórkę.

– Steve Holly przy telefonie.

– Panie Holly, tu detektyw sierżant Wylie, wydział śledczy policji okręgu Lothian i Borders.

Zaraz, Wylie? Próbował ją sobie umiejscowić. Ależ tak! Wylie od tej sławetnej konferencji prasowej.

– Tak, pani sierżant. Czym mogę służyć z samego rana?

– Chodzi mi o pański artykuł mniej więcej sprzed trzech lat… na temat śmierci niemieckiego studenta.

– Czy chodzi pani może o tego studenta z sześciometrowymi ramionami? – zapytał z uśmiechem. Stał przed wystawą niewielkiej galerii sztuki i skorzystał z okazji, by zajrzeć do środka, nie tyle interesując się obrazami, ile ich cenami.

– Tak, o tego – odparła.

– Nie chce mi pani powiedzieć, że złapaliście jego zabójcę?

– Nie.

– Więc co?

Zawahała się, a on zmarszczył czoło w oczekiwaniu.

– Być może natknęliśmy się na nowe dowody w sprawie…

– Co za nowe dowody?

– W chwili obecnej nie mogę panu wyjawić…

– Jasne, jasne. Niech pani wymyśli coś nowego, coś czego nie słyszę co drugi dzień. Wy zawsze chcecie coś za nic.

– A wy nie?

Odwrócił wzrok od wystawy akurat w porę, by dostrzec ruszającego spod świateł zielonego astona martina. Za dużo się ich nie widzi, więc to pewnie pogrążony w żałobie tatuś…

– A co to ma wspólnego ze śmiercią Philippy Balfour? – zapytał.

Po chwili milczenia Wylie zapytała:

– Słucham?

– To nie najlepsza odpowiedź, pani sierżant. Ostatni raz, kiedy panią widziałem, zajmowała się pani sprawą tej Balfour. Chce mi pani wmówić, że nagle dano panią do sprawy, która nie leży nawet na terenie okręgu Lothian i Borders?

– Ja…

– Tak, wiem. Pewnie nie wolno pani wyjawić co? W przeciwieństwie do mnie, bo mnie wolno mówić, co mi się żywnie podoba.

– I zmyślać, tak jak pan zmyślił tę historię o czarach i klątwach, tak?

– Niczego nie zmyślałem. Wszystko opowiedzieli mi jego rodzice.

– To, że lubił grywać w komputerowe gry, wierzę. Ale ten pomysł, że w Szkocji znalazł się w związku z jakąś dziwaczną grą…?

– Były to moje własne przemyślenia w oparciu o dostępne dowody.

– Ale przecież nie było żadnych dowodów na istnienie takiej gry?

– Szkockie pogórze pełne celtyckich bredni i mitów… czyli idealne miejsce, gdzie ktoś taki jak Jurgen może trafić. Wysyłają go tam w ramach jakiegoś zadania, tyle że na miejscu czeka wycelowany rewolwer.

– Wiem, czytałam pański artykuł.

– I w jakiś sposób wiąże się to z historią Philippy Balfour, tylko nie chce mi pani powiedzieć w jaki. – Holly oblizał wargi. Zaczynało mu się to podobać.

– No właśnie – odparła Wylie.

– Musiało to panią zaboleć, co? – zapytał niemal z troską w głosie.

– Co takiego?

– To, że wycofali panią z biura prasowego. Ale to nie pani wina, prawda? Czasami jesteśmy jak banda dzikusów. Powinni lepiej panią przygotować. Chryste, ta Gill Templer siedziała przecież w biurze prasowym od stu lat… więc powinna wiedzieć.

Po stronie Wylie znów zapadło milczenie. Holly jeszcze bardziej złagodniał.

– A na dokładkę powierzają to stanowisko jakiemuś żółtodziobowi i posterunkowemu! Posterunkowy Grant Hood! To ci dopiero wybitna postać. Najbardziej nadęty, zarozumiały palant, jakiego w życiu widziałem. Więc jak mówię, musiało to panią nieźle zaboleć. I co z panią robią, pani sierżant? Zsyłają panią w dzicz i teraz musi się pani zwracać do reportera – do kogoś z wrogiego obozu – żeby pani pomógł się z tego wykaraskać.

Myślał, że zdążyła się rozłączyć, jednak po chwili usłyszał coś na kształt westchnienia.

Oho, dobry jesteś, Stevie, mój chłopcze, pomyślał w duchu. Pewnego dnia będziesz miał i dobry adres na wizytówce, i dobre obrazy na ścianach, a ludzie będą się tylko gapić…

– Pani sierżant?

– Co?

– Przykro mi, jeśli sprawiłem pani ból. Ale może powinniśmy się spotkać. Myślę, że mógłbym coś wymyślić, żeby pani pomóc, choć odrobinę.

– W jaki sposób?

– Dopiero, kiedy się zobaczymy.

– Nie, teraz. – Głos jej nieco stwardniał. – Niech pan powie teraz.

– No cóż… – Holly obrócił twarz do słońca. – Powiedzmy, że ta sprawa, nad którą pani pracuje, jest… poufna, prawda?

– Nabrał powietrza. – Proszę nie odpowiadać. Oboje znamy odpowiedź. I powiedzmy, że ktoś… dajmy na to jakiś dziennikarz… dowiaduje się szczegółów. Szefowie natychmiast chcą wiedzieć, skąd się o tym dowiedział, i wie pani, kogo w pierwszej kolejności biorą pod lupę?

– Kogo?

– Rzecznika prasowego, detektywa posterunkowego Granta Hooda. Bo to on ma dostęp do mediów. A jeśli dodatkowo ten przykładowy dziennikarz – ten, do którego trafił przeciek – dałby do zrozumienia, że jego źródło informacji nie jest oddalone o tysiące kilometrów od biura prasowego… przepraszam, pewnie wszystko to brzmi w pani uszach dość perfidnie. Pewnie nie ma pani ochoty patrzeć, jak coś obryzguje świeżo wykrochmaloną koszulę kolegi Hooda albo jak gromy spadają na głowę pani komisarz Templer. Tylko że jak już czasami wpadnę na jakiś pomysł, to go muszę doprowadzić do końca. Rozumie pani, o czym mówię?

– Tak.

– Więc mimo wszystko moglibyśmy się jednak spotkać. Całe dzisiejsze przedpołudnie jestem wolny. Wprawdzie wszystko już pani powiedziałem o tym chłoptasiu z gór, ale i tak moglibyśmy pogadać…


Rebus musiał stać przed jej biurkiem od dobrej pół minuty, nim w ogóle zdała sobie z tego sprawę. Siedziała ze wzrokiem wbitym w papiery leżące na biurku, jednak Rebus pomyślał, że ich w ogóle nie widzi. A potem napatoczył się nagłe Shug Davidson, klepnął Rebusa w plecy, mruknął: „Dobry, John” i dopiero wtedy Wylie uniosła głowę.

– Aż taki okropny weekend? – zapytał Rebus.

– Co ty tu robisz?

– Szukam ciebie, chociaż zaczynam mieć wątpliwości, czy potrzebnie.

Postarała wziąć się w garść, przeczesała sobie palcami włosy i bąknęła nawet coś na kształt przeprosin.

– Więc co, zgadłem? Weekend był nieudany?

Znów pojawił się Dayidson, przechodzący obok z plikiem papierów w dłoni.

– Jeszcze dziesięć minut temu była wesoła. – Zatrzymał się. – Czy to przez tego kutasa Holly’ego?

– Nie – odparła Wylie.

– A ja się założę, że tak – rzucił Davidson i ruszył w dalszą drogę.

– Steve Holly? – zapytał Rebus.

Wylie postukała palcem w fotokopię artykułu.

– Musiałam z nim pogadać.

Rebus pokiwał głową.

– Tylko radzę ci, Ellen, uważaj na niego.

– Dam sobie radę, nie bój się.

Rebus, nie przestając kiwać głową, powiedział:

– No i tak jest dużo lepiej. A teraz, czy masz ochotę wyświadczyć mi przysługę?

– Zależy co?

– Pomyślałem sobie, że dostaniesz kota od tej historii niemieckiego studenta… Czy to dlatego przeniosłaś się na West End?

– Uznałam, że tu będę miała więcej spokoju. – Rzuciła długopis na biurko. – Ale wygląda na to, że się myliłam.

– Przyjechałem, żeby ci zaproponować coś ciekawszego. Muszę przeprowadzić parę przesłuchań i potrzebny mi ktoś drugi.

– Kogo chcesz przesłuchiwać?

– Davida Costello i jego ojca.

– I dlaczego mnie to proponujesz?

– Zdawało mi się, że już to wyjaśniłem.

– Robisz za dobroczyńcę?

Rebus westchnął.

– Jezu, Ellen, czasami naprawdę ciężko się z tobą dogadać.

Spojrzała na zegarek.

– O wpół do jedenastej mam spotkanie.

– Ja też: wizytę u lekarza. Ale to długo nie potrwa. – Zawiesił głos. – Słuchaj, jeżeli nie chcesz, to…

– W porządku – powiedziała. – Może rzeczywiście masz rację.

Ale chyba już za późno, dopowiedział sobie w duchu Rebus. Sprawiała wrażenie, jakby odeszła jej wola walki. Sądził, że wie dlaczego, ale wiedział też, że niewiele może zrobić.

– Świetnie – odparł.

Reynolds i Davidson obserwowali całą scenę zza swych biurek.

– Popatrz, Shug – mruknął Reynolds. – Duet Dynamit na występach!

Ellen sprawiała wrażenie, jakby nie miała siły wstać z krzesła.


Wprowadził ją w szczegóły w czasie jazdy samochodem. O nic nie pytała i zdawała się bardziej interesować przechodniami na chodnikach niż jego opowieścią. Rebus postawił saaba na parkingu hotelowym i ruszył do hotelu. Wylie szła kilka kroków za nim.

Hotel Caledonian – ogromna budowla z czerwonej cegły na zachodnim krańcu Princess Street, przez edynburczyków zwana pieszczotliwie Caley – stanowił prawdziwą instytucję w życiu miasta. Rebus nie miał pojęcia, ile kosztuje wynajęcie pokoju. Raz zdarzyło mu się jeść w tutejszej restauracji, jeszcze z żoną i parą jej przyjaciół, którzy spędzali w Edynburgu miesiąc miodowy. Przyjaciele uparli się, że rachunek za kolację dopiszą do swego rachunku hotelowego, tak że nie miał okazji poznać ostatecznej kwoty. Przez cały tamten wieczór wiercił się niespokojnie, będąc akurat w trakcie kolejnej sprawy i chcąc jak najprędzej do niej powrócić. Rhona zdawała sobie z tego sprawę i praktycznie wyłączyła go z rozmów przy stole, które obracały się wokół wspomnień jej i przyjaciół. Młodzi małżonkowie trzymali się za ręce w przerwach między daniami, a chwilami nawet podczas jedzenia. A obok nich Rhona i Rebus niemal sobie obcy, małżeństwo w stanie ostatecznego rozkładu…

– Teraz widzisz, jak żyje ta druga połowa – powiedział Rebus do Wylie, czekając, aż recepcjonistka zaanonsuje ich państwu Costello. Rebus zadzwonił wcześniej do mieszkania Davida Costello, ale nikt się nie odezwał. Popytał wtedy w biurze i dowiedział się, że państwo Costello przylecieli do Edynburga w niedzielę wieczorem i ich syn spędza z nimi cały dzień.

– Chyba nigdy tu w środku nie byłam – odparła Wylie. – Ale w końcu to tylko hotel.

– Nie byliby zachwyceni, gdyby to usłyszeli.

– Ale to przecież prawda, nie?

Rebus odnosił wrażenie, że Wylie myślami jest zupełnie gdzie indziej, a słowami jedynie wypełnia pustkę. Recepcjonistka uśmiechnęła się do nich.

– Pan Costello państwa oczekuje.

Podała im numer pokoju i wskazała drogę do wind. Zjawił się portier w liberii, ale jeden rzut oka na Rebusa powiedział mu, że nie ma tu czego szukać. Kiedy winda zaczęła bezszelestnie sunąć do góry, Rebusowi przypomniała się piosenka Bell-Boy, pełna warczenia i jęków Keitha Moona.

– Co pogwizdujesz? – spytała Wylie.

– Mozarta – skłamał Rebus, a ona kiwnęła głową, jakby rozpoznawała utwór.

Pokój nie był pokojem, tylko apartamentem z wewnętrznymi drzwiami łączącymi go z apartamentem sąsiednim. Nim pan Costello zdążył je zamknąć, Rebusowi mignęła za nimi sylwetka Theresy Costello. Salonik był niewielki: kanapa, dwa fotele, niski stolik, telewizor… Z saloniku prowadziły drzwi do sypialni, a z korytarzyka było wejście do łazienki. Rebus czuł w powietrzu zapach mydła i szamponu mieszający się z wonią obecną czasami w nie przewietrzanych pomieszczeniach hotelowych. Na stoliku stał kosz z owocami i siedzący obok David Costello zajęty był właśnie jedzeniem jabłka. Zdążył się ogolić, ale włosy miał brudne, przetłuszczone i posklejane w strąki. Miał na sobie wyglądający na nowy szary T-shirt i nowe czarne dżinsy. Nie wiadomo, czy przez zapomnienie, czy celowo, sznurowadła obu trampek na jego stopach były rozwiązane.

Thomas Costello był niższy, niż go sobie Rebus wyobrażał, a chodząc, kręcił ramionami jak bokser. Miał na sobie fiołkową koszulę rozpiętą pod szyją i ciemne spodnie podtrzymywane jasnoróżowymi szelkami.

– Prosimy, prosimy – powiedział. – Siadajcie państwo. – Wskazał ręką kanapę. Mimo to Rebus wybrał fotel, a Wylie została na stojąco. Costello nie pozostało nic innego jak samemu zasiąść na kanapie, co też uczynił, rozkładając ramiona na jej oparciu. Nie na długo, bo sekundę później złożył je razem i wydając jedno głośne klaśnięcie, wykrzyknął, że trzeba się czegoś napić.

– My dziękujemy, panie Costello – oświadczył Rebus.

– Na pewno? – Costello spojrzał pytająco na Ellen, która z wysiłkiem wolno pokręciła głową.

– No to skoro tak… – Costello senior ponownie szeroko rozłożył ręce na oparciu kanapy. – To czym możemy państwu dzisiaj służyć?

– Przykro nam, że musimy panu zawracać głowę w takim momencie – powiedział Rebus i rzucił okiem na Davida, który co do okazywanej obojętności mógł walczyć o palmę pierwszeństwa z Ellen Wylie.

– Doskonale to rozumiemy, panie inspektorze. Ma pan swoje obowiązki, a my wszyscy chcemy pomóc w złapaniu tego bydlaka, który zrobił coś takiego Philippie. – Mówiąc to, Costello zacisnął pięści na dowód, że jest gotów osobiście policzyć się z tym zbirem. Twarz miał niemal szerszą niż dłuższą, a włosy na głowie były przycięte krótko i zaczesane gładko do tyłu. Mówiąc, lekko mrużył oczy i Rebus pomyślał, że pewnie używa soczewek kontaktowych i wciąż pilnuje, by mu nie powypadały.

– Mamy tylko kilka pytań uzupełniających do syna, panie Costello…

– Macie coś przeciwko temu, że się będę przysłuchiwał?

– Zupełnie nie. Może nawet będzie pan nam mógł w czymś pomóc.

– No to zaczynajmy. – Odwrócił gwałtownie głowę. – Davey! Słuchasz?

David Costello w milczeniu kiwnął głową i ugryzł kolejny kęs jabłka.

– A więc scena należy do pana, inspektorze.

– No cóż, w takim razie zacznę od kilku pytań do Davida. – Rebus urządził całe przedstawienie z wyciąganiem i wertowaniem notesu, choć pytania miał gotowe w głowie i nie sądził, by trzeba było notować odpowiedzi. Wiedział jednak także, że widok wyciągniętego notesu czasami czyni cuda, świadkowie mają bowiem zwykle skłonność do wierzenia w słowo pisane: jeżeli coś zostało zapisane w notesie to znaczy, że zostało to zapewne wcześniej sprawdzone. A ponadto, kiedy widzą, że ich odpowiedzi są notowane, bardziej się skupiają lub przeciwnie, dają się ponieść i zaczynają wszystko z siebie wyrzucać.

– Na pewno nie chce pani usiąść? – spytał raz jeszcze Costello, zwracając się do Wylie i klepiąc dłonią kanapę obok siebie.

– Tu mi dobrze – odparła chłodno, jednak ta krótka wymiana zdań spowodowała, że efekt został zaprzepaszczony. David Costello wyglądał na zupełnie nie przejętego widokiem notesu.

– Niech pan strzela – rzucił w kierunku Rebusa.

Rebus nie dał się prosić, wycelował i wypalił.

– David, pytaliśmy cię już o tę grę internetową, w którą naszym zdaniem Flipa grała…

– Tak.

– I powiedziałeś wtedy, że nic ci o niej nie wiadomo i że ty sam nie jesteś miłośnikiem gier komputerowych.

– Tak.

– Ale teraz dowiadujemy się, że za czasów szkolnych byłeś prawdziwym specem od Dungeons amp; Dragons

– Pamiętam – wtrącił Thomas Costello. – Ty i twoi koledzy całe dnie i noce spędzaliście w twoim pokoju. – Uniósł wzrok na Rebusa. – Nie uwierzy pan, panie inspektorze, dosłownie całe noce.

– Słyszałem, że takie nocne sesje zdarzają się nawet dorosłym mężczyznom – powiedział Rebus. – Wystarczy talia kart do pokera i odpowiednio duża pula…

Costello skwitował to porozumiewawczym uśmiechem: „My hazardziści to rozumiemy”.

– Kto panu powiedział, że byłem „specem”?

– Wyszło w rozmowach z innymi – odparł Rebus, wzruszając ramionami.

– No więc nie byłem. Całe to szaleństwo z D amp;D trwało może miesiąc.

– W czasach szkolnych Flipa też w to grywała. Wiedziałeś o tym?

– Chyba nie.

– Przecież coś by ci powiedziała, prawda? Skoro oboje się tym zajmowaliście.

– Kiedy się poznaliśmy, to już nie. Chyba nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

Rebus spojrzał Davidowi prosto w oczy. Były przekrwione i mocno podkrążone.

– Wobec tego, jakim cudem mogła o tym wiedzieć przyjaciółka Flipy, Claire?

Młodzieniec parsknął pogardliwie.

– To ona panu powiedziała? Ta cholerna krowa Claire?

Thomas Costello uspokajająco cmoknął na syna.

– Kiedy to prawda. Zawsze próbowała nas skłócić, udając „przyjaciółkę”.

– Nie lubiła cię?

David przez chwilę się zastanawiał.

– Myślę, że to bardziej polegało na tym, że nie mogła ścierpieć widoku szczęśliwej Flipy. Ale kiedy to Flipie powiedziałem, to w twarz mi się roześmiała. Ona tego nie dostrzegała. O ile wiem, między jej rodziną a rodziną Claire coś zaszło i wydaje mi się, że Flipa miała coś w rodzaju poczucia winy. Claire wszystko było wolno…

– Dlaczego nam o tym nie powiedziałeś wcześniej?

David spojrzał na Rebusa i roześmiał się.

– Bo Claire nie zabiła Flipy.

– Nie?

– Chryste, chyba nie chce pan powiedzieć… – Potrząsnął głową. – Kiedy mówię, że Claire była podła, to mam na myśli jej różne intrygi… ale tylko słowne. – Po chwili dodał: – Ale może ta cała gra też tylko na tym polegała. Do tego pan zmierza?

– Niczego nie przesądzamy ani nie wykluczamy – odparł Rebus.

– Jezu, Davey – odezwał się ojciec Davida – jeżeli jest coś, co masz do powiedzenia tym funkcjonariuszom, to zrób to teraz!

– Na imię mi David! – warknął młodzieniec z naciskiem. Ojciec zrobił wściekłą minę, ale nie odezwał się już ani słowem. – Nadal uważam, że to nie Claire – dodał, zwracając się do Rebusa.

– A jak z matką Flipy? – spytał Rebus. – Jak się układało między wami?

– W porządku.

Rebus pozwolił, by na chwilę zapadła cisza, potem powtórzył za Davidem jego słowa, dodając tylko znak zapytania.

– Wie pan, jak matki traktują córki – dodał David. – Chcą je chronić przed wszystkim.

– I wiedzą, co robią, prawda? – Thomas Costello mrugnął porozumiewawczo do Rebusa, który z kolei spojrzał na Wylie, sprawdzając, czy może na to zareaguje. Wylie wpatrzona w okno nawet nie drgnęła.

– Chodzi o to – powiedział Rebus cicho – że mamy informacje, iż nie wszystko było w porządku i że zdarzały się wam scysje.

– Jak to? – zapytał Thomas Costello.

– Może niech David sam odpowie – odparł Rebus.

– No to jak, David? – Costello zwrócił się do syna. – Nie mam pojęcia, o czym on mówi.

– Mówię o tym – odezwał się Rebus, udając, że sprawdza coś w notesie – że pani Balfour uważała, że masz zły wpływ na Flipę i że ją buntujesz.

– Chyba nieuważnie pan słuchał i źle ją pan zrozumiał – odezwał się Thomas Costello i ponownie zwinął dłonie w pięści.

– Nie sądzę, proszę pana.

– Niech pan pomyśli, przez co ona musiała przejść… pewnie sama nie wie, co mówi.

– Sądzę, że dobrze wiedziała – Rebus nie spuszczał wzroku z Davida.

– To prawda – powiedział w końcu David, który zdążył tymczasem zapomnieć o jabłku. Nadgryzione tkwiło w jego dłoni, a biały miąższ zaczynał powoli brązowieć. Ojciec spojrzał na niego pytająco. – Jacqueline wbiła sobie do głowy, że ja podsuwam Flipie jakieś dziwne pomysły.

– Co za pomysły?

– Że miała nieszczęśliwe dzieciństwo. Że źle zapamiętała swoje wspomnienia.

– A tak nie było? – zapytał Rebus.

– Kiedy to sama Flipa, nie ja – odparł David. – To ją nawiedzał ten sen. Śniło jej się, że znów jest w Londynie, w ich starym domu, i że biega po schodach tam i z powrotem i próbuje przed czymś uciec. Ten sam sen powtarzał jej się niemal co noc przez jakieś dwa tygodnie.

– I co zrobiliście?

– Pogrzebałem w paru książkach i powiedziałem jej, że to może mieć związek z jakimiś jej wspomnieniami, stłumionymi i tkwiącymi w podświadomości.

– Nic z tego nie rozumiem – stwierdził Thomas Costello, a syn zwrócił ku niemu głowę.

– Chodzi o jakieś złe wspomnienie, które umysł celowo wyrzuca z pamięci i nie pozwala o tym myśleć. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że jej nawet zazdroszczę. – Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a Rebus pomyślał, że chyba chłopaka rozumie. Dorastanie pod okiem Thomasa Costello nie mogło należeć do rzeczy łatwych. Może w tym tkwiła przyczyna jego nastoletnich ekscesów…

– I nigdy ci nie powiedziała, co to mogło być? – zapytał Rebus.

David potrząsnął głową.

– Pewnie nic takiego. Sny można tłumaczyć na wiele różnych sposobów.

– A Flipa wierzyła w to wyjaśnienie?

– Przez jakiś czas tak.

– I powiedziała o tym matce?

David pokiwał głową.

– Tak, a matka winą obarczyła mnie.

– A to cholerna baba – warknął Thomas Costello i przetarł dłonią czoło. – Tylko że ona tyle ostatnio przeszła, tyle przeszła…

– To wszystko działo się, zanim Flipa zniknęła – przypomniał Rebus.

– Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o bank Balfour – mruknął Costello. Złość na syna wciąż w nim buzowała.

Rebus zmarszczył brwi.

– A o co chodzi z bankiem?

– W Dublinie jest mnóstwo ludzi z pieniędzmi. Więc słyszy się różne rzeczy.

– O banku Balfour?

– Sam nie bardzo to wszystko rozumiem: przekroczona granica bezpieczeństwa… indeks płynności gotówkowej… dla mnie to tylko słowa…

– Twierdzi pan, że bank Balfour ma kłopoty?

Costello pokręcił przecząco głową.

– Nie, ale mówi się, że jak szybko nie zmienią polityki, to mogą wpaść w tarapaty. Podstawowy problem bankowości polega na tym, że wszystko opiera się na zaufaniu, prawda? Kilka negatywnych opinii może wyrządzić ogromne szkody…

Rebus odnosił wrażenie, że Costello nie miał zamiaru o tym mówić i dopiero pretensje pani Balfour pod adresem syna zmieniły to postanowienie. Rebus zrobił sobie pierwszą notatkę z rozmowy: „sprawdzić bank Balfour”.

Rebus też odszedł od pierwotnego zamiaru. Początkowo chciał poruszyć sprawę dzikich ekscesów ojca i syna w Dublinie, jednak teraz David wyglądał na mocno uspokojonego i jego młodzieńcze szaleństwa należały już chyba do przeszłości. A jeśli chodzi o ojca, Rebus był już świadkiem jego wybuchów złości i pomyślał, że więcej przykładów mu nie potrzeba. W saloniku zapadła cisza.

– To co, czy to już wszystko, panie inspektorze? – spytał Costello, który ostentacyjnie wyciągnął z kieszonki w spodniach wielki kieszonkowy zegarek, otworzył go i ponownie zatrzasnął.

– Mniej więcej – przyznał Rebus. – Czy wiecie panowie, kiedy będzie pogrzeb?

– W środę – odparł Costello.

W przypadku śledztwa w sprawie morderstwa często bywało tak, że z pogrzebem ofiary zwlekano możliwie jak najdłużej w nadziei, że na światło dzienne wyjdą jeszcze jakieś nowe ślady. Rebus pomyślał, że widać w tym przypadku pociągnięto za właściwe sznurki: John Balfour wie, jak postawić na swoim.

– To będzie pogrzeb na cmentarzu?

Costello potwierdził, a Rebus pomyślał, że to dobrze. W przypadku kremacji, w razie potrzeby nie da się już ekshumować zwłok…

– No cóż, jeśli nie macie już nic do dodania od siebie…?

Nie mieli i Rebus podniósł się z miejsca.

– Wszystko w porządku, pani sierżant? – zapytał.

Wylie wyglądała jak wyrwana ze snu.

Costello uparł się, że ich odprowadzi do drzwi i obojgu potrząsnął rękę na pożegnanie. David nie ruszył się z miejsca. Gdy Rebus żegnał się z jego ojcem, ręka z jabłkiem znów powędrowała do ust.

Wyszli na korytarz i usłyszeli zatrzaskujące się za nimi drzwi. Stali przez chwilę w milczeniu, jednak spoza drzwi nie dochodziły żadne dźwięki. Zauważył, że sąsiednie drzwi są lekko uchylone, a w szparze pojawiła się głowa Theresy Costello.

– Wszystko w porządku? – spytała, zwracając się do Ellen Wylie.

– Wszystko w porządku, proszę pani – odparła Wylie.

Zanim Rebus zdołał coś powiedzieć, drzwi się zatrzasnęły. Mógł się tylko zastanawiać, czy Theresa Costello naprawdę jest tak zgnębiona, czy tylko tak wygląda…

W windzie zaproponował Wylie, że ją odwiezie do biura.

– Nie trzeba – odparła. – Przejdę się.

– Na pewno? – Kiwnęła głową, a on rzucił okiem na zegarek. – Masz to spotkanie o wpół do jedenastej? – domyślił się.

– Zgadza się – odpowiedziała, a głos jej się załamał.

– No cóż, dziękuję za pomoc.

Zamrugała, jakby nie rozumiejąc sensu tych słów. Stojąc w holu hotelowym, obserwował, jak idzie w stronę drzwi obrotowych. Chwilę później wyszedł za nią na ulicę. Trzymając torebkę przy piersiach, niemal biegiem przedzierała się na drugą stronę Princess Street. Potem ruszyła wzdłuż domu towarowego Frasera w kierunku Charlotte Square, gdzie mieściła się siedziba banku Balfour. Był ciekaw, dokąd zmierza: George Street, a może Queen Street? W stronę Nowego Miasta? Mógł pójść za nią i się dowiedzieć, nie sądził jednak, by ją to jego wścibstwo ucieszyło.

– A co mi tam – mruknął pod nosem i ruszył w kierunku przejścia. Musiał odczekać na zmianę świateł i ujrzał ją ponownie dopiero po dojściu do Charlotte Square. Była już po drugiej stronie placu i szła raźnym krokiem. Nim dotarł do George Street, stracił ją z oczu. Uśmiechnął się do siebie: co z ciebie za detektyw? Przeszedł do Castle Street, potem zawrócił. Mogła wejść do jednego ze sklepów albo do którejś kawiarni. No i bardzo dobrze, pomyślał. Wrócił na parking i wsiadł do saaba.

Wiedział, że ludzie czasami zmagają się ze swymi osobistymi demonami i podejrzewał, że Ellen Wylie do takich należy. Miał w tej sprawie dużo do powiedzenia. W końcu, nie ma to jak osobiste doświadczenia.

Po powrocie na St Leonard’s zadzwonił do znajomego dziennikarza zatrudnionego w dziale ekonomicznym niedzielnej gazety.

– Jaką opinią cieszy się Balfour? – zapytał, nie bawiąc się w żadne wstępy.

– Rozumiem, że chodzi ci o bank?

– Tak.

– A coś słyszałeś?

– Po Dublinie krążą plotki.

Dziennikarz zachichotał.

– Mój Boże, plotki. Gdzie by świat bez nich był?

– Więc nic się nie dzieje?

– Tego nie powiedziałem. Na papierze Balfour jest zdrów jak zawsze. Ale każdy papier ma margines, na który różne liczby da się wyrzucić.

– No i?

– No i ich półroczna prognoza została skorygowana w dół. Nie na tyle, żeby wystraszyć wielkich inwestorów, ale bank Balfour to cała rodzina mniejszych inwestorów. A tacy mają skłonności do hipochondrii.

– I co z tego wynika, Terry?

– Balfour powinien przetrwać, nawet jeśli dojdzie do wrogiego przejęcia. Ale jeśli bilans na koniec roku będzie wyglądał nieciekawie, to można oczekiwać, że polecą czyjeś głowy.

Rebus zamyślił się.

– I wtedy, czyja głowa byłaby zagrożona?

– Myślę, że pewnie Ranalda Marra. Choćby tylko po to, żeby pokazać, że Balfour ma dość determinacji i bezwzględności niezbędnych w dzisiejszych czasach.

– I że nie kieruje się sentymentem do starych przyjaźni?

– Bo tak naprawdę dla sentymentów nigdy nie było miejsca.

– Dzięki Terry. Wielki gin z tonikiem już na ciebie czeka w Ox.

– Może tam dość długo poczekać.

– A co, zostałeś abstynentem?

– Z polecenia lekarza. Jesteśmy już do odstrzału, jeden po drugim.

Przez chwilę jeszcze Rebus poużalał się nad losem kolegi, cały czas myśląc o własnej wizycie u lekarza, której terminu znów nie dotrzymał, i to z powodu tej właśnie rozmowy telefonicznej. Odłożył słuchawkę i wpisał do notesu nazwisko Marr, a potem zakreślił je kółkiem. Ranald Marr z jego maserati i zabawą żołnierzykami. I zachowujący się tak, jakby to on dopiero co stracił córkę… Rebus pomyślał jednak, że może trzeba będzie tę opinię zrewidować. Był ciekaw, czy Marr zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nad nim zawisło; z tego, że wystarczy, by zdeponowane w ich banku oszczędności dostały kataru, a wystraszeni inwestorzy mogą zażądać złożenia kogoś w ofierze…

Potem wrócił myślą do Thomasa Costello, człowieka, który przez całe swe życie nie musiał pracować. Jak to jest być kimś takim? Rebus nie umiał nawet wyobrazić sobie odpowiedzi na to pytanie. Jego rodzice byli zawsze biedni i nigdy nie dorobili się nawet własnego domu. Kiedy zmarł jego ojciec okazało się, że zostawił im do podziału z bratem czterysta funtów. Koszty pogrzebu pokryto z polisy ubezpieczeniowej. Pamiętał, że już wtedy, siedząc w gabinecie dyrektora banku i chowając do kieszeni swoją część odziedziczonej kwoty, nie mógł się uwolnić od myśli, że połowa oszczędności całego życia jego rodziców równała się jego tygodniowemu zarobkowi.

Teraz sam miał już jakieś oszczędności w banku: właściwie nie bardzo miał na co wydawać swą miesięczną pensję. Mieszkanie było w całości spłacone, Rhona i Samantha zdawały się nie oczekiwać od niego żadnych pieniędzy. Wydawał więc tylko na jedzenie, picie i serwis swojego saaba. Nigdy nie wyjeżdżał na wakacje, od czasu do czasu kupował po kilka płyt długogrających lub kompaktów. Parę miesięcy temu zdecydował się na kupno nowego systemu hi-fi marki Linn, ale w sklepie go zawiedli, oświadczając, że aktualnie nie mają niczego na składzie i że dadzą mu znać, kiedy będzie nowa dostawa. Po czym nie dotrzymali słowa i nie zadzwonili. Koszt biletów na Lou Reeda nie był znów takim wielkim wydatkiem… zwłaszcza że Jean się uparła, że zapłaci za siebie… i do tego jeszcze przygotowała mu śniadanie następnego dnia rano.

– Oto wizerunek „uśmiechniętego policjanta”! – wykrzyknęła Siobhan od swego biurka, przy którym siedziała z Banią z Fettes, i dopiero wtedy Rebus zdał sobie sprawę, że uśmiecha się od ucha do ucha do swoich myśli. Wstał od biurka i przeszedł w ich stronę.

– Poddaję się! Wycofuję tę głupią uwagę! – zawołała Siobhan, unosząc ręce do góry.

– Cześć, Bania – powiedział Rebus.

– Nazywa się Bain – poprawiła go Siobhan – i woli, jak się do niego mówi Eric.

Rebus zignorował tę uwagę.

– Wygląda tu jak w statku kosmicznym Enterprise. – Spoglądał na plątaninę przewodów łączących komputery: dwa laptopy i dwa pecety. Wiedział, że jeden z pecetów należy do Siobhan, drugi zabrali z mieszkania Flipy Balfour. – Powiedz mi – zwrócił się do Siobhan – co wiemy na temat wczesnego dzieciństwa Philippy w Londynie?

Zmarszczyła nos.

– Niewiele. A bo co?

– Bo chłopak twierdzi, że miewała koszmary senne, w których biegała po schodach w londyńskim domu i przed czymś uciekała.

– Jesteś pewien, że to w domu w Londynie?

– Jak to?

Wzruszyła ramionami.

– Tak sobie tylko pomyślałam, że ja w Jałowcach cały czas czułam ciarki na plecach: stare zbroje i stare zakurzone sale bilardowe… Wyobrażasz sobie dorastanie w takim domu?

– Costello powiedział wyraźnie, że chodziło o dom w Londynie.

– Podświadoma transpozycja? – odezwał się Bain, a oni spojrzeli na niego. – Tak mi tylko przyszło do głowy – dodał.

– Bo naprawdę bała się czegoś w Jałowcach, tak? – zapylał Rebus w zamyśleniu.

– Najlepiej weźmy tablicę ouija [jedno z akcesoriów używanych podczas seansów spirytystycznych.] i spytajmy ją samą. – Siobhan uświadomiła sobie, jak to zabrzmiało i aż syknęła. – Głupia uwaga w fatalnym guście. Bardzo przepraszam.

– Słyszałem już gorsze – orzekł Rebus. Istotnie tak było. Słyszał, jak na miejscu zbrodni jeden z mundurowych, rozciągając taśmę policyjną wokół ofiary, powiedział do kolegi: „Założę się, że kolorki by jej się spodobały, co nie?”

– Trochę to jak z Hitchcocka, prawda? – odezwał się Bain. – Wiecie, jak w Marnie, albo coś w tym rodzaju…

Rebus przypomniał sobie tomik wierszy w mieszkaniu Davida Costello: Sen o Alfredzie Hitchcocku: „Nie dlatego umierasz, boś zasłużył / Umierasz, boś był akurat pod ręką…”

– Pewnie masz rację – powiedział.

Ale jego ton nie pozostawił Siobhan wątpliwości.

– Mimo wszystko chciałbyś dostać raport o jej dzieciństwie w Londynie, czy tak?

Rebus już chciał przytaknąć, potem jednak zreflektował się i powiedział:

– Nie, masz rację… to już zbyt wydumane.

Kiedy odszedł, Siobhan powiedziała do Baina:

– Zazwyczaj musi być tak, jak on chce. A im bardziej wydumane, tym bardziej mu się podoba.

Bain uśmiechnął się. Znów miał ze sobą teczkę i wciąż jeszcze ani razu jej nie otworzył. Po kolacji w piątek wieczorem pożegnali się i rozeszli, każde w swoją stronę. W sobotę rano Siobhan wsiadła w samochód i pojechała na północ na mecz. Nikomu nie proponowała podwiezienia. Wzięła podręczną torbę i znalazła jakiś dom z pokojami gościnnymi. Poszła na mecz, który Hibsi wygrali, potem trochę się pokręciła po okolicy i gdzieś po drodze zjadła lekką kolację. Zabrała ze sobą walkmana, kilka taśm i dwie książki w wydaniach kieszonkowych. Laptopa zostawiła w domu. Weekend bez Quizmastera, według zaleceń lekarza. Tyle że nie mogła o nim przestać myśleć i zastanawiała się cały czas, czy czeka na nią jakaś wiadomość. Celowo przeciągała powrót, wróciła dopiero w niedzielę późnym wieczorem i od razu zabrała się do prania.

Teraz laptop leżał przed nią na biurku, a ona niemal bała się go włączyć, bała się znów wpaść w jego sidła…

– Udany weekend? – zapytał Bain.

– Niezły. A u ciebie?

– Bardzo spokojnie. Właściwie głównym wydarzeniem była ta nasza kolacja w piątek wieczór.

Uśmiechnęła się, przyjmując tę uwagę jako komplement.

– No to, co robimy teraz? Atakujemy służby specjalne?

– Musimy pogadać z biurem kryminalnym. Oni się w to włączą.

– A nie możemy zrezygnować z pośrednika? – spytała.

– Pośrednikowi by się to nie spodobało.

Siobhan pomyślała o Claverhousie. Bain pewnie ma rację.

– No to do dzieła – powiedziała.

Bain wziął słuchawkę i odbył długą rozmowę z detektywem inspektorem Claverhousem z Pałacu. Siobhan przejechała palcami po klawiaturze laptopa, który był już podłączony do jej komórki. Kiedy w piątek wieczorem wróciła do domu, w poczcie głosowej zastała wiadomość od operatora jej sieci komórkowej, który chciał się upewnić, że zdaje sobie sprawę z tego, iż korzystanie przez nią z telefonu komórkowego ostatnio raptownie wzrosło. Owszem, zdawała sobie z tego sprawę. Ponieważ Bain wciąż jeszcze rozmawiał z Claverhousem i wyjaśniał mu całą sytuację, postanowiła załogować się do sieci, ot tak, żeby zająć czymś ręce…

Czekały na nią trzy wiadomości od Quizmastera. Pierwsza przyszła w piątek wieczorem, mniej więcej w porze jej powrotu do domu.

Poszukiwaczko – moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Lada chwila twoje poszukiwania zostaną zakończone. Oczekuję natychmiastowej odpowiedzi.

Druga pochodziła z sobotniego popołudnia.

Siobhan? Zawiodłaś mnie. Twoje dotychczasowe wyniki były doskonałe. Z tą chwilą gra zostaje zamknięta.

Mimo to odezwał się ponownie, punktualnie o północy w niedzielę.

Czy chodzi o to, że próbujesz mnie namierzyć? Czy nadal chcesz się ze mną spotkać?

Bain skończył rozmowę, odłożył słuchawkę i spojrzał na ekran.

– Trochę go wystraszyłaś – powiedział.

– A co, zmienił prowajdera? – spytała Siobhan.

Bain rzucił okiem na nagłówki i potwierdził.

– Nowe hasło, nowe wszystko. I mimo to zaczyna mieć wątpliwości, czy jest na pewno niewykrywalny.

– To dlaczego się po prostu nie rozłączy?

– Tego nie wiem.

– Myślisz, że gra jest naprawdę zamknięta?

– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać… Siobhan zasiadła więc do klawiatury i zaczęła pisać: Przez cały weekend byłam nieobecna, nic więcej. Śledztwo posuwa się do przodu. Niezależnie od tego nadal chcę się spotkać.

Wysłała wiadomość i poszli oboje po kawę. Po powrocie nie zastali żadnej odpowiedzi.

– Myślisz, że się dąsa? – spytała Siobhan.

– Albo go nie ma przy komputerze.

Spojrzała na niego.

– Czy u siebie w sypialni masz sprzęt komputerowy?

– A co, wpraszasz się do mojej sypialni?

Uśmiechnęła się.

– Nie, tylko tak się zastanawiam. Bo są tacy zapaleńcy, którzy potrafią dzień i noc siedzieć przed monitorem, prawda?

– Oczywiście. Ale ja do nich nie należę. Mam trzy kluby czatowe, które odwiedzam regularnie i może godzinkę albo dwie surfowania, jak mi się nudzi.

– Co to są kluby czatowe?

– Grupy dyskusyjne. – Przysunął krzesło do biurka. – Skoro i tak czekamy, to może rzucimy teraz okiem na wykasowane pliki panny Balfour. – Zauważył jej minę. – Wiedziałaś, że można odzyskiwać wykasowane pliki?

– Jasne. Dzięki temu przejrzeliśmy jej korespondencję.

– A sprawdziliście też jej e-maile?

Siobhan musiała przyznać, że tego nie zrobili. A ściślej mówiąc, Grant nie wiedział, że jest to w ogóle możliwe.

Bain westchnął i zasiadł do peceta Flipy. Nie trwało to długo. Już po chwili mieli przed sobą listę usuniętych wiadomości, zarówno wysłanych, jak i otrzymanych.

– Jak daleko w czasie to sięga? – spytała Siobhan.

– Trochę ponad dwa lata. Kiedy ona kupiła ten komputer?

– Dostała go na osiemnaste urodziny – odparła Siobhan.

– Niektórym to dobrze.

Siobhan pokiwała głową.

– Mieszkanie zresztą też – dodała.

Bain spojrzał na nią i z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Ja na swoją osiemnastkę dostałem zegarek i aparat fotograficzny – powiedział.

– Ten zegarek? – spytała, wskazując na jego przegub.

Ale myśli Baina były już gdzie indziej.

– Zatem mamy e-maile sięgające do samych początków jej działalności. – Kliknął na wiadomość z najwcześniejszą datą, ale komputer zasygnalizował, że nie może jej otworzyć. – Musimy to rozpakować – dodał. – Pewnie twardy dysk dokonał kompresji.

Siobhan próbowała śledzić jego poczynania, ale jak dla niej poruszał się o wiele za szybko. Wkrótce mieli przed oczyma pierwszą wiadomość e-mailową, jaką Flipa wysłała ze swego nowego komputera. Wiadomość była adresowana do jej ojca w biurze.

Tylko testuję. Mam nadzieją, że to przejdzie. Pecet jest super! zobaczymy się wieczorem. Flipa.

– Przypuszczam, że chcesz przeczytać wszystkie, co? – odezwał się Bain.

– Chyba tak – odparła. – Czy to znaczy, że będziesz je musiał kolejno rozpakowywać?

– Niekoniecznie. Jakbyś mi zorganizowała herbatę – z mlekiem, bez cukru – to ja w tym czasie zobaczę, co da się zrobić.

Nim wróciła z herbatą, Bain był już w trakcie drukowania kilkunastu stronic z odzyskaną korespondencją e-mailową Flipy.

– W ten sposób możesz je czytać w czasie, kiedy ja będę rozpakowywał następną porcję.

Siobhan zaczęła przeglądać wiadomości chronologicznie i już po chwili natknęła się na coś bardziej interesującego niż ploteczki Flipy z przyjaciółkami.

– Popatrz na to – trąciła Baina.

Odczytał wiadomość.

– Wysłana z banku Balfour – powiedział – przez kogoś imieniem RAM.

– Jestem gotowa się założyć, że to Ranald Marr – powiedziała Siobhan, zabierając od niego kartkę.

Flipo, to świetnie, że wreszcie dołączyłaś do wirtualnego świata! Mam nadzieją, że przyniesie Ci to bardzo wiele radości. Przekonasz się też, że Internet to kopalnia wiadomości i że przyda Ci się w twoich studiach… Tak, masz rację, wiadomości można usuwać – dzięki temu zostaje więcej miejsca w pamięci, a komputer działa szybciej. Tylko pamiętaj, że usunięte wiadomości dają się odzyskać, chyba że podejmiesz odpowiednie kroki. Oto jak można definitywnie usuwać wiadomości raz na zawsze.

Po czym następował opis specjalnej procedury trwałego kasowania wiadomości. Na koniec podpisał się jedną literką R. Bain przejechał palcem po brzegu ekranu.

– To wyjaśnia, dlaczego są takie duże dziury w wykazie – powiedział. – Od czasu, kiedy się dowiedziała, jak można definitywnie kasować wiadomości, zaczęła z tego korzystać.

– I dlaczego brakuje całej korespondencji z Quizmasterem – dodała Siobhan, przeglądając kolejne stronice. – Nie ma nawet jej pierwszego maila do RAM.

– Jak i wszystkich następnych.

Siobhan rozmasowała sobie skronie.

– Dlaczego tak jej zależało, żeby to wszystko usuwać?

– Nie wiem. Większość użytkowników tego nie robi.

– Przesuń się – powiedziała Siobhan, przysuwając sobie krzesło i zasiadając do klawiatury. Napisała kolejnego maila, tym razem adresując go do RAM w banku Balfour.

Tu detektyw posterunkowa Clarke. Proszę o pilny kontakt.

Dopisała swój numer telefonu na St Leonard’s i wysłała wiadomość. Potem podniosła słuchawkę i zadzwoniła do banku.

– Proszę z sekretariatem pana Marra. – Połączono ją z jego sekretarką. – Chodziło mi o pana Marra – powiedziała, patrząc jak Bain popija herbatę – ale może pani będzie mi mogła pomóc. Mówi posterunkowa Clarke, wydział śledczy komisariatu na St Leonard’s. Przed chwilą wysłałam do pana Marra e-maila i chciałam się tylko upewnić, że go otrzymał. Mamy tu u siebie jakieś kłopoty z wysyłaniem poczty elektronicznej… – Odczekała chwilę, aż sekretarka sprawdzi. – Aha, nie ma go? A może mi pani powiedzieć, gdzie jest? – Znów przerwała, słuchając odpowiedzi. – Tylko że to dość ważne. – Uniosła brwi. – Prestonfield House? To niedaleko stąd. Czy jest szansa, żeby pani mogła się z nim skontaktować i poprosić, by po spotkaniu zechciał wstąpić na St Leonard’s? Zajmie mu to tylko pięć minut. Tak będzie chyba wygodniej i szybciej, niż gdybyśmy mieli złożyć wizytę w banku… – Znów przez chwilę słuchała. – Dzięki. I ten e-mail też przeszedł, tak? Świetnie, dziękuję.

Odłożyła słuchawkę, a Bain wysączył ostatni łyk herbaty, wyrzucił kubek do kosza i bezgłośne zaklaskał.

Czterdzieści minut później Marr zjawił się w komisariacie. Siobhan poleciła jednemu z mundurowych policjantów, by go wprowadził na górę do wydziału śledczego. Rebusa już nie było, ale na sali panował ruch. Policjant przyprowadził Marra do biurka Siobhan, która kiwnęła głową na powitanie i poprosiła bankiera, by usiadł. Marr rozejrzał się i stwierdził, że nigdzie nie ma wolnego krzesła. Obecni podnieśli głowy i zaciekawieni spojrzenia na intruza. W swym nienagannie uszytym garniturze w prążki i białej koszuli z cytrynowożółtym krawatem wyglądał na kosztownego adwokata.

Bain wstał i przesunął krzesło na drugą stronę biurka, pozwalając Marrowi usiąść.

– Mój kierowca stoi na żółtej linii – oświadczył Marr i znacząco spojrzał na zegarek.

– To nie potrwa długo, panie prezesie – powiedziała Siobhan. – Poznaje pan ten komputer?

– Słucham?

– Należał kiedyś do Philippy.

– Tak? A skąd miałbym to wiedzieć?

– Pewnie znikąd. Ale wysyłaliście do siebie e-maile?

– Co takiego?

– RAM to pan, prawda?

– A jeśli nawet to co?

Bain podszedł i wręczył mu kartkę z e-mailem.

– To, że to pan jej to wysłał – powiedział. – I to, że panna Balfour skorzystała z pańskich rad.

Marr podniósł wzrok znad kartki i popatrzył na Siobhan. Skrzywiła się na słowa Baina, a on to zauważył.

Straszny błąd, Eric, miała ochotę zakrzyknąć. Teraz Marr już wie, że to jedyny e-mail między nim a Flipą, jakim dysponujemy. Gdyby nie to, można by go podpuścić i dać mu do zrozumienia, że mamy też inne. I zobaczyć, jak bardzo się tym przejmie.

– No i co? – odezwał się po przeczytaniu wiadomości.

– Nic, tylko troszkę to dziwne, że pański pierwszy e-mail do niej w całości dotyczy sposobu trwałego usuwania wiadomości.

– Philippa była osobą niezwykle dyskretną – wyjaśnił Marr. – Lubiła strzec swojej prywatności. Pierwszą rzeczą, o jaką mnie spytała, to jak kasować wiadomości. I to była moja odpowiedź na jej pytanie. Nie chciała, żeby ktoś obcy mógł czytać jej korespondencję.

– Dlaczego?

Marr dystyngowanie wzruszył ramionami.

– Wszyscy mamy różne osobowości, nieprawdaż? Osoba pisząca do starszego wiekiem krewnego, to nie ta sama osoba, która pisze do bliskiego przyjaciela. Wiem z własnego doświadczenia, że kiedy wysyłam wiadomość do zaprzyjaźnionego uczestnika gier wojennych, to nie chciałbym, żeby moja sekretarka ją czytała. Dojrzałaby w niej kogoś zupełnie innego niż jej szef.

Siobhan pokiwała głową.

– Tak, rozumiem, o co panu chodzi.

– Ponadto w moim zawodzie dyskrecja – tajemniczość, jeśli wolicie – jest sprawą podstawowej wagi. Podstępne zdobywanie informacji handlowych zawsze stanowi problem. Dlatego niszczymy niepotrzebne dokumenty, usuwamy z pamięci e-maile i tak dalej, a wszystko po to, by chronić interesy naszych klientów i nas samych. Więc kiedy Flipa spytała mnie o usuwanie wiadomości, to przede wszystkim to miałem na myśli. – Przerwał i spojrzał na Siobhan, potem na Baina. – Czy to już wszystko, co chcieliście wiedzieć?

– A o czym jeszcze pisaliście do siebie w tych e-mailach?

– Nasza korespondencja długo nie trwała. Flipa dopiero się wprawiała. Miała mój adres e-mailowy i wiedziała, że jestem w tym starym wygą. Początkowo miała do mnie mnóstwo pytań, ale była pojętną uczennicą.

– Wciąż jeszcze trwa przeszukiwanie pamięci pod kątem skasowanych wiadomości – rzuciła beztrosko Siobhan – ale od razu zapytam, kiedy, według pana, urwała się wasza korespondencja?

– Myślę, że jakiś rok temu – Marr zaczął się szykować do powstania z miejsca. – Więc jeśli to już wszystko, to ja naprawdę muszę…

– Gdyby nie nauczył jej pan usuwać plików, to może już byśmy go mieli.

– Kogo?

– Quizmastera.

– Tego, z kim rozgrywała tę grę? Wciąż myślicie, że to miało jakiś związek z jej śmiercią?

– Chciałabym to wiedzieć.

Marr wstał z miejsca i obciągnął sobie marynarkę.

– A to możliwe bez pomocy ze strony tego… tego Quizmastera?

Siobhan spojrzała pytająco na Baina, który jednak dostrzegł w jej wzroku coś więcej niż pytanie.

– O tak – powiedział z przekonaniem. – Potrwa to trochę dłużej, ale na pewno do niego dotrzemy. Zostawił po sobie wystarczająco dużo śladów.

Marr popatrzył na jedno, potem na drugie.

– To doskonale – odparł z uśmiechem. – Jeśli będę mógł jeszcze w czymś pomóc…

– Już i tak bardzo nam pan pomógł – oznajmiła Siobhan, nie spuszczając z niego wzroku. – Poproszę któregoś z policjantów, żeby pana wyprowadził…

Po jego odejściu, Bain przestawił krzesło na drugą stronę biurka i usiadł obok Siobhan.

– Myślisz, że to on, prawda? – zapytał cicho.

Kiwnęła głową, wpatrzona w drzwi, za którymi zniknął Marr. Potem jednak nagle oklapła, zamknęła oczy i zaczęła pocierać powieki.

– Właściwie prawda jest taka, że nie mam pojęcia – powiedziała cicho.

– Nie masz też żadnych dowodów.

Pokiwała głową, nie otwierając oczu.

– Masz tylko przeczucie?

Otworzyła oczy.

– Nauczyłam się już nie ufać przeczuciom.

– To mnie cieszy. – Uśmiechnął się do niej. – Fajnie byłoby zdobyć jakieś dowody, nie?

Kiedy zadzwonił telefon, Siobhan wyglądała na nieobecną duchem, odebrał go więc Bain. Dzwonił funkcjonariusz służb specjalnych nazwiskiem Black i w pierwszym rzędzie chciał się upewnić, czy rozmawia z właściwą osobą. Kiedy Bain zapewnił go, że tak, Black zapytał, czy zna się na komputerach.

– Trochę się znam – odparł Bain.

– To dobrze. Siedzi pan teraz przed pecetem? – Kiedy Bain potwierdził, Black wyjaśnił mu, co ma zrobić. Kiedy pięć minut później odłożył słuchawkę, Bain najpierw wydął policzki, a potem ze świstem wypuścił powietrze.

– Nie wiem, na czym to polega – powiedział – ale ile razy rozmawiam z kimś ze służb specjalnych, to od razu się czuję jak pięciolatek w pierwszym dniu szkoły.

– Nieźle sobie poradziłeś – zapewniła go Siobhan. – No i czego potrzebują?

– Kopii wszystkich e-maili między tobą a Quizmasterem, plus danych dotyczących twoich i jego prowajderów, jak i wszystkich haseł Philippy Balfour i twoich.

– Tyle że to komputer Granta – odparła Siobhan, kładąc rękę na laptopie.

– No to dane jego prowajdera. – Zrobił pauzę. – Black mnie pytał, czy mamy jakichś podejrzanych.

– I powiedziałeś mu?

Potrząsnął głową.

– Ale zawsze możemy mu podrzucić nazwisko Marra. Możemy nawet dodać jego adres e-mailowy.

– A to by pomogło?

– Niewykluczone. Wiesz o tym, że Amerykanie potrafią odczytywać e-maile za pomocą satelitów? Dowolne e-maile na całym świecie… – Patrzyła na niego w milczeniu, a on się roześmiał. – Nie twierdzę, że nasze służby specjalne dysponują już taką techniką, ale nigdy nic nie wiadomo, prawda?

Siobhan zamyśliła się.

– No to dajmy im to, co mamy – powiedziała w końcu. – Dajmy im Ranalda Marra.

Laptop zasygnalizował, że nadeszła nowa wiadomość. Siobhan kliknęła na skrzynkę odbiorczą. Wiadomość od Quizmastera.

Poszukiwaczko. Spotkamy się po rozegraniu Rygorów. Zgoda?

– Oho – powiedział Bain. – Zaczyna cię prosić.

Więc gra nie jest zamknięta? – napisała odpowiedź Siobhan.

Dostałaś specjalną dyspensę.

Napisała kolejną wiadomość. Ale na pewne pytania muszę uzyskać odpowiedzi od razu.

Odpowiedź nadeszła natychmiast. Pytaj, Poszukiwaczko.

Zaczęła więc pytać. Czy oprócz Flipy ktoś inny grał w tę grę?

Na odpowiedź czekali całą minutę.

Tak.

Siobhan spojrzała na Baina.

– A przedtem mówił, że nie.

– Więc albo kłamał wtedy, albo kłamie teraz. Skoro znowu go o to pytasz, to wygląda, że za pierwszym razem mu nie uwierzyłaś.

Ile osób? – napisała Siobhan.

Trzy.

Czy współzawodniczyły ze sobą? Czy wiedzieli o sobie?

Wiedzieli.

Wiedzieli, kim są ich konkurenci?

Odpowiedź nadeszła po trzydziestosekundowej przerwie. Absolutnie nie.

– Prawda czy kłamstwo? – spytała Siobhan, zwracając się do Baina.

– Na razie obliczam, czy pan Marr miał dość czasu, żeby zdążyć dotrzeć do biura.

– Przy jego profesji, wcale by mnie zdziwiło gdyby laptopa i komórkę trzymał na stałe w samochodzie, tak żeby w grze być zawsze o krok do przodu. – Uśmiechnęła się na myśl, że zabrzmiało to dwuznacznie.

– Mogę zadzwonić do niego do biura… – Bain sięgnął po słuchawkę, a Siobhan podała mu numer do banku. – Z sekretariatem pana Marra proszę – powiedział do słuchawki i po chwili spytał: – Czy rozmawiam z asystentką pana Marra? Tu sierżant Bain z policji Lothian. Czy mogę rozmawiać z panem Marrem?

– Spojrzał na Siobhan. – Jest spodziewany lada chwila? Dziękuję pani. – I jakby mu nagłe przyszło coś do głowy, dodał: – A jest może jakiś sposób, żeby się z nim skontaktować w samochodzie? Może można mu tam wysłać e-maila? – Chwilę słuchał. – Nie, nic nie szkodzi, dziękuję. Zadzwonię później. – Odłożył słuchawkę. – W samochodzie nie odbiera poczty elektronicznej – poinformował Siobhan.

– O ile wiadomo pani asystentce – odparła.

Bain pokiwał głową.

– Bo w dzisiejszych czasach – dodała Siobhan – wystarczy tylko telefon.

Z WAPem, taki jak ten Granta, uzupełniła w myśli. Z jakiegoś powodu stanął jej przed oczyma ten poranek w kawiarni Pod Słoniem… Grant rozwiązujący krzyżówkę, którą już wcześniej rozwiązał, popisujący się przed kobietą przy sąsiednim stoliku… Zaczęła pisać następną wiadomość:

Czy możesz mi powiedzieć, kim byli ci gracze. Czy wiesz, kim byli?

Odpowiedź była natychmiastowa: Nie.

Nie możesz, czy nie wiesz?

Nie na oba. Rygory czekają.

Ostatnie pytanie. W jaki sposób wybrałeś Flipę?

To ona wybrała mnie, tak samo jak ty.

Ale jak cię znalazła?

Wkrótce otrzymasz wskazówkę do Rygorów.

– Zdaje się, że ma już dosyć – powiedział Bain. – Pewnie nie przywykł do tego, że mu się niewolnicy mądrzą.

Siobhan jeszcze przez chwilę zastanawiała się, czy kontynuować ten dialog, potem bez słowa kiwnęła głową.

– Obawiam się, że z Grantem nie mogę się równać – dodał Bain. Zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. – W temacie rozwiązywania zagadek – wyjaśnił.

– Poczekamy, zobaczymy – odparła.

– Tymczasem mogę wyekspediować materiały do służb specjalnych.

– Ekspediuj – powiedziała z uśmiechem. Jej myśli znów powędrowały do Granta. Bez jego pomocy nie byłoby jej tu, gdzie jest. A mimo to, od chwili, gdy go przenieśli, nie wykazał najmniejszego zainteresowania sprawą, nawet do niej nie zadzwonił, żeby zapytać, czy nie ma jakiejś nowej zagadki do rozwiązania… Zdumiewała ją taka umiejętność całkowitego przestawienia się. Ten Grant, którego widywała teraz w telewizji, różnił się zasadniczo od Granta, który kiedyś nerwowo krążył po jej mieszkaniu, a także od Granta, który przeżył załamanie nerwowe na szczycie Hart Fell. Nie miała wątpliwości, która wersja jej bardziej odpowiada, i nie sądziła, by wynikało to jedynie z zawodowej zawiści. Pomyślała, że przy okazji dowiedziała się też paru rzeczy o Gill Templer. Ona się po prostu wystraszyła, a lęk przed odpowiedzialnością związaną z jej nowym stanowiskiem powodował, że próbowała przerzucać ją na swych podwładnych. Starała się otaczać ludźmi chętnymi i pewnymi siebie, może dlatego, że jej samej tej pewności brakowało. Siobhan miała nadzieję, że to tylko sprawa przejściowa. Modliła się, by tak było.

Miała też nadzieję, że gdy nadejdzie wskazówka do Rygorów, Grant znajdzie w swym pełnym zajęć dniu minutkę dla swej dawnej partnerki, i to niezależnie od tego, czy jego nowej mentorce to się spodoba, czy nie.


Grant Hood całe przedpołudnie spędził na użeraniu się z prasą, na pisaniu nowej wersji komunikatu prasowego na dzisiejsze popołudnie – w nadziei, że tym razem znajdzie uznanie w oczach komisarz Templer i zastępcy komendanta Carswella – i na opędzaniu się od telefonów od ojca ofiary, niezadowolonego, że media elektroniczne nie poświęcają więcej czasu na apele do społeczeństwa o pomoc w zbieraniu informacji.

– A co z Crimewatch [program telewizji BBC typu Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…] – zapytał kilkakrotnie Balfour.

W głębi duszy Grant uznał, że Crimewatch to świetny pomysł, zadzwonił więc do BBC w Edynburgu, gdzie podano mu numer do biura w Glasgow. Z Glasgow odesłano go do Londynu, gdzie centrala połączyła go z redakcją programów publicystycznych, a tam redaktor dyżurny poinformował go – tonem, z którego niezbicie wynikało, że rzecznik prasowy mający choć odrobinę oleju w głowie powinien sam o tym wiedzieć – że program Crimewatch został czasowo zdjęty z anteny i nie wróci na nią wcześniej niż za kilka miesięcy.

– Ach, no tak, oczywiście, dziękuję – powiedział Grant i odłożył słuchawkę.

Nie miał czasu na lunch, a śniadanie składało się tylko z bułki z bekonem z miejscowego bufetu i zostało skonsumowane całe sześć godzin temu. Miał świadomość, że tkwi w samym środku ścierających się interesów – wewnętrznej polityki różnych frakcji w komendzie policji. Carswell i Templer mogli się ze sobą zgadzać w niektórych sprawach, ale na pewno nie we wszystkich, on zaś tkwił pomiędzy nimi, starając się, by zbyt mocno nie podpaść żadnemu z nich. Carswell reprezentował sobą prawdziwą władzę, ale Templer była jego bezpośrednią przełożoną i jednym ruchem mogła go znów zesłać na margines. Jego zadaniem było, nie dać jej ku temu ani powodu, ani okazji.

Wiedział, że jak dotąd radzi sobie nieźle, ale odbywało się to w dużej mierze kosztem rezygnacji z jedzenia, snu i wolnego czasu. Po stronie plusów należało natomiast zapisać to, że sprawą zaczynały się interesować media spoza Edynburga, i to nie tylko w Londynie, ale i dużo dalej: w Nowym Jorku, Sydney, Singapurze i Toronto. Międzynarodowe agencje prasowe zwracały się do niego z prośbą o komentarz do posiadanych informacji. Zaczęto przebąkiwać o przysłaniu do Edynburga własnych ekip i upewniano się, że Hood będzie osiągalny w celu przeprowadzenia z nim krótkiego wywiadu do kamery.

Za każdym razem Grant odpowiadał twierdząco. Pamiętał też, by za każdym razem notować sobie dane rozmówców, ich telefony kontaktowe, a nawet istniejącą różnicę czasu.

– Nie ma przecież sensu, żeby wysyłać faksy w środku nocy – wyjaśnił jednemu z dziennikarzy dzwoniącemu z Nowej Zelandii.

– Ja i tak, koleś, wolę e-maile – odparł dziennikarz.

Tę uwagę Grant też sobie zanotował. Przyszło mu do głowy, że będzie musiał odebrać swojego laptopa od Siobhan. Albo to, albo zainwestować w coś nowszego. Właściwie przydałoby się dla tej sprawy założyć oddzielną witrynę. Trzeba będzie wysłać notatkę służbową do Carswella, z kopią do Templer, i złożyć taką propozycję.

Jeśli tylko czas mu na to pozwoli…

Siobhan i jego laptop: od kilku dni nawet o niej nie pomyślał. Jego zauroczenie nią długo nie potrwało. Całe szczęście, że do niczego więcej między nimi nie doszło. Jego nowe stanowisko musiałoby się wbić między nich klinem. A jeśli chodzi o ten pocałunek, to wiedział, że stopniowo będą o nim zapominać, aż wreszcie będzie można uznać, że to się wcale nie wydarzyło. Jedynym naocznym świadkiem był Rebus, ale jeśli oboje będą konsekwentnie zaprzeczali i twierdzili, że kłamie, to on też zacznie w końcu o tym zapominać.

Dwie rzeczy były teraz dla Granta najważniejsze: chciał zostać w biurze prasowym na stałe i wiedział, że w tym, co robi, jest dobry.

Postanowił wypić szóstą tego dnia kawę i wracając z nią korytarzem, kiwał przyjaźnie głową zupełnie obcym sobie ludziom. Wszyscy wokół zdawali się wiedzieć, kim jest, i sprawiać wrażenie, że zależy im, by i on wiedział, kim są. Kiedy wrócił do swego pokoju, telefon na biurku znów dzwonił. Pokój był maleńki – w niektórych komisariatach bywały tej wielkości szafy – i pozbawiony światła dziennego. Mimo wszystko, było to jego królestwo. Usiadł na krześle, podniósł słuchawkę i odchylił się do tyłu.

– Posterunkowy Hood.

– Ma pan zadowolony z życia głos.

– Kto mówi?

– Steve Holly. Pamięta mnie pan?

– Jasne, Steve, czym mogę służyć? – Jego ton stał się natychmiast bardziej oficjalny.

– No cóż… Grant – powiedział Holly z nie ukrywanym szyderstwem w głosie. – Chodzi mi o oficjalną wypowiedź, którą chciałbym zacytować w moim nowym materiale.

– Tak, słucham – odparł Grant, pochylając się lekko do przodu. Poczuł, że pewność siebie nieco go opuszcza.

– W całej Szkocji giną kobiety… za każdym razem znajdują się laleczki… odbywają się jakieś tajemnicze gry internetowe… zwłoki studentów na górskich zboczach… Czy może coś ci to mówi?

Grant chętnie zdusiłby słuchawkę w dłoni. Biurko, ściany wokół – wszystko spowiła nagle lekka mgiełka. Zamknął oczy i starał się otrząsnąć.

– W takich sprawach jak ta – odpowiedział w końcu, starając się, by jego ton brzmiał lekko i obojętnie – do reporterów docierają różne dziwaczne historie.

– Słyszałem, że niektóre z zagadek internetowych rozwiązałeś osobiście. Więc jak myślisz? Muszą być jakoś powiązane z tym morderstwem, prawda?

– W tej sprawie nie mam żadnego komentarza, redaktorze Holly. Proszę posłuchać, niezależnie od tego, co się człowiekowi wydaje, że wie, trzeba pamiętać, iż takie historie – wszystko jedno, prawdziwe czy fałszywe – mogą wyrządzić śledztwu niepowetowane straty, szczególnie w tak newralgicznym momencie.

– To znaczy, że śledztwo w sprawie Balfour jest w newralgicznym momencie? Nikt mi tego przedtem nie powiedział…

– Ja tylko staram się wytłumaczyć, że…

– Słuchaj, Grant, przyznaj się, że spierdoliliście sprawę – przepraszam za dwuznacznik. Więc najlepiej będzie, jak mi teraz powiesz, co jest grane.

– Nie sądzę.

– Na pewno? Bo masz tam teraz fajną, ciepłą posadkę… więc nie chciałbym widzieć, jak wylatujesz z niej na zbity pysk.

– Coś mi się zdaje, Holly, że nic nie sprawiłoby ci większej przyjemności.

Słuchawka przy uchu Granta wybuchła rechotem.

– Najpierw Steve, potem redaktor Holly, a teraz po prostu Holly, co?… Jeszcze chwila i pewnie zaczniesz rzucać wyzwiskami.

– Kto ci powiedział?

– Tak głośnej sprawy nigdy nie daje się utrzymać w pełnej tajemnicy.

– Więc kto uchylił jej rąbka?

– Ktoś coś szepnął tu, ktoś inny tam… wiesz, jak to jest. – Holly przerwał. – Chociaż nie, właściwie to ty nie wiesz, jak to jest. Wciąż zapominam, że siedzisz na tym stołku dopiero od pięciu zasranych minut, a już ci się zdaje, że możesz wykołować kogoś takiego jak ja.

– Nie mam pojęcia, o czym…

– Te twoje indywidualne spotkania, tylko ty i twoje ulubione pieski. Daj spokój, Grant. To z takimi jak ja powinieneś się zadawać. I możesz to rozumieć, jak ci się żywnie podoba.

– Dzięki, tak właśnie zrobię. O której wysyłacie materiały do druku?

– A co, chcesz mi zaserwować zetesa? – Grant się nie odezwał i Holly znów wybuchnął śmiechem. – Kurwa, ty nawet nie znasz naszego żargonu.

Ale trafił na pojętnego ucznia.

– Chodzi ci o zakaz sądowy – domyślił się Grant, czując, że trafił. Zetes: zakaz sądowy tymczasowo zabraniający publikacji. – Posłuchaj – powiedział, trąc sobie grzbiet nosa – oficjalnie cię informuję, że nie ma pewności, czy którekolwiek z wymienionych przez ciebie zdarzeń ma jakikolwiek związek z prowadzoną sprawą.

– Ale to i tak będzie sensacja.

– I na pewno naciągana.

– No to podaj mnie do sądu.

– Nie zapominam ludzi, którzy biją poniżej pasa.

– To, kurwa, ustaw się z innymi w kolejce.

Grant postanowił odłożyć słuchawkę, ale Holly go ubiegł. Wstał z miejsca i ze złością wymierzył kopniaka w biurko, potem kopnął je jeszcze raz. Potem przyszła kolej na kosz do śmieci, skórzaną walizeczkę (kupioną podczas ostatniego weekendu) i narożnik pokoju. Oparł głowę o ścianę.

Muszę z tym pójść do Carswella, muszę zawiadomić o tym Gill Templer, huczało mu w głowie. Najpierw Templer… trzeba zachować drogę służbową. Potem ona zapewne pójdzie z tym do zastępcy komendanta, który z kolei będzie musiał tym zawrócić głowę samemu komendantowi. Wczesne popołudnie… Grant gorączkowo dumał, jak długo może z tym zwlekać. A może Holly sam zadzwoni bezpośrednio do Templer albo do Carswella. Więc jeśli będzie z tym zwlekał do końca dnia, to może sobie narobić jeszcze więcej kłopotów. A może jest jeszcze czas na wydanie tego zetesa.

Wziął słuchawkę do ręki i znów zacisnął powieki, tym razem by odmówić krótką modlitwę.

A potem wybrał numer.


Było późne popołudnie i od dobrych pięciu minut Rebus w milczeniu przyglądał się trumienkom. Co jakiś czas brał jedną z nich do ręki, uważnie badał jej wykonanie i porównywał z resztą. Najnowszym pomysłem, jaki mu przyszedł do głowy, było zwrócić się do kryminologa, specjalisty od antropologii. Narzędzia, za pomocą których wykonano te trumienki, musiały zostawić na powierzchni jakieś mikroślady, jakieś rowki i nacięcia, które jedynie specjaliście mogą coś powiedzieć. Może na przykład będzie można udowodnić, że do wykonania użyto tego samego dłuta. Może da się odnaleźć jakieś włókienka albo odciski palców… Albo te strzępy materiału na laleczkach: może da się ustalić ich pochodzenie? Wziął listę ofiar i położył przed sobą na biurku: 1972… 1977… 1982 i 1995. Pierwsza ofiara, Caroline Farmer, była z nich wszystkich najmłodsza, i to znacząco. Pozostałe miały po dwadzieścia parę lub trzydzieści parę lat i były młodymi kobietami w kwiecie wieku. Utonęły lub zniknęły. Kiedy nie było ciała, nie było też sposobu, by udowodnić popełnienie przestępstwa. A jeśli chodzi o te utonięcia… Patolodzy umieli stwierdzić, czy w momencie zetknięcia się z wodą ofiara żyła, czy już nie, ale poza tym… Powiedzmy, że ogłusza się kogoś, a następnie wrzuca do wody. Nawet jeśli sprawa trafi do sądu, to obrona będzie miała pole do popisu, a zarzut morderstwa z premedytacją zastąpiony zostanie nieumyślnym zabójstwem. Rebus pamiętał, jak kiedyś pewien strażak opisał mu sposób na popełnienie idealnej zbrodni: najpierw trzeba delikwenta upić w jego własnej kuchni, a potem zostawić na pełnym gazie patelnię z olejem.

Proste i pomysłowe.

Rebus wciąż jeszcze nie wiedział, na ile zmyślny był jego przeciwnik. Fife, Nairn, Glasgow i Perth – więc z całą pewnością działał na dużym terenie. Był kimś, kto dużo podróżuje. Przyszedł mu do głowy Quizmaster i wycieczki, jakie z jego powodu musiała odbyć Siobhan. Czy jest szansa, by połączyć Quizmastera z tym kimś, kto zostawiał trumienki? Do zapisanych już w notesie słów „kryminolog antropolog” dodał następne dwa: „profil psychologiczny”. Wśród psychologów uniwersyteckich istniała grupa specjalizująca się w profilowaniu przestępców. Na podstawie zachowań i sposobów działania potrafili oni sporządzić psychologiczny portret przestępcy. Rebus nigdy w to specjalnie nie wierzył, ale znalazł się teraz w sytuacji człowieka walącego głową w mur i czuł, że bez dodatkowej pomocy nigdy tego muru nie rozwali.

Kiedy Gill Templer z impetem wpadła do sali wydziału śledczego, w pierwszej chwili Rebus pomyślał, że w ogóle go nie zauważyła. Jednak ruszyła wprost do jego biurka i stanęła nad nim z twarzą wykrzywioną wściekłością.

– Zdawało mi się – warknęła – że ci już wyraźnie powiedziałam.

– Co mi powiedziałaś? – spytał niewinnym tonem.

Wskazała ręką na trumienki.

– Że to tylko strata czasu. – Głos aż jej drżał ze złości, a całe ciało miała napięte jak struna.

– Jezu, Gill, co się stało?

Nie odezwała się ani słowem i jednym zamaszystym ruchem ramienia zgarnęła trumienki z biurka i rozrzuciła je po podłodze. Rebus wstał z krzesła i zaczął je zbierać, każdą po kolei troskliwie oglądając. Kiedy podniósł głowę, Gill była już przy drzwiach, jednak nim wyszła, obejrzała się jeszcze do tyłu.

– Dowiesz się jutro – rzuciła i trzasnęła drzwiami. Rebus rozejrzał się. Hi-Ho Silvers i jakiś gość przerwali prowadzoną rozmowę i unieśli głowy.

– Chyba się zaczyna gubić – zauważył Silvers.

– O co jej chodziło z tym jutrem? – zapytał Rebus, ale Silvers wzruszył tylko ramionami.

– Mówię ci, że się gubi – powtórzył.

Może ma rację, pomyślał Rebus.

Wrócił do biurka i zamyślił się nad tym sformułowaniem. Wiedział, że się można „gubić” na wiele różnych sposobów. I że jemu też grozi, że może coś „zgubić”… cokolwiek by to nie było.


Jean Burchill większość dnia spędziła na próbach dotarcia do korespondencji między Kennetem Lovellem a pastorem Kirkpatrickiem. Rozmawiała z różnymi ludźmi w Alloway i w Ayr – z pastorem z tamtejszej parafii, z miejscowym historykiem, z jednym z potomków Kirkpatricka. Ponad godzinę rozmawiała telefonicznie z biblioteką Mitchella w Glasgow. Odbyła krótki spacerek z muzeum do Biblioteki Narodowej, a stamtąd na wydział adwokatury. Na koniec przeszła wzdłuż Chambers Street i udała się do Domu Lekarza. W tamtejszym muzeum długo stała, wpatrując się w portret Kenneta Lovella, namalowany przez J. Scotta Jaunceya. Lovell musiał być wtedy młodym urodziwym mężczyzną. Zdarzało się często, że portrecista umieszczał na swym dziele drobne wskazówki związane z malowaną osobą: jej zawód, stan rodzinny, ulubione hobby… Jednak w tym przypadku portret pozbawiony był wszelkich takich dodatków i przedstawiał jedynie głowę i tors modela. Tło było gładkie i czarne, kontrastując z jasnymi plamami żółci i różu na twarzy Lovella. Inne portrety wiszące w muzeum Domu Lekarza w większości ukazywały postacie dzierżące w rękach uczone księgi lub co najmniej papier i pióro. Inni pozowali na tle swych bibliotek lub otaczając się rekwizytami swego zawodu w rodzaju ludzkich czaszek, piszczeli czy diagramów anatomicznych. Prostota i surowość portretu Lovella zaskakiwała ją i niepokoiła. Albo malarz przystąpił do tego zadania bez zbytniego entuzjazmu, albo też model nie chciał, by jego portret zbyt wiele o nim mówił. Przyszedł jej do głowy pastor Kirkpatrick, który być może najpierw opłacił malarza, a potem za swoje pieniądze dostał nijaki obraz. Zastanowiła się, czy portret celowo odzwierciedlał jakieś zasady Lovella, czy też może stanowił po prostu ówczesną wersję dzisiejszej pocztówki i służył mu jedynie do celów promocyjnych. Przecież ten młody człowiek, ledwie po dwudziestce, uczestniczył w sekcji Burke’a, najsłynniejszej autopsji tamtych czasów. Zgodnie z jedną z ówczesnych relacji „obfitość krwi, jaka chlusnęła z ciała zbrodniarza, była niezwykła i nim wykład dobiegł końca, sala wyglądała jak rzeźnia skąpana w potokach krwi, która rozlewała się po podłodze i w której wszyscy brodzili”. Opis był tak plastyczny, że przy pierwszym czytaniu zrobiło jej się niedobrze. O ileż lepszą śmierć poniosły ofiary Burke’a, które najpierw upijał do nieprzytomności, a potem dusił. Jean raz jeszcze wpatrzyła się w oczy Kenneta, których czarne źrenice, mimo wszystkich oglądanych potworności, zdawały się lśnić jakimś dziwnym blaskiem.

Nie mogła się uwolnić od natrętnej myśli: mimo wszystkich potworności, czy może dzięki nim?

Kustosz muzeum nie potrafiła odpowiedzieć na jej pytania, Jean poprosiła więc o kontakt z kuratorem. Ale major Bruce Cawdor, choć starał się, jak mógł, nie zdołał wiele dodać do tego, co już wiedziała.

– Niestety nie posiadamy żadnej dokumentacji – powiedział, kiedy usiedli w jego gabinecie – z której wynikałoby, w jaki sposób portret Lovella do nas trafił. Podejrzewam, że był to dar, być może w ramach rozliczeń podatku spadkowego. – Major był niewysokiego wzrostu, ale trzymał się prosto i godnie, a elegancki garnitur i twarz promieniejąca dobrym zdrowiem dopełniały całości. Zaproponował jej herbatę – Darjeeling – a ona propozycję przyjęła. Każda filiżanka miała własne srebrne siteczko.

– Interesuje mnie także korespondencja Lovella.

– Nie dziwię się. Nas też.

– Niczego tu nie macie? – spytała zdziwiona.

Major potrząsnął głową.

– Albo doktor Lovell nie był wielkim miłośnikiem pióra, albo jego listy gdzieś zaginęły, albo trafiły do jakiejś nikomu nieznanej kolekcji. – Westchnął. – To wielka szkoda. Tak mało wiemy o jego pobycie w Afryce…

– I w Edynburgu właściwie też.

– Został tu pochowany. Ale nie sądzę, by jego grób specjalnie panią interesował?

– A gdzie on jest?

– Na cmentarzu Calton. Jego kwatera znajduje się w pobliżu grobu Davida Hume’a.

– Może tam zajrzę.

– Przykro mi, że nie potrafię bardziej pani pomóc. – Przez chwilę nad czymś myślał, potem nagle się rozpromienił. – Podobno Donald Devlin ma stół wykonany przez Lovella.

– Tak, słyszałam, choć w literaturze nie znalazłam żadnej wzmianki o jego stolarskich zainteresowaniach.

– Jestem pewien, że gdzieś jest o tym mowa. Wydaje mi się, że coś na ten temat czytałem… – Jednak mimo wysiłków, major Cawdor nie zdołał przypomnieć sobie ani co, ani gdzie.


Tego wieczoru siedzieli razem z Rebusem w jej domu w Portobello. Na kolację zjedli chińszczyznę na wynos, którą ona popiła zimnym chardonnay, a on piwem z butelki. Z wieży hi-fi płynęła muzyka: Nick Drake, Janis Ian, Meddle Pink Floydów. Przez cały czas Rebus wydawał się zatopiony we własnych myślach, ale Jean nie próbowała narzekać. Po jedzeniu poszli na spacer promenadą. Wokół kręciły się tłumy nastolatków na deskorolkach, wyglądających po amerykańsku, ale mówiących – a szczególnie soczyście klnących – z czysto lokalnym akcentem. Minęli jedną otwartą frytkarnię budzącą wspomnienia z lat dzieciństwa, związane z wonią gorącego oleju i octu. Wciąż głównie milczeli, czym zbytnio się nie różnili od reszty spacerowiczów. Skrytość była zawsze znakiem rozpoznawczym edynburczyków. Należało skrywać uczucia, a swoje sprawy zachowywać dla siebie. Niektórzy dopatrywali się przyczyn takich zachowań w naukach Kościoła i wpływach takich postaci jak John Knox. Jean zetknęła się z tym, że przyjezdni nazywali Edynburg „Fortem Knox”, jednak jej zdaniem w większym stopniu wynikało to z otoczenia i z klimatu, z urwistych ścian skalnych i ołowianego nieba nad głową, z porywistych wiatrów wiejących znad Morza Północnego, pędzących ulicami niczym górskimi kanionami. Na każdym kroku człowiek czuł się tłamszony tym, co go otacza. Wystarczyło tylko przejechać się z Portobello do centrum, by tego doświadczyć.

John Rebus też myślał o Edynburgu. Gdzie ma być jego następny dom, kiedy się wreszcie wyprowadzi z obecnie zajmowanego mieszkania. Czy jest jakiś rejon, który podoba mu się bardziej od innych? Portobello jest sympatyczne, dość luzackie. Ale może się wynieść gdzieś na wieś, dalej na południe albo na zachód? Niektórzy z jego kolegów dojeżdżali aż z Falkirk i Linlithgow. Nie był jednak pewien, czy tak długie dojazdy by mu odpowiadały. Portobello byłoby chyba w sam raz. Jedynym problemem było to, że co chwilę jego wzrok wędrował w stronę plaży, jakby w obawie, że dostrzeże gdzieś drewnianą trumienkę, taką, jaką znaleziono w Nairn. Bo wiedział, że nieważne, gdzie się przeprowadzi – jego głowa przeprowadzi się razem z, nim, a tkwiące w niej obrazy skażą jego nowe otoczenie. Nie mógł się pozbyć myśli o trumience z Kaskad. Miał tylko słowo trumniarza, że została wykonana przez kogoś innego, kogoś nie będącego autorem pozostałych czterech. Tyle że jeśli morderca jest naprawdę wyjątkowo sprytny, to mógł to przewidzieć i celowo zmienić sposób wykonania i narzędzia, tylko po to, by go wyprowadzić w pole…

Och, Chryste, znów się zaczyna… wciąż ten upiorny kołowrotek wirujący mu w głowie. Usiadł na murku, a Jean zapytała, czy może źle się poczuł.

– Trochę mnie boli głowa – odparł.

– A myślałam, że to kobieca przypadłość. – Powiedziała to z uśmiechem, ale widział, że nie jest rozbawiona.

– Powinienem wracać – rzekł. – Nie nadaję się dziś do towarzystwa.

– Chcesz się pozwierzać? – Podniósł wzrok i ich oczy się spotkały, a ona parsknęła śmiechem. – Przepraszam, głupie pytanie. Jesteś typowym szkockim samcem i oczywiście nie chcesz o tym rozmawiać.

– To nie to, Jean. Ja tylko… – zawahał się. – Może jednak ta terapia nie byłaby taka zła.

Starał się to powiedzieć żartobliwie, więc nie podjęła tematu.

– Wracajmy – powiedziała. – I tak robi się już paskudnie zimno.

Wsunęła mu rękę pod ramię i ruszyli w drogę powrotną.

Загрузка...