Paolo Bacigalupi LUDZIE PIASKU I POPIOŁU

— Wrogie poruszenie! W głębi obszaru! W głębi!

Kiedy zalała mnie fala adrenaliny zdarłem swoje panoramiczne gogle. Wirtualne miasto, które miałem zrównać z ziemią zniknęło, zastąpione przez nasze centrum monitoringu, nadające obrazy działań górniczych SesCo. Na jednym ekranie widać było czerwony świecący ślad intruza, przesuwający się po mapie terenu, gorącą plamkę światła, jak krew, przesuwającą się w stronę Pit 8.

Jaak już wypadł z pomieszczenia. Pognałem po mój sprzęt.

Złapałem Jaaka w zbrojowni, kiedy złapał swój TS-101 i przecinaki i naciągał na swoje wytatuowane ciało egzoszkielet. Na masywnym ramieniu powiesił ładownice z bateriami i pobiegł do śluzy prowadzącej na zewnątrz.

Wbiłem się we własny egzoszkielet, zabrałem 101, sprawdziłem, czy jest naładowany i poszedłem za nim.

Lisa już siedziała w HEV, kiedy luk się rozhermetyzował, jego turbowentylatorowy silnik zawył jak banshee. Centaury wartownicze skierowały na mnie swoje 101, a potem je opuściły, kiedy w ich głowy załadowały się dane swój/wróg. Ruszyłem wzdłuż pasa startowego, od ukąszeń mroźnego wiatru Montany i wyziewów silników Hentasa Mark V piekła mnie skóra. Nad głowami chmury były pomarańczowe od świateł robotów górniczych SesCo.

— Rusz się, Chen! Jazda! Jazda! Jazda!

Wskoczyłem do środka. Statek wystrzelił w niebo. Przechylił się przy skręcie, wciskając mnie w przegrodę, a potem Hentasy zaskoczyły i myśliwiec wystrzelił naprzód. Właz się zamknął. Wycie wiatru ucichło.

Z trudem przepchnąłem się do kabiny pilotów i ponad ramionami Jaaka i Lisy patrzyłem na krajobraz poniżej.

— Dobrze się grało? — spytała Lisa.

Jęknąłem.

— Wygrywałem. Doszedłem do Paryża.

Przebiliśmy się przez mgły nad sztucznymi jeziorami, przelatując o cale nad powierzchnią wody, a potem trafiliśmy w brzeg.

Myśliwiec szarpnął się, kiedy oprogramowanie antykolizyjne oderwało nas od pofałdowanego terenu. Lisa zlekceważyła komputery i zmusiła statek, żeby wrócił na kurs, prowadząc nas tak nisko, że mógłbym wyciągnąć ręce i przeciągnąć je po usypisku.

Zawyły alarmy. Jaak je wyłączył, a Lisa ściągnęła myśliwiec jeszcze niżej. Przed nami pojawiła się hałda odpadów górniczych. Roznieśliśmy ją na miazgę i opadliśmy ostro w następną dolinę. Hentasy zadygotały, kiedy Lisa zmusiła je do pracy na granicy ich możliwości. Przeskoczyliśmy kolejną hałdę.

Na horyzoncie rozciągał się poszarpany krajobraz podziurawionych szybami gór. Znów zapadliśmy w mgłę i prześlizgnęliśmy się nisko nad zbiornikiem retencyjnym, zostawiając falę na jego tłustych, złocistych wodach.

Jaak wpatrywał się w skanery myśliwca.

— Mam to. — Wyszczerzył zęby. — Porusza się, ale wolno.

— Kontakt w ciągu minuty — powiedziała Lisa. — Nie podejmuje żadnych działań.

Obserwowałem intruza na ekranach namierzających, pokazujących dane w czasie rzeczywistym, przesyłane z satelitów SesCo.

— To nawet nie jest zamaskowany cel. Mogliśmy spuścić na niego mini nie ruszając się z bazy, gdybyśmy wiedzieli, że nie ma zamiaru bawić się w chowanego.

— Mógłbyś dokończyć swoją grę — powiedziała Lisa.

— Wciąż moglibyśmy użyć pocisku nuklearnego — zasugerował Jaak.

Potrząsnąłem głową.

— Nie, zastanówmy się. Jeśli go wyparujemy, nic nie zostanie i Bunbaum będzie chciał wiedzieć, do czego użyliśmy myśliwca.

— Trzydzieści sekund.

— Będzie miał to gdzieś, dopóki ktoś nie weźmie myśliwca i nie przeleci się dla rozrywki do Cancun.

Lisa wzruszyła ramionami.

— Chciałam tylko popływać.

Myśliwiec przeskoczył nad kolejnym usypiskiem.

Jaak wpatrywał się w swój monitor.

— Cel się oddala. Nadal jest wolny. Dopadniemy go.

— Piętnaście sekund do zrzutu — powiedziała Lisa. Odpięła pasy i przełączyła myśliwiec na autopilota.

Kiedy HEV wyskoczył w niebo wszyscy ruszyliśmy do włazu. Autopilot desperacko pragnął oderwać się od kamienistej ziemi pod kadłubem.

Wysypaliśmy się przez właz, jedno, dwoje, troje, opadając jak Ikar. Wbiliśmy się w ziemię z prędkością setek kilometrów na godzinę. Nasze egzoszkielety zatrzeszczały jak szkło, wyrzucając w niebo odłamki. Wokół nas rozwinęły się osłony, czarne, metaliczne płatki, rozpraszające radary i wykrywacze ciepła naszego wroga, podczas gdy ostrożnie podnosiliśmy się na nogi w grząskim usypisku.

Myśliwiec rozwalił grzbiet usypiska, Hentasy zakaszlały, zapłonął cel.

Rzuciłem się w prawo i pobiegłem w górę, stopy grzęzły mi w żółtym błocie odpadowym i łachach żółtawego śniegu. Za mną Jaak leżał na ziemi z rozłożonymi ramionami. Osłona jego egzoszkieletu znaczyła jego drogę, długi ślad czarnego, połyskującego metalu. Lisa leżała sto jardów dalej, kość udowa wystawała z jej ciała jak jaskrawy, biały wykrzyknik.

Dotarłem na szczyt hałdy i popatrzyłem w dół.

Nic.

W swoim hełmie wywołałem powiększenie. Przede mną rozciągały się monotonne pasma odpadów. Otoczaki, niektóre równie duże jak nasz Hev, niektóre popękane i potrzaskane ładunkami wybuchowymi, leżały pośród odpadów razem z kruchymi, żółtymi łupkami i pyłem kamiennym pozostałym po działaniach SesCo.

Jaak pojawił się koło mnie, a zaraz potem Lisa, nogawka jej kombinezonu była podarta i zakrwawiona. Starła z twarzy żółte błoto, zjadła je i popatrzyła w dolinę poniżej.

— Jest coś?

Potrząsnąłem głową.

— Jeszcze nie. U ciebie w porządku?

— Czyste złamanie.

Jaak wskazał na coś.

— Tam!

W dolinie coś biegło, oświetlone przez myśliwiec. Wpadło do płytkiego strumienia, gęstego od kwasów odpadowych. Statek naprowadzał to na nas. Nic. Żadnych rakiet. Żadnego popiołu. Tylko to biegnące stworzenie. Masa splątanej sierści. Czworonożne. Pokryte błotem.

— Jakiś biotech? — zdziwiłem się.

— To nie ma rąk — wymamrotała Lisa.

— Ani żadnego wyposażenia.

Jaak burknął.

— Jaki porąbaniec robi biotecha bez rąk?

Przepatrzyłem pobliskie hałdy.

— Może to pułapka?

Jaak sprawdził dane ze skanera, przekazane z najczulszych instrumentów myśliwca.

— Nie sądzę. Czy możemy posłać myśliwiec trochę wyżej? Chcę się rozejrzeć.

Na komendę Lisy myśliwiec uniósł się, ustawiając czujniki na pełen zasięg. Wycie turbowentylatorów ścichło, kiedy osiągnął wskazaną wysokość.

Jaak czekał, żeby na wyświetlacz w jego hełmie spłynęło więcej danych.

— Nie, nic. Ani żadnych nowych alarmów ze stacji na obrzeżach. Jesteśmy sami.

Lisa potrząsnęła głową.

— Trzeba było po prostu wystrzelić mini z bazy.

W dolinie biotech zwolnił do truchtu. Wydawał się być nieświadomy naszej obecności. Kiedy podszedł bliżej mogliśmy się mu przyjrzeć: włochaty czworonóg z ogonem. Sfilcowana sierść zwisała mu z podudzi jak frędzle, pozlepiana grudami błota. Na nogach miał plamy od kwasów w zbiornikach retencyjnych, jakby przeprawiał się przez strumienie moczu.

— To się nazywa paskudny biotech — powiedziałem.

Lisa zdjęła z ramienia swój 101.

— Biozdech, kiedy z nim skończę.

— Czekaj! — powiedział Jaak. — Nie rozwalaj tego!

Lisa spojrzała na niego zirytowana.

— Co znowu?

— To nie jest żaden biotech — wyszeptał Jaak. — To pies.

Poderwał się nagle i zjechał po zboczu wzgórza, biegnąc w stronę zwierzęcia.

— Zaczekaj! — krzyknęła Lisa, ale Jaak był już całkiem odsłonięty i gnał ze swoją największą szybkością.

Zwierzę spojrzało na Jaaka, wrzeszczącego i wyjącego, kiedy ześlizgiwał się ze zbocza, a potem odwróciło się i zaczęło uciekać. Nie miało z nim szansy. Pół minuty później dopadł zwierzęcia.

Spojrzeliśmy na siebie z Lisą.

— Cóż — powiedziała — jak na biotecha jest strasznie wolny. Widywałam szybsze centaury.

Zanim dotarliśmy do zwierzęcia, Jaak osaczył je w ciemnym rowie. Zwierzę, kiedy je otaczaliśmy, stało w środku strumyka brudnej wody, dygocząc, warcząc i pokazując kły. Próbowało się przemknąć pomiędzy nami, ale Jaak łatwo je zablokował.

Z bliska zwierzę wyglądało jeszcze bardziej żałośnie, niż z daleka, dobre trzydzieści kilogramów warczącego syfu. Jego łapy były zdarte i pokrwawione, miejscami brakowało sierści, a na skórze widać było jątrzące się chemiczne oparzenia.

— Niech mnie szlag — westchnąłem, gapiąc się na zwierzę. — To naprawdę wygląda jak pies.

Jaak skrzywił się.

— To jakby znaleźć pieprzonego dinozaura.

— Jak on mógł tam przeżyć? — Lisa machnęła ręką w stronę horyzontu. — Przecież nic tam nie ma. Musiał zostać zmodyfikowany. — Przypatrzyła mu się uważnie, a potem spojrzała na Jaaka. — Jesteś pewien, że nic nie przyszło z obrzeży? Że to nie jest jakaś pułapka?

Jaak potrząsną głową.

— Nic. Nawet piśnięcia.

Pochyliłem się w stronę zwierzęcia. Obnażyło zęby w grymasie nienawiści.

— Rwie się do walki. Może jest autentyczny.

— O tak, autentyczny jak nic — powiedział Jaak. — Raz widziałem psa, w zoo. Mówię wam, że to jest pies.

Lisa pokręciła głową.

— Niemożliwe. Gdyby to był prawdziwy pies, już by nie żył.

Jaak tylko się uśmiechnął i potrząsnął głową.

— Nie ma mowy. Popatrz tylko. — Wyciągnął rękę, żeby odsunąć kudły z pyska zwierzęcia.

Zwierzę pokazało zęby i zatopiło je w jego ramieniu. Warcząc, szarpnęło nim gwałtownie, podczas gdy Jaak przyglądał się, jak stworzenie wgryza mu się w ciało. Rzucało głową na prawo i lewo, próbując wyrwać mu rękę ze stawu. Kiedy trafiło na żyłę, pysk zalała mu krew.

Jack roześmiał się. Krwawienie ustało.

— Cholera. Popatrzcie tylko. — Uniósł rękę, aż zwierzę zawisło nad ziemią, szarpiąc się. — Mam zwierzątko.

Zwierzę zwisało z grubego ramienia Jaaka. Raz jeszcze spróbowało szarpnąć, ale jego ruchy były mało skuteczne, skoro nie miał oparcia. Nawet Lisa się uśmiechnęła.

To musi być wredne uczucie, obudzić się i stwierdzić, że jesteś na końcu swojej drogi ewolucyjnej.

Pies zawarczał, zdecydowany nie puszczać.

Jaak zaśmiał się i wyciągnął swój nóż molekularny.

— Masz, piesku — odciął sobie ramię, zostawiając je w paszczy zwierzęcia.

Lisa poderwała głowę.

— Myślisz, że moglibyśmy zarobić na tym jakąś kasę?

Jaak patrzył, jak pies pożera jego ramię.

— Gdzieś czytałem, że ludzie jedli psy. Ciekawe, jak smakuje.

Sprawdziłem czas na wyświetlaczu w hełmie. Straciliśmy już godzinę na bezproduktywne działania.

— Jaak, zabieraj swojego psa i pakuj go do myśliwca. Nie zjemy go, dopóki nie skontaktujemy się z Bunbaumem.

— Pewnie uzna go za własność firmy — burknął Jaak.

— Tak to już jest. Jednak nadal musimy złożyć raport. Równie dobrze można zatrzymać dowód, skoro go nie zniszczyliśmy.

* * *

Na kolację zjedliśmy piasek. Na zewnątrz bunkra w tę i z powrotem przesuwały się roboty kopalniane, wbijając się w ziemię, zmieniając ją w breję odpadków i kwasu skalnego, który zostawiały w otwartych sadzawkach albo spiętrzały w tysiącstopowe góry bezwartościowej gleby.

Słuchanie tych maszyn, pracujących przez cały dzień, było uspokajające. Tylko ty, roboty i zysk, a jeśli nic się nie zdarzyło w trakcie służby, zawsze była miła premia.

Po kolacji usiedliśmy razem i dla zabawy umieszczaliśmy ostrza wzdłuż kończyn Lisy tak, że z każdej strony wyglądała jak żyleta. Zastanawiała się nad ostrzami molekularnymi, ale zbyt łatwo było przy tym odciąć coś przez przypadek, a straciliśmy już wystarczająco dużo części ciała, żeby robić zamieszanie. Takie zabawy były dla ludzi, którzy nie musieli pracować: estetów z Nowego Jorku i Kalifornii.

Lisa miała zestaw DermDecora do takich zabaw. Kupiła go, kiedy ostatnio byliśmy na wakacjach i sporo za niego zapłaciła, zamiast zadowolić się czymś tańszym. Przecinaliśmy jej skórę do kości i umieszczaliśmy w niej ostrza. Nasz przyjaciel w LA powiedział, że w modę weszły imprezy DermDecora, na których każdy mógł wprowadzić w sobie modyfikacje i uzyskać pomoc w celu dosięgnięcia trudno dostępnych miejsc.

Lisa zrobiła mi świecący pas na plecach (prześliczny szlaczek fluorescencyjnie zielonkawych światełek, ciągnący się od kości ogonowej do podstawy czaszki jak na pasie startowym), więc nie miałem nic przeciwko temu, żeby jej pomagać, ale Jaak, który wszystkie swoje modyfikacje wprowadził w staroświeckim zakładzie na Hawajach, gdzie robiono blizny i tatuaże, nie był taki zadowolony. To było nieco frustrujące, ponieważ jej ciało, kiedy umieszczaliśmy ostrza, wciąż próbowało się zamknąć, ale w końcu sobie z tym poradziliśmy i godzinę później zaczęła wyglądać naprawdę dobrze.

Kiedy skończyliśmy z głównymi ustawieniami Lisy, usiedliśmy wokół i nakarmiliśmy ją. Miałem miskę błota odpadowego, które wpychałem jej do ust, żeby przyspieszyć proces integracji. Kiedy jej nie karmiliśmy, obserwowaliśmy psa. Jaak wsadził go do prowizorycznej klatki w rogu wspólnej sali.

Leżał tam jak martwy.

— Sprawdziłam jego DNA. To naprawdę jest pies — powiedziała Lisa.

— Bunbaum ci uwierzył?

Spojrzała na mnie krzywo.

— A jak myślisz?

Roześmiałem się.

Obrońcy taktyczni w SesCo mieli być szybcy, elastyczni i skuteczni, jednak nasza procedura operacyjna była zawsze taka sama: zrzucić atomówkę na intruzów, spopielić pozostałości, żeby nie mogli się zregenerować, potem wyskoczyć na plażę na urlop. Byliśmy niezależni i dopóki nasze decyzje taktyczne się sprawdzały, ufano nam, ale nie było sposobu, żeby SesCo uwierzyło, że jego żużlowi żołnierze znaleźli na hałdach odpadów psa.

Lisa pokiwała głową.

— Chciał wiedzieć, jakim cudem mógł tam żyć pies. Potem chciał wiedzieć, dlaczego nie złapaliśmy go wcześniej. Pytał, za co nam płaci. — Zgarnęła swoje krótkie blond włosy z twarzy i zerknęła na zwierzę. — Powinnam była go załatwić.

— Czego się po nas spodziewa?

— Tego nie ma w instrukcji. Dzwoni wyżej.

Przyglądałem się osłabionemu zwierzakowi.

— Chciałbym wiedzieć, jakim sposobem tu przetrwał. Psy są mięsożerne, prawda?

— Może któryś z inżynierów dawał mu mięso. Tak jak Jaak.

Jaak potrząsnął głową.

— Nie wydaje mi się. Gnojek wyrzygał moje ramię prawie natychmiast po zjedzeniu. — Poruszył swoim kikutem, który szybko odrastał. — Nie sądzę, żebyśmy byli z nim kompatybilni.

— Ale my moglibyśmy go zjeść, prawda? — spytałem.

Lisa zaśmiała się i wzięła łyżkę odpadów.

— My możemy jeść wszystko. Jesteśmy na szczycie łańcucha pokarmowego.

— Dziwne, że nie może nas jeść.

— W twojej krwi przypuszczalnie płynie więcej rtęci i ołowiu, niż mogłoby to wytrzymać jakiekolwiek niezmodyfikowane zwierzę.

— To źle?

— To kiedyś były trucizny.

— Dziwne.

— Chyba mogłem mu coś złamać, kiedy pakowałem go do klatki — odezwał się Jaak. Przyglądał się zwierzęciu z uwagą. — Nie rusza się tak, jak wcześniej. I słyszałem, jak coś pęka, kiedy go tu wsadzałem.

— No i?

Jaak wzruszył ramionami.

— Nie wydaje mi się, żeby umiał się regenerować.

Pies faktycznie wyglądał na chorego. Po prostu tam leżał, jego boki unosiły się i opadały jak miechy Oczy miał otwarte, ale nie wydawał się skupiać na żadnym z nas. Kiedy Jaak poruszył się gwałtownie drgnął, ale się nie podniósł. Nawet nie zawarczał.

— W życiu bym nie pomyślał, że zwierzę może być takie kruche.

— Ty też jesteś kruchy. To nie takie znowu zaskakujące.

— Tak, ale złamałem mu tylko kilka kości, a popatrzcie na niego. Po prostu leży i dyszy.

Lisa z namysłem zmarszczyła brwi.

— On nie zdrowieje. — Poderwała się na nogi i podeszła do klatki. Miała podekscytowany głos. — To naprawdę pies. Taki, jacy my kiedyś byliśmy. Może dochodzić do siebie nawet kilka tygodni. Jedna złamana kość i koniec.

Wyciągnęła dłoń z ostrzami i nacięła jego podudzie. Popłynęła krew i nie przestawała płynąć. Zanim jej strumień zmalał minęło kilka minut. Pies leżał bez ruchu i dyszał, ewidentnie wyczerpany.

Zaśmiała się.

— Nie chce się wierzyć, że wyewoluowaliśmy z czegoś takiego. Jeśli obciąć mu nogi, nie odrosną. — Uniosła głowę zafascynowana. — Jest tak delikatny jak kamień. Roztrzaskaj go, a już nigdy nie uda się go złożyć. — Sięgnęła, żeby zmierzwić zmatowiałą sierść zwierzęcia. — Tak łatwo go zabić.

Zabrzęczał komunikator. Jaak podszedł, żeby odebrać. Lisa i ja gapiliśmy się na psa, nasze własne małe okno w prehistorię.

Jaak wrócił do pokoju.

— Bunbaum wysyła tu biologa, żeby się temu przyjrzał.

— Chyba bioinżyniera — poprawiłem go.

— Nie. Biologa. Bunbaum powiedział, że oni badają zwierzęta.

Lisa usiadła. Sprawdziłem jej ostrza, czy żadne się nie obluzowało.

— To praca kompletnie pozbawiona sensu.

— Pewnie hodują je z DNA. Badają, co zrobią. Zachowanie i takie tam bzdety.

— Kto ich zatrudnia?

Jaak wzruszył ramionami.

— Fundacja Pau ma w ekipie trzech. Faceci od pochodzenia życia. To oni przysyłają tego tutaj. Mushi-cośtam. Nie zapamiętałem jego nazwiska.

— Pochodzenie życia?

— Jasne, wiesz, co nami kieruje. Co sprawia, że żyjemy. Takie tam.

Wlałem garść odpadów do gardła Lisy. Przełknęła je z wdzięcznością.

— Błoto sprawia, że żyjemy — powiedziałem.

Jaak wskazał głową na psa.

— Ale z tym psem to nie działa.

Wszyscy spojrzeliśmy na zwierzaka.

— Nie wiadomo, co trzyma go przy życiu.

* * *

Lin Musharraf był niskim facetem z czarnymi włosami i garbatym nosem, który dominował na jego twarzy. Skórę miał pociętą wirującymi wzorami implantów świetlnych, więc kiedy wyskoczył z wyczarterowanego HEVa wyglądał w ciemności jak kobaltowa spirala.

Centaury zgłupiały przez nieautoryzowanego gościa i przygwoździły go do statku. Badały jego DNA, obwąchiwały go, przesuwały skanerami po bagażu, celowały 101 w świecącą twarz i kichały na niego.

Pozwoliłem, żeby się pocił przez minutę, zanim je odwołałem. Centaury cofnęły się, szurając i klucząc, ale go nie ruszyły. Musharraf wyglądał na roztrzęsionego. Nie mogłem go winić. To przerażające potwory — większe i szybsze od człowieka. Są złośliwe, a upgrade czucia daje im inteligencję, pozwalającą operować wyposażeniem wojskowym, a ich podstawowe założenia są tak skonfigurowane, że atakują wtedy, kiedy czują się zagrożone. Widziałem na wpół zmasakrowanego centaura gołymi rękami rozszarpującego człowieka, a potem dołączającego do ataku na umocnienia wroga, ciągnąc rozpadający się korpus na rękach. To świetne stworzenia, jeśli chcesz mieć osłonę za plecami, kiedy zaczyna się robić naprawdę gorąco.

Wyprowadziłem Musharrafa z zamieszania. Miał pełen zestaw dodatków pamięciowych, mrugających z tyłu czaszki: grubą rurkę wyszukiwania danych, podłączoną bezpośrednio do mózgu i żadnej ochrony przed uderzeniem. Centaury mogły go załatwić jednym solidnym uderzeniem w tył głowy. Kora mózgowa mogła odrosnąć, ale nie byłby już taki sam. Patrząc na te potrójne, mrugające wskaźniki inteligencji, wystające mu z głowy, można było uznać go za typowego szczura laboratoryjnego. Sam mózg, żadnego instynktu przetrwania.

Nie wsadziłbym sobie do mózgu dodatkowych memów nawet za potrójną premię.

— Macie psa? — spytał Musharraf, kiedy wyszliśmy z tłumku centaurów.

— Tak sądzimy. — Poprowadziłem go do bunkra, koło składów broni i siłowni do wspólnego pomieszczenia, w którym trzymaliśmy psa. Kiedy weszliśmy, zwierzak spojrzał na nas, pierwszy wyraźny odruch, odkąd Jaak wsadził go do klatki.

Musharraf przystanął i zagapił się.

— Nadzwyczajne.

Przyklęknął przed klatką i otworzył drzwiczki. Wyciągnął rękę pełną jakichś granulek. Pies usiadł. Musharraf się cofnął, dając mu przestrzeń, a pies poszedł za nim, sztywny i czujny, węsząc za granulkami. Wpakował pysk w jego brązową dłoń, parskając i ryjąc w granulkach.

Musharraf spojrzał w górę.

— I znaleźliście go na hałdach odpadów?

— Zgadza się.

— Nadzwyczajne.

Pies skończył granulki i obwąchiwał jego dłoń szukając kolejnych.

Musharraf roześmiał się i wstał.

— Nie ma więcej. Nie teraz. — Otworzył zestaw do badania DNA, wyciągnął igłę do pobierania próbek i wbił ją w psa. Strzykawka napełniła się krwią.

Lisa patrzyła uważnie.

— Mówisz do niego?

— To nawyk. — Musharraf wzruszył ramionami.

— Ale on nie jest rozumny.

— Cóż, nie jest, ale lubi słyszeć głosy. — Strzykawka była pełna. Zdjął igłę. Odłączył zbiorniczek i wsadził go do samplera. Oprogramowanie analizujące zamrugało i krew z miękkim sykiem próżni zniknęła w analizatorze.

— Skąd wiesz?

Znów wzruszył ramionami.

— To pies. Psy takie są.

Wszyscy unieśliśmy brwi.

Musharraf zapuścił badania krwi fałszywie nucąc do siebie przy pracy. Analizator DNA zapiszczał. Lisa obserwowała, jak gość przeprowadza swoje testy, wyraźnie wkurzona, że SesCo przysłała szczura laboratoryjnego, który robi to, co ona już zrobiła. Łatwo było zrozumieć jej irytację. Nawet centaur mógł przeprowadzić test DNA.

— Jestem zdumiony, że znaleźliście tu psa — wymamrotał Musharraf.

— Mieliśmy zamiar go zniszczyć, ale Bunbaum nam nie pozwolił — powiedziała Lisa.

— Jakież to restrykcyjne. — Musharraf spojrzał na nią.

Lisa wzruszyła ramionami.

— Rozkazy.

— Jednak jestem pewien, że wasza broń termiczna stanowi potężną pokusę. Jak to dobrze, że nie zabiliście zagłodzonego zwierzęcia.

Lisa podejrzliwie zmrużyła oczy. Zacząłem się martwić, że posieka Musharrafa na kawałki. Była wystarczająco stuknięta i bez ludzi, którzy patrzyli na nią z góry. Wspomaganie pamięci z tyłu jego głowy stanowiło okropnie kuszący cel: jedno uderzenie, i po szczurze. Zastanawiałem się, czy moglibyśmy go utopić w zbiorniku retencyjnym, zanim ktokolwiek zauważy jego zniknięcie. Biolog, na rany Chrystusa.

Musharraf wrócił do swojego analizatora, najwyraźniej nieświadomy zagrożenia.

— Wiedzieliście, że w przeszłości ludzie wierzyli, że powinniśmy mieć współczucie dla wszystkiego na Ziemi? Nie tylko dla siebie, ale dla wszystkiego, co żywe?

— I co z tego?

— Mam nadzieję, że będziecie mieli współczucie dla jednego głupiego naukowca i mnie nie poćwiartujecie.

Lisa roześmiała się. Ja się odprężyłem. Zachęcony Musharraf powiedział:

— To naprawdę nadzwyczajne, że znaleźliście taki okaz na terenie działań górniczych. Od dziesięciu czy piętnastu lat nie słyszałem o żywym okazie.

— Kiedyś widziałem jednego w zoo — odezwał się Jaak.

— Tak, zgadza się, zoo to dla nich jedyne miejsce. I oczywiście laboratoria. Wciąż dostarczają użytecznych danych genetycznych. — Badał wyniki testów, przytakując sam sobie, kiedy przez ekran analizatora przesuwały się informacje.

Jaak skrzywił się.

— Kto potrzebuje zwierząt, kiedy można jeść kamienie?

Musharraf zaczął pakować swoje rzeczy.

— Tak dokładnie to my. Przewyższyliśmy królestwo zwierząt. — Zamknął analizator i skinął nam głową. — Cóż, to było pouczające. Dziękuję, że pozwoliliście mi obejrzeć wasz okaz.

— Nie zabierasz go ze sobą?

Musharraf zatrzymał się, zaskoczony.

— Ależ nie. Nie sądzę.

— W takim razie to nie pies?

— Nie, skąd, to z dużą dozą pewności prawdziwy pies. Ale co miałbym z nim robić? — Uniósł probówkę z krwią. — Mamy DNA. Żywy na nic nam się nie przyda. Wiecie, bardzo kosztowny w utrzymaniu. Produkowanie jedzenia jest bardzo złożone. Czyste pomieszczenia, filtry powietrza, specjalne światło. Odtwarzanie życia nie jest łatwe. Znacznie łatwiej całkowicie z tego zrezygnować, niż próbować je utrzymać. — Spojrzał na psa. — Niestety, nasz futrzasty przyjaciel nie przeżyłby. Robaki zjadłyby go równie szybko, jak wszystko inne. Nie, trzeba by wyprodukować zwierzę od początku. Ale tak naprawdę, to po co? Biotech bez rąk? — Zaśmiał się i ruszył do swojego HEVa.

Popatrzyliśmy po sobie. Pobiegłem za doktorem i złapałem go przy wejściu na płytę lotniska. Zatrzymał się przed nim.

— Wasze centaury już mnie znają? — zapytał.

— Tak, wszystko w porządku.

— Dobrze. — Otworzył właz i wyszedł na zimno.

Ruszyłem za nim.

— Czekaj! Co niby mamy z tym zrobić?

— Z psem? — doktor wspiął się do HEVa i zaczął zapinać pasy. Wokół nas świstał wiatr, niosący kłujące drobiny żwiru z hałd. — Zawieźcie go z powrotem na te swoje usypiska. Albo moglibyście go zjeść. Podobno to był kiedyś nie lada przysmak. Są przepisy, jak gotować zwierzęta. Trochę to trwa, ale rezultat może być nadzwyczajny.

Pilot Musharrafy odpalił turbowentylatory.

— Żartujesz sobie?

Musharraf wzruszył ramionami i krzyknął ponad narastającym hukiem silników.

— Powinniście spróbować! To kolejna część naszego dziedzictwa, która przepadła od czasów wprowadzenia inżynierii genetycznej!

Zatrzasnął właz skrywając się w środku. Turbowentylatory weszły na wyższe obroty, a pilot pokazał mi gestem, żebym się odsunął, podczas gdy HEV powoli uniósł się w powietrze.

* * *

Lisa i Jaak nie mogli dojść do porozumienia, co powinniśmy zrobić z psem. Mieliśmy protokoły mówiące, jak radzić sobie w razie konfliktów. Jako plemię zabójców potrzebowaliśmy ich. Normalnie dochodziliśmy do konsensusu, ale od czasu do czasu po prostu się zacinaliśmy i okopywaliśmy na naszych pozycjach, a wtedy niewiele można było zrobić bez zmasakrowania kogoś. Lisa i Jaak uparli się, a po kilku dniach kłótni, kiedy Lisa zagroziła, że ugotuje zwierzaka w środku nocy, kiedy Jaak nie będzie patrzył, a ten zagroził, że jeśli to zrobi, to on z kolei ugotuje ją, wreszcie uzyskaliśmy większość w głosowaniu. Musiałem się opowiedzieć po którejś ze stron.

— Mówię, żeby go zjeść — powiedziała Lisa.

Siedzieliśmy w pokoju monitoringu, obserwując satelity strzelające do gór odpadów i promieniotwórcze krople robotów górniczych ryjących w ziemi. Obiekt naszej dyskusji leżał w kącie, zamknięty w klatce, zaciągniętej tam przez Jaaka w próbie uzyskania wpływu na wynik. Obrócił się ze swoim fotelem, nie zwracając uwagi na mapy działań.

— Ja uważam, że powinniśmy go zatrzymać. Jest fajny. Staroświecki, łapiecie? To znaczy, kto do cholery ma teraz prawdziwego psa?

— Kto do cholery chce mieć kłopot? — odparowała Lisa. — Mówię, żeby spróbować prawdziwego mięsa. Swoimi ostrzami wycięła sobie linię na przedramieniu. Przeciągnęła palcami po krwi i polizała je, podczas gdy rana się zasklepiała.

Oboje popatrzyli na mnie. Spojrzałem w sufit.

— Jesteście pewni, że nie możecie podjąć decyzji beze mnie?

Lisa skrzywiła się.

— Dalej, Chen, ty decydujesz. To było wspólne znalezisko. Jaak nie odpuści, zgadza się?

Jaak popatrzył na nią spode łba.

Spojrzałem na niego.

— Nie chcę, żeby płacić za jego jedzenie z naszych premii grupowych. Zgodziliśmy się, że za część tych pieniędzy kupimy nową Immersive Response. Mam dosyć starej.

Jaak wzruszył ramionami.

— Jak dla mnie, w porządku. Mogę płacić z własnych pieniędzy. Po prostu nie zrobię sobie nowych dziar.

Odchyliłem się w swoim fotelu, zaskoczony, i spojrzałem na Lisę.

— Cóż, skoro Jaak chce ponosić koszty, to chyba powinniśmy go zatrzymać.

Lisa wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem.

— Ale moglibyśmy go ugotować!

Spojrzałem na psa leżącego w swojej klatce.

— To jak mieć swoje własne zoo. Całkiem mi się to podoba.

* * *

Musharraf i Fundacja Pau zaopatrzyli nas w zapas granulek żywieniowych dla psa, a Jaak zajrzał do starej bazy danych, żeby się dowiedzieć, jak poskładać jego połamane kości. Kupił filtr do wody, żeby pies mógł pić.

Wydawało mi się, że obciążając kosztami Jaaka podjąłem słuszną decyzję, ale tak naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z komplikacji posiadania w bunkrze niezmodyfikowanego organizmu. Zwierzak srał gdzie popadnie, czasami nie chciał jeść, chorował bez powodu, i tak wolno zdrowiał, że wszyscy byliśmy wykończeni opieką nad nim. Wciąż się spodziewałem, że którejś nocy Lisa skręci mu kark, ale chociaż narzekała, nie zrobiła tego.

Jaak próbował się zachowywać jak Musharraf. Mówił do psa. Zalogował się do różnych bibliotek i przeczytał wszystko o dawnych psach. Jak biegały w sforze. Jak ludzie je karmili.

Próbowaliśmy ustalić, jakiej jest rasy, ale nie mogliśmy tego za bardzo zawęzić, a potem Jaak odkrył, że wszystkie psy mogły się ze sobą rozmnażać, więc mogliśmy tylko zgadywać, czy to jakiś duży owczarek z głową od rottweilera, lub wilk, kojot, czy coś takiego.

Jaak uważał, że chodzi o kojota, ponieważ uważano, że bardzo łatwo się adaptują, a czymkolwiek był nasz pies, musiał posiadać taką zdolność, skoro radził sobie na hałdach. Nie miał urządzeń wspomagających, jak my, i wciąż przebywał w środowisku pełnym kwasów. Nawet Lisa była pod wrażeniem.

* * *

Prowadziłem bombardowanie dywanowe Antarktycznych Recesjonistów, opadając nisko, zaganiając frajerów dalej i dalej na lodowej tafli. Gdyby mi się poszczęściło, zagoniłbym całą wioskę na brzeg lodowca i utopił wszystkich, zanim połapaliby się, co się dzieje. Zanurkowałem raz jeszcze, karnie, a potem odleciałem.

To było zabawne, ale w gruncie rzeczy służyło tylko zabijaniu czasu pomiędzy prawdziwymi walkami. Nowy IR miał być tak dobry, jak real, pełne zanurzenie i sprzężenie zwrotne, i przenośny system operacyjny. Ludzie tak się w nim gubili, że musieli być karmieni dożylnie, albo umierali będąc w środku.

Właśnie miałem zatopić prom pełen uchodźców, kiedy Jaak krzyknął.

— Chodźcie tutaj! Musicie to zobaczyć!

Zerwałem gogle i wybiegłem z pokoju monitoringu. Podskoczyła mi adrenalina. Kiedy tam dotarłem, Jaak stał z psem na środku pomieszczenia i uśmiechał się wariacko.

Lisa wpadła sekundę później.

— Co? Co takiego? — Oczami przebiegła po mapach terenu, gotowa na jatkę.

Jaak uśmiechnął się.

— Patrzcie na to. — Odwrócił się do psa i wyciągnął rękę. — Łapa.

Pies przysiadł na zadzie i uroczyście podał mu łapę. Jaak uśmiechnął się i potrząsnął łapą, a potem podał psu granulkę. Następnie odwrócił się do nas i ukłonił.

Lisa uniosła brwi.

— Zrób to jeszcze raz.

Jaak wzruszył ramionami i powtórzył przedstawienie.

— On myśli? — zapytała.

Jaak wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. Można go nauczyć robić różne rzeczy. W bibliotekach jest pełno tekstów na ten temat. Można je szkolić. Nie tak, jak centaury, ale można je nauczyć drobnych sztuczek, a niektóre rasy specjalnych rzeczy.

— Na przykład jakich?

— Niektóre były uczone atakować. Albo szukać materiałów wybuchowych.

Wyglądało na to, że Lisa jest pod wrażeniem.

— Jak atomówki i takie tam?

Jaak wzruszył ramionami.

— Chyba tak.

— Mogę spróbować? — spytałem.

— Pewnie. — Jaak skinął głową.

Podszedłem do psa i wyciągnąłem rękę.

— Łapa.

Wyciągnął łapę. Włosy mi się zjeżyły. To było jak rozmowa z kosmitami. To znaczy, spodziewasz się, że biotech czy robot robią to, czego chcesz. Centaury. Zabezpieczenia. HEVy też takie były. Mogły zrobić wszystko. Ale były tak zaprojektowane.

— Nakarm go — powiedział Jaak, podając mi granulkę. — Musisz go nakarmić, kiedy robi to we właściwy sposób.

Wyciągnąłem przed siebie granulkę. Długi, różowy jęzor przesunął się po mojej dłoni.

Jeszcze raz wyciągnąłem rękę.

— Łapa — powiedziałem. Podał mi swoją. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Nie spuszczał ze mnie poważnego spojrzenia bursztynowych oczu.

— Ależ to dziwaczne — powiedziała Lisa. Zadrżałem przytakując i odsuwając się. Pies mnie obserwował.

Tej nocy leżałem w łóżku czytając. Zgasiłem światła i tylko okładka książki świeciła, zalewając sypialnię miękką, zieloną poświatą. Jakieś dzieła sztuki, kupione przez Lisę, polśniewały słabo na ścianach: brązowy feniks zrywający się do lotu, otoczony stylizowanymi płomieniami; japoński drzeworyt przedstawiający górę Fidżi i drugi, z wioską pokrytą grubą warstwą śniegu; zdjęcie naszej trójki na Syberii po kampanii peninsulskiej, uśmiechniętych i żywych pośród popiołów.

Do pokoju weszła Lisa. Jej ostrza migotały w stłumionym świetle mojej książki, zielone błyski okalające jej kończyny, kiedy się poruszała.

— Co czytasz? — rozebrała się i wślizgnęła do łóżka obok mnie.

Uniosłem książkę i przeczytałem na głos.


Rań mnie, nie zamierzam krwawić. Duś mnie, oddech zbędny mi. Zetnij, zastrzel, zadźgaj, zmiażdż mnie. Wchłonąłem naukę. Jestem Bogiem. Samotnym.


Zamknąłem książkę i jej blask zniknął. W ciemnościach Lisa wierciła się pod przykryciami.

Oczy przystosowały mi się do ciemności. Patrzyła na mnie.

Trup, zgadza się?

— To przez psa — odparłem.

— Mroczna lektura — dotknęła mojego ramienia, miała ciepłą dłoń, ostrza lekko kłuły moją skórę.

— Kiedyś byliśmy tacy, jak ten pies — powiedziałem.

— Żałosne.

— Przerażające.

Milczeliśmy przez chwilę. Wreszcie spytałem:

— Zastanawiałaś się kiedyś, co by z nami było, gdybyśmy nie mieli nauki? Gdybyśmy nie mieli dużych mózgów i inżynierii genetycznej i stymulatorów komórek i…

— I wszystkiego, co sprawia, że życie jest dobre? — roześmiała się. — Nie — pogłaskała mnie po brzuchu. — Lubię te wszystkie małe robaki, które żyją w twoim brzuchu. — Zaczęła mnie łaskotać.


Wiją się robaczki w brzuszku

Jedzą okruch po okruszku.

Wyjadają to, co złe.

Żebyś dobrze poczuł się.


Odepchnąłem ją ze śmiechem.

— To nie jest Yearly.

— Trzecia klasa. Podstawy biologiki. Pani Alvarez. Była naprawdę dobra w symbiontach.

Znów spróbowała mnie połaskotać, ale odepchnąłem jej ręce.

— Cóż, Yearly jedynie pisał o nieśmiertelności. Nie pojąłby jej.

Lisa dała sobie spokój z łaskotaniem i znów opadła obok mnie.

— Bla, bla, bla. Nie zgodziłby się na żadne modyfikacje genetyczne. Żadnych inhibitorów komórkowych. Umierał na raka i nie chciał brać leków, które by go uratowały. Nasz ostatni śmiertelny poeta. Zaraz się zapłaczę. I co z tego?

— Myślałaś kiedyś, dlaczego tego nie zrobił?

— Tak. Chciał być sławny. Samobójstwo przyciąga uwagę.

— Ja mówię poważnie. Uważał, że bycie człowiekiem oznacza posiadanie zwierząt. Całej sieci życia. Czytałem o nim. To dziwne rzeczy. Nie chciał bez nich żyć.

— Pani Alvarez go nienawidziła. O nim też miała wierszyki. A poza tym, co niby mieliśmy zrobić? Stworzyć symbionty i modyfikacje DNA dla każdego głupiego gatunku? Masz pojęcie, ile by to kosztowało? — przysunęła się do mnie. — Jeśli chcesz mieć wokół siebie zwierzęta, idź do zoo. Albo sam sobie coś zmontuj, skoro cię to uszczęśliwi. Coś z rękami, na litość boską, ale nie psa — zapatrzyła się w sufit. — Ja bym tego psa ugotowała i już.

Potrząsnąłem głową.

— Nie wiem. Ten pies różni się od biotecha. Patrzy na nas i coś w nim jest, i to nie jesteśmy my. Chcę powiedzieć, wiesz, weź byle jakiego biotecha i to zasadniczo jesteśmy my, wtłoczeni w inny kształt, ale nie ten pies… — zamilkłem, myśląc.

Lisa roześmiała się.

— Uścisnęliście sobie ręce, Chen. Nie przejmujesz się salutującymi centaurami — wspięła się na mnie. — Zapomnij o tym psie. Skup się na czymś innym. — Jej uśmiech i ostrza lśniły w półmroku.

* * *

Obudziłem się czując, że coś liże moją twarz. Na początku pomyślałem, że to Lisa, ale poszła do własnego łóżka. Otworzyłem oczy i ujrzałem psa.

To było zabawne, to zwierzę, które mnie lizało, jakby chciało porozmawiać, albo się przywitać, czy coś. Znów mnie polizał i pomyślałem, że przeszedł długą drogę od stworzenia, które próbowało oderwać Jaakowi rękę. Położył łapy na brzegu łóżka i potem, jednym ciężkim ruchem, wskoczył do niego i zwinął się przy mnie.

Spał tam całą noc. To było dziwne, że leżało przy mnie stworzenie, które nie było Lisą, ale był ciepły i było w tym coś przyjaznego. Zapadając ponownie w sen cały czas się uśmiechałem.

* * *

Polecieliśmy na Hawaje, na wakacje z pływaniem, i zabraliśmy psa ze sobą. Dobrze było wyrwać się z północnego zimna do łagodnego Pacyfiku. Dobrze było stanąć na plaży i patrzeć na bezkresny horyzont. Dobrze było iść wzdłuż plaży, podczas gdy czarne fale uderzały o piasek.

Lisa była dobrą pływaczką. Przecinała metaliczną taflę oceanu jak dawny węgorz, a kiedy się wynurzała, jej nagie ciało lśniło setkami opalizujących naftowych klejnotów.

Kiedy słońce zbliżyło się do zachodu Jaak podpalił ocean strzałem ze swojej 101. Siedzieliśmy i patrzyliśmy jak wielka, czerwona kula Słońca tonie we wstęgach dymu, a jego światło z każdą minutą wpada w głębszy odcień szkarłatu. Płonące fale wypełzały na plażę. Jaak wyciągnął harmonijkę i grał, podczas gdy Lisa i ja kochaliśmy się na piasku.

Mieliśmy zamiar zostawić ją na weekend w postaci samego korpusu, żeby się przekonała, co zrobiła mi podczas poprzednich wakacji. To była nowa sprawa w LA, eksperyment na wrażliwości.

Była piękna, leżąc tam na plaży, śliska i podniecona tymi wszystkimi naszymi zabawami w wodzie. Zlizywałem z jej skóry oleiste opale, odcinając jej kończyny, zostawiając ją bardziej bezradną niż dziecko. Jaak grał na harmonijce i patrzył na zachodzące słońce i obserwował, jak docieram do jądra Lisy. Po seksie leżeliśmy na piasku. Słońce schowało się pod wodą. Jego promienie lśniły czerwonawo przez dymiące fale. Niebo, ciężkie od pyłów i dymu, robiło się coraz ciemniejsze.

Lisa westchnęła z zadowoleniem.

— Powinniśmy częściej przyjeżdżać tu na wakacje.

Wyciągnąłem z piasku kawałek drutu kolczastego. Owinąłem sobie nim ramię, kolce wbiły się w skórę. Pokazałem go Lisie.

— Kiedy byłem dzieckiem, ciągłe to robiłem — uśmiechnąłem się. — Wydawało mi się, że jestem niesamowity.

Lisa uśmiechnęła się.

— Bo jesteś.

— Dzięki nauce. — Spojrzałem na psa. Leżał na piasku kawałek dalej. W nowym środowisku wydawał się przybity i niepewny, wyrwany z bezpieczeństwa kwasowych sadzawek i gór odpadów, które były jego domem. Jaak usiadł koło psa i zagrał. Zwierzę zastrzygło uszami. Dobrze grał. Żałobne dźwięki harmonijki niosły się nad plażą.

Lisa odwróciła głowę, próbując zobaczyć psa.

— Obróć mnie.

Spełniłem jej prośbę. Jej kończyny już odrastały. Małe kikuty, które rozrastają się w większe organy. Do rana będzie cała i potwornie głodna. Wpatrywała się w psa. — Jest tak blisko, a ja nigdy go nie dotknę — powiedziała.

— Hm?

— Jest wrażliwy na wszystko. Nie może pływać w oceanie. Nie może niczego jeść. Musimy wozić ze sobą jedzenie dla niego. Musimy oczyszczać mu wodę. Ślepa uliczka ewolucji. Bez nauki bylibyśmy równie wrażliwi jak on. — Spojrzała na mnie. — Tak wrażliwi, jak ja teraz. — Skrzywiła się. — Nigdy nie byłam równie blisko śmierci. Przynajmniej poza walką.

— Dzikie, co?

— Na chwilę. Bardziej mi się podobało, kiedy ja zrobiłam to tobie. Już umieram z głodu.

Nakarmiłem ją garścią oleistego piasku i popatrzyłem na psa, stojącego niepewnie na plaży, obwąchującego podejrzliwie jakiś pordzewiały kawał żelastwa, który tkwił w ziemi jak gigantyczny wspomagacz pamięci. Złapał kawałek czerwonego plastiku wygładzonego przez ocean i żuł go przez moment, zanim go upuścił. Zaczął oblizywać sobie pysk. Zastanawiałem się, czy znowu się zatruł.

— To na pewno skłoni cię do myślenia — wymamrotałem. Podałem Lisie kolejną garść piasku. — Gdyby ktoś przyszedł z przeszłości, żeby spotkać nas tu i teraz, to jak sądzisz, co by o nas pomyślał? Czy w ogóle nazwałby nas ludźmi?

Lisa spojrzała na mnie poważnie.

— Nie. Nazwałby nas bogami.

Jaak podniósł się i podszedł do linii przyboju, stając po kolana w czarnej, dymiącej wodzie. Pies, wiedziony jakimś nieznanym instynktem, poszedł za nim, ostrożnie wybierając drogę po piasku i kamieniach.

* * *

Ostatniego dnia na plaży pies zaplątał się w kłąb drutu. Szalał, próbując oswobodzić powyrywane futro, połamane nogi, na wpół uduszony niemal odgryzł sobie łapę próbując się uwolnić. Zanim go znaleźliśmy wszędzie była krew, sierść i poszarpane mięso.

Lisa popatrzyła na psa.

— Chryste, Jaak, miałeś go pilnować.

— Poszedłem popływać. Nie da się mieć go na oku bez przerwy.

— Będzie się goił całą wieczność — rozzłościła się.

— Powinniśmy wezwać myśliwiec — powiedziałem. — Będzie łatwiej zająć się tym w domu. — Lisa i ja uklęknęliśmy i zaczęliśmy ciąć drut, żeby oswobodzić psa. Zapiszczał i zaczął słabo machać ogonem, kiedy zabraliśmy się do pracy.

Jaak nic nie mówił.

Lisa klepnęła go w nogę.

— Dalej, Jaak, chodź tutaj. Wykrwawi się, jeśli się nie pospieszysz. Wiesz, jaki jest kruchy.

— Sądzę, że powinniśmy go zjeść — odezwał się Jaak.

— Serio? — Lisa spojrzała w górę, zaskoczona.

Wzruszył ramionami.

— Pewnie.

Spojrzałem znad drutów, które zdejmowałem z psiej klatki piersiowej.

— Wydawało mi się, że chciałeś mieć zwierzątko. Jak w zoo.

Jaak potrząsnął głową.

— Te granulki żywieniowe są drogie. Połowę moich zarobków wydaję na jedzenie i filtrowanie wody, a teraz jeszcze ten syf — machnął ręką w stronę psa. — Cały czas trzeba sukinsyna pilnować. Nie jest tego warty.

— Ale to twój przyjaciel. Uścisnęliście sobie ręce.

Jaak zaśmiał się.

— Ty jesteś moim przyjacielem — popatrzył na psa, a twarz pomarszczyła mu się w namyśle. — To, to jest… zwierzę.

Chociaż toczyliśmy bezowocne dyskusje, jak by to było zjeść psa, zaskoczeniem było usłyszeć, że jest zdecydowany go zabić.

— Może powinieneś się z tym przespać — zasugerowałem. — Możemy zabrać go do bunkra, wyleczyć, a potem możesz zdecydować, kiedy nie będziesz taki wkurzony.

— Nie — wyciągnął harmonijkę i zagrał kilka nut w szybkiej, jazzowej skali. Odjął instrument od ust. — Jeżeli chcecie się dokładać do jego jedzenia, to może mógłbym go zatrzymać, ale jeśli nie… — wzruszył ramionami.

— Nie wydaje mi się, że powinno się go gotować.

— Nie? — Lisa spojrzała na mnie. — To możemy go upiec, choćby tutaj, na plaży.

Spojrzałem w dół na psa, masę ciężko oddychającego, ufnego zwierzęcia.

— Nadal uważam, że nie powinniśmy tego robić.

Jaak popatrzył na mnie z powagą.

— Chcesz płacić za jego jedzenie?

Westchnąłem.

— Odkładam na nową Immersive Response.

— Tak, cóż, ja też mam rzeczy, które chcę kupić, wiesz. — Napiął mięśnie, pokazując swoje tatuaże. — Jaki z niego za pożytek, do kurwy nędzy?

— Sprawia, że się uśmiechasz.

— Immersive Response też sprawia, że się uśmiechasz. I nie musisz po niej sprzątać. Dalej, Chen. Przyznaj to. Ty też nie chcesz się nim zajmować. To wrzód na dupie.

Popatrzyliśmy na siebie, a potem w dół, na psa.

* * *

Lisa upiekła psa na rożnie, nad płonącym plastikiem i naftą z oceanu. Smakował dobrze, ale w sumie trudno było zrozumieć, o co ten szum. Jadłem pieczonego centaura, który smakował lepiej.

Później poszliśmy na spacer wzdłuż wody. Opalizujące fale ryczały i rozbijały się na piasku, cofając się pozostawiały śliskie klejnoty. Dalekie Słońce płonęło czerwienią.

Bez psa naprawdę mogliśmy się rozkoszować plażą. Nie musieliśmy się martwić, czy nie wdepnie w kwas, nie zaplącze w drut kolczasty zagrzebany w piasku, czy nie zje czegoś, po czym będzie wymiotował przez pół nocy.

Nadal jednak pamiętam, jak pies lizał mnie po twarzy i pakował mi się do łóżka, i pamiętam jego ciepły oddech obok siebie, i czasami za tym tęsknię.


Przełożyła Martyna Plisenko

Загрузка...