I 2007

Przybycie obiektu nie było żadnym zaskoczeniem; poprzedzało je, towarzyszyło mu i podążało za nim zainteresowanie całego świata. Pojazd — jeśli rzeczywiście obiekt nim był — został wykryty przez teleskop Hubblea w pewną październikową sobotę, kiedy jeszcze znajdował się za orbitą Marsa. Kilka godzin później Houston, Langley i Arecibo znały jego trajektorię — po kolejnych kilku godzinach dane te miały wszystkie ważniejsze obserwatoria na świecie. Historia przedostała się do prasy wystarczająco wcześnie, by napisały o niej niedzielne gazety. Armia Stanów Zjednoczonych ewakuowała i otoczyła kordonem obszar o powierzchni dwudziestu mil kwadratowych wokół przewidywanego miejsca lądowania w Minnesocie — część z niego znajdowała się już w Ontario, za kanadyjską granicą.

— Ale to i tak szok — rzekła doktor Ann Pettie swemu koledze, Jimowi Cowellowi. — No wiesz, wypatrujesz i nasłuchujesz przez dziesiątki lat, skanujesz niebo, czytasz wszystkie argumenty za i przeciwko istnieniu inteligentnego życia poza Ziemią, rozpaczasz nad paradoksem Fermiego…

— Nigdy nie rozpaczałem nad paradoksem Fermiego — odparł Cowell, owijając szczelniej płaszczem swoje chude ciało. O trzeciej nad ranem na polu kukurydzy w Minnesocie było zimno, a nie spał od dwudziestu czterech godzin. Może i dłużej. Pole kukurydzy było najbliżej położonym miejscem, w którym jemu i Ann pozwolono przebywać. Ale i tak nie było położone szczególnie blisko, choć pociągnął za wszystkie możliwe sznurki, by znaleźć się w oficjalnym Komitecie Lądowania. Właśnie tak go nazywali: Komitet Lądowania. Ani powitalny, ani obronny, ani alarmowy. Najlepiej żaden, „dopóki się nie dowiemy, o co w tym chodzi”. Słowa te wypowiedział sam prezydent, który również nie wszedł w skład Komitetu Lądowania, choć w jego przypadku najprawdopodobniej dobrowolnie.

— Nigdy nie rozpaczałeś nad paradoksem Fermiego? — odparła Ann. — Zawsze myślałeś, że obcy jednak się objawią, tylko dotąd jeszcze im się nie chciało?

— Tak — przytaknął Cowell, unikając jej wzroku. Jak to wyjaśnić? Nie było to przekonanie, raczej pragnienie, czy może raczej nie tyle pragnienie, co trwająca całe życie tęsknota. Nie była to specjalnie dojrzała reakcja i nie przyznałby się do tego, tylko teraz był zmarznięty, wyczerpany, rozradowany i wystraszony, i miał najwyżej nadzieję, stłoczony razem z resztą „gościnnie przebywających naukowców”, dwie mile od miejsca lądowania, na rzut oka na obiekt znikający za linią drzew.

— Jim, to brzmi tak… tak…

— Człowiek musi w coś wierzyć — rzekł burkliwie, cytując popularny ostatnio kiepski film, prostując się dumnie na znak, że to ma być żart. Nie spotkał się ze zrozumieniem. Ann gapiła się na niego w ostrym świetle reflektorów, aż ktoś podszedł do nich.

— Bitte? Ein Kafee, Ann?

— Hans! — zawołała Ann, po czym ona i doktor Hans Kleinschmidt zaczęli paplać radośnie po niemiecku. Cowell nie znał niemieckiego. Prawie nie znał Kleinschmidta, spotkał go tylko raz na jednej z tych konferencji naukowych, od których nie sposób się wykręcić, a które polegają na tym, że pojawia się jeden istotny referat, dziesięć nieciekawych, wygłaszanych przy pustej sali, a potem następują trzy noce chlania, w założeniu mające pomóc w pokonaniu bariery językowej.

Jakim językiem będą mówić obcy? Czy już nauczyli się angielskiego z naszych transmisji radiowych i telewizyjnych, jak postulowali eksperci od trzydziestu sześciu godzin, a pisarze od siedemdziesięciu lat? Cóż, nie da się ukryć, że wybrali na miejsce lądowania amerykańsko-kanadyjską granicę, więc może istotnie tak się stało.

Jak dotąd oczywiście nie powiedzieli ani słowa. Z owalnego obiektu, pędzącego w stronę Ziemi, nie dotarł żaden sygnał.

— Kawa — oznajmiła Ann, wciskając Cowellowi kubek. Kleinschmidt najwyraźniej przyniósł całą tacę papierowych kubków ze stanowiska pomocy medycznej, które znajdowało się na skraju pola. Cowell zdjął pokrywkę ze swojego i pił, przepełniony wdzięcznością, nie przejmując się tym, że była letnia, a on wolałby bez cukru. Zawsze to jakaś kofeina.

— Jeszcze dwadzieścia minut — powiedział ktoś za nim.

Tłum, złożony z naukowców i drugorzędnych polityków, był bardzo zdyscyplinowany. Nikt nie próbował przejść na drugą stronę liny, którą żołnierze rozciągnęli między wbijanymi naprędce palikami kilka godzin wcześniej. Cowell przypuszczał, że mniej grzeczne okazy, czyli prasa, najbardziej napaleni wielbiciele ufoków i niezależni biznesmeni, którzy szczycili się wydaniem konkretnych kwot na kampanię prezydencką, zostali spędzeni gdzie indziej i pilnowani byli przez znacznie większą liczbę żołnierzy niż w przypadku tego pola kukurydzy. Kilku pewnie przydzielono dyskretnie — a przynajmniej Cowell miał nadzieję, że tak się to odbyło — do Komitetu Lądowania, i czekali na powitanie obcych gdzieś w ukrytym bunkrze. Bardzo ukrytym. Nikt nie wiedział, jakim napędem mogą dysponować czy dysponują obcy Wiedzieli tylko, że może on zmieść z powierzchni ziemi Minnesotę i Ontario.

Cowell nie przypuszczał, by miało do tego dojść.

Hans Kleinschmidt gdzieś się oddalił. Cowell zwrócił się nagle do Ann:

— Nigdy nie patrzyłaś nocą w niebo i nie pragnęłaś, żeby oni gdzieś tam byli? Kiedy byłaś dzieckiem, albo już studentką astronomii?

Przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.

— Tak, jasne. Kiedyś. Ale nigdy o tym nie myślałam. Po prostu. Od tego czasu. — Wzruszyła ramionami, ale coś w jej tonie zmusiło Cowella, by odwrócił się i spojrzał jej w twarz.

— Tak, robiłaś tak.

Nie odpowiedziała wprost.

— Jim… na pokładzie może nikogo nie być.

— I pewnie tak będzie — rzekł, wiedząc, że głos i tak go zdradzi. Nie było to przekonanie; raczej pragnienie, a pewnie wręcz i potrzeba. A przecież miał trzydzieści cztery lata, do cholery!

— Patrzcie! — wrzasnął ktoś i wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku, gorączkowo wpatrując się w upstrzone klejnotami niebo.

Cowell nic nie widział. I nagle go zobaczył: słaby punkcik światła, ledwo się poruszający. Gdy patrzył, punkcik zaczął się poruszać szybciej i nagle rozbłysnął, wchodząc w atmosferę. Wstrzymał oddech.

— O mój Boże, zmienia kurs! — krzyknął ktoś z lewej strony, gdzie zbiorowym, choć nieco chaotycznym wysiłkiem ustawiono naprędce nieoficjalne urządzenia do namierzania.

— To niemożliwe! — wrzasnął ktoś inny, choć brak było jakiegokolwiek powodu, poza tym, że obiekt dotąd podążał stałym kursem. Ale co z tego? Cowell poczuł, że ogarnia go dziwne uczucie, a przez głowę przepłynęły mu jeszcze dziwniejsze słowa: „Oczywiście. Nie pozwolą, żebym to przegapił”.

— Jedna dziesiąta stopnia na północny wschód… nie, czekajcie…

Dziwne uczucie u Cowella nasiliło się. Jakąś częścią umysłu pojął, że zrodziło się ono z wysiłku i napięcia, ale nie miało to znaczenia. Poczucie czegoś nieuniknionego rosło i nie był zaskoczony, kiedy Ann krzyknęła:

— Ląduje tutaj! Uciekajmy!

Cowell nie ruszył się, gdy pozostali się rozpierzchli. Patrzył spokojnie, trzymając w połowie pełny styropianowy kubek z przesłodzoną kawą, z twarzą zwróconą w stronę nieba.

Obiekt zwolnił, połyskując srebrzyście w świetle gwiazd. Zwalniał nadal, aż poruszał się z prędkością może trzech mil na godzinę, nie więcej, pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Lądowanie przebiegło gładko i spokojnie.

Nie zawisł nad ziemią, nie było widać ognia z dysz, grunt nie uległ zwęgleniu. Słychać było tylko delikatne „łup”, gdy obiekt dotknął ziemi, a łuski kukurydzy zagrzechotały, jakby dotknięte niewidzialnym wiatrem.

Ruszenie w stronę statku wydało się zupełnie naturalną czynnością. Cowell był pierwszym, który miał do niego dotrzeć.

Obiekt wykonano z jakiegoś gładkiego, lekko połyskującego srebrzyście metalu; Cowell spokojnie odnotował w myślach, że przejście przed atmosferę nie powodowało osmalenia. Był nieregularnego, owalnego kształtu, choć umysł Cowella nie był w stanie dokładnie określić, na czym ta nieregularność polegała. Nie wydawał żadnych odgłosów ani nie poruszał się. Po prostu nic nie robił.

Wyciągnął rękę, by go dotknąć, i ręka zatrzymała się w odległości prawie stopy od obiektu.

— Jim! — wrzasnęła Ann, a ktoś jeszcze — pewnie Kleinschmidt — zawołał: — Herr doktor Cowell! — Cowell przesunął dłoń wzdłuż tego czegoś, czego dotknął. Statek otaczała niewidzialna ściana, czy może jakiś rodzaj nieustępliwego pola.

— Cześć, statek — rzekł cicho, a potem nie był nawet pewien, czy w ogóle powiedział to głośno.

— Nie dotykaj! Czekaj! — wołała Ann, a jej dłoń odciągnęła jego rękę.

To nie miało znaczenia. Zwrócił się do niej, naprawdę jej nie widząc, i wypowiedział coś, co brzmiało jak powitanie dla statku. I też nie był pewien, czy to powiedział.

— Wiesz, wychowałem się w religijnej rodzinie. Czekam na mesjasza.

A potem rzuciła się na nich cała reszta, z pulsującymi w górze helikopterami i żołnierzami krzyczącymi: „cofnąć się, cofnąć, proszę się cofnąć!”. Cowella wepchnięto w tłum i nie miał już wyboru, mógł tylko czekać, aż goście się pojawią.

* * *

— Jesteście tego absolutnie pewni? — zwrócił się do grupy wojskowych naukowców prezydent. Zebrał ich wszystkich, wraz z szefami sztabów, rządem, wicegubernatorem Kanady i garstką doradców, w Gabinecie Owalnym Białego Domu. Ta sama grupa spotykała się codziennie, od tygodnia, od dnia, gdy obiekt wylądował. W Waszyngtonie było cieplej niż w Minnesocie. Na zewnątrz, na starannie przystrzyżonym trawniku kwitły dalie i chryzantemy.

— Statek nie wyemitował żadnego sygnału od chwili, gdy teleskop Hubblea go namierzył?

Naukowcy mieli niepewne miny. Takie pytania zadawali tylko laicy. Przed rozpoczęciem kariery politycznej prezydent zajmował się finansami.

— Panie prezydencie, nie możemy powiedzieć z całą pewnością, że znamy wszystkie rodzaje sygnałów, które mogłyby istnieć albo istnieją. Albo że dysponujemy pełnym, z ustaloną pozycją, monitorowaniem obiektu przez cały czas lotu. Jak zapewne pan…

— Dobrze, dobrze. Zatem od chwili, kiedy wylądował i kiedy wypróbowaliście na nim swój sprzęt. Nie emituje żadnych sygnałów radiowych, na żadnych długościach fal?

— Nie, panie prezydencie. Tego jesteśmy pewni.

— Żadnych sygnałów świetlnych, nawet w podczerwieni czy ultrafiolecie?

— Nie, panie prezydencie.

— Żadnego promieniowania gamma, żadnej radioaktywności?

— Nie, panie prezydencie.

— Żadnych efektów kwantowych? — spytał prezydent, czym wszystkich zaskoczył. Nie znano go dotąd jako osobnika oczytanego.

— Ma pan na myśli takie rzeczy, jak wykorzystanie splątania kwantowego do transportu informacji? — spytał ostrożnie szef Narodowego Laboratorium Livermore. — Pewnie, ta sfera fizyki nie jest nam jeszcze na tyle dobrze znana, byśmy mogli przewidywać z całą pewnością, co może kiedyś zostać odkryte, albo co już mogła odkryć rasa istot bardziej zaawansowanych od nas technicznie.

— Więc z tego, co wiemy, to sygnały kwantowe mogą wychodzić z tego statku cały czas.

Dyrektor Laboratorium Livermore rozłożył ręce w geście bezsilności.

— Panie prezydencie, możemy monitorować wyłącznie sygnały, które już znamy.

Prezydent zwrócił się do swojego głównego doradcy wojskowego, generała Daytona.

— Ta tarcza osłaniająca statek — też nie wiecie, co to jest, prawda? Co to za pole, dlaczego nie przepuszcza niczego poza światłem?

— Wszystko z wyjątkiem promieniowania elektromagnetycznego w paśmie światła widzialnego jest po prostu odbijane — wyjaśnił Dayton.

— Nie możemy więc użyć sonaru ani promieni Roentgena, żeby zobaczyć, co jest w środku?

Tym razem Dayton nie odpowiedział. Prezydent to wszystko już wiedział. Cały świat o tym wiedział. Najlepsze umysły naukowe i wojskowe z kilku krajów od tygodnia pracowały nad obiektem.

— Co więc zalecacie? — spytał prezydent.

— Panie prezydencie, zalecamy jedynie nieustanne monitorowanie statku, w stanie pełnej gotowości na wypadek, gdyby w jego zachowaniu coś się zmieniło.

— Innymi słowy, „poczekamy zobaczymy” — rzekł prezydent z niesmakiem, a kilka osób w gabinecie z satysfakcją uświadomiło sobie, że został mu jeszcze rok i trzy miesiące do końca kadencji. Na reelekcję nie miał szans. Gospodarka odnotowała poważny spadek.

Chyba że uratuje go jakiś cud.

— Cóż, w takim razie wracajcie do swoich laboratoriów — rzekł prezydent. Dyrektor Laboratorium Livermore, choć wiedział, że popełnia błąd, dał się ponieść impulsowi.

— Nauka nie zawsze okazuje się zbawicielem, panie prezydencie.

— W takim razie po co nam ona w ogóle? — odparł prezydent ze zdumiewającą prostotą, od której dyrektorowi zaparło dech. — Nie spuszczajcie statku z oka. I następnym razem przynieście jakieś dane naukowe, bo przydałaby się jakaś odmiana.

* * *

NAUKOWCY ZE STANFORD TWIERDZĄ, ŻE OBCE POLE MOŻE BYĆ FORMĄ KONDENSATU BOSEGO-EINSTEINA

LAUREAT NAGRODY NOBLA WYKPIŁ

OPINIĘ NAUKOWCÓW ZE STANFORD


SĄD STANU MINNESOTA ODRZUCA POZEW W SPRAWIE DOMNIEMANEGO SKAŻENIA WODY W POBLIŻU OBCEGO OBIEKTU


NAUKOWIEC Z FRANCJI TWIERDZI, ŻE PRZEZ KOSMICZNĄ TARCZĘ MOGĄ PRZENIKAĆ NIEWYKRYTE PROMIENIE KOSMICZNE


KOSZULKI Z RYSUNKIEM

PRZEDSTAWIAJĄCYM KOSMICZNY OBIEKT ZOSTAŁY UZNANE ZA OBSCENICZNE PRZEZ RADĘ TURYSTYCZNĄ I USUNIĘTE ZE STOISK


FIASKO KOSZTOWNEGO EKSPERYMENTU:

KOSMICZNA TARCZA ODBIJA STRUMIEŃ NEUTRIN


Kongres ma ocenić procedurę finansowania nauki na podstawie recenzji


KOBIETA W STANIE HIPNOZY TWIERDZI, ŻE SŁYSZY GŁOSY DOBIEGAJĄCE Z KOSMICZNEGO OBIEKTU

— NAUKOWCY Z UNIWERSYTETU STANOWEGO W KENT BADAJĄ PROBLEM


PREZYDENT PRZEGRYWA WYBORY NAJBARDZIEJ NIEKORZYSTNYM STOSUNKIEM GŁOSÓW W HISTORII


„OJCEM MOICH BLIŹNIAKÓW JEST KOSMICZNY OBIEKT”, TWIERDZI CÓRKA SENATORA, KTÓRA NIE ZEZWALA NA PRZEPROWADZENIE BADAŃ DNA

Badania opinii publicznej wykazały,

że 46 % Amerykanów jej wierzy

* * *

Jim Cowell, pełen pogardy dla córki senatora, był zmuszony przyznać, że czekał przez całe życie na dowód na prawdziwość jego własnego irracjonalnego przekonania. I nigdy go nie otrzymał.

— Jeszcze kawałek, tato — rzekła Barbara. — Wszystko w porządku?

Cowell pokiwał głową, siedząc na swoim wózku inwalidzkim, i zwolnił, by zrównać się prędkością z córką, której ostatnio często zdarzało się zasapać. Nie zaszkodziłoby jej, gdyby trochę schudła. Na przestrzeni lat nauczył się o tym nie wspominać. Przed nimi z mgły wyłonił się ostatni posterunek. Znudzony żołnierz wychylił się z niskiego okienka. Poświata holoekranu padała na jego twarz.

— Tak?

— Mamy zezwolenie na zbliżenie się do obiektu — rzekł Cowell. Nigdy nie określał statku inaczej, nie zwracając uwagi na wszystkie nazwy, jakie nadała mu brukowa prasa. Obcy Najeźdźca. Kosmiczna Porażka. Wielkie Milczące Jajo.

— Proszę podejść w celu przeprowadzenia skanowania siatkówki — odezwał się żołnierz. Cowell podtoczył się na wózku i pochylił bliżej.

— W porządku, może pan przejść. Pani? Dziękuję, proszę przechodzić.

Żołnierz cofnął głowę, a ekran wydał skomplikowany odgłos, charakterystyczny dla najnowszej hologry.

— Gdyby on tylko znał wartość tego, co pilnuje! — mruknęła Barbara.

— Ależ zna — odparł Cowell. Tak naprawdę wcale nie miał ochoty z nią rozmawiać. Kochał ją, ale wolałby przyjeżdżać tu sam. Albo z Sharon, kiedy jeszcze żyła. Barbara obawiała się jednak, że w sąsiedztwie obiektu Cowell może doznać ostatniego ataku i oczywiście mogło to nastąpić. Oboje wiedzieli, że jego koniec jest bliski. Przyjeżdżanie z Detroit było wszystkim, co Cowellowi zostało.

Potoczył się brukowaną ścieżką. Po obu stronach rozciągało się jesienne rżysko posrebrzone szronem. Byli już bardzo blisko obiektu, gdy wyłonił się z mgły.

— Och, w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej niż na zdjęciach — zaczęła paplać Barbara. — Nawet na hologramach. Jest o wiele mniejszy, ale bardziej błyszczący Nigdy mi nie mówiłeś, że tak błyszczy, tato, pewnie to, z czego jest zrobiony nie rdzewieje. Albo nie, no pewnie, powietrze nie zbliża się do niego na tyle, żeby zaczął rdzewieć, jasne, to pole uniemożliwia utlenianie, i nigdy nie ustalono, z czego jest wykonany, prawda, choć pamiętam, że czytałam taki artykuł spekulacyjny, w którym…

Cowell robił co mógł, żeby jej nie słuchać. Podjechał wózkiem tak blisko, że mógł dotknąć tarczy Nadal nic, żadnego mrowienia, buczenia, ruchu. Zupełnie nic.

Pierwsze spotkanie powróciło do niego z mnóstwem wyrazistych szczegółów. Zmęczenie, napięcie, grzechot kukurydzy smagniętej niewidzianym wiatrem. Ciepły styropianowy kubek z kawą w dłoni Cowella, przyniesiony przez Hansa Kleinschmidta. Krzyk Ann Pettie: „Ląduje tutaj! Uciekajmy!” Doświadczone przez Cowella dziwne osobiste uczucie czegoś nieuniknionego. „Oczywiście. Nie pozwolą, żebym to przegapił”.

Cóż, pozwolili. Cały świat przegapił to, czym miał być ten obiekt, co miał robić, czy co przedstawiać. Hans już od dawna nie żył. Ann miała chorobę Alzheimera i przebywała w domu opieki. „Cześć, statek”. Cała reszta jego życia — i życia wielu różnych osób — poświęcona na próby rozwikłania Kosmicznej Porażki.

Trwająca tak długo frustracja, pomyślał Cowell, przynajmniej uświadomiła mu jedno. Za tajemnicą nie kryła się żadna tajemnica, żaden niewidziany Plan, żaden obcy mesjasz dla ludzkości.

Był tylko stojący na polu martwy obiekt, na który patrzyła paplająca piskliwym głosem kobieta w średnim wieku i umierający mężczyzna. Dostałeś to, co zobaczyłeś. On, James Everett Cowell, był takim głupcem, skoro miał nadzieję na coś więcej.

— Tato, czemu się tak uśmiechasz? Proszę, przestań!

— To nic takiego, Barbaro.

— Ale wyglądałeś, jakbyś…

— Powiedziałem, że to nic takiego.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Na dworze, pod szarym niebem, było zimno. W powietrzu czuło się śnieg.

— Wracajmy.

Ruszyli z powrotem. Barbara maszerowała blisko wózka Cowella. Nie obejrzał się na obiekt, cichy i milczący, na jałowym gruncie.


Transmisja: Niczego tu jeszcze nie ma.

Aktualne prawdopodobieństwo wystąpienia: 67%

Загрузка...