Aleksiej Kaługin SYNDROM ŁAZARZA

Jest ponadto wiele innych rzeczy, których Jezus dokonał, a które, gdyby je szczegółowo opisać, to sądzę, że cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by trzeba napisać.

Ewangelia wg św. Jana, 21.25

Żywym nie dane jest wiedzieć, czym jest śmierć, a martwym zrozumienie tego nie jest już potrzebne. W śmierci nie ma cierpienia. Tak, jak nie przynosi ona również ze sobą zbawienia od cierpienia. W śmierci nie ma niczego. Dlatego, że śmierć jest nicością. Ale zupełnie nie w tym znaczeniu, w jakim pojmują to żywi. Nicość, do której drzwi otwiera śmierć, niemożliwa jest do opisania słowami, ponieważ TAM nie istnieją ani słowa, ani obrazy, ani ruch.

Ludziom, stojącym przy łożu śmierci przyjaciela albo członka rodziny, wydaje się, że widzą proces umierania. W rzeczywistości śmierć jest jednym, nieskończenie krótkim mgnieniem, w trakcie którego nie jest możliwe poczucie lub uświadomienie sobie czegokolwiek. Śmierć — to nie przejście do nowego życia, lecz linia rozgraniczająca, przekroczyć której nikomu i nigdy się nie uda, gdyż w momencie śmierci nawet sam czas przemienia się w nicość. W chwili śmierci człowiek okazuje się być w punkcie finałowym, do którego zmierza wszechświat — po nim już nigdy niczego nie będzie. Ledwie zetknąwszy się z nim, myśli, uczucia, pragnienia, którymi żył człowiek, w jednym mgnieniu zmieniają się w ABSOLUTNĄ NICOŚĆ.

Dzieje się tak ze wszystkimi. Tak było i ze mną. O tym, że umarłem, nie wiedziałem dopóty, dopóki nie usłyszałem skierowanych do mnie słów:

— Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!

Nie mogłem pojąć, skąd dobiegały te słowa, nie wiedziałem bowiem, gdzie się znajduję. Ale głos, który je wypowiedział, był na tyle stanowczy, i taka w nim brzmiała władcza siła, że, wbrew chęci i woli, podjąłem próbę podniesienia się. Zrobienie tego okazało się być niewiarygodnie trudne — nie czułem własnego ciała. Ale za to wiedziałem teraz, że byłem żywy, chociaż na razie nie rozumiałem, jak to się mogło stać, gdyż razem ze świadomością własnego istnienia wróciły do mnie wspomnienia.

Przypomniałem sobie o strasznych bólach brzucha, męczących mnie przez jedenaście dni. Dwunastego dnia położyłem się i już nie zdołałem się podnieść. Siostry, Marta i Maria, starały się ulżyć mym cierpieniom, jak tylko mogły. Ale nic już nie mogło mi pomóc. Pod wieczór, na godzinę przed zachodem słońca, umarłem.

I oto znów czułem się żywym. Ale przecież to nie mogło się zdarzyć.

Znów spróbowałem podnieść się na nogi. Tym razem udało mi się, ale prawie nie mogłem się ruszać z powodu pęt, krępujących me nogi i ręce. Oczy moje były odkryte, widziałem jednak tylko zamglone światło i nic więcej. Ale za to mogłem słyszeć. I słuch mój wychwytywał przytłumione głosy ludzi. Pokonując opór pęt, ruszyłem powoli w kierunku, z którego dobiegały te głosy.

Szedłem i światło robiło się coraz jaśniejsze. Ale nadal niczego nie widziałem. Czułem strach, ponieważ nie wiedziałem, gdzie się znajduję i co się ze mną dzieje. Byłem martwy. Nie powinienem widzieć jakiegokolwiek światła, nie powinienem słyszeć żadnych głosów, i tym bardziej nie powinienem się poruszać.

I nagle głosy, które w miarę mojego posuwania się do przodu stawały się coraz wyraźniejsze, umilkły jednocześnie. Cisza była na tyle głęboka, że wydało mi się, jakbym znów zapadł w wieczne milczenie.

Niespodziewanie ciszę przerwał przeraźliwy kobiecy krzyk, w którym zlały się w jedno przerażenie i mistyczna ekstaza.

— Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić! — władczo polecił komuś ten sam głos, który wezwał mnie z Nicości.

Poczułem delikatne szarpnięcia z obu stron. Następnie ktoś położył mi rękę na potylicy, nalegając, bym opuścił głowę. Gdy tylko to uczyniłem, z mych oczu opadła zasłona. Okazało się, że przez cały ten czas nie pozwalała mi widzieć chusta, którą obwiązuje się głowę zmarłego. Kilku ludzi szybko oswobodziło moje ręce i nogi z pogrzebowych prześcieradeł i, rzuciwszy je na ziemię, odeszło na bok.

Stałem u wejścia do pieczary. Nieopodal leżał wielki kamień, którym — do chwili, kiedy odciągnięto go na bok — zawalone było wejście. Powinna to być ta sama pieczara, w której zostałem pogrzebany. Wejście do pieczary obstąpili stojący w półkolu ludzie. W większości byli to mieszkańcy Betanii, mojej rodzinnej miejscowości. Ale niektórych z nich widziałem po raz pierwszy. Ludzie patrzyli na mnie, a ja nie mogłem zrozumieć, co wyrażają ich twarze — zachwyt czy lęk Radość widziałem tylko na twarzach mych sióstr, Marty i Marii, które płakały w milczeniu, ocierając płynące po policzkach łzy końcami narzuconych na ramiona chust.

Na czele tłumu, ledwie dwa kroki przede mną, stał niewysoki człowiek z rudawymi, długimi włosami i niewielką bródką, opasującą jego wąską twarz o wydatnych policzkach i długim nosie, na której, niczym maska, zastygł wyraz dumy i samozadowolenia. Obrzuciwszy mnie spojrzeniem, jakim rzeźbiarz spogląda na ukończone dzieło swych rąk, odwrócił się do tych, którzy stali za jego plecami, i, uniósłszy prawą rękę ku niebu, głośno i wyraźnie oznajmił:

— Czyż nie powiedziałem wam, że jeśli uwierzycie, ujrzycie chwałę Bożą?

Ludzie, jeden po drugim, zaczęli padać na twarz.

— Wierzę…! Wierzę…! — ze wszystkich stron dobiegały entuzjastyczne, histeryczne krzyki.

Uniosłem głowę i spojrzałem na niebo. Słońce znajdowało się niemal w zenicie, i ani jeden obłoczek nie rzucał cienia na ziemię. Zadziwiającym było to, że nie czułem ciepła słońca, i jego blask nie drażnił moich oczu. Mogłem patrzeć na słońce szeroko otwartymi oczyma, i nawet łza nie zasnuwała mego spojrzenia.

— Łazarzu…! Łazarzu…!

Biegły ku mnie siostry moje, Marta i Maria.

Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem ku nim swe ramiona, ale o krok ode mnie siostry zatrzymały się. Na ich twarzach pojawił się wyraz niepewności i zakłopotania. Wyglądały, jakby nie poznawały we mnie swego ukochanego brata. A do tego jeszcze usta Marii skaził ledwo zauważalny grymas obrzydzenia. Uniósłszy rękę, w której zaciśnięty był róg chusty, Maria przykryła materiałem dół swej twarzy.

— Co…?

Głos mój zabrzmiał ochryple, ponieważ w gardle mym nie było ani kropli śliny, a język był podobny do suchej, obsypanej piaskiem gąbki.

Zakasłałem, próbując przeczyścić gardło.

— Co się stało? — rzekłem z o wiele już większą pewnością.

— Jemu dziękuj! Jemu! — ze łzami w głosie wykrzyknęła Maria. — To on cię wskrzesił! Chwała ci, Synu Boży!

Rudowłosy odwrócił się i popatrzył na mnie z wyniosłym uśmiechem.

Tak, teraz go poznałem. To był Jezus z Nazaretu. Różne rzeczy o nim mówiono. Jedni nazywali go Panem i Synem Bożym, który jednym słowem potrafił pozyskać sobie ludzi, dotknięciem ręki leczył trędowatych i przywracał ślepcom wzrok. Inni uważali go za kłamcę i chytrego cwaniaka, niezdolnego do dania jasnej, zrozumiałej odpowiedzi choćby na jedno pytanie.

— Byłeś martwy, Łazarzu! — zwróciła się do mnie Marta, która, tak samo jak siostra, zakryła usta i nos skrajem chusty. — Cztery dni przeleżałeś w pieczarze pogrzebowej! I dopiero on, Syn Boży, zmusił cię do wstania z grobu i znów uczynił cię żywym!

— Żywym… — nie wiedząc, co powiedzieć i jak wyjaśnić siostrom i wszystkim pozostałym swój obecny stan, przesunąłem suchym językiem po pokrytych krostami wargach.

— Chwalmy Pana! — gorliwie krzyknęła Marta i, machnąwszy rękoma, padła na twarz w pył u nóg Nazarejczyka.

W ślad za nią padła na ziemię i Maria.

Opuściłem spojrzenie i popatrzyłem na swe ręce. Pokryte były sinymi i fioletowymi plamami, a paznokcie, jak się zdawało, całkiem sczerniały. Czyż tak wyglądają ręce żywego człowieka?

— Powinieneś się umyć, Łazarzu — z uśmiechem zauważył Nazarejczyk. — Panują obecnie upały, a ty, jakkolwiek patrzeć, cztery dni przeleżałeś martwym. Śmierdzisz. Nawet siostry brzydzą się ciebie dotknąć.

Sam nie czułem żadnego zapachu, ale gotów byłem uwierzyć Nazarejczykowi — przez cztery dni zaśmiardnie każdy kawałek mięsa, nawet jeśli wcześniej nazywał się człowiekiem.

Zapewne słowa Nazarejczyka uraziły Martę, gdyż od razu podbiegła do mnie i, schwyciwszy za łokieć, pociągnęła w stronę, w której znajdował się nasz dom.

— Chodźmy, chodźmy, Łazarzu — cicho przygadywała siostra. — Wymyjesz się, przebierzesz w czyste ubranie, i znów wszystko będzie tak, jak dawniej…

W to ostatnie akurat bardzo mocno wątpiłem. Ale w milczeniu podążałem za siostrą, nie decydując się niczemu zaprzeczyć. Cóż zresztą mogłem jej powiedzieć, skoro, w odróżnieniu ode mnie, nie miała pojęcia, czymże jest śmierć?

* * *

Przed wejściem do balii z gorącą wodą, którą przygotowały dla mnie siostry, dokładnie obejrzałem swoje ciało. Całe było pokryte sinymi i fioletowymi trupimi plamami. A na powierzchniach bioder i w dole brzucha — w tych miejscach, gdzie rozpoczął się już proces rozkładu — plamy miały zielonkawy odcień.

Z pewnością moja twarz była pokryta takimi samymi odrażającymi plamami. Na szczęście, miedziane lustro, które zdjąłem z półki, nadawało wszystkiemu, co się w nim odbijało, żółto-brązowe tony. jedyne, co mogłem stwierdzić ujrzawszy siebie w lustrze, to, że wyglądałem na zmizerniałego: oczy zapadnięte, nos zaostrzony, policzki obwisłe.

Gdy wszedłem do balii, nie poczułem na mym ciele dotyku wody. Nie byłem w stanie stwierdzić, jak bardzo gorąca była woda, ponieważ moja skóra w ogóle niczego nie odczuwała. Może wyda się to dziwne, ale wcale nie budził we mnie lęku i nawet nie dziwił brak czucia. Byłem martwy, a martwy nie powinien niczego czuć.

Aby jeszcze raz przekonać się o tym, czy to nie sen, wziąłem szydło i, podniósłszy nad wodę nogę z poczerniałymi paznokciami, wbiłem je w stopę. Ostrze szydła przebiło stopę na wylot, ale nie poczułem przy tym najmniejszego choćby bólu, a z rany nie pociekła nawet kropla krwi.

Uśmiechając się wbiłem szydło w brzeg cebra i zabrałem się za mycie. W końcu, jeśli przyszło mi znów żyć między ludźmi, to i wyglądać powinienem jak człowiek, a nie jak żywy trup.

Jako że nie mogłem czuć wydzielanego przeze mnie zapachu gnicia, starannie tarłem się gąbką, wciąż i wciąż zanurzając się z głową. Podczas jednego z takich zanurzeń z niejakim zdziwieniem zorientowałem się, że mogę znajdować się pod wodą przez dowolnie długi czas, ponieważ, jak każdy nieboszczyk, nie odczuwałem potrzeby oddychania. Musiałem nabrać powietrza w płuca tylko wtedy, gdy zamierzałem coś powiedzieć.

Uznawszy, że już zmyłem z siebie cały trupi odór, spróbowałem zetrzeć plamy na skórze. Starannie tarłem gąbką wielką ciemnosiną plamę na lewym ramieniu do chwili, gdy z ręki nie zaczęła schodzić skóra.

Wybrawszy się z balii wytarłem swoje przerażające ciało, ubrałem w przygotowane czyste ubranie, przewiązałem rękę pasem białego materiału i, rozczesawszy włosy, wyszedłem do sióstr.

Po tym, jak stężały ich twarze i opuściły kąciki ust zrozumiałem, że w dalszym ciągu cuchnę.

— Wyglądasz nadzwyczajnie, Łazarzu — wargi Marii rozpłynęły się w wymuszonym uśmiechu. — Ale…

— Co?

Nie wiem, co ujrzała siostra w moich martwych oczach, tylko jej twarz nagle stała się biała niczym całun. Szarpnąwszy podbródkiem, jakby chciała przełknąć tkwiący w gardle kęs, Maria wbiła wzrok w podłogę.

— Byłeś martwy przez cztery dni, Łazarzu — powiedziała cicho.

— I nadal jestem martwy — spokojnie odpowiedziałem siostrze.

Mój głos skrzypiał i zgrzytał, niczym młyńskie żarna, przecierające gruby rzeczny piasek.

— Nie-nie — szybko potrząsnęła głową Maria. — Jezus wskrzesił cię do życia.

— On zmusił mojego ducha do powrotu z Nicości — nie zgodziłem się z siostrą. — Ale wciąż jestem martwy — rozchyliłem z lekka ręce. — I nie rozumiem, po co on to zrobił.

— Dokonał wielkiego cudu, rozsławiającego Boga, którego Synem się jawi — odpowiedziała na moje pytanie Marta.

Jej spojrzenie jaśniało przy tym tak, jakby odbijał się w nim ten sam Świat Boży, o którym tak wiele mówi Nazarejczyk.

— Być może — postanowiłem nie spierać się z siostrami. — Ale wcale nie jest mi lżej z tego powodu.

— Jezus powiedział, że będziesz potrzebował trochę czasu, by wrócić do zwykłego życia — oznajmiła mi Maria.

— A czy przypadkiem nie powiedział, kiedy przestanę cuchnąć? — zainteresowałem się z uśmiechem.

— Jezus powiedział, że powinniśmy wierzyć — pokornie skłoniła głowę Maria.

— Wierzyć? — znów nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Czyżby liczył na to, że jeśli będę wierzyć, to moje ciało przestanie gnić?

— Znów jesteś żyw, Łazarzu…

— Wciąż jestem martwy, siostro. Czyżbyś nie czuła, jak ode mnie śmierdzi?

— Po prostu będziesz musiał jeszcze raz porządnie się umyć — powiedziała. — A na razie pomoże ci to — siostra podała mi dzbanuszek z wonnościami.

— Skąd to masz? — zdziwiłem się. — Wonności kosztują niemało pieniędzy. Czy też przez te cztery dni, gdy byłem martwy, życie się zmieniło?

— Te wonności polecił przekazać ci Jezus — powiedziała siostra. — Wiedział, że na początku możesz mieć problemy.

— On zawsze i o wszystkich przejawia troskę — od razu dodała Maria.

Nie spierałem się z siostrami. Po prostu zsunąłem chiton z ramion i opuściłem go do pasa, pozwalając im namaścić me rozkładające się ciało wonnościami.

Po tym, jak zapachy lawendy, szafranu i mirry zagłuszyły woń gnijącego ciała, znów założyłem chiton i siadłem do stołu.

— Z pewnością jesteś strasznie głodny — z matczynym uśmiechem popatrzyła na mnie Marta. — Przecież nie jadłeś cztery dni.

Jeśli o to chodzi myliła się. Spoglądając na potrawy, które w naszej rodzinie były podawane na stół chyba tylko z okazji Paschy, do której pozostało jeszcze sześć dni, nie odczuwałem najmniejszej choćby potrzeby zjedzenia czegokolwiek. Martwi nie potrzebują jedzenia.

Aby nie urazić sióstr, przełknąłem kilka maleńkich kawałków marynowanej ryby i plasterek gotowanego mięsa. Jedzenie nie dawało mi przyjemności, ponieważ nie czułem jego smaku.

Mając nadzieję pozbyć się suchości w gardle, wypiłem dużą czarę wody z sokiem cytrynowym. A raczej nie wypiłem, lecz, odchyliwszy głowę, wlałem sobie wodę do gardła.

Wilgoć w ustach utrzymywała się ledwie parę minut. Zaraz potem język mój znów przemienił się w suchą gąbkę, a wypita woda zaczęła rozpierać żołądek z taką siłą, że musiałem wyjść na dwór.

Wybiegłszy za róg, objąłem brzuch rękoma i zgiąłem się wpół, niemal dotknąwszy głową ziemi. Woda wyciekła ze mnie przez usta i nos. Razem z nią wypadły również połknięte przeze mnie kawałki jedzenia.

Opróżniwszy żołądek, wróciłem do sióstr.

— Wszystko w porządku? — spytała Maria. Uśmiechnąłem się i usiadłem za stołem. Ale więcej nie jadłem i nie piłem.

— Dziś mieszkańcy Betanii wyprawiają wieczerzę na cześć Jezusa — powiedziała Maria. — On chciałby, żebyś i ty w niej uczestniczył.

— Nigdzie nie pójdę — pokręciłem głową.

— Wieczerza urządzana jest z okazji twojego wskrzeszenia — z wyrzutem popatrzyła na mnie siostra. — Jeśli się na niej nie pojawisz, jak potem będziemy mogli spojrzeć ludziom w oczy?

Co do tego Maria miała rację. Dopóki byłem martwy, nie interesowało mnie zupełnie, co zaczną myśleć i mówić o mnie ludzie. A siostrom przyjdzie żyć między nimi, jak Bóg pozwoli, jeszcze niejeden rok.

— Dobrze, przyjdę na wieczerzę.

* * *

Przed wyjściem z domu siostry jeszcze raz wysmarowały mnie wonnościami. Stojąc przed nimi obnażony do pasa, zwróciłem uwagę na to, że trupie plamy na mym ciele zrobiły się większe i bardziej wybarwione. Oznaczało to, że wkrótce żadnymi wonnościami nie uda się stłumić ohydnego smrodu, wydzielanego przez rozkładające się ciało. Siostrom jednak nic nie powiedziałem. Niech na razie łudzą się nadzieją, że ich zmarły brat powrócił do nich.

Wieczerza została przygotowana za osadą w sadzie, w którym rosły figowce i drzewa cytrusowe. Gdy z siostrami podeszliśmy do polany, wszyscy zaproszeni byli już na miejscu. Dla zwykłych gości rozłożono na trawie wyszywane narzuty. Dla Nazarejczyka i jego uczniów rozłożono dywany. Wokół polany tłoczyli się prości ludzie, nie zaproszeni do stołu. Wśród nich byli zarówno mieszkańcy mojej wsi, jak i przybysze z sąsiednich osad, którzy, usłyszawszy o cudzie, dokonanym przez Nazarejczyka w Betanii, pospieszyli tutaj, by na własne oczy ujrzeć powstałego z martwych.

Ujrzawszy nas, Nazarejczyk uniósł się na łokciu i przyzywająco machnął ręką:

— Chodź tutaj, Łazarzu! Zostawiono tu dla ciebie miejsce!

— Idź — szepnęła do mnie Maria. — Syn Boży cię wzywa.

I znów nie zacząłem kłócić się z siostrami. Zostawiwszy je, podszedłem do miejsca, gdzie na dywanie leżał Nazarejczyk. Podkurczywszy nogi zrobił mi miejsce, abym mógł przysiąść.

— No, Łazarzu, jak się czujesz? — zapytał cicho z uśmiechem.

— Tak, jak powinien czuć się nieboszczyk — odpowiedziałem tak samo cicho.

Nazarejczyk uśmiechnął się i przysunął do ust puchar napełniony czerwonym winem.

— Po co to zrobiłeś? — spytałem.

— Dla Bożej chwały — odpowiedział Nazarejczyk, odstawiwszy puchar na ziemię, tuż obok siebie. — Jestem zmartwychwstaniem i życiem. Wierzący we mnie, nawet jeśli umrze, ożyje.

— Ale ja w ciebie nie wierzę — powiedziałem.

Nazarejczyk nawet okiem nie mrugnął.

— Spójrz, ilu ludzi zebrało się tutaj, by popatrzeć na ciebie — nachyliwszy się do mnie, rzekł konspiracyjnym półszeptem. — I wszyscy oni teraz uwierzą w Syna Bożego.

— I co z tego?

— Wiara ocali ludzi.

— Ludzie potrzebują nie wiary, ale chleba.

Nazarejczyk chciał coś mi odpowiedzieć, ale zauważywszy, że w naszą stronę zmierza siostra moja Maria, zwrócił się do niej:

— Czego pragniesz ty, kobieto?

Maria w milczeniu opadła na kolana i z trzymanego w rękach dzbana wylała na nogi Nazarejczyka przynajmniej funt drogocennego olejku, po czym, pochyliwszy się do samej ziemi, otarła nogi jego swymi gęstymi, czarnymi włosami.

W powietrzu popłynęły fale aromatów, i wśród ludu, zgromadzonego wokół polany, na której odbywała się wieczerza, rozległ się jęk zachwytu.

— Ten olejek wart jest przynajmniej trzysta denarów! — zerwawszy się na nogi, z oburzeniem krzyknął na Marię jeden z uczniów Nazarejczyka, imieniem Judasz Iskariota. — Czemu to nie sprzedano tego olejku i nie rozdano denarów ubogim!

— Zostaw ją! — polecił Judaszowi Nazarejczyk. — Przechowała to, aby Mnie namaścić na dzień mego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale Mnie nie zawsze macie.

Z wyrazem niezadowolenia na twarzy Judasz usiadł na swoim miejscu.

Przedstawienie zostało odegrane wspaniale, i — bez wątpienia — wywarło odpowiednie wrażenie na tych, którzy przyglądali mu się z boku. Tylko mnie było wiadome, że te same trzysta denarów, za które Maria kupiła olejek, dał jej, wyciągnąwszy je ze swej sakwy, ten sam Judasz Iskariota, który teraz oburzał się na jej marnotrawstwo.

— Jedz, Łazarzu — Nazarejczyk przysunął do mnie półmisek z pieczonym ptakiem, obsypanym drobno posiekanymi przyprawami. — Kurę przyrządzono wybornie — dawno nie jadłem nic równie smacznego.

— Martwemu nie potrzeba jedzenia — odpowiedziałem.

Nazarejczyk nawet nie zamierzał zaprzeczać.

— W takim razie chociaż udaj, że jesz — powiedział. — Ci, którzy zebrali się tutaj po to, by cię zobaczyć, powinni uwierzyć w to, że naprawdę ożyłeś.

— A naprawdę przywrócić człowieka do życia, rzecz jasna, nie jesteś w stanie? — spytałem Nazarejczyka.

— Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem… — znów zaczął.

— Już to słyszałem — przerwałem mu. — Odpowiedz na pytanie, które ci zadałem.

— Nie widzę sensu w twoim pytaniu, Łazarzu — pokręcił głową Nazarejczyk. — Sam przecież dobrze wiesz, czym jest śmierć.

— Wiem — kiwnąłem głową.

— A skoro tak, to nie zadawaj głupich pytań, tylko sprawiaj wrażenie, że delektujesz się smacznym jedzeniem — Nazarejczyk odłamał od kury nogę i podał mi ją. — Jedz.

Bez wątpienia potrafił podporządkować sobie innych ludzi. Jeszcze wiele chciałem mu powiedzieć, ale pokornie wziąłem z jego ręki kurzą nogę, do której złocistej skórki poprzyklejały się okruszki przypraw, i, oderwawszy zębami kawałek mięsa, zacząłem starannie go przeżuwać.

Nazarejczyk znów podniósł puchar z winem, pozdrowił nim zebranych wokół polany ludzi i, nim się napił, głośno oznajmił:

— Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki!

— A co w kwestii śmierci? — spytałem, rzuciwszy na pusty gliniany talerz obgryzioną kurzą kość.

— O co dokładnie ci chodzi? — ze zdziwieniem popatrzył na mnie Nazarejczyk.

— Możesz znów uczynić mnie martwym?

— Chcesz znów umrzeć?

— I tak jestem martwy.

— W takim razie nie rozumiem, o co prosisz — obłudnie uśmiechnął się Nazarejczyk.

— W zmaganiach na słowa jesteś, bez wątpienia, mocniejszy ode mnie — uśmiechnąłem się złośliwie. — Ale przecież znakomicie rozumiesz, o czym mówię, dlatego nie uciekaj od odpowiedzi. Czy możesz sprawić, że wrócę tam, skąd mnie wezwałeś?

— Nie smakuje ci ziemskie życie? — udał zdziwienie Nazarejczyk.

— Życie podobało mi się, gdy byłem żywy. Teraz, gdy jestem martwy, powinienem znajdować się tam, gdzie powinien znajdować się martwy. Ciało moje powinno gnić w grobie, a świadomość…

— Dusza, synu mój — z wybaczającym wszystko uśmiechem poprawił mnie Nazarejczyk.

— Nazywaj to, jak chcesz — potrząsnąłem głową. — Ale ta część mnie, która nie ulega rozkładowi, po śmierci powinna przebywać tam, gdzie już nic nie przypomina o życiu.

— Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem — znacząco rzekł Nazarejczyk. Podniósłszy palec wskazujący, powtórzył to raz jeszcze: — Zmartwychwstaniem i życiem! Ale stanowczo nie śmiercią, Łazarzu. Nad śmiercią nikt nie ma władzy.

— To znaczy, że nie możesz znów uczynić mnie martwym — podsumowałem.

— Wiesz o śmierci więcej od wszystkich pozostałych, stąpających po tej ziemi, Łazarzu — uśmiechnął się do mnie łagodnie Nazarejczyk.

— Więcej od ciebie? — z niedowierzaniem zmrużyłem oczy.

— Ja w ogóle nie wiem nic o śmierci — uśmiechnął się. — I nigdy się nie dowiem, gdyż jestem nieśmiertelny.

— Jesteś tego pewien?

— Bóg nie może umrzeć. Opuszczę ziemię, gdy Ojciec Mój Niebieski wezwie mnie do siebie. Ale dla mnie nie będzie to śmierć, lecz przejście w inną postać.

— A co ja mam czynić?

Nazarejczyk włożył mi do ręki srebrny puchar i napełnił go czerwonym winem z dzbana.

— Pij wino, Łazarzu — powiedział. — Ciesz się życiem, dopóki masz taką możliwość.

Głos Nazarejczyka był łagodny i nawet, zdawało się, współczujący, ale jego słowa brzmiały dla mnie jak szyderstwo. Zapragnąłem chlusnąć winem w twarz Nazarejczyka, ale czując na sobie spojrzenie jego wyblakłych szarobłękitnych oczu, w których, jak się zdawało, na zawsze odcisnęło się śmiertelne zmęczenie i smutek, posłusznie uniosłem puchar do ust i odchyliwszy głowę wlałem wino do gardła.

— No i wspaniale — uśmiechnął się Nazarejczyk. — Bardzo dobrze. Przyjmij swe cierpienie, Łazarzu, jako bezcenny dar, i uwierz całą duszą we Mnie i Ojca Mego.

— W jakim celu powinienem tak cierpieć? — spytałem.

— W imię mego triumfu — odpowiedział Nazarejczyk.

Gdyby w mych oczach były jeszcze łzy, to w tej chwili z pewnością pociekłyby po policzkach, ponieważ dusza moja nie wypełniła się wiarą i wdzięcznością, lecz głębokim, przytłaczającym współczuciem dla siedzącego obok mnie człowieka. Człowiek ów dysponował wielką siłą i władzą nad ludźmi, ale nie wiedział, przez kogo została mu dana i w jakim celu powinien ją wykorzystać. I to stanowiło dlań źródło ciągłych duchowych cierpień. Jedynym wyjściem mogłaby stać się dla niego śmierć. Sam w nią nie wierzył, ale mimo to pociągała go, wzbudzając zachwyt i budząc strach jednocześnie. I potrzebna mu była nie zwykła śmierć, lecz śmierć publiczna, przepełniona nieskończonym cierpieniem. Tylko w ten sposób mógł liczyć na osiągnięcie tego, czego szukał — spokoju i świadomości, że przeżył życie nie na darmo.

— Dlaczego właśnie ja? Czyżby mało było wokół innych nieboszczyków?

— Tak się złożyło — głos Nazarejczyka zabrzmiał szaro i niewyraźnie.

— Tak się złożyło… — powtórzyłem i uśmiechnąłem się.

Wskrzesił mnie w nadziei, że zdołam opowiedzieć mu o śmierci. Chciał dowiedzieć się czegoś o niej przed tym, nim ostatecznie wkroczy na dawno wybraną ścieżkę. Bał się. Bał się nie tyle samej śmierci, ile tego, że śmierć i dla niego, Syna Bożego, jak sam siebie nazywał, może stać się końcem wszystkiego. Ale, nie zdecydowawszy poddać się próbie śmierci, pozostałby tylko tym, kim był obecnie — pielgrzymującym poszukiwaczem wiecznego sensu, otoczonym garstką uczniów.

— Chcesz wiedzieć, czym jest śmierć? — spytałem Nazarejczyka, patrząc mu w oczy.

Zamiast odpowiedzieć wprost na moje pytanie, Nazarejczyk wykonał nieokreślony ruch ręką.

Wtedy wstałem i wyszedłem.

* * *

Nastała już noc, i drogę oświetlał mi tylko znajdujący się w pełni księżyc, wiszący w otoczeniu roju gwiazd. Podniosłem głowę ku niebu i mimo woli zachwyciłem się tym zadziwiającym widokiem. I z tego powodu nie spostrzegłem człowieka, od stóp do głowy otulonego w ciemną odzież, który rzucił się do mnie zza pnia starej sykomory. Zdążyłem tylko zauważyć, jak błysnęła w księżycowym świetle stal noża z szerokim, nieco wygiętym ostrzem, tuż przed tym, nim weszło w mój brzuch.

Wprost przed sobą widziałem twarz najemnego zabójcy, wykrzywioną grymasem, którego nie dało się opisać. Wiedział, że teraz powinienem zachrypieć i — złapawszy się za rozpruty brzuch — runąć na ziemię. Z niecierpliwością czekał na ten moment, żeby upewnić się, że robota została wykonana, i jednocześnie bał się go, bowiem liczył się z tym, że każda nowa ofiara kładzie się strasznym ciężarem na jego grzesznej duszy Bał się samej chwili umierania, sądząc, że wyrywająca się na wolność dusza niewinnie zabitego zdolna jest do pochwycenia ze sobą i zabrania do królestwa martwych także jego duszy. Jego lewe oko było ciut przymrużone, a w kąciku prawego zastygła kropelka wilgoci — wydawało się, że zabójca gotów jest w każdej chwili rozpłakać się.

Widziałem nóż, który po rękojeść wszedł w mój brzuch, ale przy tym nie czułem absolutnie nic: ani bólu, ani choćby lekkiego swędzenia w miejscu zranienia.

Na twarzy zabójcy pojawił się wyraz zdziwienia — ofiara zachowywała się zupełnie nie tak, jak powinna. Pociągnął rękojeść noża do siebie, zamierzając zadać nowy cios, ale złapałem jego nadgarstek i trzymałem, nie pozwalając wyciągnąć ostrza z rany.

— Kto cię nasłał? — spytałem cicho.

Jego twarz wykrzywił grymas przerażenia. Szarpnął się ze wszystkich sił, ale mój uścisk był prawdziwie martwy. Ostrze noża przecięło jednak coś w moim brzuchu, i na rękę zabójcy pociekła brunatna, lepka i, jak podejrzewałem, obrzydliwie cuchnąca ciecz. Oczy nieszczęśnika o mały włos nie wyszły z orbit. Obawiając się, że ze strachu może krzyknąć, złapałem go za gardło i powaliłem na ziemię.

— Kto cię nasłał? — powtórzyłem pytanie, zbliżywszy swą twarz do twarzy zabójcy.

— Kajfasz… Najwyższy kapłan… — wysyczał ledwo słyszalnie.

Osłabiłem nieco chwyt ręki, uciskającej gardło najemnego zabójcy.

— Po co?

— Nazarejczyk… Najwyżsi kapłani uważają, że jeśli nadal będzie czynił cuda, to wielu w niego uwierzy… I wtedy przyjdą Rzymianie, i zawładną miejscem tym i ludem go zamieszkującym…

Puściłem zabójcę i podniosłem się na nogi.

— Idź — machnąłem ręką. — Idź do Kajfasza, który cię posłał, i powiedz mu, że Łazarz jest martwy.

Zabójca uniósł się na łokciu i z niedowierzaniem popatrzył na mnie.

— Idź! — znów machnąłem ręką.

Biedaczyna jednym susem skoczył na nogi i cisnąwszy nóż na ziemię rzucił się w zarośla jałowca.

Przyłożyłem rękę do rany na brzuchu. Z jamy brzusznej nadal sączył się jakiś lepki śluz. Oderwałem brzeg z poły chitonu, kilkakrotnie złożyłem materiał i zatkałem nim dziurę w brzuchu. Potem podszedłem do sykomory, oparłem prawą rękę o jej szorstki pień i, pochyliwszy się, oczyściłem żołądek z tego, czym ugościł mnie Nazarejczyk.

* * *

Rankiem następnego dnia Maria oznajmiła mi, że Nazarejczyk opuszcza Betanię, aby udać się do Jerozolimy. Przy tym siostra nawet nie weszła do mojego pokoju, tylko odrobinę uchyliła drzwi, z czego wywnioskowałem, że moje ciało śmierdzi coraz bardziej.

Wieczorem położyłem się do łóżka tylko po to, by niepotrzebnie nie niepokoić sióstr. Ale przez całą noc nie zamknąłem oczu. Nie czułem zmęczenia i nie potrzebowałem snu. Leżałem patrząc w sufit i o niczym nie myślałem. Wydawało mi się, że jeśli zdołam odtworzyć w myślach ów stan niebytu, w którym przebywałem po śmierci, to da mi to możliwość stania się na powrót martwym. Ale bez względu na to, jak bardzo bym się starał, nic mi z tego nie wychodziło. Znajdowałem się w dziwnym stanie: ciało moje było martwe, i rozum już pogodził się z faktem mej śmierci, ale przy tym świat żywych ludzi, do którego już nie należałem, nie wypuszczał mnie. Wola Nazarejczyka, który wezwał mnie z Niebytu, zamknęła przede mną końcowy punkt, do którego dąży wszystko, co żyje. Tylko w tym celu, żeby zademonstrować zebranym wokół niego ludziom siłę swą i moc, bez zastanowienia skazał mnie na wieczne życie i związane z nim wieczne cierpienie. Czyż coś takiego godne jest Syna Bożego?

Podczas ubierania obejrzałem się na tyle, na ile było to możliwe, i spostrzegłem, że na mym ciele już prawie nie zostało miejsc wolnych od trupich plam. Lewe przedramię, z którego wieczorem, podczas kąpieli, zdarłem skórę, było mokre od posoki, a z otworu na brzuchu, zatkanego mokrą szmatką, sączył się gnilny śluz. Gdy wyciągnąłem szmaciany korek z rany, jej krawędzie rozeszły się na boki, i o mały włos cała zawartość jamy brzusznej nie wypadłaby na podłogę. Z trudem udało mi się wepchnąć śliskie pętle jelit z powrotem do brzucha. Ponownie wsunąłem szmatkę w ranę i dla pewności jeszcze kilkakrotnie obwiązałem brzuch szerokim pasem mocnego materiału. Potem przewiązałem gnijącą rękę i, wylawszy na pierś i plecy bodaj połowę dzbana wonności, które przewidująco pozostawiły obok mego łóżka siostry, narzuciłem na ramiona czysty chiton. Rzuciłem pod łóżko starą odzież, umazaną burym śluzem, który wyciekł z rany na brzuchu, i wyszedłem na ulicę.

Wzdłuż poboczy drogi prowadzącej do Jerozolimy, tłoczyli się ludzie. Wielu z nich trzymało w rękach gałązki palmowe i gdy na drodze pojawiła się niewielka procesja, zaczęli nimi wymachiwać, wykrzykując:

— Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie. Król izraelski!

Procesję otwierał sam Nazarejczyk, z dumą dosiadający młodego osiołka. W ślad za nim podążali jego uczniowie, wyglądający jeszcze bardziej wyniośle od Nauczyciela. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, stanąłem z boku tłumu, ukrywszy się za pniem palmy daktylowej.

Zbliżywszy się do ludzi, Nazarejczyk powstrzymał osiołka i, uniósłszy rękę ku niebiosom, stanowczym głosem oznajmił:

— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity!

Nie chciałem rozmawiać z Nazarejczykiem, ale usłyszawszy coś takiego nie wytrzymałem.

— I to mówisz ty?! — wykrzyknąłem z oburzeniem, wychodząc zza drzewa. — Ty, który nie pozwoliłeś mi umrzeć?!

Trzeba przyznać, że Nazarejczyk ani na moment nie stracił panowania nad sobą. Zwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się tak, jakby od dawna pragnął ujrzeć mnie przed opuszczeniem Betanii.

— A, to ty, Łazarzu! — rzekł tak głośno, by słowa jego mogli usłyszeć wszyscy zebrani. — Rad jestem, że przyszedłeś mnie odprowadzić.

Chciałem odpowiednio mu odpowiedzieć, ale spojrzawszy w oczy Nazarejczyka, zobaczyłem w nich to, czego nie było dane ujrzeć nikomu z żywych: był już naznaczony śmiercią, i pozostało mu żyć nie dłużej niż tydzień. Zrozumiałem jeszcze, że dobrze o tym wie i że strasznie się boi. Boi się nie samej śmierci, ale tego, co będzie po niej — sądził przecież, że narodził się dla wiecznego życia.

Ukłoniłem się i położyłem gnijącą dłoń na szyi osła, na którym siedział Nazarejczyk, i cicho, aby tylko on mógł mnie usłyszeć, spytałem:

— Chcesz wiedzieć, czym jest śmierć?

— Tak — równie cicho odpowiedział.

— Wiedz, Nazarejczyku — odrzekłem z uśmiechem — że we wszystkich twoich opowieściach o Raju i Piekle nie ma ani krzty prawdy. Nie wiem, kto je stworzył i gdzie sam je usłyszałeś, ale to całkowite oszustwo, od pierwszego do ostatniego słowa. W śmierci nie ma ani wiecznego cierpienia, ani wiecznej rozkoszy. Śmierć jest NICOŚCIĄ. Absolutną, wszechogarniającą NICOŚCIĄ, której nie jest sobie w stanie wyobrazić nikt z żywych. I nawet twoja wyobraźnia jest na to zbyt słaba.

Na ustach Nazarejczyka pojawił się wymuszony uśmiech. Chciał wyglądać na pewnego siebie, ale zdradzały go oczy, niespokojnie rozbiegane na boki.

— Łżesz, Łazarzu — powiedział, po ptasiemu skłoniwszy głowę na ramię i patrząc na mnie nieco z ukosa. — Jeśli by twoja dusza przemieniła się w Nicość, nie zdołałbym przywrócić cię do życia.

— Ty to nazywasz życiem?

Podsunąłem lewą dłoń pod sam nos Nazarejczyka, aby mógł poczuć smród dobywający się z mego gnijącego ciała, a potem oderwałem z palca wskazującego paznokieć. Wielka, szara kropla gnijącej mazi spadła na biały chiton Nazarejczyka. Ale on nawet się nie skrzywił.

— Ciało nie jest duszą — odpowiedział.

— Przypomnę ci to, gdy twoje własne ciało zmieni się w gnijące resztki — uśmiechnąłem się zjadliwie.

W tej samej chwili jednak uśmiech spełzł z mych sinych ust, gdyż w jakiś niewyobrażalny sposób poczułem całe to przerażenie, które gnieździło się w duszy Nazarejczyka, i któremu ten kolosalnym wysiłkiem woli nie pozwalał wydostać się na zewnątrz.

— Jaki jest cel tego wszystkiego? — spytałem go cicho.

— Nie wiem — ledwo zauważalnie wzruszył ramionami.

— Zapomnij o wiecznym życiu, Nazarejczyku — powiedziałem szybko, jakbym miał nadzieję przekonać go. — Nie idź do Jerozolimy. Zostaw swoich uczniów, porzuć tych, którzy śpiewają ci teraz hosannę. Wróć do Nazaretu i zajmij się rzemiosłem ciesielskim. Spróbuj przeżyć choćby to życie, które zostało ci dane. Sam przyznałeś, że nie masz władzy nad śmiercią, a zatem nie szukaj jej! Śmierć przyjdzie do ciebie sama.

— Mylisz się, Łazarzu — Nazarejczyk uśmiechnął się do mnie serdecznym, wszystko wybaczającym uśmiechem. — Wszystko, co czynię, dzieje się na sławę Ojca Mojego.

— Czyżbyś sam nie rozumiał, jak bardzo jesteś śmieszny, gdy jadąc wierzchem na ośle przyjmujesz hołdy nędzarzy, wymachujących liśćmi palmowymi? — pokręciłem ze zdziwieniem głową.

Nazarejczyk nic nie odpowiedział. Tknąwszy osła piętami pojechał swoją drogą.

— Poczekaj! — zawołałem za nim. — A co ze mną? Co się stanie ze mną?

Nazarejczyk nie odwrócił się nawet. Udawał, że po prostu nie istnieję. Próbował sam się przekonać do tego, że jest zdolny pokonać śmierć, podczas gdy ja jawiłem się bynajmniej nie żywym, lecz martwym dowodem tego, że oszukanie śmierci nie jest możliwe, dowodem, który stworzył własnymi rękoma. Miałem mu coś do powiedzenia, ale on nie chciał rozmawiać ze mną jak równy z równym. Był do obrzydzenia pewny siebie. Skazawszy mnie na wieczne życie, sądził, że spełnił dobry uczynek, i już nikt na świecie nie zdołałby go przekonać, że było inaczej. Nazarejczyk uparcie, niczym osioł, którego dumnie dosiadał, podążał na spotkanie własnej śmierci.

* * *

Po tym, jak Nazarejczyk razem ze świtą, składającą się z dwunastu jego uczniów i nędzarzy, którzy się do nich przyłączyli, a którzy i tak zamierzali udać się do Jerozolimy licząc na hojne datki w czasie święta Paschy, opuścił Betanię, na poważnie zacząłem zastanawiać się nad tym, co dalej. Tak naprawdę nie pozostawiono mi wyjścia. Moje ciało, którego nadal nie czułem, wciąż się rozkładało. Z palców rąk i nóg odpadały paznokcie, jeden za drugim wypadały zęby, włosy wyłaziły garściami, z ran i wrzodów na skórze, a zwłaszcza z otworu w brzuchu, pozostałym po nożu najemnego zabójcy, sączył się cuchnący śluz. Wokół mnie bez przerwy krążyły roje much, i bardzo się obawiałem, że w moim gnijącym ciele pojawią się robaki. Codziennie po dwa, a nawet trzy razy wchodziłem do balii z gorącą wodą i tarłem się gąbką. Ale za każdym razem skóra złaziła ze mnie potem płatami. Dlatego, by choć trochę powstrzymać proces rozkładu, zacząłem owijać się pasami materiału, nasyconego wonnościami, które kupowały dla mnie siostry. Teraz bez chitonu przypominałem egipską mumię.

Duchowe cierpienia, które odczuwałem obserwując rozpad własnego ciała, były o wiele straszniejsze od bólu fizycznego, który żywy człowiek odczuwałby na moim miejscu.

Na trzeci dzień po wskrzeszeniu twarz moja zmieniła się w bezkształtną maskę śmierci. Nos i uszy odpadły, usta spuchły i obwisły, niczym macki ośmiornicy, oczy zapadły się, a powieki przykleiły do gałek ocznych. Bałem się teraz wychodzić na ulicę — ludzie brali mnie za trędowatego.

Na trzy dni przed Paschą zrozumiałem, że powinienem być tam, gdzie umrze Nazarejczyk. Powinienem spojrzeć w oczy jego przed śmiercią, w tej chwili, gdy wreszcie przyzna, że to ja miałem rację.

Niczego nie mówiąc siostrom opuściłem Betanię. Zmuszony byłem okręcić bandażami nie tylko swe ciało, ale i twarz, ponieważ widok mój stał się na tyle obrzydliwy, że wzbudzał w napotkanych przerażenie. Prowiantu nie potrzebowałem, i dlatego zabrałem ze sobą jedynie worek z płótnem, które zamierzałem porwać na bandaże, i dwa niewielkie dzbanki z wonnościami.

Z Betanii do Jerozolimy nie było daleko, ale droga zajęła mi prawie pół dnia. Nie przebywszy nawet połowy drogi nieostrożnie nadepnąłem na kamień i przewróciłem się. Skończyło się to tym, że moja lewa noga przełamała się w stawie kolanowym. Mięśnie i wiązadła rozerwały się, i teraz kości połączone były jedynie cieniutkimi włóknami ścięgien. Aby kontynuować wędrówkę musiałem znaleźć dwa długie kije i mocno przywiązać je do nogi, tak, by końcami opierały się o ziemię. Teraz noga nie zginała się w kolanie, i dużo wysiłku wkładałem w to, aby zrobić choćby jeden krok, utrzymując przy tym równowagę i ratując się przed runięciem na ziemię. Obok mnie przejeżdżały wozy z ludźmi, zdążającymi do Jerozolimy na obchody Paschy, ale żadnemu z nich przez myśl nie przeszło, żeby zatrzymać się i posadzić obok siebie stwora kuśtykającego poboczem drogi, z trudem utrzymującego równowagę, z rozstawionymi szeroko rękoma i twarzą, dokładnie okręconego bandażami, tak że pozostała jedynie wąska szczelina dla oczu, których nie było widać. Rozumiałem ich, i dlatego nie osądzałem. Ale przekleństwa, które słałem na Nazarejczyka były straszliwe. Gdyby nie moje rozpaczliwe położenie, sam bym zapewne zdziwił się, skąd wzięło się we mnie tyle złości i nienawiści. Przecież nie zamierzałem mścić się na nim. Po prostu chciałem, żeby wreszcie zrozumiał, że nie miał racji, uważając za możliwe nie obleczone w cielesną formę wieczne życie. W końcu mylić się może każdy, ale tylko głupiec nie zamierza przyznać się do własnych błędów.

Powoli wlokłem się skrajem drogi pod promieniami palącego słońca, we wzniecanym przez przejeżdżające obok wozy pyle, od którego normalny człowiek już dawno dostałby ataku kaszlu. Ale na mnie wszystko to nie robiło najmniejszego wrażenia. Ciało pozostawało dla mnie tym punktem w przestrzeni, do którego przywiązany był mój rozum, i po to, by dotrzeć tam, gdzie zamierzałem, musiałem zmusić owe żałosne resztki do ruchu.

Szedłem bardzo powoli. Ale jako że ani upał, który żywym powinien wydawać się wyczerpującym, ani pył drogi nie przeszkadzały mi, miałem możność porozmyślać o tym, jak zmieniłem się po śmierci. Kim byłem przedtem? Prostym wieśniakiem, zarabiającym na życie pleceniem koszy i innym drobnym rzemiosłem. Po śmierci wciąż pozostawałem tym samym Łazarzem z Betanii, ale przy tym do mojej świadomości dodano coś jeszcze. Trudno było mi wyrazić to uczucie słowami. Wydawało mi się, że przeżyłem nie jedno, a co najmniej dziesięć żyć, zachowując całą mądrość, zebraną w każdym z nich. Bo czyż mógłby wcześniejszy Łazarz jak równy z równym rozmawiać z Nazarejczykiem, który nawet najwyższych kapłanów swoimi pytaniami zbijał z tropu? Mówiłem jak z książki, nie odczuwając najmniejszego skrępowania czy wstydu. I przy tym nie powtarzałem prosto czyichś słów, które zapadły mi w pamięci — wypowiadałem własne myśli i opinie. Których wcześniejszy Łazarz po prostu nie mógł mieć. Prócz tego, całkiem niedawno odkryłem u siebie zadziwiającą właściwość: w mojej pamięci pojawiały się obrazy tego, czego nigdy w życiu nie widziałem. To mogły być nieznane mi twarze ludzi albo miejsca, w których nigdy nie byłem. Zupełnie mnie to nie niepokoiło, tylko dziwiło, a i to nie bardzo. Dobrze rozumiałem, że zetknąwszy się z Absolutną Nicością, w której prócz mnie przebywały jednocześnie świadomości milionów, milionów ludzi, życie których przerwane zostało przed moim, nie mogłem pozostać niezmieniony. Coś od nich przejąłem, oni zaś wzięli ode mnie to, co wydało im się interesujące. A może w czasie pobytu w Nicości w ogóle byliśmy jedną istotą. Albo jednym rozumem — to zapewne było bliższe prawdy. Nie wiem, czy komukolwiek przyszło przede mną opuścić Nicość, żeby powrócić na Ziemię w tej lub innej formie cielesnej, zachowawszy przy tym własną indywidualność, lecz to, że śmierć obdarzyła mój rozum wieloma nowymi właściwościami i zdolnościami, którymi wcześniej nie dysponowałem, nie budziło jakichkolwiek wątpliwości. Więcej, byłem przekonany, że w razie potrzeby mogłem otrzymać potrzebną mi informację z każdego punktu kuli ziemskiej. Tak, Ziemia, na której żyjemy, kształtem przypominała kulę, chociaż zapewne niejednemu trudno byłoby w to uwierzyć! Ale na razie bałem się jeszcze korzystać z tych nowych dla mnie umiejętności. Poza tym, w tej chwili interesował mnie tylko jeden człowiek — Nazarejczyk. A o tym, że znajdował się on teraz w Jerozolimie, wiedziałem bez cienia wątpliwości.

Do Jerozolimy wszedłem już po zapadnięciu ciemności. Do tego czasu mój chiton cały pokrył się pyłem drogi, a miejscami widniały na nim ciemnobrunatne plamy trupiego śluzu, który przesączył się nawet przez bandaże. Z pewnością i smród bił ode mnie odrażający. A obrazu dopełniała stercząca na bok, złamana w kolanie noga, na której opierałem się niczym na kawałku drewna, który przywiązuje do kikuta jednonogi.

Zdając sobie sprawę z tego, że przy takim wyglądzie nie zostanę wpuszczony do żadnej przyzwoitej gospody, skierowałem się do północnej części miasta, gdzie między ruinami domów, które spłonęły w czasie pożaru mającego miejsce z pół roku temu, znajdowali schronienie na noc bezdomni, nędzarze i trędowaci, za dnia zajmujący się żebractwem na ulicach Jerozolimy.

Ale nawet trędowaci, obok których postanowiłem się zatrzymać, ponieważ nie bałem się zarazić ich straszliwą chorobą, przegnali mnie precz, na tyle okropny smród wydzielało moje poddane rozkładowi ciało. A może od razu wyczuli we mnie obcego — człowieka nie z tego świata. Wystarczyło, bym tylko przysiadł pod na wpół rozsypaną ścianą, aby od razu poleciały w moją stronę kamienie i nieczystości, uzupełnione groźbami policzenia się ze mną na poważnie, jeśli w tej chwili nie zabiorę się stamtąd.

Nie było sensu się spierać — nie było już dla mnie miejsca wśród żywych.

Aby podnieść się na nogi, oparłem się ręką o ścianę; straciłem przy tym dwa palce — kciuk i wskazujący. Wydostawszy się z ruin, wspiąłem się na górę śmieci — jedyne miejsce, z którego nikt mnie nie wyganiał. Nie potrzebowałem ani snu, ani odpoczynku, ale wychodząc na ulice Jerozolimy przed świtem ryzykowałem dostanie się w ręce rzymskich żołnierzy, nocną porą pilnujących porządku w mieście. Żydom nie zakazywano wychodzenia nocą na ulice, ale mój widok był na tyle straszny i dziki, że bez wątpienia zwróciłbym na siebie uwagę straży, po czym nastąpiłoby przesłuchanie, kim jestem i co robię w Jerozolimie.

Leżałem na kupie gnijących śmieci, sam podobny do zawiniątka z rozkładającymi się resztkami ludzkiego ciała, i patrzyłem w nocne niebo, obsypane miriadami gwiazd; każda z nich jawiła się być słońcem obcego świata, o których ludziom na Ziemi jak dotąd nic nie było wiadome.

Wiedziałem o wszystkim, co działo się teraz z Nazarejczykiem, jakbym, niewidzialny, znajdował się obok niego. Już twardo zdecydował, że powinien poddać się próbie śmierci i dłużej nie zamierzał tego odkładać. Mimo to okropnie się bał. Z pewnością dlatego właśnie w trakcie wieczerzy, którą wyprawili jego uczniowie na brzegu Cedronu, Nazarejczyk wyczyniał Bóg wie co. Wszystko zaczęło się od tego, że zabrał się do mycia nóg swoim uczniom, a potem namawiał ich, żeby jeszcze raz umyli nogi sobie nawzajem. Potem zaczął sypać przepowiedniami o swej rychłej śmierci i nadchodzącym zmartwychwstaniu. Uczniowie patrzyli na niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Nawet oni, znający Nazarejczyka lepiej od innych i widzący go w różnych sytuacjach, nigdy wcześniej nie widzieli go tak podekscytowanego i zdenerwowanego.

W końcu, nie wytrzymawszy męczącego wyczekiwania, Nazarejczyk zawezwał do siebie Judasza Iskariotę, jakoby w tym celu, aby ugościć go jakimś niezwykłym sosem, i cicho, aby inni nie słyszeli, polecił mu udać się do najwyższego kapłana Kajfasza i przyprowadzić oddział żołnierzy do ogrodu położonego na drugim brzegu Cedronu. Na pełne zdziwienia pytanie Judasza, po co to potrzebne, odpowiedział, nerwowo szarpiąc podbródkiem:

— Rób, co ci kazano, i to szybko!

Biedny Judasz, nie wiedząc o tym, jaki los został zgotowany jemu samemu, wyruszył wykonać polecenie.

A Nazarejczyk, ze strachu całkowicie straciwszy głowę, zaczął pleść bzdury, a to obwiniając swoich uczniów o zdradę, a to obiecując im wieczne życie. Przy tym dużo pił, co w ogóle nie było do niego podobne. Po kolejnym kubku czerwonego wina obwieścił nagle uczniom, że wcale nie piją wina, lecz krew jego. A potem, zmusiwszy uczniów do przełknięcia po kawałku chleba, Nazarejczyk oznajmił im, że dopiero co zjedli jego ciało.

Uczniowie nie wiedzieli już, co o tym myśleć. W milczeniu wymieniając się spojrzeniami, nie zdecydowali się sprzeciwić Nauczycielowi, ale przy tym jawnie zaczęli podejrzewać, że nie wszystko było z nim w porządku.

Zapewne w końcu i sam Nazarejczyk poczuł, że tym razem przesadził. Duszkiem dopiwszy kolejny kubek wina, podniósł się zdecydowanie na nogi i, nic nie mówiąc pozostałym uczestnikom wieczerzy, ruszył w stronę Ogrójca. Uczniowie, jak jeden mąż, rzucili się za nim, nie podejrzewając, jakaż to niespodzianka ich czeka.

Judasz już przyprowadził w wyznaczone miejsce oddział żołnierzy, którym towarzyszyli słudzy najwyższych kapłanów, oświetlający drogę pochodniami. Wyszedłszy im naprzeciw, Nazarejczyk zapytał:

— Kogo szukacie?

— Jezusa z Nazaretu — odpowiedział mu jeden z żołnierzy. Nazarejczyk z trudem ułożył drżące wargi w coś na podobieństwo uśmiechu.

— Ja jestem.

Żołnierze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

— To on? — spytał jeden z nich Judasza.

Judasz skinął głową w milczeniu.

Co ciekawe, tylko jeden z uczniów Nazarejczyka ruszył mu na pomoc, gdy żołnierze zaczęli krępować mu ręce. A i tak zaatakował nie uzbrojonych żołnierzy, lecz sługę, który trzymał w ręku tylko pochodnię. W wyniku tego krótkiego starcia sługa stracił prawe ucho, a Piotr, ujrzawszy skierowane ku sobie włócznie, rzucił miecz na ziemię i podniósł ręce.

Z jakiegoś powodu Nazarejczyka zaprowadzono najpierw do domu Annasza, który był teściem najwyższego kapłana Kajfasza. Annasz polecił odstawić go do domu Kajfasza, co niezwłocznie uczyniono. A już od Kajfasza Nazarejczyka zaprowadzono do domu prokuratora rzymskiego, Poncjusza Piłata.

W czasie, gdy miały miejsce te wszystkie całkowicie bezsensowne przemieszczenia aresztowanego z jednego domu do drugiego, nastał ranek. Moi sąsiedzi, trędowaci i profesjonalni żebracy, zebrawszy swe nędzne manatki, ruszyli do miasta, aby zarobić na chleb powszedni. Ja natomiast skierowałem się do domu prokuratora, ponieważ tam właśnie powinny zajść dalsze wydarzenia.

W obawie przed uszkodzeniem drugiej nogi poruszałem się bardzo ostrożnie, i dlatego dotarłem na miejsce akurat w chwili, gdy prokurator Poncjusz Piłat wyszedł na balkon, aby obwieścić zebranym na placu izraelitom, który ze skazanych na śmierć zostanie wypuszczony na wolność z okazji święta Paschy. W ślad za nim dwóch centurionów wyprowadziło na balkon Nazarejczyka ze związanymi za plecami rękoma.

Wydarzenia te obserwowałem ukryty za niewysokim ogrodzeniem na skraju placu. Stojący najbliżej ludzie znajdowali się w odległości około dziesięciu kroków od mojego schronienia, mimo to jednak, gdy wiatr wiał w ich stronę, z obrzydzeniem marszczyli nosy i z niezrozumieniem rozglądali się wokoło, próbując pojąć, skąd dobiega tak paskudny zapach.

Sam Piłat zdążył już porozmawiać z Nazarejczykiem i wysłuchawszy kilku jego pełnych przemyśleń aforyzmów, z których nic a nic nie zrozumiał, doszedł do wniosku, że ma do czynienia z lekko obłąkanym, nie przedstawiającym żadnego zagrożenia dla społeczeństwa człowiekiem. Prokurator zaczął nawet mu współczuć, i gdyby nie najwyżsi kapłani, twierdzący, że aresztowany podburzał do buntu, z pewnością po prostu by go wypuścił. Herod, namiestnik rzymski, do którego zwrócił się Piłat z prośbą, aby zdecydował o losie nieszczęsnego szaleńca, nie wyraził ochoty zajęcia się tą sprawą, przerzuciwszy całą odpowiedzialność na prokuratora.

— Ja nie znajduję w Nim żadnej winy — oparłszy się o marmurową balustradę balkonu, prokurator zwrócił się ku stłoczonym na placu żydom. — Jest zaś u was zwyczaj, że na Paschę uwalniam wam jednego więźnia. Czy zatem chcecie, abym wam uwolnił Króla Żydowskiego?

Tłum początkowo ucichł zaskoczony, patrząc na nowo objawionego króla, a potem eksplodował pełnymi oburzenia okrzykami:

— Nie tego!

— Nie tego, lecz Barabasza! — krzyknął ktoś.

I tłum od razu podchwycił:

— Barabasza! Barabasza! Barabasza!!!

Nie wiem, czy krzyczący wiedzieli, kim był ów Barabasz. Ja zaś, ledwo usłyszawszy to imię, otrzymałem pełną informację o noszącym je człowieku. Barabasz uważał się za buntownika, występującego przeciwko rzymskiemu panowaniu, ale w rzeczywistości był zwykłym rozbójnikiem, na sumieniu którego spoczywało dwanaście niewinnych istnień, z których tylko trzy należały do Rzymian.

Wyglądało na to, że decyzja zebranych zdziwiła Piłata. Poza tym zupełnie nie miał ochoty wypuszczać na wolność Barabasza, który — bez wątpienia — od razu znów zabierze się za grabieże i zabijanie. Spojrzawszy na stojącego obok niego Nazarejczyka, prokurator uznał, że szaleniec wygląda niedostatecznie żałośnie, aby wzbudzić litość tłumu, i polecił centurionom doprowadzić go do odpowiedniego stanu.

Gdy Nazarejczyka znów wyprowadzono na balkon, jego chiton był poczerwieniały od krwi, a na głowie spoczywała korona z cierni.

Dziwne, ale nie było mi go żal. Byłem gotów teraz oddać wiele za to, by moje ciało, podobnie jak jego, mogło odczuwać choćby ból.

— Oto człowiek — zwrócił się znów do tłumu Piłat. — Ja nie znajduję w nim winy.

Zebrani na placu w milczeniu przyglądali się stojącemu obok prokuratora Nazarejczykowi.

I wtedy podniosłem się na całą wysokość.

— Ukrzyżuj go! — krzyknąłem.

A raczej próbowałem to krzyknąć, bo z mojego gardła, w którym było sucho jak na pustyni, wyrwał się jedynie niewyraźny charkot. Ale wybuch moich emocji musiał widocznie dosięgnąć stojących na placu.

— Ukrzyżuj go, prokuratorze! — krzyknął garbaty starzec, stojący niedaleko od ogrodzenia, za którym się chowałem.

— Ukrzyżuj! — poparła go wysoka czarnowłosa kobieta, przypominająca nieco moją siostrę Martę.

Potem rozległo się jeszcze kilka podobnych okrzyków z różnych punktów placu, i wkrótce już cały tłum, zachłystując się z zachwytu w przedsmaku widoku spodziewanej kaźni, zgodnie ryczał:

— Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj!

Wydawało mi się, że wykrzykuję te słowa głośniej od innych.

Aby dać ujście zalewającym mnie emocjom, razem z kolejnym okrzykiem „Ukrzyżuj!” machnąłem nad głową prawą ręką. Zauważywszy, że coś upadło u moich nóg, ze zdziwieniem spojrzałem na dół. Na ziemi leżała ręka, ułamana w łokciu. Moje ciało zaczęło rozpadać się na kawałki. Ale teraz nie miało to już znaczenia. Tłum domagał się ukrzyżowania Nazarejczyka, a to oznaczało, że zobaczę, jak on umrze, przybity gwoździami do krzyża.

— Weźcie go i sami ukrzyżujcie!! — gniewnie machnął ręką Poncjusz Piłat opuszczając balkon.

Tłum wybuchnął pełnymi zachwytu okrzykami, jakby prokurator obwieścił, że dziś ułaskawi wszystkich skazanych na śmierć.

Nie minęło nawet pół godziny, gdy z bramy pretorii pod strażą oddziału centurionów wyszło trzech skazanych na śmierć, wśród których znajdował się też Nazarejczyk. Każdy z trójki dźwigał na sobie swój krzyż. O ile jednak rozbójnicy nieźle dawali sobie radę z obowiązkami każdego skazanego na ukrzyżowanie, to Nazarejczyk pod ciężarem krzyża ledwo przebierał nogami. Wtedy dwóch centurionów wyciągnęło z tłumu jakiegoś wieśniaka i złożyło na nim krzyż Nazarejczyka aby zaniósł go na Golgotę. No tak, nawet tego nie był w stanie zrobić sam.

Procesja przesuwała się powoli na miejsce egzekucji, ale mimo to na swych niezginających się nogach zostałem beznadziejnie z tyłu. Nim wspiąłem się na górę, wszyscy trzej skazańcy byli już przybici do krzyży i niewiele pozostało im czekania na koniec.

Wieczorem wielu z tych, którzy przyszli popatrzeć na kaźń, już rozeszło się do domów. Na miejscu egzekucji pozostali jedynie centurioni, uczniowie Nazarejczyka, półtorej dziesiątki żebraków i jeszcze kilkoro ludzi, którzy nie mieli nic lepszego do roboty od patrzenia na cierpienia umierających.

Krzyż, na którym ukrzyżowany został Nazarejczyk, stał pośrodku, między krzyżami rozbójników. Jego głowa bezwładnie zwisała na piersi. Z ran na nadgarstkach i goleniach sączyła się krew. Po całym ciele pełzały muchy i gzy. Stanąłem naprzeciw jego krzyża, szeroko rozstawiwszy zdrewniałe nogi, i skierowałem na niego swe spojrzenie.

No i co teraz powiesz, Nazarejczyku? — zwróciłem się do niego myślą, uznawszy, że już umarł. — Zdołałeś pokonać śmierć?

Nie usłyszał mnie, a zatem zapewne wciąż jeszcze żył. No cóż, gotów byłem poczekać. Ja już byłem martwy, i przede mną była Wieczność. Wieczność, wypełniona cierpieniami.

A ty męczyłeś się nie więcej niż trzy godziny — znów zwróciłem się do Nazarejczyka.

I znów nie usłyszałem odpowiedzi.

Niebo pokryło się czarnymi przedburzowymi chmurami, których krawędzie zabarwione były purpurowymi odblaskami zachodzącego słońca. Dyżurujący pod krzyżami centurioni z obawą spoglądali na niebo, martwili się, że ulewa zacznie się jeszcze przed tym, nim ukrzyżowani umrą — w pobliżu nie było nawet drzewa, pod którym można by było schronić się przed deszczem.

Nagle ciało Nazarejczyka wygięło się tak, jakby zamierzało zerwać się z krzyża. Podniósłszy głowę, Nazarejczyk otworzył oczy i przesunął po okolicy mętnym, nic nie widzącym spojrzeniem.

— Popatrz na mnie, Nazarejczyku — wyszeptałem ledwie słyszalnie i tak mocno ścisnąłem zęby, że wypadły wszystkie jednocześnie.

Nazarejczyk znów drgnął i odwrócił głowę w moją stronę. Nasze spojrzenia spotkały się. Moja twarz była obwiązana bandażami, ale poznał mnie.

Zaraz umrzesz — zwróciłem się do niego w myślach.

Będę żyć wiecznie — odpowiedział.

Wciąż nie zamierzał przyznać się do swych błędów. Ale już to, że ukrzyżowany usłyszał moje mentalne wezwanie, oznaczało, że znajdował się na granicy między życiem a śmiercią. Na razie nie widział jeszcze całej głębi przepaści Niebytu, w który się zagłębiał, ale już nie zaliczał się do żywych.

Weź mnie z sobą — zwróciłem się do niego z ukrytą nadzieją.

Wiesz przecież, że nie leży to w moich silach.

Po co to wszystko? — spytałem.

Na chwalę Ojca Mojego Niebieskiego!

Dlaczego Twój Ojciec zostawił cię, abyś w mękach umierał na krzyżu?

Nazarejczyk nie odpowiedział, ale i tak zrozumiałem, że zasiałem w jego duszy ziarno zwątpienia.

Skierowawszy wzrok ku niebu, rozkleił suche, pokryte strupami wargi i zdławionym głosem zachrypiał:

— Boże Mój! Boże Mój! Czemuś mnie opuścił…?

To były jego ostanie słowa, po wypowiedzeniu których opuścił głowę na pierś i wyzionął ducha.

Nie zrozumiałem, czy liczył na to, że otrzyma odpowiedź na swoje pytanie skierowane w pustkę, czy nawet umierając kontynuował przedstawienie dla publiczności.

Nazarejczyku — zawołałem w myśli. — Nazarejczyku…

Chciałem go zapytać, co teraz myśli na temat wiecznego życia, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Ciało przybite do krzyża. Żałosny widok. Człowiek nie powinien umierać w ten sposób.

Odwróciłem się i pokuśtykałem z miejsca kaźni — nic mnie tu już nie zatrzymywało. Człowiek, uważający się za Syna Boga, umarł. I jeśli nawet przed śmiercią nie zdołał, albo, być może, nie chciał darować mi zbawienia, to tylko dlatego, że tak jak nikt na świecie nie był do tego zdolny.

Bóg umarł, a świat pozostał taki sam. To znaczy, że nic nie znaczył dla świata? Nie skupiałem zbytnio swej uwagi na tym pytaniu, gdyż przede mną była cała wieczność, aby znaleźć na nie odpowiedź. Teraz potrzebowałem znaleźć miejsce, w którym wieczność można było przeczekać, nie zwracając na siebie ciągłej uwagi ciekawskich.

Skierowałem się w stronę pustyni. I chociaż przemieszczałem się niewyobrażalnie powoli, do rana moje nogi po kostki zatonęły w grubym żółtym piasku. Z uporem kontynuowałem marsz przed siebie, do samego centrum rozpalonego piekła, nie zwracając uwagi na to, jak rozplątują się bandaże, które jako jedyne nadawały memu gnijącemu ciału pozory kształtu.

Gdy to, co pozostało jeszcze z mojego ciała, runęło na rozpalony piasek, i gdy zrozumiałem, że już więcej nie zdołam ruszyć się z miejsca, uspokoiłem się wreszcie. Zrobiłem wszystko, co mogłem, i nic więcej ode mnie nie zależało.

Mijały dni. Za dnia słońce wysuszało resztki mojego ciała, a nocą podżerali je wychodzący spod stygnącego piasku mieszkańcy pustyni. Wkrótce z mojego ciała pozostał tylko szkielet. Po to, by i kości zmieniły się w proch, potrzebne było niejedno dziesięciolecie. Ale nawet po tym, jak wiatr rozwiał pył, w który obróciło się moje ciało, nadal pozostawałem przykutym do miejsca, w którym kiedyś padłem, by leżeć pod palącymi promieniami słońca.

Mijały wieki. Nauczyłem się korzystać z zalet mojego obecnego stanu. Teraz, pozostając cały czas w tym samym miejscu, mogę rozmawiać z martwymi i obserwować życie żywych. Nazarejczyk nie zmartwychwstał. Niejednokrotnie próbowałem z nim porozmawiać, ale nie odzywa się, gdy go wołam. Być może po śmierci dotarła doń świadomość, że ów cały ból świata, który zamierzał wziąć na swoje barki, przyszło teraz mi dźwigać? Ale nawet jeśli zdawał sobie z tego sprawę, to nie był w stanie zmienić czegokolwiek. Nazarejczyk był teraz martwy, tak jak było martwych miliony, miliony tych, którzy umarli przed nim. Nawet on nie miał władzy nad śmiercią. Do tego temu światu nie jest potrzebny żywy Bóg. Wystarczą mu bajki o Bogu.

Mogę teraz łudzić się nadzieją stania się znów sobą po tym, jak świat zakończy swe istnienie i wszystko, co istnieje, runie w otchłań Wiecznego Niebytu. Nauczyłem się cierpliwości i wiem, że doczekam tej chwili, gdy jako jedyny martwy, zdolny do obserwowania wydarzeń z boku, ujrzę koniec tego świata.


Przełożył Paweł Laudański

Загрузка...