7

O siódmej rano we wtorek Siobhan i Grant rozpoczęli obchód Victoria Street. Podjechali od strony wiaduktu Jerzego IV, zapominając oczywiście, że Victoria Street jest teraz jednokierunkowa. Grant zaklął na widok tablicy z zakazem wjazdu i włączył się w sznur samochodów pełznący w kierunku świateł na skrzyżowaniu z Lawnmarket.

– Po prostu zaparkuj gdziekolwiek – powiedziała Siobhan, a kiedy Grant przecząco pokręcił głową, spytała: – Dlaczego nie?

– I tak jest już straszny tłok. Nie ma co tego pogarszać.

Roześmiała się.

– Ty tak zawsze? Tylko w zgodzie z przepisami?

Spojrzał na nią zaskoczony.

– O co ci chodzi?

– O nic.

Zamilkł, a kiedy znaleźli się trzy samochody przed światłami, włączył lewy migacz. Siobhan nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jeździł szpanerskim samochodem o agresywnym wyglądzie i sportowych osiągach, ale to tylko zewnętrzne pozory – za kierownicą siedział grzeczny i zdyscyplinowany chłopiec.

– Spotykasz się aktualnie z kimś? – spytała, kiedy światła się zmieniły.

Przez moment myślał nad odpowiedzią.

– Aktualnie z nikim – odpowiedział w końcu.

– Bo przez chwilę zdawało mi się, że może ty i Ellen Wylie…

– Pracowaliśmy tylko razem nad jedną cholerną sprawą, nic więcej – nastroszył się.

– Dobra, dobra. Po prostu zdawało mi się, że znaleźliście wspólną płaszczyznę porozumienia.

– Rozumieliśmy się dobrze.

– No i o tym mówię. Więc w czym problem?

Twarz mu poczerwieniała.

– O co ci chodzi?

– Zastanawiałam się, czy może chodziło o różnicę waszych stopni. Bo niektórym mężczyznom trudno się z tym pogodzić.

– Chodzi ci o to, że ona jest sierżantem, a ja posterunkowym?

– Właśnie.

– Więc oświadczam ci, że nie. Nawet mi to nie przyszło do głowy.

Dotarli do ronda wokół Centrum Festiwalowego The Hub, z którego skręt w prawo doprowadziłby ich do zamku. Jednak oni skręcili w lewo.

– Gdzie jedziemy? – spytała Siobhan.

– Pojadę przez Zachodnie Nabrzeże. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy gdzieś miejsce na Grassmarket.

– I założę się, że pewnie jeszcze opłacisz parkometr.

– Chyba, że chcesz mnie w tym wyręczyć.

– Ja tam wolę robić za wyrzutka, kolego – parsknęła Siobhan.

Rzeczywiście znaleźli wolne miejsce, a Grant wrzucił monety do parkometru, wyciągnął kwitek i położył go wewnątrz pod szybą.

– Pół godziny nam wystarczy? – zapytał.

– Zależy, co znajdziemy – odparła, wzruszając ramionami.

Przeszli obok pubu o nazwie Ostatnia Kropla upamiętniającej fakt, że kiedyś na szubienicy stojącej kawałek dalej na Grassmarket odbywały się publiczne egzekucje. Victoria Street zakręcała stąd stromym łukiem, wspinając się pod górę na wiadukt Jerzego IV. Wzdłuż ciągnęły się sklepy z pamiątkami i bary, których było tu najwięcej. Tylko jeden z lokali funkcjonował w podwójnej roli kubańskiego baru i restauracji.

– Jak myślisz? – spytała Siobhan.

– Nie sądzę, żeby tam były jakieś popiersia, co najwyżej Fidela Castro.

Przeszli całą długość uliczki po jednej stronie, potem przeszli na drugą i zawrócili. Po tej stronie znajdowały się trzy restauracje, sklep z serami i sklepik oferujący wyłącznie pędzle i sznurki. Pierwszą próbę podjęli w lokalu o nazwie Pierre Victoire. Siobhan zajrzała przez okno i stwierdziła, że wewnątrz jest pustawo i dość skromnie. Mimo to weszli do środka, jednak nawet się nie przedstawili i dziesięć sekund później byli znów na ulicy.

– Jedna z głowy, jeszcze dwie – powiedział Grant, ale w jego głosie brak było entuzjazmu.

Następna była restauracja o nazwie Grain Store i wchodziło się do niej przez bramę i po schodach w górę. W środku już się krzątano, szykując stoły do lunchu. Żadnych popiersi nigdzie nie było.

Kiedy znów znaleźli się na ulicy, Siobhan raz jeszcze głośno powtórzyła treść wskazówki: Ta królowa jada dobrze przed wpadką. Wolno pokręciła głową i powiedziała:

– A może my w ogóle źle się do tego zabieramy?

– Jedyne, co możemy zrobić, to wysłać jeszcze jednego maila do Quizmastera i poprosić o pomoc.

– Nie sądzę, żeby to coś dało.

Grant wzruszył ramionami.

– Proponuję, żebyśmy przynajmniej w następnym miejscu napili się kawy – powiedział. – Nie jadłem dziś śniadania.

Siobhan cmoknęła z naganą w głosie.

– I co by na to mamusia powiedziała?

– Powiedziałaby, że zaspałem. A ja bym jej wtedy powiedział, że to dlatego, iż przez pół nocy nie zmrużyłem oka, bo siedziałem i próbowałem rozwiązać jedną cholerną zagadkę. – Zawiesił głos. – I jeszcze, że ktoś mi obiecał postawić śniadanie…

Ostatnią była restauracja o nazwie Bleu. Reklamowała się serwowaniem „kuchni światowej”, jednak wewnątrz panowała dość tradycyjna atmosfera: ciasne i mroczne wnętrze z małymi okienkami, urządzone meblami z politurowanego drewna. Siobhan rozejrzała się wokół, nie dostrzegła jednak nawet wazonu z kwiatami. Spojrzała na Granta, który pokazał ręką na prowadzące w górę spiralne schody.

– Jest jeszcze góra – powiedział.

– Czy mogę w czymś państwu pomóc? – zapytał ktoś z obsługi.

– Za moment – odparł Grant i podążył za Siobhan na górę. Na górze było kilka niedużych, połączonych z sobą salek.

Siobhan ruszyła przodem i wszedłszy do drugiej z kolei, nagle głęboko westchnęła. Idący za nią Grant pomyślał, że pewnie znowu nic z tego. Jednak chwilę później usłyszał jej triumfalny okrzyk: „Bingo” i jednocześnie ujrzał stojący wewnątrz pomnik. Było to wykonane z czarnego marmuru prawie metrowej wysokości popiersie królowej Wiktorii.

– O kurcze – powiedział, uśmiechając się. – Udało się!

Zrobił ruch, jakby chciał ją z radości uściskać, jednak Siobhan wymknęła się i podeszła do popiersia. Stało na niskim cokole, podparte po obu stronach kolumienkami. Siobhan obejrzała je dokładnie, ale nie dostrzegła w nim niczego niezwykłego.

– Czekaj, spróbuję je może pochylić – powiedział Grant. Chwycił królową za czepiec i odchylił popiersie do przodu.

– Przepraszam – odezwał się głos za ich plecami. – Czy coś się stało?

Siobhan wsunęła dłoń pod popiersie i wyciągnęła złożoną kartkę papieru. Uśmiechnęła się triumfalnie do Granta, a ten odwrócił się w stronę kelnerki:

– Poproszę dwie herbaty – powiedział.

– Dla niego z podwójnym cukrem – dodała Siobhan.

Usiedli przy najbliższym stoliku. Siobhan trzymała kartkę dwoma palcami za narożnik.

– Myślisz, że mogą być na niej jakieś ślady? – spytała.

– W każdym razie warto sprawdzić.

Wstała, podeszła do stojącego w rogu kredensu ze sztućcami i wróciła z widelcem i nożem. Na widok gościa, który, jak się zdawało, zabiera się do jedzenia kawałka papieru nożem i widelcem, kelnerka omal nie upuściła tacy.

Grant przejął od niej filiżanki, podziękował, a potem zwrócił się do Siobhan.

– No i co tam mamy?

Jednak Siobhan nie spuszczała wzroku z kelnerki.

– Znaleźliśmy to pod figurą – powiedziała, wskazując głową popiersie, a kelnerka kiwnęła głową. – Wie pani może, jak to mogło się tam dostać?

Kelnerka potrząsnęła głową. Przypominała małe, wystraszone zwierzątko. Grant postanowił przyjść jej z odsieczą.

– Jesteśmy z policji – poinformował.

– I chcielibyśmy porozmawiać z menedżerem – dodała Siobhan.

Kiedy kelnerka się oddaliła, raz jeszcze powtórzył pytanie.

– Sam zobacz – odparła Siobhan, obracając arkusz nożem i widelcem w jego stronę.

B4 Scots Law sounds dear. [W dosłownym tłumaczeniu: B4 Prawo Szkotów brzmi drogo.]

– I to wszystko? – spytał.

– Widzisz tyle, co ja.

Podrapał się po głowie.

– No to niewiele, co?

– Poprzednio też było niewiele.

– Ale więcej niż teraz.

Obserwowała w zamyśleniu, jak Grant wrzuca dwie kostki cukru do filiżanki.

– Ale jeżeli to Quizmaster umieścił tu tę kartkę…

– To znaczy, że jest stąd – dorzucił Grant.

– Albo stąd, albo ma tu kogoś, kto z nim współdziała.

– I dobrze zna tę restaurację – dodał Grant, rozglądając się wokół. – Na pewno nie każdy, kto tu zagląda, zadaje sobie trud, żeby wchodzić na górę.

– Myślisz, że może być stałym bywalcem?

Grant wzruszył ramionami.

– Pomyśl tylko, co się mieści w pobliżu, na wiadukcie Jerzego IV. Biblioteka Centralna i Biblioteka Narodowa. A akademicy i mole książkowe uwielbiają zagadki.

– Trafna uwaga. Zresztą do muzeum też niedaleko.

– I do sądów… i do parlamentu… – Uśmiechnął się. – A już przez moment myślałem, że krąg się zacieśnia.

– I może tak jest – odparła i uniosła filiżankę tak, jakby wznosiła toast. – W każdym razie, nasze zdrowie za rozwiązanie pierwszej wskazówki.

– Ile nam jeszcze zostało, nim dojdziemy do Piekliska?

Siobhan zamyśliła się.

– Nie wiem, to pewnie zależy od Quizmastera. Powiedział, że to czwarty poziom. Jak wrócimy do roboty, to wyślę mu maila, żeby go powiadomić. – Schowała kartkę do plastikowej osłonki, a Grant znów przeczytał jej treść. – Coś ci przychodzi do głowy?

– Przypomniałem sobie takie różne głupoty, jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Pisało się wtedy w toalecie dla chłopców takie na przykład rebusy. – Wziął serwetkę i napisał: „B4IP”.

Siobhan przeczytała na głos i uśmiechnęła się.

– Fonetycznie before I pee, czyli „zanim się wysikam”. Myślisz, że to nasze B4 może oznaczać coś takiego?

– To może być też fragment kodu pocztowego – powiedział, wzruszając ramionami.

– Albo jakieś współrzędne…

Popatrzył na nią.

– Na mapie? – spytał.

– Tylko na jakiej?

– Może to wynika z reszty wiadomości. Jak stoisz ze szkockim prawem?

– Od moich egzaminów minęło już trochę czasu.

– U mnie jak wyżej. A jest może jakieś łacińskie słowo oznaczające dear, może coś, co się kojarzy z prawem?

– Zawsze możemy zajrzeć do biblioteki – powiedziała. – Tuż obok mamy wielką księgarnię.

Spojrzał na zegarek.

– Pójdę wrzucić jeszcze trochę kasy do parkomatu.


Rebus siedział za biurkiem, wpatrując się w pięć rozłożonych przed nim kartek papieru. Cała reszta wylądowała na podłodze: teczki z dokumentami, notatki służbowe – wszystko, co leżało na biurku. W biurze było cicho, bo większość pracowników udała się na Gayfield Square, na odprawę. Kiedy wrócą, pewnie nie zachwycą się tym torem przeszkód na podłodze. W przejściu między biurkami postawił też monitor i klawiaturę od komputera, a obok piętrowy koszyk na korespondencję.

Biurko zajęły mu notatki dotyczące pięciu możliwych ofiar. Caroline Farmer, najmłodsza z nich, w momencie zniknięcia miała zaledwie szesnaście lat. Udało mu się w końcu dziś rano dotrzeć do jej matki. Nie była to najłatwiejsza z rozmów.

– O mój Boże, chce pan powiedzieć, że wreszcie są jakieś wiadomości?

Nagły wybuch nadziei zaraz zgasł w wyniku jego odpowiedzi. Ale udało mu się dowiedzieć tego, o co mu głównie chodziło. Caroline nigdy nie dała znaku życia. Zaraz po zniknięciu, kiedy jej zdjęcie ukazało się w gazetach, policja dostała kilka niepotwierdzonych sygnałów, że gdzieś ją widziano. A potem już tylko cisza.

– W zeszłym roku przeprowadziliśmy się – oświadczyła matka Caroline – a to znaczyło, że trzeba było opróżnić jej pokój…

Znaczyło to również, pomyślał Rebus, że przez poprzednie ćwierć wieku pokój Caroline czekał na nią nietknięty, łącznie z plakatami i ciuszkami nastolatki z początku lat siedemdziesiątych, równiutko ułożonymi w szufladach.

– Wtedy, jak się to stało, to byli nawet tacy, którzy uważali, że to my jej coś zrobiliśmy – ciągnęła matka. – Niech pan pomyśli, jej własna rodzina!

Rebus powstrzymał się od komentarza, że niestety aż nazbyt często zdarza się, że to ojciec ofiary albo jej wujek, albo kuzyn…

– A potem zaczęli się czepiać Ronniego.

– To znaczy jej chłopaka?

– Tak. Był jeszcze dzieciakiem.

– Ale oni się już wcześniej rozstali, prawda?

– Wie pan, jak to nastolatki. – Mówiła to wszystko takim tonem, jakby chodziło o zdarzenia sprzed tygodnia czy dwóch. Rebus nie miał wątpliwości, że równie świeże są jej wspomnienia, prześladujące ją od rana do wieczora, a może też i od wieczora do rana.

– Ale jego udział w końcu wykluczono, tak?

– Tak, dali mu w końcu spokój. Ale on już nigdy nie doszedł do siebie. Jego rodzina wyniosła się stąd, choć jeszcze przez parę lat pisywał do mnie…

– Pani Farmer…

– Nazywam się znowu Colquhoun. Joe mnie zostawił.

– Przykro mi.

– A mnie wcale.

– Czy to miało…? – zaczął i przerwał. – Przepraszam, to nie moja sprawa.

– Nigdy nie chciał o tym rozmawiać – powiedziała tylko, a Rebus pomyślał, że może ojciec Caroline umiał pozwolić jej odejść, czego nie potrafiła zrobić jej matka.

– Moje pytanie może się pani wydać nieco dziwne, pani Colquhoun, ale czy wąwóz Dunfermline miał dla pani córki jakieś specjalne znaczenie?

– Nie… nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza.

– Ani ja. Chodzi tylko o to, że coś odkryliśmy i chcielibyśmy sprawdzić, czy to może mieć jakiś związek z pani córką.

– A co to takiego?

Pomyślał, że wiązanie znalezionej trumny z zaginięciem córki zbytnio jej nie uraduje, użył więc wyświechtanego wybiegu.

– Niestety w tej chwili nie mogę tego pani zdradzić.

W słuchawce zapadła cisza.

– Lubiła chodzić do wąwozu na spacery – powiedziała po chwili.

– Samotnie?

– Jeśli miała na to ochotę. – W jej głosie znów coś zadźwięczało. – Czy właśnie tam coś znaleźliście?

– Nie w takim sensie, jak pani myśli.

– Znaleźliście jej ciało, prawda?

– Absolutnie nie.

– No to co?! – wykrzyknęła histerycznie.

– Niestety nie wolno mi pani…

Odłożyła słuchawkę. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w swoją, potem też ją odłożył.

Poszedł do toalety i ochlapał sobie twarz wodą. Oczy miał podpuchnięte i podkrążone. Poprzedniej nocy po wyjściu z Domu Lekarza wrócił do Portobello i zaparkował pod domem Jean. Światło w jej oknach było już zgaszone. Otworzył drzwi samochodu i dopiero wtedy się zreflektował. Właściwie, co jej powie? Po co tu przyjechał? Zatrzasnął z powrotem drzwi, starając się to zrobić możliwie jak najciszej, a potem długo siedział z wyłączonym silnikiem i zgaszonymi światłami, słuchając po cichu Hendriksa: The Burning of the Midnight Lamp.

Po powrocie na biurku zastał wielkie kartonowe pudło z dokumentacją. Uchylił pokrywę i zajrzał do środka. Pudło nie było pełne nawet w połowie. Wyjął z niego pierwszą z brzegu teczkę z dokumentami i rzucił okiem na wypisaną na maszynie etykietę: „Paula Jennifer Gearing (z d. Mathieson); ur. 10.04.50; zm. 06.07.77”. Ofiara utonięcia z Nairn. Rebus usiadł, przysunął się z krzesłem i zaczął czytać. Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy robił kolejną notatkę na bloku liniowanego papieru, zjawiła się Ellen Wylie.

– Przepraszam za spóźnienie – rzekła, zrzucając płaszcz.

– Zdaje się, że twoje rozumienie pory przychodzenia do pracy trochę się różni od mojego – powiedział. Zaczerwieniła się, pamiętając swoją wczorajszą uwagę, ale kiedy na niego spojrzała, jego twarz była uśmiechnięta.

– A co tam masz? – spytała.

– Nasi koledzy z północy dotrzymali słowa.

– Paula Gearing?

Rebus skinął głową.

– Miała dwadzieścia siedem lat. Od czterech lat była żoną faceta pracującego na platformie wydobywczej na Morzu Północnym. Ładny bungalow na krańcach miasta. Bezdzietni. Pracowała na pół etatu w lokalnym sklepiku z prasą… pewnie bardziej dla towarzystwa niż dla pieniędzy.

Wylie podeszła do biurka.

– Wykluczono udział osób trzecich?

Rebus postukał palcem w notatki.

– Z tego, co dotąd przeczytałem, wynika, że nikt nie mógł tego zrozumieć. Nie wykazywała żadnych skłonności samobójczych. Sytuację trochę gmatwa fakt, że nikt nie wie, w którym miejscu weszła do wody.

– A protokół sekcji zwłok?

– Jest dołączony. Czy mogłabyś skontaktować się z Donaldem Devlinem i spytać, czy może nam poświęcić trochę czasu?

– Z profesorem Devlinem?

– To jego wczoraj spotkałem. Zgodził się przejrzeć wszystkie protokoły sekcji. – Nie powiedział jej o okolicznościach, w jakich do tego doszło, ani o tym, że Gates i Curt mu odmówili. – Telefon do niego znajdziesz w aktach. Jest jednym z sąsiadów Philippy Balfour.

– Tak, wiem. Widziałeś już dzisiejszą gazetę?

– Nie.

Wyciągnęła egzemplarz z torebki i otworzyła na jednej z wewnętrznych stron. Zamieszczono na niej portret pamięciowy mężczyzny, którego Devlin widział pod domem w dniach poprzedzających zniknięcie Philippy.

– Właściwie mógłby pasować do każdego – powiedział Rebus, a Wylie potwierdziła skinieniem głowy. Mężczyzna na portrecie miał krótkie ciemne włosy, prosty nos, wąsko osadzone oczy i cienką kreskę zamiast ust.

– Zaczynamy gonić w piętkę, nie uważasz? – zapytała.

Tym razem Rebus w milczeniu skinął głową. Publikowanie w prasie portretu pamięciowego, szczególnie tak ogólnego jak ten, było przyznaniem się do całkowitej niemocy i szukaniem jakiegokolwiek punktu zaczepienia.

– Zadzwoń do Devlina – dodał po chwili.

– Tak jest, panie inspektorze.

Wzięła gazetę, usiadła przy wolnym biurku i potrząsnęła lekko głową, jakby odganiając zasnuwającą ją mgłę. Potem podniosła słuchawkę i zebrała się w sobie przed następną serią telefonów czekających ją podczas kolejnego długiego i żmudnego dnia pracy.

Rebus zabrał się do czytania akt i w sali zapanowała cisza, a potem z akt rzuciło mu się nagle w oczy nazwisko jednego z policjantów zaangażowanych w śledztwo w Nairn.

Kogoś nazwiskiem detektyw inspektor Watson.

Farmera Watsona.


– Przepraszam, że zawracam panu głowę, panie komisarzu.

Farmer poklepał Rebusa po plecach.

– Możesz już dać sobie spokój z tym „panem komisarzem” – powiedział z uśmiechem.

Ruchem ręki zaprosił Rebusa w głąb mieszkania. Dom przerobiony kiedyś z wiejskiej chałupy mieścił się teraz tuż przy południowej obwodnicy. Ściany w środku pomalowano na bladoseledynowy, a meble pochodziły z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jedną ze ścian działowych zburzono, dzięki czemu kuchnię od pokoju oddzielał jedynie bufet i przestrzeń jadalna. Stół jadalny aż lśnił czystością, podobnie jak blaty kuchenne i czteropalnikowa kuchenka. Nigdzie w całej kuchni nie widać było ani jednego brudnego naczynia.

– Masz ochotę na filiżankę czegoś? – zapytał Farmer.

– Herbatę z przyjemnością.

Farmer zachichotał.

– Moja kawa zawsze cię odstręczała, przyznaj się.

– Pod koniec była już coraz lepsza – odparł Rebus wymijająco.

– Siadaj i rozgość się. To długo nie potrwa.

Ale Rebus wolał ruszyć w obchód pokoju. Pod ścianami stały serwantki pełne porcelanowej zastawy i ozdóbek. Na ścianach wisiały oprawione w ramki zdjęcia rodzinne, wśród których Rebus rozpoznał kilka zdobiących do niedawna gabinet Farmera. Dywan był świeżo wyczyszczony odkurzaczem, na lustrze i na ekranie telewizora nie widać było ani jednego pyłku kurzu. Rebus podszedł do wysokich oszklonych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, gdzie rozciągał się niewielki ogródek, kończący się stromą skarpą porośniętą trawą.

– Dziś była chyba kobieta od sprzątania, prawda? – zawołał przez ramię.

Farmer znów zachichotał i ułożył tacę z filiżankami na blacie kuchennym.

– Lubię prace domowe – odkrzyknął. – Zwłaszcza, od czasu, kiedy odeszła Arlene.

Rebus odwrócił się i raz jeszcze popatrzył na fotografie na ścianach. Farmer z żoną na czyimś ślubie, na jakiejś zagranicznej plaży i w otoczeniu gromadki wnuków. Farmer rozpromieniony, z jak zwykle lekko rozchylonymi ustami. Jego żona nieco bardziej powściągliwa, o głowę niższa i o połowę szczuplejsza. Zmarła kilka lat temu.

– Może to sposób, by ją pamiętać – powiedział Farmer.

Rebus pokiwał głową: nie pozwolić odejść w zapomnienie. Był ciekaw, czy jej ubiory wciąż jeszcze wiszą w szafach, a na toaletce leży szkatułka z biżuterią…

– A jak tam radzi sobie Gill?

Rebus podszedł w kierunku kuchni.

– Ostro wystartowała – powiedział. – Mnie kazała iść do lekarza, a z Ellen Wylie zrobiła sobie wroga.

– Oglądałem tę konferencję prasową – przyznał Farmer, sprawdzając, czy o czymś nie zapomniał. – Nie pozwoliła Ellen pewnie stanąć na nogi.

– I zrobiła to świadomie.

– Być może.

– Jakoś tak dziwnie jest bez pana. – Rebus położył wyraźny nacisk na tego „pana”. Farmer uśmiechnął się.

– Dzięki za dobre słowo, John. – Podszedł do czajnika, w którym woda zaczynała się gotować. – Ale mimo wszystko domyślam się, że nie jest to wizyta czysto kurtuazyjna.

– To prawda. Chodzi mi o sprawę, którą zajmował się pan kiedyś w Nairn.

– W Nairn? – Farmer uniósł brwi. – To musiało być ze dwadzieścia parę lat temu. Przenieśli mnie tam z Zachodniego Lothian. Pracowałem w Inverness.

– Zgadza się, ale był pan w Nairn w sprawie utonięcia młodej kobiety.

Farmer zamyślił się.

– A tak – powiedział w końcu. – Jak ona się nazywała?

– Paula Gearing.

– Gearing, tak jest, zgadza się. – Pstryknął palcami, jakby chciał podkreślić, że wciąż ma dobrą pamięć. – Ale cała sprawa była od początku zupełnie jasna i prosta… jeśli czyjaś śmierć w ogóle może taka być.

– No więc właśnie nie jestem tego pewien. – Rebus patrzył, jak Farmer nalewa wrzątku do dzbanka.

– No dobra, to zabierzmy to wszystko do pokoju i tam mi opowiesz, o co chodzi.

I Rebus raz jeszcze opowiedział całą historię: od lalki w Kaskadach, przez tajemnicze znalezisko na Arthur’s Seat, aż po serię zaginięć i śmierci w latach 1972 do 1995. Miał ze sobą wycinki prasowe i Farmer wszystkie je przeczytał z uwagą.

– Nie słyszałem nawet o znalezieniu tej lalki na plaży w Nairn – przyznał. – Kiedy ją znaleziono, ja już wróciłem do Inverness. Z mojego punktu widzenia, w tym momencie sprawa śmierci Gearing była praktycznie zamknięta.

– W owym czasie nikt tych dwóch rzeczy nie powiązał. Ciało Pauli morze wyrzuciło sześć kilometrów od miasta. Jeżeli nawet ktoś skojarzył tę trumienkę z jej śmiercią, to pewnie potraktował to jako jej symboliczny pogrzeb. – Zawiesił głos. – Zresztą Gill do dziś nie jest pewna, czy te sprawy są jakoś powiązane.

Farmer pokiwał głową.

– Bo ona na to patrzy z punktu widzenia skierowania sprawy do sądu. Wszystko, czym dysponujesz, to jedynie poszlaki.

– Wiem.

– Ale… – Farmer odchylił się do tyłu. – Trzeba przyznać, że są one dość liczne i mocne.

Rebus wyraźnie odetchnął z ulgą, a Farmer chyba to zauważył, bo uśmiechnął się i powiedział:

– Zły moment, co? Udaje mi się uciec na emeryturę na chwilę przed tym, kiedy tobie udaje się mnie przekonać, że może natknąłeś się na coś ważnego.

– Może mógłby pan porozmawiać z Gill i też ją o tym przekonać.

Farmer pokręcił głową.

– Nie sądzę, by chciała mnie wysłuchać. Teraz ona tam rządzi… i wie, że moja użyteczność dla niej już dobiegła końca.

– Trochę to brutalne, co pan mówi.

Farmer popatrzył na niego przeciągle.

– Ale przecież wiesz, że to prawda. To ją musisz przekonać, a nie mnie, starszego pana kręcącego się w papuciach po domu.

– Jest pan starszy ode mnie o niecałe dziesięć lat.

– Mam nadzieję, John, że tego dożyjesz i będziesz miał okazję samemu się przekonać, że sześćdziesiątka dla mężczyzny to coś zupełnie innego niż pięćdziesiątka. I może ta twoja wizyta u lekarza to nie taki zły pomysł, co?

– Nawet jeśli wiem, co mi powie? – Rebus uniósł filiżankę do ust i dopił herbatę do końca.

Farmer wziął do ręki wycinek z Nairn.

– To czego ode mnie oczekujesz?

– Powiedział pan, że sprawa była zupełnie jasna i prosta. Może mógłby pan ją jeszcze raz przemyśleć i zastanowić się, czy rzeczywiście nic w niej nie zgrzytało – cokolwiek, choćby jakieś z pozoru nieistotne drobiazgi. – Po krótkiej przerwie dodał: – I chciałem też zapytać, czy może wie pan, co się później stało z tą lalką.

– Ale teraz już wiesz, że o lalce nic nie wiedziałem.

Rebus skinął.

– Chcesz dotrzeć do tych wszystkich pięciu lalek, prawda? – zapytał Farmer.

Rebus ponownie przytaknął głową.

– To może być jedyny sposób na udowodnienie istnienia między nimi jakiegoś związku.

– Zmierzasz do tego, że ten, kto podrzucił lalkę w siedemdziesiątym drugim roku, podrzucił ją również teraz dla Philippy Balfour?

Rebus raz jeszcze przytaknął.

– Jeśli jest ktoś, kto zdoła to zrobić, to tym kimś jesteś ty, John. Zawsze wierzyłem w twój ośli upór i wrodzony wstręt do podporządkowywania się przełożonym.

Rebus odstawił filiżankę na spodek.

– Traktuję to jako komplement – powiedział. Zbierając się do wyjścia i żegnając się, uprzytomnił sobie nagle, że ten dom jest teraz jedynym obszarem, którym Farmer w pełni zarządza i do którego wprowadził taki sam ład i porządek, jaki za jego czasów panował na St Leonard’s. I że jeśli kiedykolwiek straci ochotę lub możliwości, by tak nim zarządzać, zwinie się w kłębek i po prostu umrze.


– To beznadziejne – powiedziała Siobhan Clarke.

Spędzili blisko trzy godziny w Bibliotece Centralnej, a potem w księgarni wydali jeszcze prawie pięćdziesiąt funtów na mapy i przewodniki po Szkocji. Siedzieli teraz w kawiarni Pod Słoniem przy sześcioosobowym stoliku tuż pod oknem na tyłach lokalu i Grant co chwilę zerkał przez szybę na dziedziniec kościoła Franciszkanów i rysujący się w oddali zamek. Siobhan spojrzała na niego z wyrzutem.

– Całkiem się już wyłączyłeś, co? – spytała.

Nie odrywając wzroku od okna, odparł:

– Czasami tak trzeba.

– No to piękne dzięki za pomoc. – Zabrzmiało to bardziej zgryźliwie, niż chciała.

– To najlepszy sposób – ciągnął dalej, nie przejmując się jej tonem. – Czasami zupełnie utknę nad jakimś hasłem i wtedy nie walczę z krzyżówką na siłę, tylko odkładam na bok i wracam do niej później. I często się okazuje, że jakieś słowa wpadają mi od razu do głowy. Rzecz polega na tym – zwrócił się ku niej – że twój umysł zaczyna funkcjonować według pewnego sztywnego schematu i odrzuca wszelkie inne możliwe rozwiązania. – Wstał, podszedł do kąta, gdzie leżała sterta gazet, i wrócił do stolika z dzisiejszym „Scotsmanem”. – Proszę, Peter Bee – powiedział, składając gazetę tak, by krzyżówka z ostatniej strony znalazła się na wierzchu. – Stosuje zakodowane hasła, ale nie posługuje się, jak niektórzy, anagramami.

Podał jej gazetę, a ona mogła stwierdzić, że Peter Bee to nazwisko autora krzyżówki.

– Dwanaście poziomo – powiedział Grant. – Hasło sugerowało, że chodzi o starożytny rzymski oręż. A potem jednak się okazało, że był to anagram.

– Pasjonujące – stwierdziła Siobhan z przekąsem i rzuciła gazetę na stół, przykrywając nią stertę map i atlasów.

– Próbuję ci tylko wyjaśnić, że czasami trzeba odstąpić od schematu i zacząć wszystko od nowa.

Popatrzyła na niego ze złością.

– Chcesz mi powiedzieć, że właśnie straciliśmy pół dnia na nic?

Wzruszył ramionami.

– No to serdeczne dzięki!

Zerwała się z krzesła i ruszyła w stronę toalet. Stanęła oparta o umywalkę i wpatrzyła się w jej białą gładź. Złościło ją to, że Grant ma oczywiście rację, tyle że nie potrafiła się zdobyć na jego luz. Chciała tę grę rozpracować, a teraz ją to naprawdę wciągnęło. Była ciekawa, czy Flipa Balfour też się tak dała omotać. I gdyby utknęła, to czy wtedy poprosiłaby kogoś o pomoc?

Siobhan przypomniała sobie, że wciąż jeszcze nie przepytała rodziny i przyjaciół Flipy w sprawie tej gry. Wprawdzie nikt z nich ani słowem o niej nie wspomniał w trakcie przeprowadzonych przesłuchań, ale właściwie nie mieli ku temu żadnego powodu. Dla nich mogła to być tylko niewinna zabawa, zwykła gra komputerowa. Więc o czym tu mówić…

Gill Templer zaproponowała jej stanowisko rzeczniczki prasowej, ale dopiero po tym, jak świadomie upokorzyła Ellen. Byłoby miło móc powiedzieć, że odrzuca propozycję z uwagi na solidarność koleżeńską, tyle że wcale tak nie było. Bała się, że w większym stopniu był to wpływ Johna Rebusa. Pracowała u jego boku już od dobrych paru lat i nauczyła się dostrzegać jego silne i słabe strony. I w sumie, podobnie jak wielu kolegów, ceniła jego nieszablonowe i indywidualne podejście do spraw i sama też chciała tak postępować. Tyle że w policji ceniło się co innego. Było w niej miejsce na jednego takiego Rebusa, a tymczasem przed nią otwierała się szansa na awans. To prawda, że przyjmując propozycję, przejdzie w pełni na stronę Gill Templer, a to oznacza słuchanie poleceń, wspieranie w każdej sytuacji szefostwa i nie wychylanie się. Ale też zapewni sobie poczucie bezpieczeństwa i zagwarantuje dalszy awans… Awansuje na inspektora, potem, może jeszcze przed czterdziestką, na starszego inspektora. Teraz dopiero pojęła, że Gill zaprosiła ją wtedy na szampana i kolację, by jej pokazać, jak to się robi. Jak utrzymywać stosunki z odpowiednimi ludźmi i jak ich należycie traktować. Jak zachowywać cierpliwość i zbierać za to nagrody. Lekcję postępowania dostała od niej Ellen i jakże odmienną lekcję otrzymała również ona.

Wróciła do stolika i zobaczyła, że Grant kończy właśnie rozwiązywanie krzyżówki, nonszalancko rzuca gazetę na stół i rozpierając się na krześle, chowa długopis do kieszeni. Udawał przy tym, że nie zwraca uwagi na sąsiedni stolik, przy którym nad filiżanką kawy siedziała samotna kobieta z książką w ręku i wyraźnie zerkała w jego stronę.

Siobhan pochyliła się do przodu.

– Myślałam, że już ją przedtem rozwiązałeś – powiedziała, wskazując głową gazetę.

– Za drugim razem idzie łatwiej. – Powiedział to tak cicho, że nie była pewna, czy się nie przesłyszała. – Dlaczego się tak uśmiechasz?

Kobieta przy sąsiednim stoliku wróciła do czytania książki. Było to coś Muriel Spark.

– Przypomniałam sobie jedną starą piosenkę – odparła Siobhan.

Grant spojrzał na nią wyczekująco, ale ponieważ wyraźnie nie miała zamiaru kontynuować, wyciągnął dłoń i położył ją na krzyżówce.

– Wiesz, co to są homonimy?

– Nie, ale brzmi to nieprzyzwoicie.

– To są słowa, które brzmią tak samo, a znaczą co innego. W krzyżówkach jest ich pełno. W tej dzisiejszej też był jeden i za tym drugim razem zacząłem się zastanawiać.

– Zastanawiać nad czym?

– Nad tą ostatnią wskazówką. Sounds dear – brzmi drogo. Pomyśleliśmy od razu o słowie dear w znaczeniu drogi, kosztowny, prawda?

Siobhan kiwnęła głową.

– Ale to może być też homonim, o czym może świadczyć słowo sounds – brzmi.

– Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła, jednak poprawiła się na krześle i pochyliła do przodu, wyraźnie zainteresowana.

– Może ono sygnalizować, że słowo, o które nam chodzi, to nie dear – drogo, tylko słowo, które brzmi tak samo, na przykład słowo deer – jeleń.

Zmarszczyła brwi.

– I wtedy nasza wskazówka brzmi B4 Prawo Szkotów jeleń? Czy ze mną jest coś nie w porządku, czy to brzmi jeszcze bardziej bezsensownie niż przedtem?

Wzruszył ramionami i znów odwrócił się ku oknu.

– Jeśli tak mówisz.

Klepnęła go w nogę.

– No, nie bądź taki.

– Uważasz, że tylko tobie wolno się dąsać?

– Przepraszam.

Spojrzał na nią i zobaczył, że znów się uśmiecha.

– Tak już lepiej – powiedział. – No więc tak… Pamiętam, że jest jakaś legenda o tym, skąd się bierze nazwa Holyrood. O tym, jak któryś z naszych królów w zamierzchłych czasach strzelał z łuku do jelenia, pamiętasz?

– Nie mam o tym pojęcia.

– Przepraszam – odezwał się głos od sąsiedniego stolika – ale mimo woli słyszałam państwa rozmowę. – Kobieta odłożyła książkę i patrzyła na nich. – Chodzi o Dawida Pierwszego z dwunastego wieku.

– Coś takiego – powiedziała Siobhan, ale kobieta zignorowała zaczepkę zawartą w jej głosie.

– Wybrał się na polowanie, podczas którego ogromny byk powalił go na ziemię. Król próbował go chwycić za poroże i wtedy ze zdumieniem stwierdził, że byk zniknął, a on trzyma w ręku krzyż. Holy rood to tyle co święty krzyż. Król Dawid uznał to za znak dany mu przez niebiosa i kazał w tym miejscu zbudować opactwo Świętego Krzyża, czyli Holyrood.

– Dziękuję pani – rzekł Grant, a kobieta skinęła głową i wróciła do lektury. – Miło spotkać osobę wykształconą – dodał, patrząc na Siobhan, która zareagowała zmrużeniem oczu i zmarszczeniem nosa. – Więc być może ma to jakiś związek z pałacem Holyrood.

– W którym jedna z sal ma numer B4 – dodała Siobhan. – Jak klasa w szkole.

Zorientował się, że sobie z niego pokpiwa.

– W Prawie Szkockim może być jakaś wzmianka o Holyrood. Byłby to wtedy kolejny ślad królewski, jak ten z Wiktorią.

Siobhan rozłożyła ręce.

– Wszystko jest możliwe – mruknęła.

– Więc teraz musimy znaleźć jakiegoś zaprzyjaźnionego speca od prawa.

– Może być ktoś z prokuratury? Bo jeśli tak, to chyba znam kogoś takiego…


Sąd cywilny, tradycyjnie zwany Sądem Szeryfa, mieścił się w nowej siedzibie na Chambers Street, dokładnie naprzeciwko kompleksu muzealnego. Grant znów popędził na Grassmarket, by wrzucić do parkomatu porcję monet, mimo iż Siobhan próbowała protestować, przekonując go, że mandat wyjdzie taniej. Sama weszła do budynku sądu i odnalazła Harriet Brough. I tym razem miała na sobie tweedowy kostium, a na nogach szare pończochy i czarne buty na płaskim obcasie. Siobhan zwróciła uwagę na jej zgrabne kostki.

– Drogie dziecko, to wspaniale – powiedziała Brough, chwytając rękę Siobhan i potrząsając nią w górę i w dół, jakby pompowała wodę. – Po prostu wspaniale. – Siobhan pomyślała, że makijaż na jej podstarzałej twarzy jedynie podkreśla zmarszczki i fałdy skóry, nadając jej nieco wulgarny wygląd.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zaczęła Siobhan.

– Ależ nic a nic. – Stały w głównym holu wejściowym do budynku, pełnym kręcących się wokół prawników, pracowników sądu i zatroskanych rodzin. Gdzieś głębiej w trzewiach budynku decydowały się ich losy i zapadały decyzje o tym, kto jest winny, a kto nie. – Przyszłaś tu na rozprawę?

– Nie, mam tylko pewien problem i pomyślałam, że może będziesz mogła mi pomóc.

– Z największą przyjemnością.

– Chodzi o znalezioną notatkę. Może się ona wiązać z jedną ze spraw, ale napisana jest czymś w rodzaju szyfru.

– Ależ to podniecające! – sapnęła prawniczka, szeroko rozwierając oczy. – Znajdziemy sobie jakieś miejsce, usiądziemy i wszystko mi opowiesz.

Znalazły wolną ławkę i usiadły. Brough czytała notatkę, nie wyjmując jej z przezroczystej osłonki, a Siobhan patrzyła, jak w milczeniu porusza wargami i marszczy czoło.

– Przykro mi – odezwała się w końcu. – Może byłoby łatwiej, gdybyś mi objaśniła kontekst…?

– Chodzi o poszukiwania zaginionej osoby – wyjaśniła Siobhan. – Podejrzewamy, że uczestniczyła w grze.

– I żeby przejść do następnego poziomu musisz najpierw rozwiązać to, czy tak? Wszystko to strasznie dziwne.

Zjawił się zadyszany Grant, a Siobhan go przedstawiła.

– No i coś się udało? – zapytał, ale Siobhan potrząsnęła tylko głową. Spojrzał na prawniczkę. – Czy B4 może coś oznaczać w Prawie Szkockim? Jakiś paragraf albo podpunkt?

– Mój drogi chłopcze – roześmiała się Brough. – Takich oznaczeń może być nawet kilkaset, choć raczej w postaci 4B, a nie B4. Obowiązuje generalna zasada, że najpierw są cyfry.

Grant kiwnął głową.

– I wtedy znaczyłoby to „paragraf 4, punkt b”, czy tak?

– Właśnie tak.

– Pierwsza wskazówka miała kontekst królewski, a poszukiwanym hasłem była Wiktoria. Zastanawialiśmy się, czy z kolei ta nie nawiązuje może do Holyrood – wyjaśniła Siobhan, a Brough znów przyjrzała się notatce.

– No cóż, zdaje się że oboje jesteście ode mnie bardziej domyślni – przyznała po chwili. – Może mój prawniczy umysł podchodzi do wszystkiego zbyt dosłownie. – Wyciągnęła rękę z notatką ku Siobhan, ale ją nagle cofnęła. – Zastanawiam się tylko, czy to określenie prawo Szkotów nie prowadzi was świadomie na manowce.

– Jak to? – spytała Siobhan.

– Chodzi mi o to, że skoro wskazówka ma być z założenia mglista, to ten, kto ją pisał, mógł świadomie używać słów o podwójnych znaczeniach.

Siobhan popatrzyła na Granta, ale ten tylko wzruszył ramionami. Brough wskazała na notatkę.

– Pamiętam to jeszcze z czasów moich pieszych wędrówek po górach – powiedziała. – Słowo law po szkocku może też znaczyć wzgórze…


Rebus rozmawiał przez telefon z menedżerem hotelu Huntingtower.

– Więc może leży gdzieś w magazynie?

– Nie wiem, nie jestem pewien – odparł menedżer.

– A mógłby pan sprawdzić? Albo popytać, bo może ktoś inny wie?

– Mogła zostać wyrzucona podczas remontu.

– Przepadam za takim pozytywnym podejściem, panie Ballantine.

– A może ten, kto ją znalazł…

– Oświadczył, że ją oddał w hotelu. – Rebus miał już za sobą rozmowę z reporterem z „Couriera”, który wówczas zajmował się tą sprawą. Dziennikarz zaczął go od razu wypytywać i Rebus wyjawił mu, że w Edynburgu pojawiła się kolejna trumienka, choć z całą mocą podkreślił, że wiązanie tych zdarzeń ze sobą jest „na pograniczu czystej fantazji”. Brakowało mu tylko wścibskich dziennikarzy węszących wszędzie, gdzie się da. Od reportera dostał nazwisko człowieka, którego pies odnalazł wtedy trumienkę. Po kilku dalszych telefonach Rebus dotarł do niego i usłyszał, że zaraz po znalezieniu przekazał trumienkę komuś w hotelu i więcej się tą sprawą nie interesował.

– No cóż – westchnął menedżer – niczego nie mogę obiecać…

– Proszę dać mi znać natychmiast, jak tylko pan ją znajdzie – odparł Rebus i raz jeszcze powtórzył nazwisko i numer telefonu. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki, panie Ballantine.

– Zrobię, co będę mógł – jęknął menedżer.

Rebus odłożył słuchawkę i spojrzał na biurko vis a vis, przy którym siedzieli Ellen Wylie i Donald Devlin. Profesor miał na sobie jeden ze swych niezliczonych blezerów, tyle że tym razem nie brakowało w nim guzików. Wspólnie ślęczeli nad dokumentacją z sekcji zwłok ofiary utonięcia w Glasgow i sądząc z wyrazu twarzy Ellen, nie bardzo im to wychodziło. Devlin ustawił sobie krzesło tuż obok niej i w czasie, gdy rozmawiała przez telefon, co chwilę się ku niej nachylał. Może tylko starał się dosłyszeć, o czym rozmawia, jednak Rebus widział wyraźnie, że ona nie jest tym zachwycona. Próbowała ukradkiem odsuwać swoje krzesło i tak się na nim wykręcać, by stary miał przed nosem jedynie jej ramię i plecy. Jak dotąd, udawało jej się też unikać wzroku Rebusa.

Zrobił notatkę z rozmowy z menadżerem z hotelu Huntingtower, potem znów chwycił za słuchawkę. Prześledzenie losów trumienki z Glasgow było znacznie trudniejsze. Ktoś, kto się wtedy zajmował tą sprawą, już tu nie pracował, a nikt inny w dziale miejskim niczego sobie nie przypominał. W końcu Rebus zdobył numer telefonu na plebanię i dodzwonił się do pastora Martine’a.

– Czy wiadomo wielebnemu, co się stało z tą trumienką? – zapytał.

– Zdaje się, że zabrał ją ktoś z gazety – odparł pastor Martine.

Rebus podziękował i zadzwonił ponownie do redakcji, gdzie udało mu się ostatecznie dotrzeć do naczelnego, który zażądał najpierw, by mu opowiedzieć całą historię. Rebus zaserwował mu więc opowieść o „edynburskiej trumience” i swoim zaangażowaniu w sprawę z ramienia Wydziału Czystej Fantazji.

– A gdzie dokładnie w Edynburgu znaleziono tę trumienkę?

– W pobliżu zamku – oświadczył Rebus bez wahania i oczyma duszy ujrzał, jak tamten robi notatki i pewnie już planuje wysłanie kogoś na miejsce.

Po następnej minucie oczekiwania ze słuchawką przy uchu, Rebusa przełączono do działu personalnego, gdzie odnaleziono osobę, która wtedy się tym zajmowała. Reporterka nazywała się Jenny Gabriel i obecnie mieszkała w Londynie.

– Pracuje w jednej z tamtejszych ogólnokrajowych płacht – oznajmił Rebusowi szef personelu. – Jenny zawsze o tym marzyła.

Rebus wyszedł więc z biura, kupił kawę, trzy ciastka i cztery londyńskie gazety: „Times”, „Telegraph”, „Guardian” i „Independent”. Przejrzał je wszystkie bardzo uważnie, zwracając szczególną uwagę na nazwiska autorów, nigdzie jednak nie znalazł nazwiska Jenny Gabriel. Niezrażony, zaczął po kolei dzwonić do redakcji i pytać o nią. Przy trzeciej próbie telefonistka kazała mu czekać. Ze słuchawką przy uchu patrzył, jak Devlin posypuje biurko Ellen okruchami z ciastka.

– Łączę – odezwała się wreszcie telefonistka.

Było to chyba najmilsze słowo, jakie udało mu się dziś usłyszeć. A potem ktoś podniósł słuchawkę.

– Dział miejski.

– Poproszę z Jenny Gabriel.

– Przy telefonie.

Rebus po raz kolejny wygłosił swój tekst.

– Mój Boże! – wykrzyknęła reporterka po wysłuchaniu całej opowieści. – Przecież to było ze dwadzieścia lat temu!

– Mniej więcej – przyznał Rebus. – Więc pewnie już jej pani nie ma?

– Istotnie, nie mam – odpowiedziała, a Rebus poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. – Kiedy przenosiłam się na południe, dałam ją w prezencie przyjacielowi. Zawsze był nią zafascynowany.

– Czy może mi pani pomóc w skontaktowaniu się z nim?

– Proszę poczekać, poszukam jego numeru…

Nastąpiła przerwa, którą Rebus wykorzystał na dokładne rozkręcenie całego długopisu. Zdał sobie nagle sprawę, że ma tylko bardzo mgliste pojęcie, jak działa taki mechanizm. Sprężynka, obudowa, wkład… mógł go w całości rozkręcić i złożyć z powrotem, i mimo to nie być ani trochę mądrzejszym.

– Mieszka akurat w Edynburgu – odezwała się Jenny Gabriel i podała numer telefonu. Przyjaciel nazywał się Dominie Mann.

– Bardzo pani dziękuję – powiedział Rebus i rozłączył się.

Pana Manna nie było w domu, ale jego aparat zgłoszeniowy podawał numer komórki, pod którym należało spróbować. Rebus spróbował i ktoś odebrał.

– Halo?

– Czy rozmawiam z panem Mannem…? – Potem Rebus kolejny raz wszystko opowiedział i tym razem się udało. Mann w dalszym ciągu miał tę trumienkę i mógł ją w ciągu dnia podrzucić na St Leonard’s.

– Byłbym panu bardzo zobowiązany – oświadczył Rebus. – To zdumiewające, że uchowała się u pana przez tyle lat…

– Miałem zamiar ją wykorzystać w jednej z moich instalacji.

– Instalacji?

– Jestem artystą malarzem. A przynajmniej byłem. Teraz prowadzę własną galerię.

– Ale wciąż pan jeszcze maluje?

– Rzadko. No i całe szczęście, że jej w końcu nie użyłem. Równie dobrze mogłem ją pokryć farbą i owinąć bandażami, i teraz tkwiłaby gdzieś u jakiegoś kolekcjonera.

Rebus podziękował malarzowi i odłożył słuchawkę. Devlin skończył jeść swoje ciastko. Ciastko Ellen leżało odsunięte na bok i teraz profesor uporczywie na nie zerkał. Trumienka z Nairn okazała się dużo łatwiejsza do odnalezienia: wystarczyło tylko kilka rozmów, by dotrzeć do celu. Najpierw reporter z gazety powiedział, że musi się rozejrzeć, a potem oddzwonił i podał czyjś numer w Nairn. Ten ktoś też się trochę rozejrzał i w rezultacie odnalazł trumienkę w szopie u sąsiada.

– Chce pan, żeby ją wysłać pocztą?

– Tak, poproszę – odparł Rebus. – Ekspresem z dwudziestoczterogodzinnym doręczeniem. – Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie wysłać po nią samochodu, pomyślał jednak, że może mieć kłopoty z uzasadnieniem kosztu. Od dawna już krążyły różne memoranda na temat niezbędnych oszczędności.

– A kto za to zapłaci?

– Proszę podać wszystkie swoje dane, koszty zostaną panu zwrócone.

Rozmówca przez chwilę się zawahał.

– No dobra – powiedział w końcu. – Będę musiał panu zaufać, nie?

– Jeśli nie można by ufać policji, to komu? – oświadczył Rebus uroczyście. Odłożył słuchawkę i znów spojrzał w stronę biurka Wylie. – No i co? Macie coś? – spytał.

– Posuwamy się do przodu – odpowiedziała poirytowanym głosem.

Devlin wstał z miejsca i strzepując okruszki z kolan, zapytał o „wygódkę”. Rebus wskazał mu kierunek i Devlin ruszył, jednak po drodze zatrzymał się przy jego biurku.

– Nie potrafię nawet wyrazić, jaką mi to sprawia radość – oznajmił.

– Cieszę się, że choć ktoś z nas jest zadowolony, panie profesorze.

Devlin szturchnął palcem w klapę marynarki Rebusa.

– A ja myślę, że pan też jest w swoim żywiole – powiedział z promiennym uśmiechem i wymaszerował z sali.

Rebus podszedł do biurka Wylie.

– Radzę ci zjeść to ciastko, bo inaczej cały się zaślini.

Przez chwilę się wahała, potem przełamała je na pół i jedną część wsadziła sobie do ust.

– Udało się z lalkami – poinformował. – Dwie odnalezione, trzecia bardzo prawdopodobna.

Pociągnęła łyk kawy, by przepłukać sobie usta po lepko słodkim biszkopcie.

– No to idzie ci lepiej niż nam. – Przez chwilę patrzyła na drugą połówkę ciastka, potem chwyciła ją i wrzuciła do kosza. – Bez obrazy – powiedziała.

– Profesor Devlin będzie niepocieszony.

– Na to liczę.

– Pamiętaj, że jest tu, żeby nam pomagać.

Spojrzała na niego przeciągle.

– Od niego śmierdzi.

– Naprawdę?

– Nie zauważyłeś?

– Niczego nie zauważyłem.

Popatrzyła tak, jakby ta jego uwaga wszystko o nim mówiła. A potem opuściła ramiona.

– Dlaczego mnie do tego wziąłeś? Jestem do niczego. Wszyscy widzieli, cały świat, reporterzy, widzowie. I wszyscy o tym wiedzą. Litujesz się nad kaleką, czy jak?

– Moja córka jest kaleką – powiedział cichym głosem.

Twarz jej spąsowiała.

– O Chryste, nie chciałam…

– Ale by odpowiedzieć na twoje pytanie, powiem ci, że jedyną znaną mi osobą, która narzeka na Ellen Wylie jest sama Ellen Wylie.

Potarła dłońmi twarz, jakby chciała wymasować z niej krew.

– Może powiedz to Gill Templer – rzekła w końcu po chwili.

– Gill sama to schrzaniła. Ale to jeszcze nie koniec świata. – Zaczął dzwonić telefon na jego biurku. Rebus, wycofując się tyłem, nie spuszczał z niej wzroku. – Okej? – spytał. Dopiero kiedy kiwnęła głową, odwrócił się i podniósł słuchawkę. Dzwonił menedżer hotelu Huntingtower. Odnaleziono trumienkę na strychu wśród innych przedmiotów zostawionych przez gości w ciągu ostatnich dwudziestu lat: parasoli, okularów, kapeluszy, płaszczy i aparatów fotograficznych.

– Nie chce się wierzyć, jak człowiek widzi, co tam leży – oznajmił pan Ballantine, jednak Rebusa interesowała tylko trumienka.

– Czy może pan to do mnie wysłać ekspresem z dwudziestoczterogodzinnym doręczeniem? Osobiście dopilnuję zwrotu kosztów…

Kiedy Devlin wrócił na salę, Rebus był już w trakcie poszukiwań trumienki z Dunfermline, jednak tym razem natrafił na mur. Nikt – ani miejscowa prasa, ani policja – nic na ten temat nie wiedział. Jedyne, co udało się uzyskać, to obietnice w kilku miejscach, że popytają. Nie wiązał z tym jednak większych nadziei. Od tamtej pory minęło już prawie trzydzieści lat i szansę, by coś można było teraz ustalić, były znikome. Przy biurku naprzeciwko Devlin bezgłośnie zacierał dłonie, a Wylie znów rozmawiała przez telefon. Skończyła i spojrzała na Rebusa.

– Protokół sekcji Hazel Gibbs jest już w drodze – poinformowała.

Rebus przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, potem kiwnął głową i uśmiechnął się. Jego telefon znów zadzwonił. Tym razem była to Siobhan.

– Mam zamiar porozmawiać z Davidem Costello – powiedziała. – Więc jeśli nie masz nic lepszego do roboty…?

– Myślałem, że stanowicie zespół z Grantem?

– Komisarz Templer zabrała go na parę godzin.

– Naprawdę? A może chce mu zaproponować stanowisko rzecznika prasowego?

– Nie uda ci się wyprowadzić mnie z równowagi. Więc jak, idziesz czy nie…?


Zastali Costello w mieszkaniu. Ich widok wyraźnie go zaskoczył i wystraszył. Siobhan pospiesznie go zapewniła, że nie przychodzi z żadnymi złymi wiadomościami, jednak nie wyglądał na przekonanego.

– Możemy wejść, Davidzie? – zapytał Rebus. Costello dopiero wtedy po raz pierwszy spojrzał na niego i wolno skinął głową. Rebus pomyślał, że jeśli go oko nie myli, na sobie dokładnie to samo, co podczas pierwszej wizyty, a i pokój nie sprawiał wrażenia, by ktoś go od tamtej pory sprzątał. Costello zapuszczał brodę, ale wyraźnie było to dla niego coś nowego, bo co chwilę dotykał zarostu koniuszkami palców.

– A w ogóle są jakieś wiadomości? – zapytał, opadając na futon.

Siobhan i Rebus stali.

– Parę drobiazgów – odparł Rebus.

– Ale pewnie nie wolno ich panu wyjawić, czy tak? – Costello cały czas mościł się na futonie, próbując sobie znaleźć najwygodniejszą pozycję.

– Prawdę powiedziawszy, panie Davidzie – odezwała się Siobhan – to właśnie z tych drobiazgów – w każdym razie z niektórych z nich – bierze się nasza dzisiejsza wizyta. – Podała mu kartkę papieru.

– Co to? – zapytał.

– To pierwsze zadanie z pewnej gry. Gry, w którą, naszym zdaniem, grała Flipa.

Costello wyprostował się i przeczytał wiadomość.

– A co to za gra? – zapytał po chwili.

– Coś co znalazła w Internecie. Prowadzi ją osoba przedstawiająca się jako Quizmaster. Rozwiązywanie kolejnych zagadek pozwala grającemu przechodzić do następnych etapów. Flipa dotarła do poziomu o nazwie Pieklisko i być może zdołała już ten poziom zaliczyć. Tego nie wiemy.

– Flipa? – W głosie Costello pobrzmiewało powątpiewanie.

– Nigdy pan o czymś takim nie słyszał?

Potrząsnął głową.

– Nigdy mi o tym nie mówiła. – Spojrzał w stronę Rebusa, ale ten przeglądał właśnie jakiś zbiorek poezji.

– A czy ona w ogóle interesowała się grami? – spytała Siobhan.

Costello wzruszył ramionami.

– Tylko takimi typowymi, towarzyskimi. Wie pani, jakieś szarady, ewentualnie w detektywa albo w inteligencję.

– Ale nic z dziedziny fantazji? Chodzi mi o gry fabularne.

Powoli pokręcił głową.

– A w Internecie też nic?

Znów pomacał sobie zarost.

– To dla mnie zupełna nowość. – Zawiesił głos i popatrzył najpierw na Siobhan, potem na Rebusa. – Jesteście pewni, że tu chodzi o Flipę?

– Absolutnie – stwierdziła z naciskiem Siobhan.

– I myślicie, że to ma jakiś związek z jej zniknięciem?

Siobhan uniosła ramiona i spojrzała na Rebusa w nadziei, że może on coś doda, jednak Rebus zagłębiony był teraz we własnych myślach. Przypomniał sobie, co mu o Costello powiedziała matka Flipy, że ją nastawiał przeciwko własnej rodzinie. A gdy Rebus spytał ją dlaczego, odparła, że on już taki jest.

– To ciekawe wiersze – powiedział, machając książeczką. z wyglądu bardziej przypominały satyryczną broszurę w różowej okładce ozdobionej jakimś odręcznym rysunkiem. Potem odczytał z niej dwie linijki. – „Nie dlatego umierasz, boś zasłużył / Umierasz za to, boś akurat pod ręką”. – Rebus zamknął książeczkę i odłożył ją na miejsce. – Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy – powiedział – ale to prawda. – Przerwał i zapalił papierosa. – Pamiętasz, o czym wtedy rozmawialiśmy? – Zaciągnął się, potem przyszło mu do głowy, by poczęstować Costello, jednak ten przecząco pokręcił głową. Piersiówka po whisky stała pusta, podobnie jak kilka puszek po piwie. Rebus dojrzał je na podłodze w kuchni wśród kubków, talerzy, widelców i pustych opakowań po daniach na wynos. Wcześniej uznał Costello za człowieka nie pijącego, może jednak trzeba będzie tę opinię zrewidować. – Zapytałem cię wtedy, czy Flipa mogła poznać kogoś innego, a ty mi odpowiedziałeś, że by ci o tym powiedziała. Stwierdziłeś też, że nie potrafiła trzymać języka za zębami.

Costello pokiwał potakująco głową.

– A jednak mamy tu grę, w którą grała. I to grę wcale niełatwą, pełną zagadek i podwójnych znaczeń słów. Więc może potrzebowała czyjejś pomocy?

– Ode mnie jej nie miała.

– I nigdy nie wspominała ci o Internecie, ani o kimś imieniem Quizmaster?

Znów potrząsnął głową.

– A w ogóle, to co to za jeden, ten Quizmaster?

– Tego nie wiemy – przyznała Siobhan. Teraz ona podeszła do regału z książkami.

– Ale przecież musi się w którymś momencie ujawnić, nie?

– Bardzo byśmy tego chcieli. – Zdjęła z półki żołnierzyka.

– To też jest z jakiejś gry, prawda?

Costello spojrzał ku niej.

– Tak? Nawet nie wiem.

– To nie pan tym grał?

– Nie mam pojęcia, skąd się to tutaj wzięło.

– Ale musiał już w niejednej bitwie uczestniczyć – zauważyła Siobhan, przyglądając się ułamanemu muszkietowi.

Rebus popatrzył na stojący na biurku komputer – nowy model laptopa – włączony i gotowy do pracy. Obok leżały jakieś podręczniki, a na podłodze stała drukarka.

– Rozumiem, Davidzie, że ty też siedzisz w Internecie.

– A kto nie siedzi?

Siobhan uśmiechnęła się i odłożyła żołnierzyka na miejsce.

– Pan inspektor Rebus ma jak dotąd trudności z opanowaniem elektrycznej maszyny do pisania.

Rebus wiedział, o co jej chodzi: poświęcając go, pragnie rozbroić Costello.

– Dla mnie Internet to jest to, co jest bramce tej drużyny z Mediolanu.

To wywołało uśmiech na twarzy Costello. „Bo on już taki jest…” Tylko jaki naprawdę jest David Costello? Rebusa zaczynało to coraz bardziej intrygować.

– Więc skoro Flipa zachowała tę jedną rzecz w tajemnicy, to być może miała przed panem i inne tajemnice? – zapytała Siobhan.

Costello znów pokiwał głową i znów poprawił się na fotonie, jakby wciąż nie mógł sobie znaleźć miejsca.

– Może ja jej wcale nie znałem – powiedział i raz jeszcze spojrzał na wiadomość na kartce. – A wy wiecie, co to znaczy?

– Siobhan rozwiązała zagadkę – przyznał Rebus – ale doprowadziła ona nas tylko do kolejnej.

Siobhan podała mu kartkę z drugim zadaniem.

– Ta jest jeszcze bardziej idiotyczna niż pierwsza – stwierdził Costello. – Naprawdę nie chce mi się wierzyć, żeby Flipa to rozwiązała. To zupełnie do niej nie pasuje. – Wyciągnął rękę, by zwrócić kartkę.

– A co z jej innymi przyjaciółmi? – zapytała Siobhan. – Czy któreś z nich szczególnie lubi gry i zagadki?

Costello wbił w nią wzrok.

– Myśli pani, że któreś z nich mogło…?

– Ja tylko próbuję dojść, czy Flipa mogła się do kogoś zwrócić o pomoc.

Costello zamyślił się.

– Do nikogo – odpowiedział w końcu. – Nikt taki nie przychodzi mi do głowy.- Siobhan wzięła od niego kartkę. – A to? – zapytał. – Wie pani, co to znaczy?

Spojrzała na treść pewnie już po raz czterdziesty.

– Nie – przyznała. – Jeszcze nie.

Po wyjściu od Costello Siobhan zaproponowała Rebusowi, że go odwiezie na St Leonard’s. Przez pierwsze kilka minut milczeli. Ruch był okropny i wyglądało, że wieczorna godzina szczytu z tygodnia na tydzień zaczyna się coraz wcześniej.

– No i co o tym myślisz? – spytała.

– Myślę, że szybciej bym doszedł na piechotę.

Była to w zasadzie odpowiedź, jakiej się spodziewała.

– Te twoje lalki w pudełkach trochę przypominają zabawki, nie uważasz?

– Bardzo dziwne zabawki, jeśli chcesz znać moje zdanie.

– Tak samo dziwne, jak ta internetowa gra.

Rebus pokiwał głową, jednak nic nie powiedział.

– Tylko nie chcę, żeby wyszło na to, że doszukuję się tu jakichś powiązań – zastrzegła się Siobhan.

– Chcesz powiedzieć, że to moja rola? – domyślił się. – Bo jest to istotnie możliwe, prawda?

Teraz z kolei Siobhan pokiwała głową.

– Tak, pod warunkiem, że te wszystkie lalki mają ze sobą jakiś związek.

– Cierpliwości – powiedział Rebus. – A jak na razie, może warto trochę pogrzebać w przeszłości pana Costello.

– Mnie się wydał dość autentyczny. Widziałeś wyraz jego twarzy, kiedy nam otworzył? Był wyraźnie przerażony, że coś się stało. A poza tym już go chyba sprawdzano, prawda?

– To nie znaczy, że czegoś nie przeoczono. Jeśli dobrze pamiętam, zajmował się tym Hi-Ho Silvers, a z niego taki leniwiec, że w dyscyplinie „gnuśność” mógłby startować na olimpiadzie. – Zwrócił się ku niej. – A ty?

– Ja przynajmniej staram się sprawiać wrażenie, że coś robię.

– Pytałem, co zamierzasz teraz robić?

– Teraz myślę, że się udam do domu. Fajrant.

– Tylko uważaj. Pani komisarz Templer lubi, kiedy jej personel pracuje pełne osiem godzin dziennie.

– Jeśli tak, to jest mi winna za masę nadgodzin… tobie zresztą też, tak na marginesie. Kiedy ostatni raz pracowałeś tylko osiem godzin?

– We wrześniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego – oświadczył Rebus poważnie, potem się uśmiechnął.

– Jak tam twój remont?

– Prace elektryczne są już skończone. Teraz wchodzą malarze.

– Znalazłeś już coś nowego?

Potrząsnął głową.

– Trochę cię to dręczy, co? – zapytał.

– Jak się zdecydowałeś sprzedać, to jest to tylko twoja sprawa.

Zrobił kwaśną minę.

– No przecież wiesz, o co mi chodzi.

– O Quizmastera? – Przez chwilę zastanowiła się. – Właściwie to mogłoby mnie to nawet wciągnąć…

– Gdyby nie co?

– Gdybym nie miała poczucia, że on się tym bawi.

– Manipulując tobą?

Siobhan kiwnęła głową.

– A jeżeli robi to ze mną, to to samo robił z Philippą Balfour.

– Cały czas zakładasz, że to jakiś „on” – zauważył Rebus.

– Tylko dla wygody językowej. – Zabrzęczał telefon komórkowy. – To mój – powiedziała Siobhan, widząc, jak Rebus sięga do kieszeni. Jej komórka wraz z zasilaczem przyczepiona była do deski rozdzielczej obok radia. Siobhan nacisnęła guzik, uruchamiając wbudowany mikrofon i głośniczek.

– Głośnomówiący – rzekł Rebus z podziwem.

– Halo? – odezwała się Siobhan.

– Czy to posterunkowa Clarke?

Poznała go po głosie.

– Pan Costello? Czym mogę służyć?

– Tak się właśnie zastanawiałem… nad tym, co pani mówiła o grach i tym wszystkim…

– No i?

– No i znam kogoś, kto w tym siedzi. A dokładniej, Flipa go zna.

– Kto to taki?

Siobhan rzuciła spojrzenie w stronę Rebusa, ale jego notatnik i długopis były już w pogotowiu.

Costello wymienił nazwisko, ale w połowie głos mu się załamał i Siobhan musiała go prosić o powtórzenie. Za drugim razem oboje usłyszeli je głośno i wyraźnie. „Ranald Marr” powtórzyła Siobhan bezgłośnie i zmarszczyła brwi, ale Rebus pokiwał głową. Wiedział, o kogo chodzi. Ranald Marr był wspólnikiem i partnerem Johna Balfoura, szefem oddziału banku Balfour w Edynburgu.


W biurze panowała cisza. Większość pracowników udała się już do domu, reszta przebywała na Gayfield Square. Patrole wciąż jeszcze chodziły po domach, ale operacja ta właściwie zamierała, bo nie było już kogo przesłuchiwać. Minął kolejny dzień bez jakichkolwiek wiadomości od Philippy Balfour i wciąż nie było wiadomo, czy jeszcze żyje. Jej karty kredytowe i konto w banku pozostawały nietknięte. Nie odezwała się też do nikogo z rodziny ani przyjaciół. Po prostu cisza. Wśród pracowników rozeszły się pogłoski, że Bill Pryde nie wytrzymuje napięcia i posunął się już do tego, że rzucił przez całą salę plikiem notatek wraz z podkładką, tak że obecni musieli się uchylić, by nie dostać w głowę. Dodatkową presję wywierał John Balfour, który krytykował w mediach brak postępów w śledztwie. Komendant policji zażądał raportu o stanie śledztwa od swego zastępcy, w wyniku czego ten wiecznie siedział wszystkim na karku. Z braku nowych poszlak prowadzono po raz drugi lub trzeci przesłuchania tych samych świadków. Wszyscy chodzili podenerwowani i rozdrażnieni. Rebus próbował się dodzwonić do Pryde’a na Gayfield Square, ale bezskutecznie. Zadzwonił więc do Pałacu i poprosił o połączenie z Claverhousem lub Ormistonem z Sekcji 2 Biura Kryminalnego. Telefon odebrał Claverhouse.

– Mówi Rebus. Potrzebna mi twoja pomoc.

– Co ci strzeliło do głowy, że będę takim frajerem i dam ci się w coś wrobić?

– Czy twoje pytania zawsze są takie dociekliwe?

– Odwal się, Rebus, i wpełznij z powrotem pod swój kamień.

– O niczym innym nie marzę, kolego, ale zabrała mi go twoja mamusia, bo twierdzi, że ma z nim lepiej niż z tobą. – Była to jedyna metoda na Claverhouse’a: ironia i sarkazm posunięte do agresji.

– I ma rację, bo ze mnie zimny skurwiel o kamiennym sercu, a to mi przypomina, że nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie.

– To dociekliwe? No więc powiedzmy tak: im szybciej mi pomożesz, tym prędzej będę mógł pójść do pubu i urżnąć się w trupa.

– Chryste Panie, człowieku! Dlaczego od razu nie powiedziałeś? Wal!

Rebus uśmiechnął się do słuchawki.

– Potrzebne mi dojście.

– Do kogo?

– Do gardai w Dublinie.

– A to po co?

– Chodzi mi o chłopaka Philippy Balfour. Chcę, żeby pogrzebali w jego przeszłości.

– Postawiłem na niego dychę z wypłatą dwa do jednego.

– No to masz bardzo dobry powód, żeby mi pomóc.

Claverhouse zamyślił się.

– Daj mi piętnaście minut. Tylko siedź przy telefonie.

– Nie ruszę się ani na krok.

Rebus odłożył słuchawkę i odchylił się na krześle. A potem nagle zauważył coś w końcu sali – stary fotel Farmera. Widocznie Gill go tam wystawiła dla kogoś, kto się ma po niego zgłosić. Rebus wstał, przyciągnął go do swojego biurka i rozsiadł się wygodnie. Przypomniał sobie, co powiedział Claverhouse’owi: „…tym prędzej będę mógł pójść do pubu i urżnąć się w trupa”. Częściowo wynikało to z przyzwyczajenia, ale w dużej mierze jego organizm po prostu się tego domagał. Tego uczucia mglistej półświadomości, jakie tylko alkohol może zapewnić. Jeden z zespołów Briana Augera nazywał się Oblivion Express, czyli coś w rodzaju jazdy do utraty świadomości, do zapadnięcia się w nicość. Gdzieś miał nawet ich pierwszą płytę, A Better Land. Jak dla niego była nieco zbyt jazzowa. Na dźwięk dzwonka podniósł słuchawkę, jednak dzwonienie nie ustawało. Oczywiście, to komórka. Wyłuskał ją z kieszeni i przystawił do ucha.

– Halo?

– John?

– Cześć, Jean. Miałem do ciebie zadzwonić.

– Możemy teraz rozmawiać?

– Jasne. Ten dziennikarzyna wciąż cię prześladuje? – Odezwał się telefon na biurku: pewnie Claverhouse. Rebus wstał z fotela, przeszedł przez salę i wyszedł na korytarz.

– Nie aż tak, żebym sobie nie poradziła – odparła Jean. – Tak jak prosiłeś, pogrzebałam trochę w papierach, ale niestety niewiele udało mi się znaleźć.

– Trudno.

– Spędziłam nad tym cały dzień…

– Jeśli pozwolisz, to rzucę na to okiem jutro.

– Oczywiście, może być jutro.

– Chyba że jesteś wolna dziś wieczorem…?

– Och. – Zawiesiła głos. – Akurat dziś obiecałam przyjaciółce, że ją odwiedzę. Właśnie urodziła dziecko.

– To miłe.

– Przykro mi.

– Nie ma powodu. Zobaczymy się jutro. Może w komisariacie, jeśli nie sprawi ci to kłopotu?

– Dobrze.

Uzgodnili godzinę i Rebus, kończąc rozmowę, wrócił do sali operacyjnej. Odniósł wrażenie, że ucieszyła ją propozycja spotkania dziś wieczorem. Chyba czegoś takiego oczekiwała, jakiegoś sygnału z jego strony, że jest nadal zainteresowany i że nie ogranicza się tylko do spraw służbowych.

A może to tylko jego wyobraźnia?

Wrócił do biurka i zadzwonił do Claverhouse’a.

– Zawiodłeś mnie – powiedział Claverhouse.

– Obiecałem, że się nie ruszę na krok od biurka i słowa dotrzymałem.

– No to dlaczego nie odebrałeś telefonu?

– Bo ktoś mnie w tym czasie dopadł na komórce.

– Ktoś ważniejszy ode mnie? Teraz to już naprawdę mnie zraniłeś.

– Dzwonił mój bukmacher. Jestem mu winien dwieście baniaków.

Przez chwilę w telefonie zapadła cisza, po czym Claverhouse oświadczył:

– No to bardzo mi ulżyło. Dobra, więc twój kontakt w Dublinie nazywa się Declan Macmanus.

Rebus zmarszczył czoło.

– Czy nie tak brzmiało prawdziwe nazwisko Elvisa Costello? – zapytał.

– To widocznie podzielił się nim z kimś w potrzebie – odparł Claverhouse i podał Rebusowi numer telefonu w Dublinie wraz z numerem kierunkowym. – Choć nie sądzę, żeby ci dusigrosze na St Leonard’s pozwolili ci na rozmowę międzynarodową – dodał.

– Rzeczywiście będę musiał wypełnić wniosek – potwierdził Rebus. – I dzięki za pomoc, Claverhouse.

– To idziesz się teraz urżnąć?

– Chyba powinienem. Nie chcę być trzeźwy, kiedy mój bukmacher mnie dorwie.

– I chyba masz rację. No to za wredne konie i pyszną whisky!

– I vice versa – dodał Rebus i odłożył słuchawkę. Claverhouse nie mylił się: wszystkie aparaty telefoniczne w całym komisariacie na St Leonard’s miały założone blokady połączeń zagranicznych, Rebus był jednak pewien, że telefon w gabinecie pani komisarz jest „wolny”. Był natomiast inny problem: Gill miała zwyczaj zamykać swój gabinet na klucz. Rebus przypomniał sobie jednak, że Farmer na wszelki wypadek trzymał klucz zapasowy. Kucnął przy drzwiach do gabinetu Gill i odwinął róg wykładziny tuż przy futrynie. Jest – mały kluczyk Yale wciąż jeszcze tam leżał. Wsunął klucz do zamka, wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.

Popatrzył na jej nowy fotel i zdecydował, że lepiej będzie, jak postoi, więc oparł się jedynie o krawędź biurka. Po głowie uporczywie chodził mu wierszyk o trzech niedźwiadkach: „A kto to siedział na mym krześle? A kto to dzwonił z mojego telefonu?”

Telefon odebrano dopiero po kilku dzwonkach.

– Czy mogę rozmawiać z… – przerwał, bo nagle zdał sobie sprawę, że nie zna stopnia Macmanusa -…z Declanem Macmanusem?

– Kogo mam zameldować? – W głosie kobiety był ten uwodzicielski irlandzki zaśpiew. Wyobraził sobie od razu kruczoczarne włosy i pełne kształty.

– Detektyw inspektor John Rebus, policja okręgu Lothian i Borders w Szkocji.

– Chwileczkę.

W ciągu tej chwileczki pełne kształty przybrały wygląd szklanicy wolno napełniającej się po brzegi guinessem.

– Inspektor Rebus? – głos był męski i rzeczowy.

– Dostałem pański numer od inspektora Claverhouse’a ze Szkockiego Biura Kryminalnego.

– To szlachetne z jego strony.

– Czasami miewa takie odruchy.

– I czym mogę panu służyć?

– Nie wiem, czy słyszał pan o sprawie, nad którą pracujemy. Chodzi o zaginięcie niejakiej Philippy Balfour.

– Tej córki bankiera? Wszystkie gazety o tym pisały.

– Ze względu na Davida Costello?

– Rodzina Costello jest tu powszechnie znana, panie inspektorze. Można powiedzieć, że stanowi fragment towarzyskiej mozaiki Dublina.

– Pan to oczywiście wie lepiej ode mnie i dlatego zresztą dzwonię.

– Ach tak?

– Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o tej rodzinie. – Rebus zaczął bezwiednie mazać jakieś bazgrały na kartce papieru. – Jestem pewien, że to ludzie bez skazy, ale byłbym spokojniejszy, gdybym mógł zdobyć na to jakieś dowody.

– Jeśli chodzi o to pańskie „bez skazy”, to ja nie byłbym taki pewien.

– To znaczył

– W każdej rodzinie są jakieś brudy, prawda?

– Pewnie tak.

– Więc może wyślę panu listę brudów rodziny Costello. Co pan na to?

– Byłoby świetnie.

– Ma pan tam jakiś numer faksu pod ręką?

Rebus podał numer.

– Tylko musi pan jeszcze przedtem dodać międzynarodowy numer kierunkowy – uprzedził.

– Myślę, że sobie z tym poradzimy. W jakim stopniu te informacje pozostaną poufne?

– Na tyle, na ile to tylko będzie możliwe.

– Sądzę więc, że będę musiał zawierzyć pana słowu. Interesuje się pan może rugby, inspektorze?

Rebus pomyślał, że chyba lepiej odpowiedzieć twierdząco.

– Niestety jedynie jako kibic.

– Bywam w Edynburgu na turniejach Sześciu Narodów. Może przy następnej okazji wypijemy drinka?

– Z przyjemnością. Proszę sobie zapisać moje telefony. – Podał mu swój numer biurowy i komórki.

– Na pewno się do pana odezwę.

– Koniecznie. Jestem panu winien dużą whisky.

– Nie omieszkam skorzystać. – Zrobił krótką przerwę. – Tak naprawdę, wcale się pan nie interesuje rugby, prawda?

– Nie – przyznał Rebus, a tamten parsknął śmiechem.

– Ale przynajmniej jest pan szczery, a to już coś. Do widzenia, inspektorze.

Rebus odłożył słuchawkę i uzmysłowił sobie, że wciąż nie zna stopnia Macmanusa i właściwie niczego o nim nie wie. Spojrzał na swoje bazgrały i zobaczył, że cała kartka pokryta jest rysunkami trumien. Odczekał dwadzieścia minut na wiadomość od Macmanusa, ale faks milczał jak zaklęty.


Zaczął od Maltings, potem odwiedził Royal Oak, wreszcie dotarł do Swany’s. W każdym z pubów wypił tylko po jednym drinku, zaczynając od dużego guinessa. Dawno już tego nie pił. Smaczne, choć tuczące. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na więcej, przeszedł więc na piwo IPA, a zakończył porcją Laphroaig z kropelką wody. Potem wsiadł w taksówkę i kazał się zawieść do baru Oxford, gdzie spałaszował ostatnią z gablotki bułkę z konserwową wołowiną i ćwikłą i uzupełnił porcją jaja po szkocku. [Scotch egg – popularne w Wielkiej Brytanii danie składające się z jaj na twardo zapiekanych w mielonym i panierowanym mięsie w kształcie rolady, z reguły jedzone na zimno.] Wrócił do piwa IPA, chcąc przepłukać jedzenie.

W pubie było już kilku stałych bywalców. Tylną salkę zajęła grupa studentów i nikt ze stojących przy barze prawie się nie odzywał, jakby dobywające się z głębi wybuchy śmiechu i młodzieńczej radości były tu w jakiś sposób nie na miejscu. Za barem stał Harry, który wyraźnie z utęsknieniem czekał chwili, gdy ci krzykacze się stąd wyniosą. Kiedy któryś z nich zjawiał się przy barze po następną kolejkę, Harry, nalewając, cały czas rzucał uwagi w rodzaju: „Chyba się już zbieracie…” „Pewnie się wybieracie do jakiegoś klubu…” „Wieczór jeszcze przed wami…” Młody człowiek z twarzą połyskującą, jakby była wypolerowana, uśmiechał się głupawo i widać było, że nic do niego nie dociera, a Harry kiwał wtedy głowa z rezygnacją. Kiedy młodzieniec, obładowany kuflami wychlapującego się piwa, oddalał się, któryś z bywalców rzucał w stronę Harry’ego uwagę, że traci formę. Wiązanka wyzwisk i przekleństw, wywołana przez tę uwagę, miała świadczyć dobitnie, że jest wręcz przeciwnie.

Rebus przyszedł tu w nadziei, że uda mu się wyrzucić z pamięci tkwiące w niej i nękające go trumienki. Nie potrafił o nich myśleć inaczej niż o dziele jednego i tego samego zabójcy… Zastanawiał się też, czy nie było ich więcej, tyle że gniją gdzieś w zaroślach na zboczach wzgórz lub w jakichś rozpadlinach albo służą znalazcom jako makabryczne ozdoby ich ogrodowych szop… Trumienki z Arthur’s Seat, z Kaskad i cztery trumienki Jean. Dostrzegał tu pewną ciągłość i napawało go to lękiem. Po śmierci chcę być poddany kremacji, pomyślał, albo zawieszony gdzieś wysoko na drzewie, tak jak to robią Aborygeni. Byle nie w ciasnocie drewnianego pudła… cokolwiek, tylko nie to.

Kiedy otwarły się drzwi, wszystkie głowy przy barze zwróciły się w stronę przybysza. Rebus aż zesztywniał, starając się ukryć zdumienie. Do baru weszła Gill Templer. Natychmiast go dostrzegła, uśmiechnęła się, rozpięła płaszcz i ściągnęła z szyi szalik.

– Tak myślałam, że cię tu znajdę – powiedziała. – Próbowałam zadzwonić, ale zgłosiła się tylko twoja poczta głosowa.

– Czego się napijesz?

– Gin z tonikiem.

Harry usłyszał jej odpowiedź i już sięgał po szklankę.

– Z lodem i cytryną? – zapytał.

– Proszę.

Rebus zauważył, że stojący przy zatłoczonym barze nieco się odsunęli, zostawiając im więcej wolnego miejsca na swobodniejszą rozmowę. Zapłacił za drinka i patrzył, jak Gill pociąga pierwszy łyk.

– To mi było potrzebne – szepnęła.

Rebus uniósł swój kufel, powiedział: Slainte i też się napił. Gill patrzyła na niego z uśmiechem.

– Przepraszam – zaczęła – że tak tu cię nachodzę.

– Miałaś ciężki dzień?

– Miewałam lżejsze.

– To co cię tu sprowadza?

– Parę spraw. Po pierwsze, jak zwykle nie zawracasz sobie głowy, żeby mnie informować o postępach w sprawie.

– Bo mam niewiele do przekazania.

– Więc to jednak ślepy zaułek?

– Tego nie powiedziałem. Potrzebuję jeszcze kilku dni. – Znów uniósł kufel.

– Po drugie, ta drobna sprawa twojej wizyty u lekarza.

– Tak, wiem. Zajmę się tym, obiecuję. – Wskazał głową kufel. – Nawiasem mówiąc, to moje pierwsze dzisiaj.

– Aha, akurat – mruknął Harry, zajęty wycieraniem szkła.

Gill uśmiechnęła się, jednak nie oderwała wzroku od Rebusa.

– A jak stoją sprawy z Jean?

Rebus wzruszył ramionami.

– W porządku. Zajmuje się historycznym aspektem sprawy.

– Podoba ci się?

Teraz Rebus obrzucił ją spojrzeniem.

– Chałturzysz jako bezpłatna swatka?

– Byłam tylko ciekawa.

– I przyszłaś tu taki kawał drogi, żeby mnie o to zapytać?

– Jean przeżyła już jeden dramat z alkoholikiem. Jej mąż umarł przez alkohol.

– Tak, opowiadała mi. W tej sprawie możesz być spokojna.

Spojrzała na swoją szklankę.

– A jak ci się układa współpraca z Ellen Wylie?

– Nie narzekam.

– Mówiła coś na mój temat?

– Właściwie to nie. – Rebus opróżnił kufel i zamachał nim, by zwrócić uwagę Harry’ego. Ten odłożył ścierkę i zabrał się do nalewania. Rebus czuł się trochę skrępowany. Nie podobało mu się, że Gill tak bezceremonialnie tu wtargnęła i go zaskoczyła. Nie podobało mu się również to, że wszyscy bywalcy przy barze wsłuchiwali się w każde ich słowo. Gill chyba wyczuła jego zmieszanie.

– Wolałbyś, żebyśmy porozmawiali w biurze?

Wzruszył ramionami.

– A ty? – spytał. – Jak ci leży to nowe stanowisko?

– Myślę, że sobie poradzę.

– O to jestem spokojny. – Wskazał na jej szklankę i zaproponował powtórkę, ale Gill zaprzeczyła ruchem głowy.

– Nie, powinnam już iść – dodała. – To był tylko krótki przystanek w drodze do domu.

– I ja też – kiwnął głową Rebus i ostentacyjnie spojrzał na zegarek.

– Mam na ulicy samochód, więc może…?

Rebus potrząsnął głową.

– Nie, lubię chodzić, pozwala mi to utrzymać formę.

Zza baru dało się słyszeć parsknięcie Harry’ego. Gill owinęła sobie szyję szalikiem.

– No to ewentualnie do jutra.

– Wiesz, gdzie stoi moje biurko.

Gill popatrzyła wokół – na ściany o barwie zużytego filtra papierosowego, na których wisiało kilka zakurzonych reprodukcji portretów Roberta Burnsa – i kiwnęła głową.

– Tak, wiem. – Potem wykonała pożegnalny gest ręką, który zdawał się być adresowany do całego baru, i wyszła.

– Twoja szefowa? – domyślił się Harry, a kiedy Rebus przytaknął, dodał: – Chętnie się z tobą zamienię – co goście przy barze skwitowali wybuchem śmiechu. Z salki na zapleczu wyszedł student z listą zamówień nabazgroloną na odwrocie koperty.

– Trzy duże IPA – odczytał Harry – dwa lagery, jeden gin z limoną i sodową, dwa becki i jedno białe wytrawne.

Student spojrzał na listę i skinął głową z wyrazem zdumienia na twarzy.

Harry puścił oko do swojej publiczności.

– Studenci studentami, ale to nie znaczy, że nikt tu inny nie umie czytać.


Siobhan siedziała w pokoju wpatrzona w tekst na ekranie laptopa. Była to odpowiedź Quizmastera na jej wcześniejszy e-mail, w którym go poinformowała, że przeszła już do drugiej zagadki.

Zapomniałem powiedzieć, że od teraz działasz na czas. Po dwudziestu czterech godzinach wskazówka traci ważność.

Siobhan zasiadła do klawiatury i napisała: Uważam, że powinniśmy się spotkać. Mam parę pytań. Kliknęła „wyślij” i odczekała. Odpowiedź przyszła natychmiast.

Gra odpowie ci na wszystkie pytania.

Nie poddała się i napisała: Czy Flipie ktoś pomagał? Czy jeszcze ktoś inny gra w tę grę?

Odczekała kilka minut. Cisza. Stała właśnie w kuchni, nalewając sobie kieliszek czerwonego chilijskiego wina, kiedy usłyszała piknięcie laptopu informujące o nadejściu nowej wiadomości. Tak gwałtownie ruszyła do pokoju, że ochlapała sobie winem całą dłoń.

Cześć Siobhan.

Wpatrzyła się w ekran. Adres nadawcy składał się z szeregu cyfr. Zanim zdążyła zareagować, komputer powiadomił ją, że ma dla niej następną wiadomość.

Jesteś w domu? Widzę, że się u ciebie świeci.

Siobhan zamarła. Zdało jej się, że ekran mruga do niej z wyraźną drwiną. Więc jest gdzieś w pobliżu! Gdzieś pod jej domem! Szybko podeszła do okna i wyjrzała. Na dole pod domem stał samochód z włączonymi światłami.

Alfa należąca do Granta Hooda.

Pokiwał do niej ręką. Siobhan, klnąc pod nosem, wybiegła z mieszkania, zbiegła po schodach i wypadła na ulicę.

– Żarty się ciebie trzymają?! – warknęła.

Hood wygramolił się z samochodu, najwyraźniej zdumiony jej reakcją.

– Akurat miałam Quizmastera na linii – rzuciła. – Więc kiedy się odezwałeś, myślałam, że to wciąż on. – Zmrużyła oczy i przyjrzała mu się podejrzliwie. – A właściwie, to jak ty to zrobiłeś?

Hood uniósł w górę telefon komórkowy.

– Mam w nim WAP – wyjaśnił, skromnie się uśmiechając. – Nowiutki, dziś go dostałem. Można z niego wysyłać e-maile i w ogóle.

Wyszarpnęła mu go z ręki i obejrzała.

– O Jezu, Grant.

– Przepraszam. Chciałem tylko…

Oddała mu aparat. Nie miała wątpliwości, co chciał – chciał się po prostu pochwalić swoją najnowszą zabawką.

– A skąd się tu w ogóle wziąłeś?

– Myślę, że udało mi się to rozwiązać.

Spojrzała na niego.

– Znowu? – Pokręciła głową. – Jak to się dzieje, że czekasz z tym zawsze do późna w nocy?

– Może właśnie w nocy najlepiej mi się myśli. – Spojrzał w stronę domu. – To jak, zaprosisz mnie do siebie, czy będziemy tu dawać bezpłatne przedstawienie dla twoich sąsiadów?

Podążyła za jego wzrokiem. Rzeczywiście w kilku oknach widać było ludzkie sylwetki.

– No dobra, chodź – powiedziała z rezygnacją.

Po wejściu na górę sprawdziła najpierw, czy nie ma czegoś nowego w poczcie, ale Quizmaster już się nie odezwał.

– Pewnie go wystraszyłaś – stwierdził Hood po przeczytaniu dialogu na ekranie.

Siobhan opadła na kanapę i wzięła do ręki kieliszek.

– No to, co masz dla nas dzisiaj, Einsteinie?

– To tak wygląda sławna edynburska gościnność? – zaczął, patrząc wymownie na jej kieliszek.

– Przecież prowadzisz.

– Jeden kieliszek nie zaszkodzi.

Siobham wstała z miejsca z jękiem niezadowolenia i poszła do kuchni.

Hood sięgnął do torby i zaczął z niej wyciągać mapy i przewodniki turystyczne.

– Coś tam przyniósł? – spytała Siobhan, podając mu kieliszek i napełniając go winem. Sama usiadła, dopiła Swoje wino i nalała ponownie, potem odstawiła butelkę na podłogę.

– Jesteś pewna, że ci nie przeszkadzam? – Był to żart mający ją nieco rozchmurzyć, jednak ona wyraźnie nie była w nastroju.

– Mów, co masz do powiedzenia – odparła sucho.

– Więc jeśli jesteś absolutnie pewna, że ci… – Przerwał przygwożdżony jej wzrokiem i wskazał na rozłożone mapy. – Myślałem o tym, co powiedziała ta prawniczka.

– Harriet? – Siobhan zmarszczyła czoło. – Powiedziała, że law może znaczyć nie tylko prawo, ale też wzgórze.

Grant kiwnął głową.

– A zatem sformułowanie Scots Law – prawo Szkotów – w połączeniu ze słowem sounds – brzmi – może oznaczać, że szukamy słowa, które po szkocku brzmi tak samo jak prawo, a znaczy co innego.

– To znaczy…?

Grant rozłożył kartkę papieru i zaczął czytać na głos:

– Wzgórze, pagórek, górka, wzniesienie, skarpa, wierzchołek, zbocze, urwisko… – Odwrócił kartkę w jej stronę. – Słownik pełen jest takich wyrazów bliskoznacznych.

Wzięła od niego kartkę i przebiegła wzrokiem całą listę.

– Ale przecież sprawdziliśmy już wszystkie mapy – powiedziała z pretensją w głosie.

– Tak, ale wtedy nie wiedzieliśmy, czego szukać. Niektóre przewodniki mają na końcu indeks wszystkich wzgórz i wzniesień. Teraz wystarczy tylko na każdej stronie sprawdzić kwadrat B4.

– Szukając czego?

– Wzgórza Jeleni, Byczego Szczytu, Urwiska Łań…

Siobhan kiwnęła głową.

– Bo zakładasz, że to sounds dear oznacza naprawdę deer, czyli jelenia?

Grant pociągnął łyk wina.

– Robię tu wiele różnych założeń, ale lepsze to niż nic.

– I to było takie pilne, że nie mogło zaczekać do rana?

– Skoro Quizmaster nagle postanawia grać na czas, to chyba nie mogło.

Hood wziął do ręki pierwszy z brzegu atlas i zajrzał do indeksu nazw.

Siobhan obserwowała go znad kieliszka. Tak, pomyślała, tylko że nic nie wiedziałeś o grze na czas, póki tu nie wszedłeś. Ponadto, wciąż nie mogła się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobił na niej tym mailem wysłanym z telefonu. Zastanowiła się, czy Quizmaster też się może przemieszczać z miejsca na miejsce. Przecież podała mu swoje prawdziwe nazwisko, miasto i miejsce pracy. Ustalenie na tej podstawie jej domowego adresu jest pewnie w dzisiejszych czasach dziecinnie proste. Wystarczy pięć minut pogrzebać w Internecie.

Wydawało się, że Hood nie widzi, iż wciąż mu się przygląda. Może on jest bliżej ciebie, dziewczyno, niż ci się wydaje – pomyślała.

Po pół godzinie włączyła muzykę. Nastawiła EP Mogwai, jedno z bardziej beztroskich i relaksujących nagrań w historii zespołu. Spytała Hooda, czy ma ochotę na kawę. Siedział na podłodze, oparty plecami o kanapę i z nogami wyciągniętymi przed siebie. Na udach miał rozłożoną mapę Wydawnictw Kartograficznych i wpatrywał się w jeden z kwadratów. Spojrzał na nią i zamrugał, jakby nagle stwierdził, że razi go światło w pokoju.

– Chętnie – odpowiedział.

Kiedy wróciła z kuchni z kubkami, powiedziała mu o Ranaldzie Marr. Twarz mu się wyciągnęła.

– Chciałaś to zachować w tajemnicy, tak?

– Pomyślałam, że to może poczekać do jutra rana.

Wydawał się niezbyt usatysfakcjonowany jej odpowiedzią i przejął od niej kubek, ledwo mruknąwszy słowo podziękowania. Siobhan poczuła, jak znów narasta w niej złość. W końcu to przecież jej dom, jej mieszkanie. Właściwie, to co on tu robi? Do pracy służy biuro, nie jej pokój wypoczynkowy. A dlaczego nie zadzwonił i nie zaproponował, żeby to ona przyjechała do niego? Im więcej o tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że wcale nie zna Granta. Pracowała z nim już przedtem, byli też razem na imprezach, parę razy poszli na drinka i ten jeden raz na kolację. O ile jej było wiadomo, nigdy nie miał dziewczyny na stałe. Na St Leonard’s niektórzy nazywali go nawet Go-Go Gadżet, co było imieniem wziętym z jakiejś kreskówki pokazywanej w telewizji. Był dobrym i sumiennym gliną i jednocześnie częstym obiektem żartów i docinków.

I nie był taki jak ona. A właściwie był zupełnie od niej różny. A mimo to siedziała teraz w domu, dzieliła z nim swój wolny czas i pozwalała, by go znów wypełniał pracą.

Wzięła do ręki kolejny atlas. Podręczny Atlas Drogowy Szkocji. Na pierwszej stronie kwadrat B4 wypadał na wyspie Man. To ją jeszcze dodatkowo spieniło. Przecież wyspa Man nie jest nawet częścią Szkocji. Na następnej stronie kwadrat B4 leżał na Nizinie Yorkshire.

– Jasna cholera – rzuciła głośno.

– Co się stało?

– Ta mapa, to jak z opowieści o Dzielnym Księciu, który poszedł na wojnę. – Na kolejnej stronie w kwadracie B4 leżało Mull of Kintyre, jednak na następnej jej uwagę zwróciła nazwa Loch Fell, oznaczająca jakieś wzgórze nad jeziorem. Przyjrzała się temu miejscu uważniej: w pobliżu leżało miasto Moffat i biegła tędy autostrada M74. Znała Moffat. To takie pocztówkowe miasteczko z conajmniej jednym dobrym hotelem, w którym zatrzymała się kiedyś na lunch. W górnej części kwadratu B4 znajdował się mały trójkącik, oznaczający jakiś szczyt. Szczyt nosił nazwę Hart Fell i miał wysokość 808 metrów. Spojrzała na Hooda. – Słowo hart oznacza jakiś gatunek jelenia, prawda?

Wstał z podłogi i usiadł obok niej.

– Tak, hart i hind to nazwy używane na określenie czerwonego jelenia. Hart oznacza samca, hind samicę.

– A dlaczego nie po prostu byk i łania?

– O ile wiem, mówi się tak na osobniki starsze.

Przyjrzał się mapie. Jego ramię stykało się z ramieniem Siobhan, a ona starała się nie wzdrygnąć, co nie przychodziło jej łatwo.

– Rany boskie – powiedział – to jest gdzieś na końcu świata.

– Może to tylko zbieg okoliczności – podsunęła.

Pokiwał głową, ale czuła, że już połknął haczyk.

– Kwadrat B4 – szepnął. – Słowo fell to jeszcze jeden termin na wzgórze, a słowo hart oznacza odmianę jelenia… – Spojrzał na nią i pokręcił głową. – To nie może być zbieg okoliczności.

Siobhan włączyła telewizor i nastawiła telegazetę.

– Co robisz? – spytał.

– Sprawdzam pogodę na jutro. Mowy nie ma, żebym się miała wspinać na Hart Fell w szalejącej burzy.


Rebus wstąpił po drodze na St Leonard’s, by zebrać razem wszystkie materiały dotyczące czterech spraw: Glasgow, Dumfernline, Perth i Nairn.

– Wszystko w porządku, panie inspektorze? – spytał jeden z policjantów na służbie.

– Pewno, a co?

Wypił wprawdzie kilka drinków, ale co z tego? Przecież w niczym mu to nie przeszkadza. Pod budynkiem czekała na niego taksówka i już pięć minut później wchodził po schodach do swojego mieszkania. Po dalszych pięciu minutach, z zapalonym papierosem i parującym kubkiem herbaty zabierał się do czytania akt z pierwszej teczki. Siedział w swoim fotelu pod oknem, tej jego oazie spokoju na oceanie chaosu. Z oddali dochodziło wycie syreny – po głosie sądząc, pewnie karetki pędzącej po Melville Drive. W aktach znajdowały się fotografie wszystkich czterech ofiar wzięte z gazet. Obdarzały go swymi czarno-białymi uśmiechami. Przypomniał sobie fragment wiersza z tomiku, który przeglądał u Davida Costello, i pomyślał, że jego treść pasuje do nich wszystkich.

Umarły, bo akurat były.

Zaczął kolejno przyczepiać zdjęcia do wielkiej korkowej tablicy. Miał też pocztówkę kupioną w muzealnym sklepiku z pamiątkami, na której pokazano w zbliżeniu i na czarnym tle trzy trumienki znalezione na Arthur’s Seat. Odwrócił pocztówkę i przeczytał objaśnienie: „Wyrzeźbione z drewna figurki, odziane w kawałki materiału i umieszczone w miniaturowych sosnowych trumnach, znalezione wraz z innymi w grocie na północno-wschodnich zboczach Arthur’s Seat; czerwiec 1836”. Przyszło mu do głowy, że pewnie w sprawę musiała być zaangażowana ówczesna policja, a to znaczyło, że w archiwum mógł się jeszcze zachować jakiś ślad. Tylko czy w tamtych czasach policja była już na tyle zorganizowana? Wątpił, by istniało wówczas coś na wzór dzisiejszego wydziału śledczego. Pewnie ograniczali się do wpatrywania w oczy ofiar i szukali w nich wizerunku twarzy mordercy. Niezbyt to było odległe od czarów i magii, na jakich opierała się jedna z teorii wyjaśniających genezę figurek. Czy Arthur’s Seat było kiedyś miejscem obrzędów czarownic? W dzisiejszych czasach pewnie zaczęłyby od powołania jakiejś Grupy Inicjatywnej Aktywności Zawodowej Pracownic Sektora Czarów.

Wstał i włączył muzykę. Dr John, The Night Tripper. Potem wrócił do stołu i przypalił nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Dym gryzł go w oczy, więc je przymknął. Kiedy je znów otworzył, z trudem udało mu się ponownie skupić wzrok, tak jakby zdjęcia czterech kobiet pokrywała gaza. Parę razy zamrugał powiekami i potrząsnął głową, starając się pozbyć uczucia znużenia.

Kiedy obudził się kilka godzin później, stwierdził, że wciąż siedzi przy stole i opiera głowę na splecionych ramionach. Z fotografii nadal patrzyły na niego niespokojne twarze kobiet, które go wcześniej prześladowały we śnie.

– Bardzo chciałbym wam pomóc – powiedział głośno i ruszył do kuchni. Wrócił z kubkiem herbaty, który postawił obok fotela pod oknem. Oto udawało mu się przetrwać kolejną długą noc, dlaczego więc nie odczuwał z tego powodu żadnej satysfakcji?

Загрузка...