Kiedy obudziłem się rano, wyprawa do Lasu i wszystkie wypadki poprzedniego dnia wydały mi się snem. Ale to nie był sen. Na stole, niczym małe wystraszone zwierzątko, leżała stara harmonia. A więc wszystko to wydarzyło się naprawdę. Była i elektrownia napędzana wiatrem, który wydobywał się spod ziemi, i młody dozorca o smutnej twarzy, i jego kolekcja instrumentów.
Coś jeszcze nie dawało mi spokoju, jakiś dziwny, nierealny dźwięk. Zdawało mi się, że ten dźwięk wbija się do mojej głowy i stuka o dno czaszki. Nie, nie bolała mnie głowa. Tylko to przenikliwe stukanie…
Rozejrzałem się po pokoju, ale niczego specjalnego nie zauważyłem. Sufit, kwadratowe ściany, nieco wygięta podłoga, zasłony w oknach – wszystko było tak jak zawsze. Na stole leżała harmonia, a na wieszaku przy ścianie wisiał jak zwykle płaszcz i szalik. Z kieszeni płaszcza wystawały rękawiczki. Czyżby ten dźwięk powstawał w mojej głowie?
Na wszelki wypadek wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Trzech starców na placu tuż pod moim oknem kopało wielki dół. Ostrza ich łopat z chrzęstem wbijały się w twardą zamarzniętą ziemię. A zmrożone powietrze rozszczepiało dźwięk w taki sposób, że nie można było ustalić jego źródła. A może byłem przewrażliwiony? Tyle rzeczy wydarzyło się w ostatnim czasie.
Dochodziła dziesiąta. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się spać tak długo. Dlaczego pułkownik mnie nie obudził? Przecież zawsze, z wyjątkiem dni kiedy miałem gorączkę, budził mnie o dziewiątej, a potem przynosił śniadanie.
Czekałem do wpół do jedenastej, ale pułkownik nie pojawił się. Zszedłem więc na dól do kuchni, wziąłem sobie kawałek chleba i szklankę wody, po czym wróciłem do pokoju i zjadłem śniadanie w samotności. Nie czułem wcale smaku chleba. Zjadłem tylko połowę porcji, a resztę schowałem do kieszeni. Następnie otulony płaszczem usiadłem na łóżku i czekałem, aż pokój nagrzeje się od pieca.
Nie zostało już ani śladu po wczorajszym cieple. Wróciła sroga zima. Śniegowe chmury, które przesłoniły niebo od szczytów Gór Północnych aż po horyzont na stepowym południu, były tak ciężkie, że robiło się od nich duszno.
Czterech starców pod oknem wciąż kopało dół.
Czterech?
Poprzednio było ich trzech. Pewnie jeden dołączył do nich później – pomyślałem. Nie było w tym nic dziwnego. W Dzielnicy Urzędniczej mieszkało wielu starców. Kopali w milczeniu, każdy w swoim miejscu. Wiatr, który od czasu do czasu zrywał się niespodziewanie, targał połami ich lekkich płaszczy. Ale oni nie zwracali uwagi na zimno. Rumiani z wysiłku, wbijali łopaty w ziemię bez chwili odpoczynku. Jeden z nich chyba nawet się spocił, bo zdjął płaszcz i powiesił go na drzewie. Płaszcz, niczym skóra węża, kołysał się na gałęzi poruszany wiatrem.
Kiedy w pokoju zrobiło się cieplej, usiadłem przy stole i spróbowałem rozłożyć harmonię. Dopiero teraz zauważyłem, jak starannie była wykonana. Miech i guziki pożółkły wprawdzie ze starości, ale w żadnym miejscu nie odpadła farba, którą pokryto drewniane części. Również delikatny chiński wzór na krawędziach obudowy zachował się w całości. Rzeczywiście instrument wyglądał jak dzieło sztuki.
Nie tylko wykończenie, zdumiewała mnie również sama budowa instrumentu. Przede wszystkim jego wielkość. Był tak mały, że złożony mieścił się w kieszeni płaszcza. A mimo to nie stracił żadnej swojej funkcji, zaopatrzony był we wszystko, co powinna posiadać prawdziwa harmonia.
Składałem ją i rozkładałem kilkakrotnie, badając palcami stan miecha, a następnie sprawdziłem działanie wszystkich guzików. Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, wsłuchałem się w odgłosy dobiegające z zewnątrz.
Starcy wciąż kopali dół. Zgrzyt czterech łopat wbijanych w ziemię w chaotycznym rytmie z niezwykłą wyrazistością wdzierał się do pokoju. Od czasu do czasu pod naporem wiatru drżała szyba w oknie. Czy dźwięki harmonii dotarły do ich uszu? Chyba nie – pomyślałem. Nie były zbyt głośne, poza tym wiatr wiał akurat w przeciwnym kierunku.
Ostatni raz grałem na harmonii bardzo dawno temu, w dodatku na instrumencie nowego typu, toteż straciłem dużo czasu na to, żeby przyzwyczaić się do guzików. Na domiar złego stosownie do rozmiarów całego instrumentu guziki były niewielkie i ciasno przylegały jeden do drugiego. Może dziecku albo kobiecie nie sprawiłoby to takiego kłopotu, ale mnie, dorosłemu mężczyźnie bardzo trudno było manipulować tymi guzikami. No, a do tego wszystkiego należało jeszcze rytmicznie i efektywnie rozciągać twardy miech.
Po godzinie czy dwóch doszedłem jednak do pewnej wprawy i potrafiłem już bezbłędnie odnaleźć kilka prostych akordów. Ale w żaden sposób nie mogłem przypomnieć sobie melodii. Raz po raz podejmowałem kolejne próby, lecz nie udało mi się wydobyć z instrumentu nic prócz luźnych dźwięków. Od czasu do czasu zdawało mi się nagle, że kilka tonów łączy się ze sobą w znajomy mi sposób, ale wrażenie to ulatniało się jak kamfora.
W pewnym stopniu za to, że nie mogłem przypomnieć sobie melodii, obwiniałem starców. Oczywiście nie był to jedyny powód, ale hałas za oknem z pewnością nie ułatwiał mi pracy. Dźwięk łopat był tak natrętny, że po pewnym czasie zaczęło mi się wydawać, iż starcy naprawdę kopią dziurę w mojej głowie. W miarę kopania biała pusta przestrzeń powiększała się coraz bardziej.
Koło południa wiatr przybrał na sile i chyba zaczął sypać śnieg. Usłyszałem suchy szmer, z jakim uderzał o szybę. Twarde jak lód ziarenka śniegu spadały na parapet, tworząc nieregularne białe wzory, po czym znów porywał je wiatr. Nie był to śnieg, który mógłby się utrzymać, ale po nim spadnie na pewno ten drugi, wilgotny, i ogromnymi płatkami zasypie Miasto. Tak było zawsze.
Starcy nie zwracali jednak uwagi na śnieg i kopali dalej. W ogóle sprawiali wrażenie, jakby od początku wiedzieli o tym, że spadnie śnieg. Żaden z nich nie spojrzał nawet w niebo, żaden nie przerwał pracy, żaden nie odezwał się ani słowem. Nawet płaszcz, teraz szarpany porywistym wiatrem, wisiał na drzewie w tym samym miejscu.
Starców było już sześciu. Dwaj, którzy dołączyli później, przynieśli ze sobą kilof i taczki. Ten z kilofem wszedł do dołu i kruszył ziemię na dnie, drugi ładował ziemię na taczki i wyrzucał ją w innym miejscu. Starcy zagłębieni byli już w dole po biodra. Ale ani głębokość, ani wiatr nie były w stanie zagłuszyć dźwięku ich łopat.
Zrezygnowany, odłożyłem harmonię, stanąłem przy oknie i przyglądałem się ich pracy. Nie zauważyłem, żeby któryś z nich przewodził. Wszyscy pracowali zgodnie, chociaż nikt nie rozdzielał zadań ani nie rozkazywał. Starzec z kilofem z niezwykłą wprawą kruszył twardą ziemię, czterech wyrzucało ją łopatami na górę, a ostatni wywoził taczkami.
Kiedy tak przyglądałem się tej scenie, kilka rzeczy zaczęło mnie zastanawiać. Po pierwsze dół był zbyt duży, jeśli miał to być dół na śmieci, a po drugie zanosiło się na śnieżycę. Być może przeznaczenie dołu było inne, ale to nie zmieniało faktu, że przy takiej pogodzie do rana śnieg zasypie ten dół zupełnie. Starcy musieli o tym wiedzieć. Góry Północne już do połowy pogrążyły się w ciemnej chmurze.
Nie mogłem pojąć znaczenia ich pracy, toteż odwróciłem się od okna, usiadłem koło pieca i przyglądałem się płomieniom. Pewnie już nigdy nie przypomnę sobie melodii. Z instrumentem czy bez, wszystko jedno. Jeśli nie przypomnę sobie piosenki, dźwięki pozostaną tylko dźwiękami. A harmonia leżąca na stole będzie tylko pięknym przedmiotem. Zaczynałem rozumieć słowa młodego dozorcy. „Nie muszę na nich grać, wystarczy mi ich piękno". Zamknąłem oczy i słuchałem szmeru, z jakim drobny śnieg bił w szybę mojego okna.
W porze obiadu starcy przerwali pracę i wrócili do domów. Zostały po nich tylko łopaty i kilof, porzucone w nieładzie na ziemi.
Kiedy przyglądałem się opustoszałemu placowi, do sąsiedniego pokoju wszedł pułkownik. Po chwili zapukał do moich drzwi. Gruby płaszcz i robocza czapka, które miał na sobie, oproszone były śniegiem.
– Zanosi się na śnieżycę – powiedział. – Zjesz obiad?
– Chętnie.
Po dziesięciu minutach wrócił z pełnym garnkiem i postawił go na piecu. Następnie w skupieniu, jak skorupiak, który zmienia na wiosnę swój pancerz, zdjął po kolei płaszcz, czapkę i rękawiczki. Przygładził dłonią białe włosy, usiadł na krześle i głęboko odetchnął.
– Przepraszam, że nie stawiłem się na śniadanie. Byłem dziś bardzo zajęty.
– Chyba nie kopał pan dołu?
– Dołu? A, o tym pan mówi? Nie, to nie moje zajęcie. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że nie lubię kopania dołów – powiedział i się roześmiał. – Miałem coś do załatwienia w Mieście.
Kiedy danie było już gorące, przełożył je na talerz i przyniósł do stołu. Była to zupa z warzyw z makaronem. Starzec dmuchał na łyżkę i jadł z apetytem.
– A właściwie po co wykopali ten dół? – spytałem.
– To nie ma znaczenia – odparł, podnosząc łyżkę do ust. – Oni kopią dla samego kopania. To zwyczajny dół.
– Nie rozumiem.
– To proste. Chcieli wykopać dół, więc go wykopali. Nic więcej. Gryząc chleb, zastanawiałem się nad „zwyczajnym dołem".
– Oni czasem tak kopią – powiedział starzec. – To ani nie ma znaczenia, ani donikąd nie prowadzi. Ale to nieważne. Nikt przecież nie wymaga tutaj sensu ani nie usiłuje niczego osiągnąć. My tutaj wszyscy kopiemy swoje zwyczajne doły. Działanie bez celu, wysiłek bez efektów, droga donikąd – czyż to nie piękne? Nikogo nie można w ten sposób zranić. Nikt tu nikogo nie prześcignie. Nie ma wygranej ani przegranej.
– Chyba rozumiem, o czym pan mówi.
Starzec pokiwał głową, po czym przechylił talerz i wygarnął ostatnią łyżkę zupy.
– Być może coś w tym Mieście wydaje ci się dziwne. Ale dla nas to właśnie jest naturalne. Naturalne, zwyczajne i zapewnia nam spokój. Na pewno kiedyś to zrozumiesz i osobiście chciałbym, żeby tak się stało. Przez długi czas byłem żołnierzem i nie żałuję tego. Tamto życie też miało dla mnie urok. Zapach prochu i krwi, błysk miecza i sygnał trąbki – nawet teraz wspominam to czasami. Ale nie umiem sobie już przypomnieć, co skłaniało mnie wtedy do walki. Czy żądza sławy, czy patriotyzm, a może umiłowanie wojny albo nienawiść? Wiem, nie chcesz stracić serca. Boisz się. Ja też się bałem. Ale to żaden wstyd – w tym miejscu przerwał i przez chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, jakby szukał słów. – Jeśli jednak wyrzucisz serce, przyjdzie spokój. Taki spokój, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałeś. Pamiętaj o tym. W milczeniu skinąłem głową.
– A, jeszcze jedno, mam dla ciebie złą wiadomość – powiedział, wycierając chlebem resztę zupy. – Twój cień jest ciężko chory. Wymiotuje i od trzech dni nie wstaje z łóżka. Chyba niedługo już pociągnie. Może pójdziesz do niego? Słyszałem, że chce się z tobą widzieć.
– Hm… – udałem, że się zastanawiam. – Mogę iść, ale czy Strażnik mnie do niego wpuści?
– Oczywiście. Twój cień umiera, masz prawo się z nim spotkać. Tak jest ustalone. Śmierć cienia to dla Miasta bardzo ważna uroczystość, dlatego nawet Strażnik nie może ci przeszkodzić. Zresztą nie ma powodu, żeby to robić.
– W takim razie pójdę do niego – powiedziałem po chwili.
– Dobrze, bardzo dobrze. – Starzec poklepał mnie po ramieniu. – Najlepiej idź do niego zaraz po południu, zanim spadnie śnieg. Zrobisz mu tym przyjemność, a sam nie będziesz miał wyrzutów sumienia. Postaraj się, żeby miał lekką śmierć. To dla twojego dobra.
– Rozumiem – powiedziałem, po czym włożyłem płaszcz i zawiązałem szalik.