4

W drodze do pracy Siobhan nie mogła się uwolnić od myśli o Quizmasterze. Nikt nie zadzwonił do niej na komórkę, zastanawiała się więc, czy nie wysłać mu jeszcze jednej wiadomości.

Jemu lub jej. Wiedziała, że w tej sprawie nie wolno niczego pochopnie przesądzać, jednak podświadomie Quizmaster jawił się jej jako osobnik płci męskiej. „Rygory”, „Pieklisko” – wszystko to miało dla niej bardziej męskie brzmienie. No i cały ten pomysł gry rozgrywanej komputerowo… Całość pasowała do jakiegoś pryszczatego wyrostka, nudzącego się w swoim pokoju. Jej pierwsza wiadomość Mam problem. Musimy porozmawiać. Flipaja pozostała bez odpowiedzi, postanowiła więc, że dziś skończy z udawaniem. Wyśle do niego e-maila jako ona, poinformuje go, że Flipa zniknęła i poprosi o kontakt. Przez całą noc trzymała komórkę przy łóżku, budząc się co godzinę i sprawdzając, czy nie przespała wiadomości, jednak nic nie przyszło. W końcu o świcie ubrała się i poszła na spacer. Mieszkała koło Broughton Street, w dzielnicy szybko się starzejącej. Nie było tu tak modnie jak na Nowym Mieście, z którym rejon ten sąsiadował, ale przynajmniej blisko centrum. Cała jej uliczka zdawała się obstawiona kontenerami na gruz i wiedziała, że rankiem zjawią się tu furgonetki budowlańców, którzy zaczną z sobą walczyć o każdy skrawek wolnego miejsca do zaparkowania.

Zrobiła sobie przerwę na śniadanie w knajpce otwartej już od świtu: fasolka w sosie na toście i kubek herbaty tak mocnej, że obawiała się, iż może się zatruć taniną. Potem ruszyła dalej w górę na Calton Hill, gdzie zatrzymała się, by spojrzeć na miasto budzące się do kolejnego dnia. W dole za Leith widać było stojący na redzie kontenerowiec. Wzgórza Pentland ciągnące się na południu otulone były warstwą niskich chmur jak ciepłą pierzynką. Na Princess Street nie zaczął się jeszcze poranny ruch – na razie jeździły głównie autobusy i taksówki. Najbardziej lubiła Edynburg o tej właśnie porze, zanim zacznie się codzienny zgiełk. Jednym z górujących budynków był hotel Balmoral. Siobhan przypomniała sobie babskie spotkanie zorganizowane tam przez Gill Templer… i to, co jej Gill wtedy powiedziała, że ma wystarczająco dużo kłopotów. Siobhan była ciekawa, czy chodziło jej o śledztwo, czy o sprawy dotyczące awansu. Problemem związanym z awansem była na pewno konieczność użerania się z Rebusem, który stał się teraz jej kłopotem, a nie Farmera. W biurze mówiło się, że Rebus już jej zdążył podpaść: przyłapano go pijanego w mieszkaniu zaginionej. Nieraz ostrzegano Siobhan, że zbyt się na nim wzoruje i przejmuje od niego zarówno jego zalety, jak i wady. Jej zdaniem wcale tak nie było.

Nie, oczywiście, że to nieprawda…

Droga w dół doprowadziła ją do Waterloo Place. Jeśli teraz skręci w prawo, za pięć minut będzie w domu. Jeśli skręci w lewo, za dziesięć minut znajdzie się w pracy. Skręciła w lewo, weszła na Most Północny i poszła dalej.

W komisariacie na St Leonard’s panowała cisza. W pomieszczeniach wydziału śledczego panował zaduch: całymi dniami przesiaduje tu zbyt wielu ludzi. Otworzyła okna, nalała kubek słabej kawy i zasiadła przy biurku. Na komputerze Flipy nie było żadnych wiadomości. Postanowiła się nie rozłączać i napisać nową wiadomość. Już po napisaniu kilku pierwszych słów otrzymała komunikat, że ktoś jest na linii. Wiadomość pochodziła od Quizmastera i brzmiała po prostu: Dzień dobry. Kliknęła odpowiedź i zapytała: Skąd wiedziałeś, że tu jestem? Odpowiedź była natychmiastowa.

Flipaja nie musiałaby pytać. Kim jesteś?

Siobhan pisała tak pospiesznie, że nie miała czasu poprawiać literówek. Jestem policjantką z Edynbruga. Prowadzimy śledztwo w sprawie zniknięcia Philippy Balfour. Czekanie na odpowiedź trwało pełną minutę.

Kogo?

Hasło Flipaja – napisała.

Nie ujawniła prawdziwego nazwiska. Takie są reguły.

Reguły gry? – napisała Siobhan.

Tak. Ona była z Edynburga?

Była tu studentką. Czy możemy porozmawiać? Masz mój numer komórkowy.

Czekanie na odpowiedź zdawało się znów ciągnąć w nieskończoność.

Wolę tak.

Okej – napisała Siobhan. Możesz mi coś powiedzieć o Pieklisku?

Musiałabyś zagrać w grę. Podaj mi imię, odezwę się.

Nazywam się Siobhan Clarke. Jestem detektywem w policji okręgu Lothian i Borders.

Wygląda to na twoje prawdziwe nazwisko, Siobhan. Złamałaś jedną z podstawowych reguł. Jak się to wymawia?

Siobhan poczuła, jak jej krew uderza do głowy.

Tu nie chodzi o grę, Quizmasterze.

Dokładnie o to chodzi. Jak się wymawia twoje imię?

Szii-won.

Nastąpiła dłuższa przerwa i już chciała ponownie wysłać wiadomość, kiedy nadeszła odpowiedź.

Odpowiadam na twoje pytanie. Pieklisko to jeden z poziomów gry.

Flipaja uczestniczyła w grze?

Tak. Rygory to następny poziom.

Co to za gra? Czy mogła wpaść w jakieś tarapaty?

Później.

Siobhan przez chwilę wpatrywała się w to słowo.

Co przez to rozumiesz.

Porozmawiamy później.

Potrzebna mi twoja pomoc.

To naucz się cierpliwości. Mogę się zaraz wyłączyć i nigdy mnie nie znajdziesz. Czy jesteś tego świadoma?

Tak. Siobhan chętnie by walnęła pięścią w ekran.

Później.

Później – odpisała.

I na tym się skończyło. Żadnych dalszych wiadomości. Albo się wyłączył, albo przestał się odzywać, więc pozostało jej tylko czekać. A może jednak nie? Weszła w Internet i sprawdziła hasła Quizmaster i PaganOmerta we wszystkich dostępnych wyszukiwarkach. Hasło Quizmaster dało jej kilkanaście adresów, ale czuła, że żaden z nich nie jest tym, o który jej chodzi. Hasło PaganOmerta nie dało wyniku, choć po rozdzieleniu go na dwa oddzielne słowa [Pagan (ang.) – poganin, pogański.] dostała dosłownie setki adresów, w większości witryn oferujących wierzenia spod znaku New Age. Pod adresem PaganOmerta.com też nie było niczego, zresztą hasło wyglądało bardziej na adres mailowy niż na witrynę internetową. Zrobiła sobie następną kawę. W sali zaczęli się pojawiać koledzy z porannej zmiany. Kilku z nich powiedziało jej: „Cześć”, jednak ona nawet tego nie usłyszała. Przyszło jej do głowy coś nowego. Usiadła przy biurku z książką telefoniczną i książką firm, przysunęła bliżej notes i wzięła do ręki długopis.


Zaczęła od sklepów komputerowych, aż wreszcie ktoś ją skierował do sklepu z komiksami na Moście Południowym. Komiksy kojarzyły się Siobhan z Beano czy Dandy, choć kiedyś spotykała się z chłopakiem, którego obsesja na punkcie Roku 2000 przynajmniej po części przyczyniła się do ich rozstania. Jednak ten konkretny sklep był zupełnie inny. Na półkach leżały tysiące tytułów książek z dziedziny science fiction, T-shirty i mnóstwo innych rzeczy. Przy kontuarze nastoletni sprzedawca spierał się z dwoma uczniakami na temat zalet Johna Constantine’a. Nie miała pojęcia czy Constantine to postać z komiksu, jego autor, czy może rysownik. W końcu chłopcy zauważyli ją, stojącą cierpliwie i czekającą, aż skończą. Emocje z nich opadły i stali się ponownie niezgrabnymi, tyczkowatymi dwunastolatkami – może nie przywykli rozmawiać w obecności kobiet. Pomyślała, że pewnie jeszcze w ogóle nie przywykli do kobiet.

– Słuchałam waszej rozmowy – powiedziała – i pomyślałam, że może będziecie mi mogli pomóc. – Żaden z trójki nie odezwał się ani słowem, a nastoletni sprzedawca potarł sobie policzek ze śladem po młodzieńczym trądziku. – Grywacie czasem w jakieś gry w Internecie?

– Znaczy takie jak na Dreamcast? – Popatrzyła na nich pustym wzrokiem. – No ta konsola Sony… – wyjaśnił sprzedawca.

– Chodzi mi o takie gry, którymi ktoś zarządza i kto e-mailami wysyła grającym zadania do wykonania.

– Znaczy chodzi o gry interaktywne – wyjaśnił jeden z chłopców i popatrzył na pozostałych, szukając u nich potwierdzenia.

– Graliście kiedyś w taką grę? – spytała Siobhan.

– Nie – przyznał sprzedawca. Okazało się, że żaden z pozostałych też nie.

– Tak gdzieś w połowie Leith Walk jest sklep z grami komputerowymi – poinformował sprzedawca. – Specjalizują się w D amp;D, ale może będą mogli pani pomóc.

– Co to jest D amp;D?

Dungeons and dragons – lochy i smoki, duchy i czary, i takie tam.

– A ten sklep jakoś się nazywa? – spytała Siobhan.

– U Gandalfa – wykrzyknęli chórem wszyscy trzej.


Sklep U Gandalfa był od zewnątrz niepozorną wąską klitką wciśniętą między salon tatuażu a frytkarnię. Jeszcze bardziej zniechęcająco wyglądała zamknięta na kłódki stalowa krata zakrywająca okno wystawowe. Kiedy otworzyła drzwi, rozległ się donośny dźwięk dzwonków zawieszonych tuż nad nimi. Najwyraźniej sklep Gandalfa dawniej zajmował się czymś innym – był chyba antykwariatem – a zmiana branży nie pociągnęła za sobą żadnych zmian w wystroju. Na półkach leżały dziesiątki gier planszowych i pionków przypominających nieco surowe, nie pomalowane żołnierzyki, sterty instrukcji i podręczników z pozaginanymi rogami. Plakaty na ścianach przedstawiały wizje Armagedonu. Pośrodku sali stał składany stolik z czterema krzesłami i rozłożoną na nim planszą do gry. Nie było kontuaru ani kasy. Skrzypnęły drzwi z zaplecza i stanął w nich mężczyzna około pięćdziesiątki. Miał posiwiałą brodę i włosy związane z tyłu w kucyk. Wydatny brzuch opinała koszulka z nazwą zespołu Grateful Dead.

– Wygląda pani strasznie oficjalnie – odezwał się ponurym głosem.

– Wydział śledczy policji – odparła Siobhan, wyciągając legitymację.

– Za czynsz zalegam dopiero osiem tygodni – mruknął. Poczłapał w kierunku stolika, a Siobhan zauważyła, że na bosych stopach ma sandały, po których widać było, że tak jak ich właściciel niejedno już przeszły. Przyjrzał się rozstawieniu pionków na planszy i nagle zapytał: – Ruszała tu pani coś?

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno.

– No to Anthony ma przesrane, przepraszam za mój francuski. – Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. – Będą tu za godzinę.

– Kto taki?

– Gracze. Musiałem wczoraj zamknąć budę, zanim skończyli. Anthony musiał się wkurzyć, kiedy tak próbował wykończyć Willa.

Siobhan spojrzała na planszę. Rozmieszczenie pionków nic jej nie mówiło. Brodacz postukał w karty wyłożone obok planszy.

– Bo wszystko zależy od tego – powiedział ze złością.

– Aha – kiwnęła głową Siobhan. – Tylko obawiam się, że się na tym nie wyznaję.

– Pewno, że nie.

– Co pan chciał przez to powiedzieć?

– Nic takiego.

Jednak Siobhan była niemal pewna, że wie, o co tamtemu chodzi. Najwyraźniej był to prywatny klub, tylko dla mężczyzn, i jak wszystkie takie bastiony męskości był bardzo pod tym względem ortodoksyjny.

– Myślę, że nie będzie mi pan mógł pomóc – powiedziała, rozglądając się dookoła i starając opanować chęć podrapania się. – Interesują mnie sprawy nieco bardziej zaawansowane technicznie.

Słysząc to, wyraźnie się oburzył.

– Znaczy co?

– Gry komputerowe z podziałem na role.

– Interaktywne? – Oczy mu rozbłysły. Siobhan skinęła głową, a on znów spojrzał na zegarek, potem poczłapał do drzwi wejściowych i zamknął je na klucz. Już zaczęła się szykować do odparcia ataku, ale on przeszedł obok niej obojętnie i skierował się ku drzwiom na zaplecze. – Tędy – powiedział, a Siobhan, czując się niczym Alicja u wejścia do tunelu, podążyła za nim.

Zeszła kilka schodków w dół i znalazła się w zatęchłym pomieszczeniu bez okien, oświetlonym tylko jedną żarówką umieszczoną pod sufitem. Pod ścianami leżały sterty pudeł z grami planszowymi i ich akcesoriami, w rogu był zlew, a na suszarce obok stał czajnik i parę kubków. Za to w drugim rogu stał najnowszy model komputera z ogromnym płaskim i cienkim monitorem. Siobhan spytała gospodarza, jak mu na imię.

– Gandalf – odparł pogodnie.

– Pytam o pańskie prawdziwe imię.

– Wiem. Ale tutaj to jest moje prawdziwe imię. – Usiadł przy komputerze i rozpoczął wędrówkę myszką po ekranie, nie przestając przy tym mówić. Dopiero po chwili Siobhan zauważyła, że myszka jest bezprzewodowa. – W sieci jest mnóstwo różnych gier. Gracze łączą się w grupy i walczą albo z programem, albo między sobą. Istnieją już całe ligi. – Stuknął palcem w ekran. – Widzi pani? To jest na przykład liga Doom. – Spojrzał na nią. – Wie pani, co to Doom?

– Gra komputerowa.

Skinął twierdząco.

– Tyle że w niej gracze współpracują ze sobą w walce ze wspólnym wrogiem.

Przebiegła wzrokiem po liście drużyn.

– Na ile to wszystko jest anonimowe? – spytała.

– To znaczy, co?

– To znaczy, czy poszczególni gracze orientują się, kto jest z nimi w jednej drużynie, a kto w drużynie przeciwnej?

Poskrobał się po brodzie.

– W większości przypadków posługują się wojennymi pseudonimami.

Siobhan pomyślała o Philippie i jej specjalnym haśle e-mailowym.

– I wszyscy mogą mieć po kilka pseudonimów, czy tak?

– O tak – potwierdził. – Można obrać kilkanaście różnych ksywek. Potem spotyka się kogoś, z kim się rozmawiało setki razy, a człowiek nawet nie wie, że już go zna, bo tamten występuje pod nowym imieniem.

– Więc można na swój temat kłamać?

– Jeśli tak chce to pani nazwać. Rozmawiamy o świecie wirtualnym. W tym świecie nic nie jest „prawdziwe” jako takie. Dlatego ludzie mogą sobie wymyślać wirtualne życiorysy, jakie im się żywnie podobają.

– W sprawie, którą się teraz zajmuję, mamy do czynienia z taką grą.

– Jaką grą?

– Tego nie wiem. Ale są w niej poziomy o nazwie Pieklisko i Rygory. Wygląda na to, że grą zarządza ktoś imieniem Quizmaster.

Znów podrapał się po brodzie. Założył okulary w stalowej oprawce i gdy odwrócił się do komputera, obraz z ekranu odbijający się w soczewkach skutecznie zasłaniał mu oczy.

– Nie znam – powiedział w końcu.

– Aż czym się to panu kojarzy?

– Wygląda mi to na grę typu RPG, czyli fabularną z podziałem na role, w której Quizmaster wymyśla pytania lub stawia zadania. Może w to grać jedna albo kilkadziesiąt osób.

– Ma pan na myśli drużyny?

Wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć. W jakiej to witrynie?

– Nie wiem.

Spojrzał na nią.

– Specjalnie dużo to pani nie wie.

– To prawda – przyznała.

Westchnął i spytał:

– A na ile poważna jest ta pani sprawa?

– Zaginęła młoda kobieta, która grała w tę grę.

– I nie jest pani pewna, czy te dwie sprawy się z sobą łączą?

– Właśnie.

Złożył ręce na brzuchu.

– Popytam – powiedział. – Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć dla pani tego Quizmastera.

– Gdybym chociaż wiedziała, czego ta gra dotyczy… Kiwnął głową, a ona przypomniała sobie swój dialog z Quizmasterem.

Spytała go o Pieklisko, a on jej wtedy powiedział: Musiałabyś zagrać w grę…


Wiedziała, że czekanie na przydział służbowego laptopa będzie się ciągnęło w nieskończoność, a nawet jeśli go wybłaga, to i tak nie będzie podłączony do sieci. W drodze powrotnej na komisariat zajrzała więc do jednego ze sklepów komputerowych.

– Najtańszy, jaki mamy, kosztuje około dziewięciuset funtów – oświadczyła sprzedawczyni.

Siobhan aż się wzdrygnęła.

– A jak długo potrwałoby podłączenie go do sieci?

– To już zależy od pani serwera – odparła sprzedawczyni.

Siobhan podziękowała i wyszła ze sklepu. Wiedziała, że zawsze może użyć komputera Philippy Balfour, jednak z różnych względów nie chciała tego robić. A potem nagle ją olśniło i sięgnęła po komórkę.

– Grant? Cześć, tu Siobhan. Chciałabym cię prosić o przysługę…


Posterunkowy Grant Hood kupił sobie laptopa z tych samych powodów, z jakich kupił też odtwarzacz minidysków, DVD i cyfrową kamerę wideo. Wszystko to był sprzęt, a sprzęt to coś, co się kupuje, żeby zaimponować innym. I rzeczywiście, za każdym razem, kiedy przynosił na St Leonard’s nową zabawkę, przez pięć czy dziesięć minut znajdował się w centrum zainteresowania – a ściślej mówiąc nie on, tylko jego sprzęt. Jednocześnie Siobhan zauważyła, że Grant chętnie te cuda techniki pożycza każdemu, kto o to poprosi. Sam ich właściwie nie używał, a jeśli nawet, to nudziły mu się po kilku tygodniach. Może brało się to stąd, że nigdy nie udało mu się doczytać do końca instrukcji obsługi. Instrukcja do kamery cyfrowej była większa i grubsza od samej kamery.

Tak więc Grant z chęcią wyskoczył do domu i wrócił z laptopem. Siobhan uprzedziła go, że będzie go używać do poczty elektronicznej.

– Jest podłączony i gotowy do dzieła – oznajmił Grant.

– Będzie mi potrzebny twój adres e-mailowy i hasło.

– Ale to znaczy, że będziesz miała dostęp do mojej poczty – zasępił się.

– Powiedz mi, kochany, ile e-maili dostajesz tygodniowo?

– Trochę – odparł wymijająco.

– No to nic się nie martw. Wgram ci je do pamięci… i obiecuję, że nie będę czytać.

– To pozostaje jeszcze tylko kwestia mojego honorarium – rzekł Grant.

Spojrzała na niego zdumiona.

– Twojego czego?

– Kwestia do dyskusji. – Twarz rozjaśnił mu uśmiech.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

– Więc, czego sobie życzysz?

– Jeszcze nie wiem. Muszę to przemyśleć…

Uznąwszy negocjacje za zakończone, Siobhan wróciła do swojego biurka. Miała kabelek do podłączenia komórki do laptopa, jednak wcześniej sprawdziła, czy w komputerze Philippy nie ma jakichś wiadomości od Quizmastera. Nie było niczego. Podłączenie laptopa do sieci zajęło jej tylko kilka minut. Zaraz potem wysłała wiadomość do Quizmastera i podała mu adres e-mailowy Granta.

Może zdecyduję się zagrać. Kolej na ciebie. Siobhan.

Po wysłaniu wiadomości nie rozłączyła się i pozostała w sieci. Miała świadomość, że za następny rachunek za komórkę przyjdzie jej zapłacić fortunę, ale odpędziła tę myśl od siebie. Jak dotąd ta gra była jej jedynym śladem i nawet jeśli nie miała zamiaru w nią zagrać, to i tak chciała się o niej dowiedzieć czegoś więcej. Widziała jak w drugim końcu sali Grant z grupką kolegów o czymś rozmawiają i co chwilę zerkają w jej stronę. Niech sobie gadają, pomyślała.


Rebus siedział na Gayfield Square, gdzie nic się nie działo. Co oznaczało, że w sali operacyjnej było gwarno jak w ulu, tylko cały ten gwar i ruch nie mógł zagłuszyć narastającego uczucia bezsilności. Pofatygował się do nich sam zastępca komendanta, któremu raport o postępach w śledztwie złożyła zarówno Gill Templer, jak i Bill Pryde. Obojgu dał do zrozumienia, że oczekuje „szybkiego dotarcia do konkluzji”. Ponieważ później oboje powtórzyli to sformułowanie, nie trudno było się domyślić, co im powiedział.

– Detektyw inspektor Rebus? – spytał jeden z mundurowych, stając przy jego biurku. – Szefowa chce z panem porozmawiać.

Gdy do niej wszedł, poleciła mu zamknąć za sobą drzwi. W pomieszczeniu było ciasno, a powietrze przesiąkło wonią ludzkiego potu. W całym komisariacie było krucho z miejscem i Gill musiała dzielić pokój z dwoma detektywami pracującymi na inne zmiany.

– Może powinniśmy zacząć adaptować cele w areszcie – powiedziała, zbierając z biurka kubki i zostając z nimi w ręku, kiedy się okazało, że nie ma ich gdzie odstawić. – Na pewno nie byłoby gorzej niż tu.

– Nie rób sobie kłopotu – odparł Rebus. – Długo tu nie posiedzę.

– Masz rację, nie posiedzisz. – Ustawiła kubki na podłodze i niemal natychmiast przewróciła jeden nogą. Usiadła za biurkiem, nie zwracając uwagi na rozlaną kawę. Rebus został na stojąco, bo tak wynikało z regulaminu, jak i z faktu, że w pokoju nie było ani jednego wolnego krzesła. – Jak ci poszło w Kaskadach?

– Szybko dotarłem do konkluzji.

Wbiła w niego wzrok.

– A mianowicie?

– Że będzie z tego dobry temat dla brukowców.

– Tak. – Kiwnęła głową. – Widziałam coś we wczorajszej popołudniówce.

– Ta baba, która znalazła lalkę – przynajmniej tak twierdzi – wciągnęła w to prasę.

– Przynajmniej tak twierdzi?

W odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.

– Myślisz, że może być w to zamieszana?

Wsunął ręce do kieszeni spodni.

– Kto to może wiedzieć?

– Jest ktoś taki, komu się zdaje, że coś wie. Moja przyjaciółka nazwiskiem Jean Burchill. Myślę, że powinieneś z nią porozmawiać.

– A kto to taki?

– Jest kustoszem w Muzeum Szkocji.

– I twierdzi, że wie coś na temat tej lalki?

– Niewykluczone – Gill zawiesiła głos. – Twierdzi, że to nie pierwszy taki przypadek.


Rebus przyznał się Jean Burchill, że nigdy wcześniej nie był w tym muzeum.

– Parę razy byłem z córką w starym muzeum, kiedy była jeszcze dzieckiem.

Burchill cmoknęła z naganą.

– To muzeum to coś zupełnie innego, panie inspektorze. Świadczy o tym, kim jesteśmy, o naszej historii i kulturze.

– Czyli że nie ma w nim wypchanych zwierząt i totemów?

Uśmiechnęła się.

– O ile mi wiadomo, nie ma.

Opuścili ogromny, wymalowany na biało, hol wejściowy i szli przez sale wystawowe na parterze. Dotarli do niewielkiej windy i w oczekiwaniu na nią, Burchill stanęła do niego twarzą i zmierzywszy Rebusa wzrokiem, oświadczyła:

– Gill opowiadała mi o panu. – Potem drzwi windy się otworzyły i oboje weszli do środka.

– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – powiedział, starając się, by zabrzmiało to lekko.

Burchill spojrzała na niego rozbawiona. Mimo swego wieku sprawiała wrażenie młodej dziewczyny, u której nieśmiałość miesza się z pewnością siebie, strach z ciekawością.

– Jedziemy na czwarte piętro – oznajmiła, a kiedy drzwi windy znów się otworzyły, znaleźli się w wąskim korytarzu pełnym przedmiotów i obrazów kojarzących się ze śmiercią. – To jest dział dotyczący wierzeń – poinformowała niemal szeptem. – Czary, gusła, ceremonie pogrzebowe i zbezczeszczone groby.

Jednym z eksponatów był czarny karawan gotów zawieść kolejne zwłoki na jakiś wiktoriański cmentarz, obok zaś leżała ogromna metalowa skrzynia. Rebus nie mógł się powstrzymać, by jej nie dotknąć.

– To grzebalna kaseta – wyjaśniła, a widząc, że nie rozumie, dodała: – Przez pierwsze sześć miesięcy rodziny zmarłych trzymały trumnę ze zwłokami w takiej kasecie, żeby zniechęcić Rezurekcjonistów.

– Chodzi o złodziei zwłok, tak? – Akurat ten fragment historii był mu znany. – Takich jak Burke i Hare, którzy wykradali zwłoki i sprzedawali je uniwersytetowi?

Jean Burchill popatrzyła na niego wzrokiem nauczycielki karcącej uczniaka.

– Burke i Hare nie wykradali żadnych zwłok. Na tym cała sprawa polegała, że sami zabijali, a potem sprzedawali zwłoki do badań anatomicznych.

– Prawda – przyznał Rebus.

Przeszli obok kolejnych pogrzebowych eksponatów, a wśród nich fotografii martwych dzieci, by zatrzymać się przy ostatniej gablocie.

– Oto jesteśmy – oświadczyła Burchill. – Trumny z Arthur’s Seat.

Rebus przyjrzał się. W gablocie leżało osiem trumienek. Wszystkie długie na około piętnaście centymetrów, były starannie wykonane i miały wieczka nabite ćwiekami. W trumienkach leżały małe drewniane laleczki, niektóre ubrane, inne nie. Jedna z nich odziana była w strój w zielono-białą kratkę.

– Kibicka Hibsów – mruknął Rebus.

– Kiedyś wszystkie były ubrane, ale na niektórych materiał zbutwiał. – Wskazała fotografię umieszczoną w gablocie. – W tysiąc osiemset trzydziestym szóstym roku dzieci bawiące się na zboczu Arthur’s Seat odnalazły ukryte wejście do jaskini. Wewnątrz znajdowało się siedemnaście małych trumienek, z których przetrwało tylko te osiem.

– Musiały się nieźle wystraszyć – stwierdził Rebus, przyglądając się fotografii i próbując zgadnąć, w którym miejscu rozległego wzgórza mogła się znajdować ta jaskinia.

– Przeprowadzone badania wskazują, że trumienki wykonano w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku.

O tym samym informowały wywieszki na eksponatach w gablocie. Obok leżały też wycinki z gazet z tamtych czasów, z których wynikało, że lalkami posługiwały się czarownice pragnące za ich pomocą rzucić urok na wybrane osoby. Inna popularna teoria głosiła, że laleczki były talizmanami na szczęście chowanymi tam przez marynarzy wyruszających w dalekie rejsy.

– Marynarze na Arthur’s Seat? – zadumał się Rebus. – To by był dość niezwykły widok.

– Czyżbym wyczuwała animozje w pańskim głosie, inspektorze?

– Nie – potrząsnął głową. – Tylko że to kawał drogi od przystani, nic więcej.

Przyjrzała mu się uważnie, ale z jego twarzy niczego nie można było wyczytać.

Rebus wrócił do oględzin trumienek. Jako bukmacher ustaliłby niewielkie przebicie dla chcących obstawić istnienie związku między tymi eksponatami a znaleziskiem z Kaskad. Był pewien, że ten, kto wykonał i podrzucił trumienkę przy wodospadzie, musiał znać te muzealne eksponaty i z jakiegoś powodu postanowił je skopiować. Rozejrzał się po licznych innych dowodach śmiertelności człowieka zebranych tu w postaci eksponatów.

– Pani to wszystko skompletowała?

Przytaknęła.

– Musi to być pani ulubiony temat spotkań towarzyskich.

– Aż by się pan zdziwił – odparła spokojnie. – Bo jak się tak zastanowić, to czy wszyscy nie są ciekawi tego, czego się obawiają?


Zjechali na dół do starej części muzeum i usiedli na ławce wyrzeźbionej w kształcie wielorybich żeber. W sadzawce obok pływały ryby, a oblegające ją dzieci wyciągały ku nim ręce i niemal ich dotykały, by jednak w ostatniej chwili z piskiem i śmiechem cofać ręce i chować za siebie. Jeszcze jeden przykład dziecięcej mieszaniny ciekawości i strachu.

Na końcu ogromnego holu umieszczono potężnych rozmiarów zegar, którego mechanizm zbudowany był ze sztucznych szkieletów i gargulców. Naga postać kobieca zdawała się być opleciona drutem kolczastym. Rebus pomyślał, że są tam pewnie jeszcze inne sceny tortur, tylko z jego miejsca niewidoczne.

– To nasz Zegar Milenijny – wyjaśniła Burchill. Rzuciła okiem na zegarek i dodała: – Za dziesięć minut będzie bił.

– Ciekawy pomysł – powiedział Rebus. – Zegar pełen cierpienia.

Spojrzała na niego.

– Nie każdy to od razu kojarzy…

Rebus wzruszył ramionami i rzekł:

– Tam na górze była wzmianka, że te laleczki wiążą się w jakiś sposób z nazwiskami Burke i Hare, prawda?

Potwierdziła ruchem głowy.

– Pogrzeb ofiar na niby. Uważa się, że mogli sprzedać do prosektorium aż siedemnaście zwłok. To była straszliwa zbrodnia. Bo widzi pan, pokrojone na kawałki ciało nie będzie potem mogło powstać w dniu sądu ostatecznego.

– Pewno, bo by mu się flaki mogły rozsypać – stwierdził Rebus, ale ona to zignorowała.

– Burke’a i Hare’a aresztowano i postawiono przed sądem. Hare zeznawał przeciwko swojemu kompanowi i tylko William Burke trafił na szubienicę. Jak pan myśli, co się później stało z jego ciałem?

Odpowiedź wydała mu się oczywista.

– Trafił do prosektorium?

– Zgadza się. Jego zwłoki trafiły do Starego Kolegium tą samą drogą, jaką przebyła większość, a może wszystkie jego nieszczęsne ofiary, i zostały wykorzystane na zajęciach z anatomii. Było to w styczniu tysiąc osiemset dwudziestego dziewiątego.

– A pani trumienki pochodzą z początku lat trzydziestych – zamyślił się Rebus. Czy ktoś kiedyś nie przechwalał się przed nim, że ma pamiątkę wykonaną ze skóry Burke’a? – A co się potem stało z jego ciałem?

Jean Burchill spojrzała na niego.

– W Sali Medycyny w muzeum znajduje się notes – powiedziała.

– Oprawiony w jego skórę?

Znów skinęła głową.

– Właściwie to mi go nawet żal. Był człowiekiem wielce pomysłowym i przedsiębiorczym. Zjawił się tu jako migrant podróżujący po kraju w poszukiwaniu pracy, któremu nędza i nadarzająca się sposobność podsunęły pomysł pierwszej transakcji. Jakiś wędrowiec zmarł w tym samym domu, nie spłaciwszy długu. Burkę wiedział, że w Edynburgu zaistniał kryzys na wydziale medycyny, który cieszył się wielką popularnością, a który nie dysponował wystarczającą liczbą zwłok do prowadzenia zajęć z anatomii.

– Czy to znaczy, że ludzie żyli wtedy dłużej?

– Wręcz przeciwnie. Ale jak już powiedziałam, pokrojone na kawałki ciało nie mogło trafić do nieba. Studenci mieli do dyspozycji jedynie zwłoki straconych przestępców. I dopiero Ustawa o Anatomii z roku tysiąc osiemset trzydziestego drugiego położyła kres procederowi okradania grobów…

Zamilkła. Zdawało się, że przez chwilę krążyła myślami wokół spływającej krwią przeszłości Edynburga. Ale i Rebus podążył tam za nią myślami. Rezurekcjoniści i portfele z ludzkiej skóry… czary i publiczne egzekucje skazańców. Na czwartym piętrze widział prócz trumienek także liczne przykłady przedmiotów używanych do czarów: specjalnie ułożone kości ludzkie i zasuszone serca zwierząt z wbitymi szpilami.

– Trafiło nam się niezłe miejsce, co?

Miał na myśli Edynburg, ale ona odniosła to do swego miejsca pracy.

– Od dziecięcych lat – powiedziała – czułam się tu lepiej i spokojniej niż gdziekolwiek w mieście. Pozornie może się wydawać, że grzebię się w ponurych sprawach, ale zapewniam pana, inspektorze, że niewielu zamieniłoby się na to, co pan robi.

– Celny strzał – potwierdził.

– A te trumny mnie interesują, bo tkwi w nich tyle tajemnic. Zasadą pracy w muzeum jest identyfikowanie i klasyfikowanie wszystkiego. Czasami możemy mieć wątpliwości co do daty lub miejsca pochodzenia jakiegoś eksponatu, ale niemal zawsze wiemy na pewno, z czym mamy do czynienia: szkatuła, klucz, pozostałości rzymskiego cmentarzyska i tak dalej.

– Natomiast w przypadku tych trumien nie jesteście pewni, co one oznaczają, czy tak?

– Właśnie. – Uśmiechnęła się. – A dla kustosza to sytuacja szalenie deprymująca.

– Znam to uczucie – potwierdził. – Czuję się tak samo, kiedy nie udaje mi się rozwiązać jakiejś sprawy. Strasznie mnie to wtedy prześladuje.

– Więc człowiek cały czas o tym myśli… szuka coraz to nowych teorii…

– Albo nowych podejrzanych.

Spojrzeli na siebie z nowym zainteresowaniem.

– Może mamy więcej ze sobą wspólnego, niż myślałam – stwierdziła.

– Bardzo możliwe – przyznał Rebus.

Zegar zaczął bić, choć jego wskazówka nie dotarła jeszcze do dwunastej.

Pod zegarem zebrała się grupka zwiedzających, a dzieci z otwartymi ustami wpatrywały się w ożywające nagle złowrogie postacie. Rozbrzmiały dzwony i odezwała się złowieszczo brzmiąca muzyka organowa. Wahadło miało lustrzany połysk i patrząc na nie, Rebus zdołał dojrzeć, jak przez ułamek sekundy odbija się w nim on sam, jak i cały tłumek gapiów.

– Warto się temu przyjrzeć z bliska – powiedziała Jean.

Podnieśli się z ławki i wmieszali w tłum pod zegarem. Rebusowi zdało się, że rozpoznaje wyrzeźbione w drzewie figurki Hitlera i Stalina. Obaj stali pochyleni i przerzynali coś zębatą piłą.

– A to jeszcze nie wszystko – usłyszał głos Jean Burchill. – Były jeszcze inne lalki, znalezione gdzie indziej.

– Co takiego? – Oderwał wzrok od zegara, by spojrzeć na nią.

– Najlepiej będzie, jak panu wyślę wszystko, co mam na ten temat…


Resztę piątku Rebus spędził na czekaniu na koniec zmiany. Zdjęcia z garażu Davida Costello powieszono na jednej ze ścian sali operacyjnej, dokładając je do wiszącej już mozaiki innych fotografii. Jego MG było w kolorze granatowym i miało otwierany dach. Ekipie nie pozwolono zdjąć odcisków palców z karoserii i opon, co nie powstrzymało ich od dokładnych oględzin. Samochód nie był ostatnio myty. Gdyby było inaczej, na pewno nie omieszkaliby zapytać Costello dlaczego. Udało się zdobyć kolejne fotografie przyjaciół i znajomych Philippy i okazać je profesorowi Devlinowi. Przemycono wśród nich kilka zdjęć Davida, co skończyło się tym, że profesor z oburzeniem zarzucił im stosowanie „podstępnych i godnych pogardy chwytów”.

Minęło już pięć dni od tamtej niedzieli i jej zniknięcia. Im się Rebus wnikliwiej przyglądał mozaice na ścianie, tym mniej z niej wynikało. Pomyślał przy tej okazji o Zegarze Milenijnym, z którym było dokładnie odwrotnie: im dłużej mu się przyglądał, tym więcej dostrzegał szczegółów, wypatrując kolejne drobne figurki w tłumie innych. Całość wydała mu się pomnikiem ku czci tych, którzy odeszli w zapomnienie. Na swój sposób ściana w sali operacyjnej – te wszystkie zdjęcia, faksy, wykresy i rysunki – też była jak pomnik. Tyle że w pewnym momencie – i to bez względu na to, jak się sprawa potoczy – pomnik ten zostanie zdjęty i przeniesiony do jakiegoś pudła w archiwum, czas jego życia bowiem określony jest przez czas trwania akcji poszukiwawczej.

Takie pomniki bywały tu już wcześniej – z innymi twarzami i z innymi sprawami, nie zawsze doprowadzając do rozwiązania w pełni zadowalającego. Starał się tym zbytnio nie przejmować, chcąc zachować obiektywizm, tak jak mu to wiecznie kładziono do głowy podczas szkoleń i seminariów, ale nie było to łatwe. Farmer wciąż jeszcze wspominał chłopca ze swego pierwszego tygodnia służby, a i Rebus miał własne wspomnienia tego typu. I dlatego punktualnie z końcem zmiany udał się do domu, wziął prysznic i przebrał się, po czym zasiadł na godzinkę w swym ulubionym fotelu ze szklaneczką Laphroaig w ręku i płytą Rolling Stonesów na gramofonie: Beggars Banquet. Szklaneczek miało być zresztą więcej niż jedna. Po obu stronach fotela leżały dywany zrolowane i przeniesione tu z holu i z sypialni. Na podłodze zwalono materace i ustawiono szafy i komody… Pokój przypominał wyglądem skład ze starzyzną. Ale zostawiono mu wolne przejście od drzwi do jego fotela i od fotela do wieży hi-fi, a nic mu więcej nie było potrzebne. Płyta Stonesów skończyła się, kiedy szklaneczka była jeszcze do połowy pełna, nastawił więc następny album, tym razem Desire Boba Dylana, a z niego utwór Hurricane będący skargą na niesprawiedliwość i fałszywe oskarżenia. Wiedział, że czasami takie rzeczy dzieją się z rozmysłem, czasami przypadkowo. Zetknął się już ze sprawami, w których wszystkie zebrane dowody zdawały się wskazywać na jednego podejrzanego, i wtedy nagle zjawiał się ktoś zupełnie inny i przyznawał się do winy. I jednocześnie w przeszłości – bardzo odległej przeszłości – zdarzyło się raz czy drugi, że jakiegoś kryminalistę świadomie oskarżono o przestępstwo, tylko po to, by się go pozbyć z ulic miasta lub by zaspokoić społeczne oczekiwanie, że kogoś spotka kara. Zdarzały się też sytuacje, że wiadomo było niemal na pewno, kto jest winien, ale nie było szansy na udowodnienie tego przed prokuratorem. Paru gliniarzom zdarzyło się wtedy przeciągnąć strunę.

Wzniósł za nich niemy toast i dojrzał swoje odbicie w szybie okiennej. Wzniósł więc drugi toast za siebie, a potem chwycił słuchawkę i zadzwonił po taksówkę.

Dokąd kurs? Do pubu.

W barze Oxford wdał się w rozmowę z jednym ze stałych bywalców i wspomniał o swej wycieczce do Kaskad.

– Nigdy przedtem nie słyszałem o takiej miejscowości – przyznał.

– Zaraz, moment – zastanowił się jego rozmówca. – Słyszałem już o Kaskadach. Czy nie stamtąd przypadkiem pochodzi Mały Billy?

Mały Billy też był stałym bywalcem baru Oxford. Po sprawdzeniu okazało się, że Małego Billy’ego jeszcze tu dziś nie było, ale dwadzieścia minut później zjawił się, wciąż jeszcze odziany w strój szefa kuchni, którą to funkcję pełnił w pobliskiej restauracji. Ocierając pot z czoła, przecisnął się do baru.

– Już po robocie? – zapytał ktoś ze stojących przy barze.

– Przerwa na szluga – odparł, rzucając okiem na zegarek. – Nalej mi jedno duże, Margaret.

W czasie, gdy barmanka zajęła się nalewaniem, Rebus dopił resztę swojego piwa, wyciągnął ku niej kufel po następne, oświadczając, że płaci za oba.

– Dzięki, John – powiedział Billy, nieprzywykły do takich gestów. – Jak tam twoje bandziory?

– Byłem wczoraj w Kaskadach. To prawda, że stamtąd pochodzisz?

– Jasne, prawda! Tylko, że już wieki tam nie byłem.

– To znaczy, że nie poznałeś Balfourów?

Billy potrząsnął głową.

– To już nie moje czasy. Zanim się tam wprowadzili, ja już byłem w college’u. Dzięki, Margaret. – Uniósł kufel. – Twoje zdrowie, John.

Rebus podał barmance pieniądze, uniósł kufel i patrzył, jak Billy trzema łapczywymi haustami opróżnia połowę zawartości.

– O Jezu, od razu lepiej – westchnął.

– Dużo pracy? – spytał Rebus.

– Nie więcej niż zwykle. To ty się zajmujesz sprawą Balfourów?

– Podobnie jak wszyscy inni gliniarze w całym mieście.

– Jak ci się podobały Kaskady?

– Wielkie nie są.

Billy uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni po bibułki i tytoń.

– Pewnie od moich czasów trochę się tam zmieniło.

– Jesteś chłopakiem z Błoni?

– Skąd wiedziałeś? – zapytał Billy, zapalając skręta.

– Udało mi się zgadnąć.

– Górnicze pochodzenie, oto ja. Dziadek całe życie przepracował na dole. Ojciec poszedł w jego ślady, ale go potem zwolnili.

– Ja też się wychowałem w miasteczku górniczym – powiedział Rebus.

– No to wiesz, jakie to uczucie, kiedy likwidują kopalnię. Do tego momentu Błonia były fajne. – Billy przeniósł się myślą do obrazów z młodości.

– Osiedle wciąż tam stoi – rzekł Rebus.

– Tak, wiem, ale to już nie to samo… to już nie może być to samo. Tak jak wtedy, kiedy wszystkie mamy szorowały schodki, żeby były bielsze niż białe. A ojcowie strzygli trawniki. I wszyscy chodzili do wszystkich na ploteczki albo żeby coś pożyczyć. – Przerwał i zamówił jeszcze dwa piwa. – Słyszałem, że ostatnio Kaskady zrobiły się modne wśród yuppies. Dla miejscowych wszystko poza Błoniami było zbyt drogie, żeby mogli coś kupić. Więc młodzi dorastali i wynosili się, tak jak ja. A opowiadali ci o kamieniołomie?

Rebus potrząsnął głową i nastawił uszu.

– To było ze dwa, może trzy lata temu. Powstał pomysł uruchomienia kamieniołomu tuż koło wioski. Miało być mnóstwo pracy dla miejscowych i w ogóle. I wtedy nagle pojawiła się ta petycja. Tyle że nikt na Błoniach jej nie podpisywał ani jej nawet nie widział na oczy. Ale wystarczyła, żeby kamieniołom nie powstał.

– Robota yuppies?

– Wszystko jedno, jak ich tam nazwiesz. W każdym razie mieli dość siły przebicia. Może i pan Balfour też się do tego dołączył. Kaskady… – Potrząsnął ze smutkiem głową. – To już nie to, co kiedyś, John. – Skończył palić skręta i zdusił niedopałek w popielniczce. A potem nagle coś sobie przypomniał. – Zaraz, z ciebie jest przecież miłośnik muzyki, nie?

– Zależy jakiej.

– Lou Reed. Daje występ w Playhouse. Mam dwa wolne bilety.

– Zastanowię się, Billy. Masz czas na jeszcze jedno? – Wskazał głową żałosne resztki w kuflu Billy’ego.

Kucharz spojrzał na zegarek.

– Muszę wracać. Może następnym razem, co?

– Następnym razem – skinął Rebus.

– I daj mi znać, co z tymi biletami.

Rebus ponownie przytaknął i patrzył, jak Billy rusza do drzwi i wychodzi na dwór. Lou Reed: oto nazwisko związane ze wspomnieniami. Walk on the Wild Side to jeden z jego najukochańszych utworów wszech czasów. I solówka basowa grana przez tego samego faceta, który napisał Grandad dla aktora z serialu Dad ‘s Army. Czasami jest tak, że do głowy ciśnie się zbyt dużo informacji.

– Jeszcze jedno, John? – spytała barmanka.

Potrząsnął głową.

– Słyszę, jak mnie też wzywają na stronę – powiedział, zsuwając się ze stołka i ruszając ku drzwiom.

Загрузка...