ROZDZIAŁ 11

Komandos zaparkował mercedesa pod barem. Wsiadłam do wozu i odjechaliśmy, zanim Perin zdążył wyjść z lokalu na ulicę.

Komandos zerknął na mnie.

– Wszystko okay?

– Nigdy nie czułam się lepiej. Przyjrzał mi się uważnie.

– No dobra, może jestem trochę oszołomiona – przyznałam. – Chyba nie powinnam wypijać tego drinka.

Przysunęłam się bliżej Komandosa, gdyż wyglądał jak trzeba, a ja dostrzegałam jego wyższość nad tym zdradzieckim szczurem Morellim.

Zwolnił przed światłami.

– Chcesz mi opowiedzieć o strzelaninie?

– Perin wypalił tylko raz, ale nikogo nie trafił – poinformowałam z uśmiechem. Komandos nie wyglądał już tak groźnie, kiedy wychyliło się Szafir z Bombaju.

– Perin strzelał do ciebie?

– Nie. Był tam jeszcze jeden facet, któremu chyba się nie spodobało, że Perin ze mną gada. Doszło do awantury – wyjaśniłam i dotknęłam diamentowego kolczyka w jego uchu. – Ładny – pochwaliłam.

Komandos uśmiechnął się szeroko.

– Ile wypiłaś drinków?

– Jednego. Ale był spory. Poza tym nie mam mocnej głowy.

– Warto zapamiętać – zauważył.

Nie bardzo wiedziałam, co przez to rozumie, ale spodziewałam się, że wiąże się to z seksem i wykorzystaniem mojej osoby.

Zatrzymał się pod drzwiami mego domu. Przeżyłam rozczarowanie, bo oznaczało to, że mnie tylko podwiózł, zamiast zaparkować i wpaść na górę, na drinka przed snem… albo na coś innego.

– Masz gościa – zauważył.

– Czyżby?

– To motor Morellego.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć. Rzeczywiście, ducati Morellego stało obok cadillaca pani Feinstein. Cholera. Wepchnęłam dłoń do torby i zaczęłam w niej grzebać.

– Czego szukasz? – spytał Komandos.

– Broni.

– Chcesz strzelać do Morellego? To nie jest chyba dobry pomysł – zauważył. – Gliniarze są na tym punkcie przewrażliwieni.

Wykaraskałam się jakoś z mercedesa, poprawiłam spódnicę i poczłapałam do siebie.

Morelli siedział na korytarzu, kiedy dotarłam na górę. Był w czarnych dżinsach, czarnych butach motocyklowych, czarnym T-shircie i czarnej motocyklowej kurtce ze skóry. Miał na twarzy dwudniowy zarost i długie włosy, nawet jak na siebie. Gdybym nie była na niego wściekła, nie czekałabym, tylko od razu zrzuciła z siebie ubranie. Uświadomiłam sobie, że identyczne myśli wywołał we mnie Komandos, ale w tym właśnie tkwił problem. Co tu mówić? Czułam, że niedługo Mokry i Briggs też zaczną mi się podobać.

– O rany, masz tupet, że tu przyłazisz – zwróciłam się do niego, szukając kluczy.

Wyjął z kieszeni swoje i otworzył drzwi.

– Odkąd to masz klucz do mojego mieszkania? – spytałam.

– Odkąd mi go oddałaś, kiedy byliśmy w lepszych stosunkach. – Spojrzał na mnie, a linię jego ust złagodziło rozbawienie. – Piłaś?

– Taka praca. Musiałam odwalić robotę dla Komandosa, a picie wydało się przy niej najbardziej odpowiednią rzeczą.

– Chcesz kawy?

– Nic z tego, popsułaby cały efekt. Poza tym nie wypiłabym zaparzonej przez ciebie kawy. Możesz już iść, dzięki.

– Nie sądzę – odparł Morelli. Otworzył lodówkę, zajrzał do środka i odkrył paczkę Mocha Javy, którą kupiłam w Grand Union. Odmierzył wodę i kawę, po czym włączył ekspres. – Niech zgadnę. Jesteś na mnie wściekła?

Przewróciłam oczami, które cofnęły się w gjąb mojej głowy tak bardzo, że zobaczyłam samą siebie, zagłębioną w myślach. I podczas gdy oczy wciąż tam tkwiły, rozglądałam się za Briggsem. Gdzie ten mały diabeł siedzi?

– Zechcesz udzielić mi jakiejś wskazówki? – spytał Morelli.

– Nie zasługujesz na to.

– Pewnie masz rację, ale może jednak zechcesz mi powiedzieć, o co masz żal.

– O Terry Gilman.

– Tak?

– Tak. To cała wskazówka, ty padalcu. Morelli wyjął z wiszącej szafki dwa kubki i napełnił je kawą. Dolał mleka i podał mi jeden.

– Imię to trochę za mało, żebym zrozumiał.

– Wystarczy. Wiesz doskonale, o czym mówię. Odezwał się jego pager i Morelli zaklął siarczyście. Spojrzał na wyświetlacz i zadzwonił z mojego telefonu.

– Muszę iść – powiedział. – Chętnie bym został i wyjaśnił sprawę, ale coś mi wypadło. Ruszył do drzwi, jednak zawrócił.

– Zapomniałbym. Widziałaś Ramireza?

– Tak. I chcę, żeby sąd wydał mu zakaz zbliżania się do mnie i cofnął zwolnienie warunkowe.

– Już mu cofnął. Ramirez poderwał w nocy prostytutkę na Stark i niemal ją zamordował. Zmasakrował biedaczkę i wrzucił do kontenera na śmieci. Zdołała się jakoś z niego wydostać. Rano znalazły ją dwa dzieciaki.

– Wyjdzie z tego?

– Chyba tak. Wciąż z nią kiepsko, ale trzyma się twardo. Kiedy go widziałaś ostatnim razem?

– Jakieś pół godziny temu.

Opowiedziałam mu o jaguarze i incydencie z Perinem.

Widziałam, jak Morellim targa burza uczuć. Głównie frustracja. I gniew.

– Może się jednak do mnie przeniesiesz? – spytał. -Dopóki nie znajdą Ramireza.

Byłoby nam trochę ciasno z Terry.

– Raczej nie – odparłam.

– A gdybym się z tobą ożenił?

– Teraz chcesz się żenić? A jak już złapią Ramireza? Weźmiemy rozwód?

– W mojej rodzinie nie ma rozwodów. Babka Bella nigdy by się na to nie zgodziła. Trzeba umrzeć, żeby uwolnić się z małżeńskich więzów.

– Jezu, to ekstra.

I prawda. Rozumiem nastawienie Morellego do małżeństwa. Mężczyźni w tej rodzinie nigdy nie mieli specjalnych osiągnięć. Pili za dużo. Zdradzali żony. Bili dzieci. I ten żałosnjŁ stan trwał nieprzerwanie, dopóki śmierć ich nie rozłączyła. Na szczęście dla wielu żon Morellich śmierć nawiedzała ich mężów dość wcześnie. Ginęli w knajpianych bójkach, zabijali się, prowadząc samochody po pijanemu, i rozwalali sobie wątroby alkoholem.

– Pogadamy innym razem – oświadczyłam. – Lepiej się pośpiesz. I nie martw się, będę uważać. Zamykam drzwi i okna, z bronią też się nie rozstaję.

– Masz pozwolenie?

– Dostałam wczoraj.

– Nic mi o tym nie wiadomo – zauważył Morelli. Pochylił gjowę i pocałował mnie leciutko w usta. – Upewnij się, że jest naładowana.

Był w gruncie rzeczy miłym facetem. Mniej chlubne geny Morellich jakoś go ominęły. Odznaczał się atrakcyjnym wyglądem i urokiem, przy braku antypatycznych cech. Wątpliwości budziła tylko kwestia kobiet.

Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Choć nie bardzo wiedziałam za co. Chyba za to, że przymknął oko na to pozwolenie. Albo że martwił się o moje bezpieczeństwo. W każdym razie zarówno uśmiech, jak i podziękowanie stanowiły wystarczającą zachętę dla Morellego. Przyciągnął mnie do siebie i znów pocałował, tym razem gorąco i na serio. Nie był to pocałunek, który się łatwo zapomina. Ani też taki, który chciałoby się szybko przerwać.

Kiedy oderwał usta od moich, nie wypuszczając mnie z objęć, na jego wargi powrócił szeroki uśmiech.

– Tak lepiej – uznał. – Zadzwonię, jak tylko będę mógł.

I tyle go widziałam.

Do diabła! Zamknęłam za nim drzwi i walnęłam się otwartą dłonią w czoło. Ale ze mnie idiotka. Pocałowałam Morellego, jakby nic innego się nie liczyło. Nie to chciałam dać mu do zrozumienia. A Terry? A Mokry? A Komandos? Mniejsza o niego, pomyślałam. Komandos nie stanowił w tym kontekście problemu. Stanowił odrębny problem.

Z łazienki wyjrzał Briggs.

– Można wyjść?

– Co tam robisz?

– Usłyszałem cię na korytarzu i nie chciałem przeszkadzać. Wyglądało na to, że wreszcie załapałaś kogoś z ikrą.

– Dzięki, ale nie miał jej znów tak dużo.

– Właśnie widzę.

O pierwszej jeszcze nie spałam. To przez ten pocałunek. Wciąż o nim myślałam. I o tym, co czułam, kiedy Morelli wziął mnie w ramiona. A potem zaczęłam się zastanawiać, jak bym się czuła, gdyby zdarł ze mnie ubranie i zaczął całować także w innych miejscach. A potem Morelli był w moich myślach już nagi. Następnie Morelli nagi i podniecony. Wreszcie Morelli, który wykorzystuje bezlitośnie fakt nagości i podniecenia. I dlatego nie mogłam spać. Znowu. O drugiej było niewiele lepiej. Przeklęty Morelli. Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam boso do kuchni. Przetrząsnęłam szafki i lodówkę, nie mogłam jednak znaleźć niczego, co byłoby w stanie zaspokoić mój gjód. Chciałam oczywiście Morellego, ale skoro nie mogłam go mieć, to chciałam mieć baton. Mnóstwo batonów. Trzeba było o tym pomyśleć, jak pojechałam do sklepu.

Grand Union był otwarty przez całą dobę. Kuszący pomysł, choć niezbyt dobry. Na zewnątrz mógł się czaić Ramirez. Nawet za dnia, kiedy wokół kręcili się ludzie i świeciło słońce, nie byłam spokojna. Spacery po zmroku wydawały się idiotycznym ryzykiem.

Wróciłam do łóżka i zamiast myśleć o Morellim, zaczęłam myśleć o Ramirezie. Zastanawiałam się, czy gdzieś tam jest – na parkingu czy w którejś z bocznych uliczek. Znałam wszystkie wozy sąsiadów. Gdyby pojawił się jakiś nowy samochód, od razu bym to zauważyła.

Nie mogłam opanować ciekawości. I podniecenia wywołanego myślą o schwytaniu tego drania. Jeśli Ramirez jest na parkingu, mogłabym go zlokalizować. Wysunęłam się spod kołdry i podpełzłam do okna. Parking był nocą dobrze oświetlony. Ani odrobiny cienia, gdzie mógłby się kryć jakiś wóz. Chwyciłam za zasłonę i odsunęłam ją. Myślałam, że ujrzę w dole samochody, tymczasem zobaczyłam przed sobą czarne jak smoła oczy Ramireza. Stał na schodach pożarowych pod moim oknem z obleśnym uśmiechem, twarz tonęła w bursztynowym świetle, potężne ciało majaczyło groźnie na tle nocnego nieba. Ręce miał rozpostarte, a dłonie przyklejone do framugi okna.

Odskoczyłam z krzykiem i poczułam, jak ogarnia mnie paraliżujące przerażenie. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam się poruszać. Nie mogłam myśleć.

– Stephanie – powiedział śpiewnie. Gruba szyba tłumiła jego głos. Roześmiał się cicho i znów wymówił moje imię, jakby zawodząc: – Stephanie.

Odwróciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju, prosto do kuchni, gdzie chwyciłam torbę i zaczęłam rozpaczliwie szukać broni. Znalazłam ją i popędziłam z powrotem do sypialni, ale Ramireza już nie było. Moje okno nadal było zamknięte i zabezpieczone, zasłony do połowy odsunięte. Schody pożarowe świeciły pustką. Na parkingu też nie było śladu intruza. Ani obcego wozu. Przez chwilę sądziłam, że wszystko mi się przywidziało. I wtedy dostrzegłam kartkę papieru przyklejoną do szyby od zewnętrznej strony. Była zapisana odręcznie dużymi literami.

BÓG CZEKA. NIEBAWEM NADEJDZIE CZAS, KIEDY GO UJRZYSZ.

Pobiegłam z powrotem do kuchni, żeby zadzwonić na policję. Dłoń mi drżała, nie mogłam trafić palcami w klawisze. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i spróbowałam ponownie. Jeszcze jeden oddech i po chwili opowiadałam oficerowi dyżurnemu o Ramirezie. Odłożyłam słuchawkę i wystukałam numer Morellego, ale przerwałam połączenie. Bałam się, że usłyszę Terry. Głupia myśl, powiedziałam sobie. Tylko go wtedy podwiozła. Nie dopatruj się w tym niczego więcej. Jakoś da się to w końcu wytłumaczyć. I nawet jeśli Joe nie mógł uchodzić za wzór narzeczonego, to nadal był cholernie dobrym gliną.

Wykręciłam ponownie jego numer i telefon u Morellego zadzwonił siedem razy. W końcu włączyła się automatyczna sekretarka. Morellego nie było w domu. Morelli pracował. Dziewięćdziesiąt procent pewności, dziesięć wątpliwości. To właśnie te dziesięć procent powstrzymało mnie przed próbą połączenia się z jego komórką czy pagerem.

Nagle uświadomiłam sobie, że obok mnie stoi Briggs.

– Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś był tak przerażony – zauważył, ale bez zwykłego sarkazmu w głosie. -Nie słyszałaś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłem.

– Na moich schodach pożarowych był mężczyzna.

– Ramirez.

– Tak. Wiesz, kto to jest?

– Bokser.

– Ktoś więcej. To straszny człowiek.

– Zaparzymy herbaty – zaproponował Briggs. – Nie wyglądasz za dobrze.

Przyniosłam sobie do salonu poduszkę i kołdrę i usiadłam na kanapie z Briggsem. Zapaliłam światła w całym mieszkanki, a broń położyłam na stoliku do kawy, w zasięgu ręki. Przesiedziałam tak do rana, zapadając od czasu do czasu w drzemkę. Kiedy słońce stało wysoko, wróciłam do łóżka i spałam aż do jedenastej, kiedy zbudził mnie telefon.

Dzwoniła Margaret Burger.

– Znalazłam czek – powiedziała. – Zaplątał się w którejś szufladzie. Jest z tego okresu, kiedy Soi kłócił się z kablówką. Wiem, że pan Mokry chciał go obejrzeć, ale nie mam pojęcia, jak się z nim skontaktować.

– Mogę go przekazać – zaproponowałam. – Mam kilka spraw do załatwienia, więc wpadnę przy okazji.

– Będę w domu cały dzień – poinformowała mnie Margaret.

Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić z tym czekiem, ale nie zawadziło rzucić nań okiem. Zaparzyłam świeżej kawy i wypiłam szklankę soku pomarańczowego. Potem wzięłam szybki prysznic, ubrałam się tradycyjnie, w lewisy i T-shirt z długimi rękawami, wypiłam kawę, zjadłam kawałek placka kukurydzianego i zadzwoniłam do Morellego. Wciąż nie odpowiadał, ale tym razem zostawiłam mu wiadomość. Prosiłam, by dał mi znać na pager, gdy tylko złapią Ramireza.

Wyjęłam z torby pojemnik z pieprzem i zaczepiłam przy pasku spodni.

Briggs siedział w kuchni, kiedy zbierałam się do wyjścia.

– Uważaj na siebie – powiedział.

Poczułam skurcz w żołądku, kiedy wchodziłam do windy, i drugi raz, kiedy znalazłam się na parkingu. Zbliżyłam się szybko do porsche, a potem przez całą drogę zerkałam w lusterko wsteczne.

Uświadomiłam sobie nagle, że nie wypatruję już na każdym rogu wuja Freda. Tak się jakoś stało, że jego poszukiwania zamieniły się w tajemnicę worka ze zwłokami kobiety, martwych urzędników i nieuczynnej firmy śmieciarskiej. Powiedziałam sobie, że nie ma się czym przejmować. I tak wszystko łączyło się zagadkowo ze zniknięciem Freda. Nie byłam jednak o tym do końca przekonana. Niewykluczone, że Fred dał mimo wszystko nogę do Kalifornii. Ja traciłam czas, a Mokry śmiał się w kułak. Może był rzeczywiście gliniarzem w przebraniu, a ja uwikłałam się w najbardziej bzdurny pościg za cieniem.

Zapukałam tylko raz, Margaret od razu otworzyła drzwi. Miała już przygotowany czek. Obejrzałam go, ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego.

– Proszę go wziąć – powiedziała. – Mnie nie jest potrzebny. Może ten miły pan Mokry też zechce rzucić na niego okiem.

Schowałam papier do torby i podziękowałam Margaret. Wciąż nie mogłam się otrząsnąć po spotkaniu z Ra-mirezem, pojechałam więc do biura, żeby sprawdzić, czy Lula zechce mi towarzyszyć przez resztę dnia w charakterze ochroniarza.

– Bo ja wiem – oświadczyła. – Nie jesteś w zmowie z tym gościem o ksywie Mokry? Facet ma wypaczone poczucie humoru.

Powiedziałam jej, że weźmiemy mój wóz. Nie ma się czym martwić.

– No dobra – zgodziła się Lula. – Mogłabym włożyć dla niepoznaki kapelusz, to nikt mnie nie rozpozna.

– Nie trzeba – poinformowałam ją. – Mam nowy samochód.

Connie podniosła wzrok znad ekranu komputera, wyraźnie ożywiona.

– Jaki?

– Czarny.

– To lepsze niż mdłoniebieski – zauważyła Lula. – Co to jest? Jeszcze jeden mały dżip?

– Nie. To nie dżip.

Obie spojrzały na mnie wyczekująco.

– No? – ponaglała mnie Lula.

– To… porsche.

– Że co?

– Porsche.

Obie rzuciły się do drzwi.

– Niech mnie szlag, jeśli to nie porsche – zaklęła Lula. – Co ty, bank obrobiłaś?

– To wóz firmowy.

Lula i Connie znów zaczęły patrzeć na mnie wyczekująco, a każdej z nich brwi przesunęły się na sam czubek głowy.

– No, wiecie, że pracuję z Komandosem… Lula zaglądała do wnętrza wozu.

– To taka robota, jak wtedy, gdy ten gość wysadził się przy twojej pomocy w powietrze? Albo jak zgubiłaś szejka? Zaraz, zaraz. – Uderzyła się w czoło. – Chcesz nam powiedzieć, że Komandos dał ci wóz, bo z nim pracujesz?

Odchrząknęłam i starłam rąbkiem koszuli odcisk kciuka z tylnego błotnika.

Lula i Connie zaczęły się uśmiechać.

– Cholera. – Lula stuknęła mnie w ramię. – Idziesz na całego, dziewczyno.

– To nie ten rodzaj pracy – powiedziałam. Lula uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Nic nie mówiłam o żadnej pracy. Słuchaj, Connie, czy ja coś mówiłam o jakiejś pracy?

– Wiem, o czym myślicie – zapewniłam. Do dyskusji włączyła się Connie.

– Zastanówmy się… Najpierw jest seks oralny. Potem seks regularny. A potem jest…

– Coraz cieplej – podjudzała ją Lula.

– Wszyscy, którzy pracują dla Komandosa, jeżdżą czarnymi wozami – broniłam się rozpaczliwie.

– Daje im terenówki – przerwała mi Lula. – Nie daje im porsche boxterów. Zagryzłam wargę.

– Uważacie, że czegoś ode mnie chce?

– Komandos nie daje nic za darmo – poinformowała Lula. – Prędzej czy później dostaje swoje. I chcesz nam wmówić, że nie wiesz, co to jest?

– Miałam tylko nadzieję, że wziął mnie do zespołu swoich chłopaków, a wóz jest potrzebny do roboty.

– Widziałam, jak na ciebie patrzy – nie ustępowała Lula. – I wiem, że na chłopaków tak nie patrzy. Trzeba cię chyba oświecić. Mnie by to nie przeszkadzało, tak szczerze mówiąc. Gdybym mogła położyć dłonie na ciele tego mężczyzny, to sama kupiłabym mu porsche.

Podjechałyśmy pod centrum handlowe. Zaparkowałam obok banku.

– Co tu robimy? – chciała wiedzieć Lula.

Dobre pytanie. Odpowiedź nie była wcale taka prosta.

– Mam dwa czeki, które chcę pokazać kuzynce. Jest tu kasjerką.

– Coś szczególnego z tymi czekami?

– Tak. Tyle że nie wiem co. – Pokazałam je Luli. – Co o nich myślisz?

– Wyglądają jak zwykłe pieprzone czeki.

W banku było o tej porze tłoczno, stanęłyśmy więc w kolejce do okienka Leony. Czekając, zerkałam w stronę gabinetu Shempsky'ego. Drzwi były uchylone. Widziałam go przy biurku, rozmawiał akurat przez telefon.

– Cześć – powitała mnie Leona, kiedy dotarłam do okienka. – Co nowego?

– Chciałam cię spytać o ten czek. – Podałam jej dokument. – Widzisz tu coś dziwnego? Obejrzała go z obu stron.

– Nie.

Dałam jej z kolei czek Freda dla RGC.

– A ten?

– Jest w porządku.

– A rachunek?

– Sprawdzę. – Postukała w klawiaturę i spojrzała na ekran. – Szybkie wpływy i szybkie wypłaty. Przypuszczam, że to jakieś małe konto na poziomie lokalnym.

– Dlaczego tak myślisz?

– RGC to największa firma tego typu w okolicy, a widzę tu bardzo mało transakcji. Ja też korzystam z jej usług, a moje czeki przechodzą przez Citibank. Jak się pracuje w tym interesie, zwraca się uwagę na takie rzeczy.

– A ten czek dla kablówki?

Leona ponownie mu się przyjrzała.

– To samo. Moje czeki są realizowane gdzie indziej.

– Nie wydaje ci się dziwne, że klienci są przypisani do dwóch różnych banków? Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Chyba nie, skoro jest tak w przypadku aż dwóch firm.

Podziękowałam Leonie i schowałam czeki do torby. A kiedy się odwróciłam od okienka, omal nie wpadłam na Shempsky'ego.

– Oj! – zawołał, odskakując na bok. – Nie zamierzałem cię staranować. Chciałem tylko spytać, jak ci idzie.

– Świetnie.

Przedstawiłam Lulę i pomyślałam, że Shempsky ma dużo taktu. Jakby nie dostrzegał jej krzykliwie pomarańczowych włosów. Ani też faktu, że wcisnęła sto kilo kobiecego ciała w zbyt obcisłe rajstopy, T-shirt i kurtkę ze sztucznego futra z obszyciem przypominającym różową grzywę lwa.

– No i co z tym czekiem? – zainteresował się Shempsky. – Rozwiązałaś zagadkę?

– Jeszcze nie, ale jestem na dobrej drodze. Znalazłam podobny czek z innej firmy. I co ciekawe, oba zostały zrealizowane tutaj.

– Co w tym ciekawego?

Postanowiłam skłamać. Nie chciałam mieszać w to Leony czy Margaret Burger.

– Czeki, które ja wypisuję dla tych firm, są realizowane gdzie indziej. Nie uważasz, że to dziwne? Shempsky uśmiechnął się.

– Absolutnie nie. Firmy często utrzymują niewielkie lokalne konta, ale większość pieniędzy gromadzą gdzie indziej.

– Słyszałam o tym – wtrąciła Lula.

– Masz przy sobie ten drugi czek? – spytał Shempsky. – Chcesz, żebym go obejrzał?

– Nie, ale dzięki za propozycję.

– Rany, uparta jesteś – zauważył. – Podziwiam cię. Pewnie podejrzewasz, że ma to związek ze zniknięciem Freda.

– Niewykluczone.

– A teraz dokąd?

– Do RGC. Muszę wreszcie załatwić, żeby zrobili porządek z tym rachunkiem. Byłam u nich już w zeszły piątek, ale Lipinski popełnił akurat samobójstwo.

– Niesprzyjający moment na załatwianie interesów -zauważył Shempsky.

– Fakt.

Obdarzył mnie przyjacielskim uśmiechem bankiera.

– No to powodzenia.

– Ona nie potrzebuje powodzenia – zauważyła Lula. -Jest niesamowita. Zawsze zdobywa swojego faceta, rozumie pan, o co mi chodzi. Jest taka dobra, że prowadzi porsche. Ile zna pan łowczyń nagród, które jeżdżą takim wozem?

– To samochód firmowy – wyjaśniłam Shempsky'emu.

– Wspaniały wóz – przyznał. – Widziałem wczoraj, jak nim odjeżdżałaś.

Wreszcie poczułam, że jestem na dobrej drodze. Miałam pewną teorię, która pozwalała powiązać to wszystko ze sobą. Dopiero się wykluwała, ale warto było nad nią popracować. Ruszyłam w stronę Hamilton i przecięłam South Broad. Skręciłam w dzielnicę przemysłową i z ulgą stwierdziłam, że nigdzie nie widać migających świateł i policyjnych radiowozów. Żadnych ludzkich tragedii. Na placu przed biurem RGC nie stały śmieciarki i nie pachniało brzydko. Najwyraźniej środek dnia to najlepsza pora na odwiedziny w firmie śmieciarskiej.

– Mogą być trochę przewrażliwieni – powiedziałam do Luli.

– Chcesz, to ci pokażę, jak wygląda człowiek przewrażliwiony – odparła Lula. – Mam tylko nadzieję, że zamalowali ścianę.

Biuro nie wyglądało na świeżo odnowione, ale i nie było zbryzgane krwią. Za kontuarem, przy biurku, siedział jakiś mężczyzna. Był po czterdziestce, miał kasztanowe włosy i odznaczał się szczupłą budową ciała. Podniósł wzrok, kiedy weszłyśmy do środka.

– Chciałabym zaktualizować rachunek – wyjaśniłam. -Rozmawiałam o tym z Lanym, ale nic z tego nie wyszło. Pan się tym teraz zajmuje?

Wyciągnął dłoń.

– Mark Stemper z biura w Camden. Jestem tu przeniesiony czasowe.

– Czy to ta ściana, na której rozprysnął się mózg? -Lula machnęła ręką w tę stronę. – Nie wygląda na pomalowaną. Jak żeście ją doszorowali? Mnie nigdy nie udało się domyć zakrwawionej ściany.

– Zatrudniliśmy wyspecjalizowaną ekipę – wyjaśnił Stemper. – Nie wiem dokładnie, czego użyto.

– O rany, to kiepsko, bo i mnie by się coś takiego przydało.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

– Często ma pani krew na ścianach?

– Tak po prawdzie, to nie zawsze są ściany w moim domu.

– Wróćmy może do sprawy – wtrąciłam.

– Nazwisko?

– Fred Shutz.

Sprawdził w komputerze i pokręcił głową.

– Nie ma tu nikogo o takim nazwisku.

– No właśnie.

Wyłuszczyłam mu sprawę i pokazałam czek.

– Nie korzystamy z usług tego banku – powiedział.

– Może macie tam drugie konto?

– Nie. Każde biuro działa tak samo. Wszystko idzie przez Citibank.

– Jak więc wyjaśni pan sprawę tego czeku?

– Nie wiem, jak ją wyjaśnić.

– Czy pracowali tu tylko Martha Deeter i Lany Li-pinski?

– W tym biurze? Tak.

– Kiedy ktoś przesyła opłatę kwartalną, co się z nią dzieje?

– Przechodzi przez biuro. Jest wprowadzana do systemu komputerowego i przekazywana na konto w Citibanku.

– Bardzo nam pan pomógj – powiedziałam. – Dziękuję. Wyszłyśmy na zewnątrz.

– Po mojemu, to niezbyt pomógł. Nic za cholerę nie wiedział.

– Ale wiedział, że to był niewłaściwy bank.

– Zauważyłam, jak cię to ruszyło.

– Wiesz, kiedy rozmawiałam z Allenem Shempskym, to coś mi zaświtało.

– Chcesz się tym pochwalić?

– Załóżmy, że Larry Lipinski nie uzupełniał wszystkich rachunków. Załóżmy, że zatrzymywał dla siebie dziesięć procent i gdzieś je gromadził.

– Skubał – skomentowała Lula. – Uważasz, że skubał RGC z forsy. I wtedy zjawił się wuj Fred i zaczął robić z tego aferę.

– Może.

– Jesteś niesamowita – przyznała z podziwem Lula. -Ale masz głowę, koleżanko.

Przybiłyśmy piątkę, potem uścisnęłyśmy sobie dłonie, a na koniec Lula chciała wymienić ze mną jakiś skomplikowany gest, ale pogubiłam się w pół drogi do końca.

Prawdę mówiąc, uważałam, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż załatwienie Freda z powodu awantury o rachunek. Już bardziej prawdopodobne było, że jego zniknięcie miało związek z poćwiartowaną kobietą. I wciąż sądziłam, że to może być Laura Lipinski. Wszystko się jakoś ze sobą wiązało. Byłam w stanie skonstruować prawdopodobny scenariusz, aż do momentu, kiedy to Fred zobaczył, jak Lipinski podrzuca worek ze śmieciami pod agencję nieruchomości. Potem natykałam się na czarną ścianę.

Już miałyśmy wsiąść do samochodu, kiedy drzwi biura się otworzyły i wyjrzał Stemper. Pomachał na nas.

– Hej! – zawołał. – Poczekajcie chwilę. Ten czek nie daje mi spokoju. Macie coś przeciwko temu, żebym zrobił sobie kopię?

Nie miałam nic przeciwko temu, więc razem z Lula wróciłyśmy do biura, a potem czekałyśmy, podczas gdy Stemper manipulował przy kopiarce.

– Draństwo nigdy nie działa – powiedział. – Poczekajcie, zmienię papier.

Pół godziny później zwrócono mi czek z przeprosinami.

– Przykro mi, że trwało to tak długo – tłumaczył się. -Ale chyba warte było się potrudzić. Prześlę kopię do Camden, może coś wyjaśnią. To bardzo dziwne, prawdę mówiąc. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem.

Wróciłyśmy do wozu i zagłębiłyśmy się w skórzane fotele.

– Kocham ten samochód – oświadczyła Lula. – Czuję się w nim kurewsko dobrze.

Wiedziałam doskonale, co ma na myśli. Była to fantastyczna maszyna. Nieważne, czy to prawda – prowadząc taki wóz, czujesz się ładniejsza, bardziej sexy, odważniej-sza i bystrzejsza. Komandos miał rację z poszerzaniem horyzontów. Kiedy prowadziłam porsche, postrzegałam siebie jako osobę o szerszych horyzontach.

Wrzuciłam bieg i ruszyłam w stronę bramy. Parking był ogrodzony wysoką drucianą siatką. Śmieciarki stały w głębi placu, wozy pracowników i interesantów bliżej wjazdu. Dwuskrzydłowa brama prowadziła prosto na ulicę. W nocy ją prawdopodobnie zamykano. Była dostatecznie szeroka, by mogły się w niej minąć dwie śmieciarki.

Zatrzymałam się przy bramie, spojrzałam w lewo i zobaczyłam, że na parking wraca pierwsza tego dnia śmieciarka. Był to prawdziwy kolos. Zielono-biały potwór zbliżał się z hukiem, wprawiając ziemię w drżenie. Jego cielsko poprzedzał odór zgnilizny, a przyjazd obwieszczały mewy pikujące z nieba całymi stadami.

Ciężarówka zatoczyła szeroki łuk, by wjechać na plac, a Lula aż podskoczyła na swoim fotelu.

– Ja chrzanię, facet nas nie widzi. Bierze zakręt, jakby droga należała do niego.

Wrzuciłam wsteczny, ale było za późno. Śmieciarka otarła się o porsche, zdzierając z boku włókno szklane. Wcisnęłam klakson, a kierowca ciężarówki stanął i spojrzał na nas z góry zdumiony.

Lula wyskoczyła z wozu wściekła jak diabli, a ja poszłam w jej ślady, przełażąc przez fotel pasażera, bo karoseria z mojej strony była porządnie wgnieciona przez tego potwora.

– Jezu, szanowna pani! – jęknął kierowca. – Nie wiem, jak to się stało. Nie widziałem pani wozu. Dopiero jak zaczęła pani trąbić, to się skapowałem.

– To nie załatwia sprawy – oświadczyła Lula. – Ten wóz to porsche. Wiesz pan, co ona musiała zrobić, żeby go dostać? No, tak po prawdzie, to nic jeszcze nie zrobiła, ale jak jej się poszczęści, to będzie musiała zrobić bardzo dużo. Lepiej żeby ta firma była ubezpieczona – zwróciła się do mnie. – Musisz wymienić z panem dane. Od tego zawsze trzeba zacząć. Masz kartę swojej firmy ubezpieczeniowej?

– Nie wiem. Chyba wszystko jest w schowku na dokumenty – odparłam.

– Poszukam – powiedziała. – Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przytrafiło się porsche. Ludzie powinni być ostrożniejsi, jak widzą na drodze porsche. – Wcisnęła głowę do wozu, pogrzebała w schowku i już po sekundzie stała przy mnie. – Chyba mam. – Podała mi kartę. – A to twoja torba. Pewnie potrzebne ci będzie prawo jazdy.

– Może zawołamy tego faceta z biura – podsunął kierowca. – Zajmie się wszystkim.

Pomyślałam, że to dobry pomysł. I gdy nad tym dyskutowaliśmy, rozważałam w duchu, czy nie wymknąć się niepostrzeżenie. Chciałam kupić sobie bilet do Rio w jedną stronę. Nie miałam najmniejszej ochoty wyjaśniać całej sprawy Komandosowi.

– Tak, powinniśmy iść do tego faceta – zgodziła się Lula. – Mogłam doznać urazu szyi czy czegoś w tym rodzaju. Czuję to. Chyba muszę usiąść.

W innej sytuacji popukałabym się w głowę, ale teraz pomyślałam, że lepiej zachować energię na przyszłość.

A nuż Lula dozna nagłego paraliżu z powodu urazu odniesionego przy prędkości kilometra na godzinę?

Ruszyliśmy wszyscy do budynku i byliśmy już w środku, gdy rozległ się głośny wybuch. Stanęliśmy jak wryci i popatrzyliśmy po sobie. Chwila osłupienia minęła, po czym rzuciliśmy się w stronę drzwi.

Wypadliśmy na zewnątrz, ale zatrzymała nas druga eksplozja. Z porsche wyskoczyły płomienie i zaczęły lizać podwozie ciężarówki.

– O w mordę! – krzyknął kierowca. – Chować się! Mam pełen bak paliwa.

– Naprawdę? – spytała z przerażeniem w głosie Lula.

I wtedy rąbnęło. Duduuum! I start rakiety. Śmieciarka uniosła się nad asfaltem. Koła i drzwi odfrunęły jak latające talerze, ciężarówka opadła z blaszanym łoskotem, przechyliła się na bok i runęła na mój wściekle płonący wóz, zmieniając go w naleśnik.

Przylgnęliśmy do ściany budynku, podczas gdy wokół padał deszcz metalowych i gumowych kawałków.

– Oho – zaopiniowała Lula. – Żadne cuda tego świata nie ocalą wozu twego.

– Nie rozumiem – zdumiał się kierowca. – To było tylko lekkie otarcie. Skąd ten wybuch?

– Tak właśnie zachowują się jej samochody – wyjaśniła Lula. – Wybuchają. Ale muszę panu powiedzieć, że ten numer był jak dotąd najlepszy. Po raz pierwszy wywaliła w powietrze śmieciarkę. Raz w jej półciężarówkę walnął pocisk przeciwczołgowy. Też było nieźle, ale z tym nie ma żadnego porównania.

Wyjęłam z torby komórkę i zadzwoniłam do Morellego.

Загрузка...