ROZDZIAŁ 7

Dom Pogrzebowy Stivy zajmował duży biały budynek przy Hamilton. Kiedyś wybuchł pożar w piwnicy i znaczna część budynku została przebudowana i urządzona na nowo – nowy dywan zielonego koloru na schodach frontowych, nowa tapeta koloru kości słoniowej we wzorki na ścianach, nowa, nieścieralna, niebieskozielona wykładzina w holu i salach czuwania.

Zatrzymałam Błękitny Pocisk i pomogłam babce wdreptać do środka. Jak zawsze przy takich okazjach, miała na nogach czarne lakierki.

Constantine Stiva stał pośrodku holu, kierując ruchem gości. Pani Balog, sala spoczynku numer trzy. Stanley Krienski, numer dwa. A Martha Deeter, która najwyraźniej stanowiła wielką atrakcję, została wystawiona w sali numer jeden.

Nie tak dawno temu miałam scysję z synem Constantine^, imieniem Spiro. Jej wynikiem był wyżej wspomniany pożar i zniknięcie Spira. Na szczęście Gon był sumiennym przedsiębiorcą pogrzebowym o nienagannych manierach, sympatycznym uśmiechu i głosie słodkim jak lukier waniliowy. Nigdy nie wspomniał o niefortunnym incydencie. Jakkolwiek by na to patrzeć, byłam jego potencjalną klientką. A biorąc pod uwagę charakter mojej pracy, mogłam nią zostać raczej prędzej niż później. Nie mówiąc już o babci Mazurowej. A kogóż to odwiedza pani dzisiaj? – spytał. – Ach tak, panna Deeter spoczywa w sali numer jeden. Spoczywa. Nieźle.

Pośpieszmy się – przynagliła babka, biorąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą. – Już się zbierają.

Przesunęłam spojrzeniem po twarzach. Kilku stałych bywalców jak Myra Smulinski i Harriet Farver. Obok ludzie, którzy pracowali pewnie w RGC i chcieli się najprawdopodobniej upewnić, że Martha rzeczywiście nie żyje. Gromadka w czerni skupiona wokół trumny -członkowie rodziny. Nie dostrzegłam nigdzie przedstawicieli wielkiego biznesu. Byłam przekonana, że ojciec nie ma racji, posądzając mafię o załatwienie wuja Freda i ludzi z firmy śmieciarskiej. Mimo wszystko za-chowywałam czujność. Nie dostrzegłam też nigdzie kosmitów.

Tylko popatrz – zwróciła się do mnie babka. -Zamknięta trumna. Czyż to nie skandal? Ubieram się odświętnie i przychodzę tu, by okazać zmarłej szacunek, a nic nie mogę zobaczyć.

Martha Deeter została zastrzelona, więc przeprowadzono sekcję zwłok. Wyjęto mózg z jej głowy, by go zważyć. Kiedy już ją poskładano, wyglądała zapewne jak twór Frankensteina. Osobiście nie miałam nic przeciwko zamkniętej trumnie.

Sprawdzę kwiaty – oświadczyła babka. – Zobaczę, co kto przysłał.

Jeszcze raz powiodłam wzrokiem po zebranych i dostrzegłam Terry Gilman. Cóż za niespodzianka! Może jednak ojciec się nie mylił. Plotka głosiła, że Terry Gilman pracuje u swego wuja, Vita Grizollego. Vito był człowiekiem rodzinnym i właścicielem sieci pralni, które prały znacznie więcej niż tylko bieliznę. Słyszałam od Connie, luźno związanej z całym tym interesem, że Terry zaczęła od pobierania haraczy i szybko wspinała się po drabinie awansu zawodowego.

Terry Gilman? – bardziej stwierdziłam, niż spytałam, wyciągając do niej rękę.

Terry była szczupła, miała blond włosy i przez całe liceum umawiała się z Morellim. Żaden z tych faktów nie nastrajał mnie do niej przyjaźnie. Miała na sobie drogi kostium z szarego jedwabiu i buty pod kolor na wysokim obcasie. Paznokci można było jej tylko pozazdrościć, a spluwę, którą nosiła w wąskiej kaburze pod pachą, maskował dyskretnie krój żakietu. Tylko ktoś, kto nosił przy sobie podobny sprzęt, mógł się zorientować.

Stephanie Plum – powitała mnie Terry. – Miło znów cię widzieć. Przyjaźniłaś się z Martha?

Nie. Jestem z babką. Lubi tu przychodzić i myszkować po trumnach. A ty? Znałaś Marthę?

Zawodowo – odparła krótko Terry. Jej słowa jakby zawisły w powietrzu.

Słyszałam, że pracujesz u Vita.

Kontakty z klientami – wyjaśniła Terry. Znów milczenie. Kołysałam się na obcasach.

Zabawne, że Lany i Martha zginęli od kuli w odstępie jednego dnia.

Tragiczne.

Nachyliłam się do niej i spytałam zniżonym głosem:

To nie była twoja robota, prawda? Chciałam powiedzieć, że to nie ty ich…

…stuknęłam? – dokończyła Terry. – Nie. Przykro mi, że muszę cię rozczarować. Chcesz jeszcze coś wiedzieć?

Prawdę mówiąc, tak. Zaginął mój wuj, Fred.

Jego też nie stuknęłam – zapewniła mnie Terry.

Wcale tak nie myślałam – uspokoiłam ją. – Ale nigdy nie zawadzi spytać.

Terry zerknęła na zagarek.

Muszę złożyć kondolencje i lecieć. Mam jeszcze dwa pogrzeby. U Mosera i na drugim końcu miasta. Rany, widzę, że interesy Vita kwitną. Terry wzruszyła ramionami.

Ludzie umierają. Fakt.

Jej wzrok powędrował ponad moim ramieniem.

No, no – rzuciła. – Popatrz, kto tu jest.

Odwróciłam się, by sprawdzić, czyj to widok przyprawił jej głos o koci pomruk, i nie byłam specjalnie zdziwiona. Oczywiście Morelli.

Objął mnie gestem posiadacza i uśmiechnął się do Terry.

Jak leci?

Nie narzekam – odparła.

Morelli zerknął na trumnę w głębi sali.

Znałaś Marthę?

Pewnie. Dość długo. Morelli znów się uśmiechnął.

Chyba pójdę poszukać babki – wtrąciłam. Morelli objął mnie jeszcze mocniej.

Jeszcze nie. Chcę z tobą pogadać. – Skinął Terry głową. – Wybaczysz nam?

I tak muszę lecieć – oświadczyła Terry. Posłała Joe-mu pocałunek i udała się na poszukiwanie Deeterów. Joe pociągnął mnie do holu.

Okazałeś jej mnóstwo sympatii – zauważyłam, starając się za wszelką cenę nie mrużyć oczu i nie zgrzytać zębami.

Mamy dużo wspólnego – bronił się Morelli. – Oboje pracujemy w tej samej branży.

Hm.

Wiesz, urocza jesteś, kiedy stajesz się zazdrosna.

Nie staję się zazdrosna.

Kłamczucha.

Teraz zmrużyłam oczy, ale w duchu uważałam, że byłoby miło, gdyby mnie pocałował.

Chciałeś coś ze mną przedyskutować?

Tak. Chcę wiedzieć, co, u diabła, dziś zaszło? Naprawdę dołożyłaś biednemu Briggsowi?

Nie! Spadł ze schodów.

O rany – rzekł Morelli.

Naprawdę!

Kotku, ja mam w to uwierzyć?

Są świadkowie.

Morelli starał się zachować powagę, ale dostrzegłam, jak drgają mu kąciki ust.

Costanza powiedział, że próbowałaś odstrzelić zamek, a kiedy ci się nie udało, złapałaś za siekierę.

Kłamstwo… To była łyżka do opon.

Chryste – skomentował Morelli. – Masz miesiączkę? Zacisnęłam usta.

Założył mi za ucho kosmyk włosów i przesunął kciukiem po moim policzku.

Chyba sprawdzę to jutro.

Tak?

Nietrudno upolować kobietę na weselu – wyjaśnił. Pomyślałam o łyżce do opon. Z ogromną satysfakcją walnęłabym go tym drągiem w łeb.

Dlatego mnie zaprosiłeś?

Morelli uśmiechnął się szeroko.

Tak. Zdecydowanie zasłużył, żeby dołożyć mu żelastwem. A potem bym go pocałowała. Przesunęła dłonią po piersi, następnie po jego płaskim i twardym brzuchu, wreszcie po jego uroczym i twardym…

Przy moim boku zmaterializowała się nagle babka.

Jak miło cię widzieć – zwróciła się do Morellego. -Co oznacza, mam nadzieję, że znów zaczniesz skupiać uwagę na mojej wnuczce. Zrobiło się nudno, gdy zniknąłeś ze sceny.

Złamała mi serce – wyznał Morelli. Babka potrząsnęła głową.

Nie wie, jak bardzo.

Morelli wyglądał na zadowolonego.

No, mogę iść – oświadczyła babka. – Nie ma tu co oglądać. Przyśrubowali wieko. Poza tym o dziewiątej leci w telewizji film z Jackiem Chanem, nie chcę go stracić. Ejaaa! – zawołała, markując cios kung-fu. – Mógłbyś przyjść i pooglądać z nami – zwróciła się do Morellego. -Zostało też trochę placka z obiadu.

Kusząca propozycja – wyznał Morelli. – Ale wpadnę innym razem. Mam robotę wieczorem. Muszę zwolnić kogoś na czujce.

Mokrego nie było nigdzie widać, kiedy wyszłyśmy z domu pogrzebowego. Może był to najlepszy sposób, by pozbyć się tego natręta – po prostu go nakarmić. Odwiozłam babkę i pojechałam do domu. Okrążyłam parking, by się upewnić, że nie czeka na mnie Ramirez.

Rex biegał w swoim kółku, kiedy weszłam do mieszkania. Zatrzymał się i zastrzygł na mnie wąsami, gdy zapaliłam światło.

Jedzenie! – Pokazałam mu brązową torbę, którą przynosiłam nieodmiennie z kolacji u rodziców. – Resztki jagnięciny, tłuczone ziemniaki, warzywa, słoik ćwikły, dwa banany, kawałek szynki krojonej, pół bochenka chleba i szarlotka.

Odłamałam kawałek ciasta i rzuciłam mu na miseczkę. Omal nie spadł z koła.

Sama miałam ochotę na szarlotkę, ale pomyślałam o sukience, więc zadowoliłam się tylko bananem. Nadal jednak byłam głodna, zrobiłam więc sobie pół kanapki z szynką. Po kanapce skubnęłam jagnięciny. Wreszcie poddałam się i zjadłam szarlotkę. Postanowiłam, że rano wstanę i pobiegam. Może. Nie! Zdecydowanie tak! Okay, wiedziałam, jak to załatwić. Trzeba zadzownić do Komandosa i spytać, czy nie pobiegałby ze mną. Przyszedłby jutro z samego rana i dopilnował mnie.

No? – odezwał się do słuchawki gardłowym głosem. Uświadomiłam sobie, że jest późno i że pewnie go obudziłam.

Tu Stephanie. Przepraszam, że dzwonię tak późno. Odetchnął przeciągle.

Nie ma problemu. Jak ostatnim razem dzwoniłaś o takiej porze, byłaś naga i przytroczona łańcuchem do karnisza przy prysznicu. Mam nadzieję, że i tym razem mnie nie rozczarujesz.

Ledwie go znałam, kiedy to się wydarzyło. Zaczęliśmy właśnie razem pracować. Włamał się do mojego mieszkania i uwolnił mnie z kliniczną precyzją i skutecznością. Choć podejrzewam, że teraz zachowałby się inaczej. Myśl o tym, że zastałby mnie nagą i skutą łańcuchem, wywołała gorący rumieniec na mojej twarzy.

Przykro mi – powiedziałam. – Taki telefon dostaje się raz w życiu. Chodzi o ćwiczenia. No wiesz, przyda mi się trochę ruchu.

Teraz?

Nie! Rano. Chcę pobiegać i szukam partnera.

Nie szukasz partnera – skorygował Komandos. -Szukasz oprawcy. Nienawidzisz biegania. Martwisz się pewnie, że nie wleziesz w tę czarną sukienkę. Co zjadłaś? Kawał ciasta? Baton czekoladowy?

Wszystko – odparłam. – Właśnie zjadłam wszystko.

Potrzebujesz samodyscypliny, dziecinko. O rany, święte słowa.

No to będziesz ze mną biegał czy nie?

Pod jednym warunkiem – jeśli myślisz poważnie o powrocie do formy.

Myślę.

Jesteś okropną kłamczuchą – oświadczył. – Ale ponieważ nie chcę mieć za partnera otyłego kurczaka, będę u ciebie o szóstej.

Nie jestem kurczakiem! – krzyknęłam, ale zdążył już odłożyć słuchawkę. Cholera.

Nastawiłam budzik na piątą trzydzieści, ale obudziłam się o piątej i ubrałam w ciągu piętnastu minut. Już nie myślałam z takim entuzjazmem o bieganiu. I nie dlatego chciałam być przed czasem, by sprawić przyjemność Komandosowi. Bałam się, że zaśpię i wciągnę go do łóżka, kiedy włamie się do mnie, żeby mnie zbudzić.

Co bym wtedy powiedziała Joemu? Mieliśmy taką niepisaną umowę. Tyle że żadne z nas nie wiedziało, czego ona właściwie dotyczy. Może zresztą nie było żadnej umowy. Prawdę mówiąc, bardziej chodziło o negocjacje dotyczące jej warunków.

Poza tym nie zamierzałam robić niczego z Komandosem, ponieważ zaangażowanie w tym przypadku okazałoby się równoznaczne ze skokiem bez spadochronu. Byłam chwilowo złakniona seksu, ale nie głupsza niż zwykle.

Na śniadanie zjadłam kanapkę i resztkę szarlotki. Przeciągnęłam się parę razy. Poskubałam brwi. Zmieniłam szorty na dres. I o szóstej byłam już w holu, obserwując, jak Komandos wjeżdża na parking.

Jezu – rzekł na mój widok. – Chyba naprawdę chcesz biegać. Nie spodziewałem się, że będziesz o tej godzinie na nogach. Ostatnim razem musiałem wyciągać cię z łóżka siłą.

Byłam w dresie, a myślałam, że odmrożę sobie tyłek, i zastanawiałam się, gdzie, do cholery, jest słońce. Komandos włożył podkoszulek bez rękawów, które sam obciął, i absolutnie nie wyglądał na zmarzniętego. Zrobił kilka przysiadów, rozgrzał sobie kark i zaczął biegać w miejscu.

Gotowa? – spytał.

Półtora kilometra dalej stanęłam i zgięłam się wpół, próbując złapać trochę powietrza. Koszulka była przesiąknięta potem, włosy lepiły mi się do czoła.

Poczekaj minutę – poprosiłam. – Muszę się wyrzygać. Jezu, naprawdę nie jestem w formie.

Cholera, może nie powinnam jeść tej szynki i szarlotki.

Nie będziesz rzygać – oświadczył z naciskiem Komandos. – Biegnij dalej.

Nie mogę biec dalej.

Zrób jeszcze pół kilometra. Powlokłam się za nim.

Rany, naprawdę jestem bez formy – powtórzyłam. Chyba bieganie co trzy miesiące nie może zapewnić człowiekowi maksimum sprawności.

Jeszcze dwie minuty – zapewnił Komandos. – Dasz radę.

Chyba naprawdę będę rzygać.

Nie będziesz rzygać – powtórzył stanowczo. – Jeszcze minuta.

Pot kapał mi z nosa i zalewał oczy. Chciałam go obetrzeć, ale nie byłam w stanie unieść ramienia tak wysoko.

Dobiegliśmy?

Tak. Dwa kilometry – odparł Komandos. – A nie mówiłem, że dasz radę?

Nie byłam w stanie się odezwać, więc tylko skinęłam głową.

Komandos biegł w miejscu.

Trzeba się ruszać – oświadczył. – Gotowa do biegu? Schyliłam się i puściłam pawia.

Nie wykręcisz się – uprzedził. Pokazałam mu wyprostowany palec.

Cholera – rzekł, przyglądając się kolorowej bryi na ziemi. – Co to za różowe świństwo?

Kanapka z szynką.

Równie dobrze mogłabyś palnąć sobie w łeb.

Lubię szynkę. Wyprzedził mnie o kilka kroków.

Dalej. Zrobimy następne półtora kilometra.

Właśnie zwymiotowałam!

No dobra, i co z tego?

Więcej nie biegam.

Bez pracy nie ma kołaczy, dziecinko.

Nie lubię pracy – oświadczyłam. – Wracam do domu. I to normalnym krokiem. Ruszył przed siebie.

Dogonię cię w drodze powrotnej.

Przyszło mi do głowy, że nie ma tego złego. Przynajmniej śniadanie nie poszło mi w uda. Nie mówiąc już o tym, jak podniecające są wymioty. Nie musiałam się bać w najbliższej przyszłości nagłego przypływu pożądania ze strony Komandosa.

Znajdowałam się przecznicę za Hamilton, w okolicy małych domków jednorodzinnych. Na Hamilton zaczął się już ruch, ale tutaj życie wciąż koncentrowało się w kuchniach. Światła były zapalone, parzyła się kawa, nastołach pojawiły się miseczki z płatkami śniadaniowymi. Była niedziela, lecz Trenton nie zamierzało dłużej spać. Trzeba odwieźć dzieciaki na zajęcia sportowe. Oddać bieliznę do pralni. Umyć samochód. Wybrać się na targ… Po świeże jarzyny, jajka, wypieki i wędliny.

Słońce świeciło blado na szarym niebie, a ja czułam chłód powietrza na skórze pod przepoconym dresem. Byłam już trzy przecznice od domu i zaczęłam planować w myślach dzień. Obejść okolicę centrum handlowego ze zdjęciem Freda. Wrócić do domu odpowiednio wcześnie i włożyć czarną sukienkę. I cały czas wypatrywać Mokrego.

Usłyszałam, jak ktoś za mną biegnie. Pomyślałam, że to Komandos, zdecydowana nie dać się namówić na wyścigi do domu.

Witaj, Stephanie – odezwał się głos za moimi plecami.

O mało nie upadłam. Ramirez. Miał na sobie dres i adidasy, ale nie był spocony. I nie oddychał ciężko. Uśmiechał się, skacząc wokół mnie. Boksował na przemian powietrze i biegał w miejscu.

Czego chcesz? – spytałam.

Czempion chce być twoim przyjacielem. Czempion może pokazać ci różne rzeczy. Zabrać cię tam, gdzie nigdy nie byłaś.

Pragnęłam, z jednej strony, by pojawił się Komandos i mnie wybawił, z drugiej zaś nie chciałam, by w ogóle zobaczył Ramireza. Podejrzewałam, że w przypadku Komandosa wchodziło w grę tylko jedno rozwiązanie moich kłopotów z Ramirezem – śmierć. Można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że Komandos regularnie trudni się zabijaniem. Tylko złych facetów, oczywiście, więc o co właściwie tyle krzyku? Mimo wszystko nie chciałam, by zabijał kogokolwiek z mojego powodu. Nawet kogoś takiego jak Ramirez. Choć z drugiej strony, gdyby Ramirez zmarł nagle we śnie albo został przejechany przez ciężarówkę, nie zmartwiłabym się specjalnie.

Nigdzie z tobą nie pójdę – oświadczyłam. – I jeśli będziesz mnie nachodził, to postaram się, żebyś przestał.

Pójść z Czempionem to twoje przeznaczenie – powiedział

Ramirez. – Nie możesz przed tym uciec. Twoja przyjaciółka Lula poszła ze mną. Spytaj ją, jak było. Spytaj Lulę, jak to jest być z Czempionem.

Ujrzałam w wyobraźni nagie ciało Luli na schodach pożarowych pod moim oknem. Dziękowałam Bogu, że zwymiotowałam, bo gdybym miała coś jeszcze w żołądku, z całą pewnością bym to zwróciła.

Pomaszerowałam przed siebie, oddalając się od niego. Nie dyskutuje się z szaleńcem. Tupał jeszcze za mną przez chwilę, potem roześmiał się cicho i krzyknął: „Do widzenia!”, po czym ruszył biegiem w stronę Hamilton.

Komandos dogonił mnie dopiero na parkingu. Skórę miał śliską od potu, oddech ciężki z wysiłku. Ostro ćwiczył i wydawało się, że bardzo to lubi.

W porządku? – spytał. – Jesteś blada. Myślałem, że już ci przeszło.

Chyba masz rację, jeśli chodzi o szynkę – przyznałam.

Chcesz jutro znów spróbować?

Nie sądzę, bym się do tego nadawała.

Wciąż szukasz roboty?

Biłam się z myślami. Potrzebowałam pieniędzy, ale propozycje Komandosa nie były znów takie kuszące.

Co masz tym razem?

Otworzył swój samochód, sięgnął do środka i wyjął dużą żółtą kopertę.

Mam zbiega, i to niezłego. Kręci się po Trenton. Kazałem komuś obserwować dom jego dziewczyny i mieszkanie. Matka tego faceta mieszka w Burg. Nie warto chyba trzymać pod jej domem człowieka przez dwadzieścia cztery godziny, ale znasz wielu ludzi w tamtej okolicy, więc może uda ci się znaleźć jakiegoś informatora. -Wręczył mi kopertę. – Facet nazywa się Alphonse Ruzick.

Znałam Ruzicków. Mieszkali na drugim końcu Burg, dwa domy za piekarnią Carmine’ów, naprzeciwko szkoły katolickiej. Tuż obok mieszkała Sandy Polan. Chodziłam z nią do szkoły. Wyszła za Roberta Scarfo, więc nazywała się teraz pewnie Sandy Scarfo, ale wciąż była dla mnie Sandy Polan. Miała trójkę dzieci, z których ostatnie bardziej przypominało ich sąsiada niż Roberta. Zajrzałam do koperty. Zdjęcie Alphonse’a Ruzicka, potwierdzony sądownie nakaz zatrzymania, umowa zastawna i dane osobowe.

Okay – powiedziałam. – Zobaczę, może znajdę kogoś, kto przyuważy Alphonse’a.

Pchnęłam oszklone drzwi, prowadzące do holu, i rozejrzałam się szybko, by sprawdzić, czy nie czai się gdzieś Ramirez. Ruszyłam po schodach na górę i z ulgą dotarłam na piętro. Z mieszkania pani Karwatt dobywał się zapach smażonego bekonu. U pani Wolesky ryczał telewizor. Typowy poranek. Nic nowego. Pomijając fakt, że puściłam pawia i zostałam śmiertelnie wystraszona przez psychopatycznego maniaka.

Otworzyłam drzwi i zastałam Mokrego na kanapie, z gazetą w ręku.

Przestań się do mnie włamywać – powiedziałam. -To niegrzeczne.

Jestem na widoku, kiedy siedzę pod drzwiami. Obecność mężczyzn na korytarzu źle o tobie świadczy. Co sobie ludzie pomyślą?

Przesiaduj więc na parkingu, w swoim wozie.

Było mi zimno.

Ktoś zapukał do drzwi. Uchyliłam je i wyjrzałam. Była to moja sąsiadka z naprzeciwka, pani Wolesky.

Znów zabrała mi pani gazetę? – spytała.

Wyjęłam gazetę z rąk Mokrego i oddałam pani Wolesky.

Won – powiedziałam do faceta. – Do widzenia.

Co dziś będziesz robić? Tak tylko pytam.

Jadę do biura, a potem chcę porozwieszać plakaty przy Grand Union.

Może odpuszczę sobie biuro, ale powiedz Luli, że jeszcze jej odpłacę za ten numer, kiedy mnie zatrzymała.

Ciesz się, że nie poczęstowała cię paralizatorem. Stanął przy kanapie z rękami w kieszeniach.

Chcesz pogadać o tych odbitkach na stole? Do diabła. Nie schowałam zdjęć.

To nic szczególnego.

Kawałki ciała w worku na śmieci?

Uważasz, że to interesujące?

Nie mam pojęcia, kto to jest, jeśli o to ci chodzi -odparł i podszedł do stołu. – Dwadzieścia cztery zdjęcia. Cała rolka. Na dwóch worek jest związany. Daje do myślenia. No i zrobiono je niedawno.

Skąd wiesz?

Do worka ze zwłokami wepchnięto gazety. Obejrzałem sobie te zdjęcia przez twoje szkło powiększające. Widzisz tę kolorową gazetę? Jestem pewien, że to reklamówka z domu towarowego, jest na niej taka nowa zabawka, Megapotwór. Wiem, bo mój dzieciak kazał mi kupić takiego, jak tylko go zobaczył.

Masz dzieciaka?

Coś taka zdziwiona? Mieszka z moją byłą.

Kiedy po raz pierwszy zamieszczono tę reklamę?

Zadzwoniłem i sprawdziłem. Tydzień temu we czwartek.

Dzień wcześniej zniknął Fred.

Skąd masz te zdjęcia? – spytał Mokry.

Z biurka Freda. Pokręcił głową.

Fred wplątał się w jakąś paskudną sprawę.

Kiedy wyszedł, zamknęłam drzwi na zasuwę. Wzięłam prysznic, potem ubrałam się w lewisy i czarny golf. Golf wsunęłam w spodnie i włożyłam pasek. Wsadziłam zdjęcia wuja Freda do torby i ruszyłam na swoją pseudodetek-tywistyczną wyprawę.

Najpierw wstąpiłam do biura, żeby odebrać żałosne honorarium za Briggsa.

Lula podniosła wzrok znad papierków.

Czekaliśmy na ciebie, dziewczyno. Powiedzieli nam, jak dołożyłaś temu Briggsowi. Nie chodzi o to, że nie zasłużył, ale następnym razem, kiedy ci przyjdzie na coś takiego ochota, musisz wziąć mnie ze sobą. Wiesz, jak chciałam dokopać temu małemu kretynowi.

Owszem – dorzuciła Connie. – Nie ma co, podziwiam cię za brutalność.

Nic nie zrobiłam – oponowałam. – Spadł ze schodów.

Yinnie wysunął głowę z gabinetu.

Jezu Chryste – rzucił na mój widok. – Ile razy ci mówiłem, żebyś nie biła ludzi po twarzy? Wal w korpus, żeby nie było widać śladów. Kopnij w jaja. Przyłóż w nerę.

Spadł ze schodów! – powtórzyłam.

Tak, ale go pchnęłaś, co?

Nie!

Widzisz, doskonale – orzekł Yinnie. – Kłamstwo dobra rzecz. Trzymaj się tej wersji. Podoba mi się.

Cofnął się i zatrzasnął drzwi.

Wręczyłam Connie pokwitowanie za Briggsa, a ona wypisała mi czek.

Wybieram się na poszukiwanie świadków w sprawie Freda – oświadczyłam. Lula chwyciła torebkę.

Pójdę z tobą. Tak na wszelki wypadek, gdyby ten gość Mokry chciał cię śledzić. Zajmę się jego tyłkiem. Uśmiechnęłam się. To mogło być interesujące.

Zaczęłyśmy od ksero przy trasie 33. Powiększyłam zdjęcie Freda i nałożyłam na plakat z prośbą o informacje na temat jego zniknięcia wypisaną dużymi drukowanymi literami.

Potem wjechałam na parking przy Grand Union i stwierdziłam rozczarowana, że nie czeka na nas Mokry. Zatrzymałam się pod sklepem, wzięłam plakaty i razem z Lula weszłam do środka.

Poczekaj – zatrzymała mnie Lula. – Sprzedają colę po niższej cenie. To okazja. A w delikatesach jest akurat prasowana wieprzowina. Która godzina? Wkrótce pora na lunch? Nie pogniewasz się, jak zrobię zakupy?

Nie śpiesz się – odparłam.

Potem umieściłam plakat na tablicy informacyjnej przed sklepem. Wyjęłam następnie zdjęcie i zaczęłam przepytywać klientów, podczas gdy Lula buszowała w dziale z pieczywem.

„Widział pan (pani) tego człowieka?” – pytałam. Od-129 powiedź była z reguły negatywna. Czasem tylko słyszałam: „Tak, to Fred Shutz. Co za palant!”

Nikt nie mógł sobie przypomnieć, czy spotkał go w dniu zniknięcia. I nikt go od tamtej pory nie widział. Nikt też specjalnie się tym nie przejmował.

Jak idzie? – spytała Lula, pchając wózek w stronę samochodu.

Powoli. Brak chętnych.

Zostawię w wozie zakupy, a potem zajrzę do wypożyczalni wideo.

Baw się do upadłego – powiedziałam.

Pokazałam zdjęcie Freda jeszcze paru ludziom i w południe zrobiłam sobie przerwę na lunch. Przeszukałam kieszenie i dno torebki, by znaleźć w rezultacie dość pieniędzy na mały słoiczek pożywnej, oczyszczonej, gotowej do spożycia marchewki dla niemowlaków. Za tę forsę mogłam też kupić sobie dużego snickersa. Boże, cóż za diabelnie trudny wybór.

Zlizywałam resztkę czekolady z palców, kiedy pojawiła się Lula.

Popatrz – powiedziała. – Mieli „Boogie Nights” w sprzedaży. Film mnie niewiele obchodzi, ale lubię czasem obejrzeć sobie koniec.

Zacznę chodzić ze zdjęciem Freda po domach. Pomożesz?

Pewnie, daj mi tylko jeden z tych plakatów, a odwalę za ciebie kawał roboty.

Ustaliłyśmy, która gdzie chodzi, i zdecydowałyśmy, że popracujemy do drugiej. Skończyłam wcześnie, ze skutkiem zerowym. Tylko jedna kobieta widziała, jak Fred odchodził z Harrisonem Fordem, ale uznałam to za mało prawdopodobne. Inna kobieta wyznała, że miała wizję, w której Fred przepływał przez ekran jej telewizora, lecz i temu nie dałam wiary.

Ponieważ zostało mi jeszcze trochę czasu, wróciłam do centrum handlowego, żeby kupić sobie rajstopy na ślub. Weszłam do oszklonego holu i zobaczyłam, że jakaś starsza kobieta stoi przed tablicą i wpatruje się w plakat ze zdjęciem Freda. To dobrze, pomyślałam. Ludzie przynajmniej czytają.

Kupiłam rajstopy i kiedy wychodziłam ze sklepu, kobieta wciąż stała przed tablicą.

Widziała go pani? – spytałam.

Stephanie Plum, prawda?

Owszem.

Tak mi się wydawało. Pamiętam pani zdjęcie z gazety, jak wysadziła pani ten dom pogrzebowy.

Zna pani Freda?

Pewnie, że go znam. Jesteśmy w tym samym klubie seniora. I Mabel. Nie wiedziałam, że zaginął.

Kiedy widziała go pani ostatni raz?

Właśnie próbowałam sobie przypomnieć. Siedziałam tu na ławce, przed sklepem, i czekałam na siostrzeńca, który miał mnie zabrać, bo ja już nie prowadzę. Widziałam, jak Fred wychodził z pralni.

To musiał być piątek.

Też tak myślę. Chyba piątek.

Co zrobił, kiedy wyszedł z pralni?

Poszedł z bielizną do samochodu. Wyglądało, jakby bardzo starannie ją układał na siedzeniu, choć trudno było coś zobaczyć z takiej odległości.

Co się stało potem?

Podjechał samochód i wysiadł z niego jakiś człowiek. Rozmawiali przez chwilę. A potem Fred wsiadł do samochodu z tym człowiekiem, no i odjechali. Tyle że nie jestem pewna dnia. Mój siostrzeniec będzie wiedział.

Cholera.

Zna pani tego człowieka, z którym rozmawiał Fred?

Nie. Nigdy go nie widziałam. Ale wydawało mi się, że Fred go zna. Chyba się przyjaźnili.

Jak wyglądał?

Boże, nie wiem. Po prostu mężczyzna. Zwyczajny.

Biały?

Tak. Mniej więcej tego samego wzrostu, co Fred. I był w garniturze.

Jakiego koloru miał włosy? Długie czy krótkie?

Tak dokładnie to się nie przyglądałam – wyznała. -Patrzyłam dla zabicia czasu, aż przyjechał po mnie Carl. Wydaje mi się, że włosy miał krótkie, może kasztanowe. Nie jestem pewna, ale gdyby były jakieś szczególne, toby mi utkwiło w pamięci.

Poznałaby go pani za drugim razem? Na zdjęciu?

Trudno powiedzieć. Stał daleko, rozumie pani. Nie widziałam dokładnie jego twarzy.

A samochód, którym przyjechał? Przypomina sobie pani kolor?

Milczała przez chwilę. Jej wzrok stracił ostrość, gdy szukała obrazu w pamięci.

Nie zwróciłam uwagi – powiedziała w końcu. -Przykro mi. Nie mogę sobie przypomnieć tego samochodu. Tyle że nie był to pikap ani nic w tym rodzaju. Zwykły osobowy wóz.

Czy wyglądało, jakby się kłócili?

Nie. Po prostu rozmawiali. Potem ten mężczyzna obszedł swój samochód i usiadł za kierownicą. A Fred usiadł obok niego. I odjechali.

Dałam kobiecie swoją wizytówkę w zamian za jej nazwisko, adres i numer telefonu. Powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, żebym zadzwoniła, jeśli będę chciała o coś jeszcze spytać. Dodała, że będzie miała oczy otwarte i że zadzwoni, jak tylko zobaczy gdzieś Freda.

Byłam taka podniecona, że prawie nie dostrzegłam Luli, kiedy stanęła tuż obok.

Och! – zawołałam, wpadając na nią.

Obudź się, Stephanie – powiedziała.

Jak poszło? – spytałam.

Kiepsko. Mieszkają tu sami idioci. Nikt nic nie wie.

Ja też nie miałam szczęścia – wyznałam. – Ale znalazłam w sklepie kogoś, kto widział, jak Fred wsiadł do samochodu z innym mężczyzną.

Wstawiasz mi kit?

Klnę się na Boga. Kobieta nazywa się Irenę Tully.

Więc kim jest ten mężczyzna? I gdzie jest stary Fred? – dopytywała się Lula.

Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Mój zapał ostygł, gdy uświadomiłam sobie, jak niewiele zyskałam. Miałam nowy element układanki, ale wciąż nie wiedziałam, czy Fred jest na Florydzie, czy na miejskim wysypisku śmieci.

Szłyśmy w stronę firebirda Luli. Byłam zatopiona w myślach. Spojrzałam na samochód i przyszło mi do głowy, że coś jest nie w porządku. W tym samym momencie Lula zaczęła krzyczeć.

Moja dziecinka! – zawodziła. – Moja dziecinka, moja dziecinka!

Firebird stał na podpórkach. Ktoś zwędził wszystkie cztery koła.

Zniknęły jak Fred – zauważyła. – Co to jest, do cholery, Trójkąt Bermudzki?

Podeszłyśmy bliżej. Zakupy Luli leżały na przednim siedzeniu, a dwa koła na tylnym. Lula otworzyła bagażnik i znalazła dwa pozostałe.

Co, u licha? – zdumiała się. Zatrzymał się przy nas stary brązowy dodge. Mokry. Okay, kto potrafi otwierać drzwi bez kluczy? Kto ma na pieńku z Lula? Kto powrócił na miejsce zbrodni?

Nieźle – powiedziałam do Mokrego. – Masz nieco sadystyczne poczucie humoru… ale nieźle. Uśmiechnął się i popatrzył na wóz.

Mają panie jakiś problem?

Ktoś mi ściągnął koła – odparła Lula, która chyba domyślała się prawdy. – Sądzę, że nie wiesz, kto mógł zrobić coś takiego?

Chuligani?

Chuligani, akurat.

Muszę zjeżdżać – oświadczył Mokry, uśmiechając się od ucha do ucha. – Siemanko.

Lula wyjęła z torebki wielką spluwę i wycelowała w niego.

Ty oślizgły gnojku!

Uśmiech zniknął z twarzy Mokrego w okamgnieniu, a on sam odjechał z piskiem opon.

Dzięki Bogu, że mam numer do pomocy drogowej -powiedziała Lula.

Godzinę później siedziałam w swoim buicku. Czas uciekał, ale chciałam pomówić z Mabel.

Niemal przeoczyłam jej dom, ponieważ przy krawężniku nie stał jak zwykle pontiak kombi 87. Jego miejsce zajmował nowy srebrnoszary nissan sentra.

Gdzie kombi? – spytałam Mabel, kiedy otworzyła drzwi.

Wymieniłam – odparła. – Nigdy nie lubiłam tej wielkiej starej łajby. – Popatrzyła na swój nowy samochód i uśmiechnęła się. – Jak myślisz? Niezły, co?

Tak, niezły. Spotkałam dziś kogoś, kto twierdzi, że widział Freda.

O Boże! – zawołała Mabel. – Tylko mi nie mów, że go znalazłaś.

Zamrugałam zdumiona, bo nie wyglądała na uszczęśliwioną.

Nie.

Przyłożyła dłoń do serca.

Dzięki Bogu. Nie chcę uchodzić za osobę nieczułą, ale wiesz, właśnie kupiłam samochód, a Fred by tego nie zrozumiał.

Okay, wiemy już, kto jest ważniejszy, Fred czy nissan sentra.

W każdym razie ta kobieta twierdzi, że być może widziała Freda w dniu, kiedy zaginął. Wydawało jej się, że Fred rozmawia z jakimś mężczyzną w garniturze. Domyślasz się, kto to mógł być?

Nie. A ty? Pytanie numer dwa.

To bardzo ważne, żebyś mi powiedziała, co Fred robił dzień przed swoim zniknięciem.

To, co zawsze – powiedziała Mabel. – Rano tylko obijał się po domu. Potem zjedliśmy lunch, a po lunchu poszedł do sklepu.

Grand Union?

Tak. I nie było go tylko godzinę. Niewiele potrze- bowaliśmy. Potem pracował na podwórzu, zbierał liście. To wszystko.

Wychodził gdzieś wieczorem?

Nie… Poczekaj, tak, wyszedł z tymi liśćmi. Jeśli uzbiera się za dużo worków, to trzeba dodatkowo płacić śmieciarzom. Więc jak ich było więcej niż zwykle, Fred czekał do zmroku, a potem zawoził jeden czy dwa do Giovichinniego. Mówił, że odpłaca Giovichinniemu za to mięso, które tamten sprzedaje tak drogo.

O której Fred wyszedł z domu w piątek rano?

Wcześnie. Chyba około ósmej. Po powrocie narzekał, że musiał czekać, aż otworzą biuro w RGC.

A kiedy wrócił do domu?

Nie pamiętam dokładnie. Może o jedenastej. Był w domu na lunch.

To dość długo, jak na wizytę w RGC i złożenie skargi w sprawie rachunku. Mabel zastanawiała się.

Nie przyszło mi to wtedy do głowy, ale chyba masz rację.

Nie poszedł do Winnie, ponieważ był u niej po południu. Podjechałam przy okazji do Ruzicków. Na rogu była piekarnia, a dalej już same bliźniaki. Ruzickowie mieszkali w domu z żółtej cegły. Od frontu była weranda, też żółta, i podwórko długie na metr. Pani Ruzick dbała o to, by okna były czyste, a ganek zamieciony. Przed domem nie parkowały samochody. Podwórko na tyłach było długie i wąskie i łączyło się z małą alejką. Między domami biegły podjazdy, w głębi stał pojedynczy garaż.

Bawiłam się przez chwilę myślą, żeby pogadać z panią Ruzick, ale zrezygnowałam. Miała opinię wyszczekanej i zawsze broniła zawzięcie obu synalków. Poszłam za to do Sandy Polan.

Rany, Stephanie! – zawołała Sandy, kiedy otworzyła drzwi. – Nie widziałam cię całe wieki. Co cię sprowadza?

Potrzebuję informatora.

Niech zgadnę. Szukasz Alphonse’a Ruzicka.

Widziałaś go?

Nie, ale się pojawi. Zawsze przychodzi w sobotę zjeść z mamą kolację. To taki frajer.

Możesz wyręczyć mnie w inwigilacji? Nie zawracałabym ci głowy, ale idę po południu na ślub.

O mój Boże! Idziesz na ślub Julie Morelli! A więc to prawda, co mówią o tobie i Joem.

To znaczy?

Słyszałam, że się do niego wprowadziłaś.

Miałam pożar w mieszkaniu i przez jakiś czas wynajmowałam u Joego pokój.

Twarz Sandy skurczyła się w grymasie rozczarowania.

To znaczy, że nie spałaś z nim?

No, owszem, chyba z nim spałam.

O mój Boże! Wiedziałam! Po prostu wiedziałam! Jaki jest? Czy jest świetny? Czy jest… no wiesz, duży? Nie ma małego ptaszka, prawda? O Boże, nie mów mi, jeśli ma małego ptaszka.

Spojrzałam na zegarek.

Rany, jak późno. Muszę lecieć…

Och, musisz mi powiedzieć albo umrę! – zawołała Sandy. – Byłam na niego taka napalona w szkole średniej. Jak każda z nas. Jeśli mi powiesz, to przysięgam, że nikomu nie powtórzę.

No dobra, nie ma małego ptaszka. Sandy patrzyła na mnie wyczekująco.

To wszystko – dodałam.

Wiązał cię? Zawsze wyglądał na faceta, który lubi wiązać kobiety.

Nie, nie wiązał mnie – zapewniłam i dałam jej swoją wizytówkę. – Posłuchaj, jeśli zobaczysz Alphonse’a, zadzwoń do mnie. Najpierw na komórkę, a jak się nie połączysz, to na pager.

Загрузка...